Ładny chłopiec/Tom I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ładny chłopiec
Wydawca Maurycy Orgelbrand
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Profesor emeryt mieszkał w jednym z domów przy Jerozolimskiéj alei, wprawdzie na tyle, lecz okna jego na cienisty wychodziły ogródek, powietrze miał zdrowe, ciszę, bo tu ruch uliczny zaledwie słyszéć się dawał i życie sobie urządził nadzwyczaj praktycznie.
Nie miał on pono nic więcéj nad skromną pensyjkę emerytalną, umiał jednak tak się postawić w obec ludzi, iż go miano za bardzo majętnego, skąpego tylko człowieka. Wygadywał się tak czasami wypadkiem z lokowaniem kapitałów, ze zwłoką w opłacie procentów, niekiedy dopytywał o kamienice do nabycia, ale czynił to tak zręcznie, iż gdy go kto za słowo pochwyciwszy, zagadnął o — pieniądze, mógł się ich wyprzysiądz.
— Ja jestem sobie ubogi emeryt — mówił — dajcie mi asaństwo pokój. Profesorowie kapitałów nie zbierają. Ba! ba!
Z tém wszystkiem znajomi jego, zwąc go obrzydłym sknerą, byli najpewniejsi, że znaczne summy ukrywał.
— O ho! ho! — mawiano — profesor siedzi na listach zastawnych i obligach, ale mruk i skąpiec, nie radby aby o tém kto wiedział.
W istocie widywano go czasem przekradającego się około giełdy, a gdy termin obcinania kuponów nadchodził, dawał nożyczki do ostrzenia, narzekając, że się na papierze bardzo prędko tępią. Ugruntowaną była opinia o nim jako o skrytym kapitaliście.
Zapewne musiało mu chodzić o to, ażeby się tego domyślano, gdyż popełniał niezręczności, które go zdradzały i w mniemaniu tém utwierdzać mogły. Zagadnięty jednak, wyprzysięgał się, gniewał i skarżył, że ledwie żyć ma z czego.
Pomimo mniemanego ubóstwa, używał powszechnéj konsyderacyi jaka należy ludziom grosza. Gospodarz, którego opłacał nadzwyczaj punktualnie, kłaniał mu się bardzo nizko, wszyscy w domu okazywali wielki szacunek, kredyt, gdyby go był żądał, miałby nieograniczony, ale za wszystko zwykł był opłacać gotówką.
Życie przytém prowadził nadzwyczaj regularne i skromne. Jedzenie mizerne przynoszono mu z poblizkiéj garkuchni, kawę zrana i po obiedzie robił sobie sam na maszynce, odzieży mało zużywał, stróż w kamienicy przynosił mu wodę, czyścił buty i zamiatał dwa pokoiki, które wraz z ciemnym przedpokojem stanowiły cały jego apartament.
Z wejrzenia nań trudno się było powołania i zajęć lokatora domyśléć. Nago tu było i ubogo, a żadne upodobanie, fantazya, zatrudnienie, mogące uprzyjemnić życie nie wycisnęło tu piętna.
Pokój bawialny nagi był nawet, ale niezmiernie czysty. Stojący na komodzie zegar w drewnianéj oprawie, nie szedł oddawna. Na stoliku nigdy żadnéj książki nikt nie zobaczył. Cztery spłowiałe sztychy z historyi Pawła i Wirginii, zwierciadło podrapane i portret profesora olejny, niegodziwie malowany, przyozdabiały ściany. W pokoju sypialnym, łóżko zawsze posłane porządnie, stoliczek, umywalnia, lusterko do golenia — nie było nic więcéj. — W ciemnych kątach kryła się szafa, o któréj powiadano, jakoby w niéj książki jakieś być miały, ale do téj nikt nigdy nie zaglądał. Profesor nie czytywał nic oprócz Kuryera z nałogu, a czasem dodatkowo większéj gazety jakiéj, gdy mu się nastręczyła w kawiarni.
Urządzenie mieszkania oznajmywało człowieka do porządku nawykłego. Ponieważ zamczystych skrzyń ani szaf nie było, utrzymywano, iż papiery swe w banku dla bezpieczeństwa składał.
Zrana wstawszy znajdował już profesor wodę, śmietankę i bułkę przygotowaną, pił kawę zrobioną na maszynce, palił fajkę i, gdy pora była znośną, wynosił się na miasto. Niekiedy wracał ku obiadowéj godzinie, a gdy go nie było, pozostawał w mieście do wieczora, co zimową porą oszczędzało paliwa. Obiady z garkuchni brane, abonowane za znaczkami, jadał tylko z musu, gdyż niezbywało mu na znajomych i na umiejętności przyczepiania się do traktamentów. Wstyd nawet tracił gdy szło o przeżywienie się bezpłatne, nie wahał się przypominać, wciskać, najść obiadujących i wywierać pressją moralną.
Jeść nadzwyczaj lubił, na kuchni i winie znał się wyśmienicie, ale nikt nigdy go nie pochwycił na tém, ażeby sobie sam coś kupił smacznego. Zaproszony jadł z apetytem wilczym, bezwstydnym, a w lokalach publicznych, umiał zwracać uwagę na delikatesy i nowalie. Wypłacał się amfitrionom swoim humorem szyderskim, cynicznym, dowcipem nielitościwym, który czynił go miłym towarzyszem. Żartował zaś dziś z tego jutro z drugiego, nie wiążąc się żadną przyjaźnią i afektem szczególnym.
Od kobiet i towarzystwa niewieściego starannie unikał, obawiał się ich i, choć im w społeczeństwie najważniejszą rolę przyznawał, nie miał wcale sympatyi dla tego czynnika — u którego téż w łaskach nie był.
Poufnie powiadał siostrzeńcowi.
— Mężczyźni u nas w ogóle są daleko głupsi, z niemi téż wygodniej jest żyć, wierz mi. Z kobietami jak z ogniem, każda ci z oczu czyta jak z książki, dobędzie ci myśli z pod wątroby, a niedowierzające, a nieufne, a podejrzliwe. Wolę miéć z dziesięciu najprzebieglejszemi mężczyznami do czynienia, niż z jedną kobietą!!
Trzymając się tego systemu, profesor do domów mało uczęszczał, teatrem jego łowów były kawiarnie i restauracye. Zmuszony jakimś obiadem szedł we fraku, posępny, ale go przy obiedzie z paniami poznać było trudno — milczał, był grzeczny, wstrzymywał się od żartów, jadł i kłaniał się.
Dzieci także łaski u niego nie miały i z niemi się nie wdawał. Zapewne długa praktyka pedagogiczna wstręt do nich spowodowała; lecz dosyć było dlań zobaczyć wyrostka, aby mu się humor popsuł.
Jako ex-profesora kilku przedmiotów, bo nauczał niegdyś i matematyki i historyi i nawet podobno raz kalligrafii, gdy szło o pensyą wakującą — ojcowie czasem zapraszali go do egzaminów. Choć zwykle grzeczność ta opłacała się dobrą wieczerzą, winem, obiadem, profesor rzadko się podejmował téj posługi. Z przyjaciółmi był w tym względzie otwartym.
— Mój dobrodzieju, mawiał — dajcie mi z tém święty pokój. Szczęśliwy jestem żem profesorem być przestał i z temi berbeciami nie mam do czynienia! Uwolńcie mnie! Nic nie umiem! pozapominałem wszystkiego! Tańcować będę dla waszéj przyjemności jeśli chcecie, ale egzaminować smarkaczów... to choroba dla mnie...
Najokropniejszą klęską dla profesora był tak zwany przez niego psi czas, gdy na podwórzu szalała zawieja, smagał deszcz, ryczała burza, ślizgawica była lub pora nie do wyjścia. Tylko w razach zupełnéj niemożności wystawienia nosa na ulicę, siedział w domu, skromny deszcz spokojny, śnieg cichy, mały wiatr nawet nie zrażały go, probował stawać z nim do walki i dopiero gdy mu parasol na nice się wywrócił, a zupełna niemożność wyjścia okazała się, powracał do domu.
Tu, siadał, fajkę palił i siarczyście się nudzić musiał, bo humor miał fatalny. Stawał w oknie i klął meteorologiczne harce... nie szczędząc wyrażeń dobitnych. Zdawało mu się co chwila, że to ustać powinno... Nadchodziła pora obiadowa, szedł stróż po jedzenie i przynosił je obrzydliwe same z siebie a do tego zastygłe... Profesor z rezygnacyą siadał, jadł zły zżymając się, lecz obowiązek utrzymania życia zmuszał do przekarmienia się zupą podejrzaną, sztukąmięsa wygotowaną, pieczystem wyschłém... Dojadał chlebem, którego w danym razie mógł skonsumować ilość znaczną, zwłaszcza gdy był świeży. Piwo służyło mu za napój. Po obiedzie, jeśli był w domu, drzémał, ale że to mu nocny sen psuło, więc humor cierpiał...
Profesor był znakomitym szachistą, w ostateczności z nudów dobywał połamane kościane czerwone z białem szachy i zadawał sobie temata do rozwiązania. I ot tak upłynęło mu jakoś życie. Na prawdę kwatera służyła tylko na nocne przytulisko, jak najmniéj w niéj siadywał, a nie przyjmował nikogo. Któż téż mógł miéć interes do niego? Jeśli towarzystwo starych wesołych wygów żądało go miéć dla pogadanki, w kawiarni, do któréj regularnie przychodził, składano zaproszenie i tam je odbierał. Z najlepszych jego przyjaciół mało kto wiedział nawet gdzie się gnieździł.
W kilka dni po wieczorze u pana radzcy, profesor po kawie przedsięwziął był operacyą z brodą przed lusterkiem w sypialni, gdyż dla oszczędności sam się golił — gdy posłyszał dobijanie się i dzwonienie do drzwi zewnętrznych.
W téj porze było to coś tak nadzwyczajnego, tak niesłychanego, iż profesor naprzód sądził, że stróż o wodzie zapomniał, potém wyobraził sobie, że to mógł być Bonifrater z puszką albo ktoś po kweście, a na żadną nigdy nic nie dawał. Brzytwa właśnie podbródek oczyszczała, nie miał najmniejszéj ochoty operacyi przerywać — ale dzwonek nie ustawał. Było w dźwięku jego coś tak niecierpliwiącego, drażniącego nie do wytrwania, że profesor z ręcznikiem zawiązanym pod brodą, z brzytwą rozłożoną w ręku wyszedł aby złajać natręta.
We drzwiach u góry było zasuwane okienko, dozwalające skontrolować przybywającego. Spojrzawszy w nie, przekonał się zadziwiony mocno pedagog, iż podedrzwiami stał rodzony jego siostrzeniec. Otworzył więc mrucząc.
Młodzieniec był blady i z twarzą zmienioną, niespokojny.
— Cóż cię tu u licha przypędziło? — zapytał — bo juściż nie suponuję, żeby głupia jaka czułość dla wuja, który oprócz dobréj rady niczém służyć nie może.
Weszli tymczasem do bawialnego pokoju.
— Bądź co bądź — ale mydło zasycha — zawołał profesor — gadaj, a ja muszę kończyć brodę.
I stanął u zwierciadełka, a że golenie wymagało tego, ściągnął jedną część twarzy i usta wykrzywił.
Bolek stał za nim, kapeluszem się wachlując, bo mimo ranku było gorąco, i musiał biedz dobrze, był zdyszany.
— No, gadaj — rzekł przez ściągnięte usta dobywając głosu wuj.
— Poczekam, aż się wuj ogoli.
— Bez ceremonii — odparł żwawo profesor — zaręczam ci, że najstraszniejsza wieść mnie nie poruszy i nie zatnę się. Co tam?
— Jestem w przykrém położeniu — odezwał się Bolek — w prawdziwie przykrém położeniu. Byłem zmuszony okolicznościami, dla przyzwoitości siąść w pewnym domu do wista: przegrałem com miał!
— Fiu! fiu! i cóż? — spytał wuj.
— Wuj mi do pierwszego pożyczy choćby pięćdziesiąt złotych.
Milczenie było długie, profesor dojeżdżał brzytwą do ostatecznéj włosów granicy, otarł ją o ręcznik i z flegmą odezwał się.
— Zkąd ci to do głowy przyszło? ja? pieniędzy pożyczyć? ja? niepodobieństwo — niemożność — mam sobie za zasadę nigdy nie pożyczać nikomu, a siostrzeńcowi témbardziéj. I nie mam i nie dam i słuchać nie chcę. Dziwi mnie, że myśl ci przyszła udać się do wuja — prejudykat byłby szkaradny!
— Pod słowem honoru, pierwszego oddam.
— Bodajeś zdrów był! Ani słowa nie chcę, ani pieniędzy nie dam. Weź zkąd chcesz! A to pięknie! Żebyś na ubogiego, starego wuja śmiał rachować. Fiksacya!
Bolek stał gniewny.
— Ale cóż mam począć! nie mogę się kompromitować pożyczając u innych?
— U żydka? na zastaw? nie ma najmniejszéj kompromitacyi! Przez to się nauczysz regularności. A po co było siadać do wista?
— Musiałem! — odparł Tanczyński.
Wuj obmywał brodę wodą ciepłą i nacierał starannie, odwrócił się do siostrzeńca flegmatycznie.
— Jeżeli z tém przyszedłeś — dodał — to ja ci słowo daję, że nadaremnie się fatygowałeś. Znasz mnie przecie. Ubogi jestem, ofiarować ci nie mogę, a pożyczać nie myślę.
— Ale na pierwszy...
— Ani na pierwszy, ani na żaden w świecie nie dam. Oszalałeś! Jeść ci przecie ktoś da na kredyt... pieniędzy tak bardzo nie potrzebujesz.
— Koniecznie — odparł Bolek.
— A! koniecznie! no, to weź u żyda.
— Żadnego nie znam.
— Ale, ale — wtrącił wuj — a tenże doktor, kolega przyjaciel co ciebie szukał. Od czegoż są przyjaciele? to jego funkcya! I doktor! doktorowie mają zawsze pieniądze. Idź do niego.
— Nie mogę!
— A do mnie to mogłeś! proszę — odparł profesor. — Dla czegoż do niego nie masz zaufania, fizys jakaś poczciwa i tak serdecznie się o ciebie dopytywał.
— Niech go licho porwie! — odezwał się zniecierpliwiony Bolek.
— A! cóż to znowu?
— To intrygant!
Profesor spojrzał na zburzoną twarz siostrzeńca.
— Co ci to jest? mów jasno? Jużeście się popstrykali?
Milczał Bolesław czas jakiś, potém mu się z głębi piersi dobyło.
— Ten człowiek mi może popsuć najpiękniej osnute plany — rzekł. — Okazuje się, że jakaś tam stara przyjaźń była między jego ojcem a radzcą. Wszedł do tego domu. Prosiłem go, aby o mnie wcale tam nie rozpowiadał, nie wiem, czy mi słowa dotrzyma. Na pierwszym zaraz wieczorze do panny się zaczął przysiadać i bałamucić ją.
— Tak! a ty byś wolał sam to spełnić — wtrącił pedagog naciągając buty — to niegodziwiec wlazł ci w drogę; ale, proszę cię, tyś tam dawniéj znajomy, nazwałbym cię czterma literami, gdybyś go nie wykurzył. Sam mi mówiłeś, że masz tam zaufanie?
— To prawda — odezwał się Bolek — u wszystkich z wyjątkiem panny.
— Widzę że źle interesa prowadzisz, wolałbym żebyś u nikogo nie miał łaski, tylko u panny. Panna by się dała wykraść może!
Bolek ręką rzucił gniewnie.
Trafiło się, że bilet wizytowy, który miał założony w kapeluszu dla oznaki czyją był własnością, wypadł na ziemię. Nim Bolek miał czas go podchwycić, stary już trzymał go w ręku. Na stoliczku leżały okulary, wziął je aby się téj pięknéj karcie przypatrzéć.
Zaledwie rzucił na nią okiem, gdy mu się brwi do góry podniosły, zdumienie, radość, szał niemal jakiś ogoloną twarz wykręciły do niepoznania...
— Tęczyński! a niechże cię! Tęczyński! Pomysł genialny! Słowo daję! Aleś ty rozumniejszy niż sądziłem, Tęczyński! i Topor u góry... A wiesz że to jest znakomita idea! Tęczyński!
Bolek się rumienił, zmięszany i zawstydzony.
— Proszę wuja, proszę wuja, to nie jest nic podrabianego. Ja to doszedłem z herbarzy. Ortografia u nas była nieustaloną, to wiadomo!
— Ale tak! ta poczciwa ortografia! — rzekł pedagog niepuszczając biletu z rąk — ortografia! masz słuszność, Tanczyński — Tęczyński, nic naturalniejszego... Genialna idea! Kiedyżeś na nią wpadł?
Bolek spuściwszy głowę, zaciąwszy usta nie odpowiadał.
— Da mi wuj te pięćdziesiąt złotych?
Profesor okulary złożywszy, bilet z poszanowaniem wręczył siostrzeńcowi i głową strzepnął.
— Nie, kochanku, choćbyś był i Tęczyński, nie dam. Verbum nobile debet esse stabile, dałem słowo nie pożyczać.
— Wuj mnie przywiedzie do ostateczności! — zawołał Bolek.
— Do jakiéj! Ażebyś sobie miał życie odebrać, tego nie przypuszczam, absurdum, wszelkie zaś inne ostateczności — a! no! przełykają się.
Czekaj — z czego się składa garderoba?
Tanczyński nie chcąc się tłómaczyć, porywczo zawrócił ku drzwiom.
— Czekaj! do kroć sto tysięcy — zawołał wuj. Pora nadzwyczaj gorąca — zimowe ubrania w domu źle się konserwują. Kołdrę wełnianą porządną masz, niepotrzebną. Pierwszy lepszy żyd ci wysłuży...
— Tak, i cała kamienica o tém wiedziéć będzie.
— A od czegoż wieczór i należyte środki? — mówił profesor. — Nowiciusz jesteś i gorączka, dwa defekta.
Czekaj — na Starém mieście, Szlomka Izrael — tak lichwiarz — wszyscy go znają — u niego zastaw. Extraordynaryjnie dyskretny człek.
Bolek nie zdawał się słuchać, zły i gniewny zmierzał ku drzwiom bez pożegnania. Profesora to bynajmniéj nie poruszyło, śledził go oczyma tylko.
— Gniewaj się, nie gniewaj — rzekł — do twojéj woli, pieniędzy nie daję nigdy, nikomu. Sama idea była w zasadzie fałszywa i gryzie mnie tém, że dowodzi pojęcia złego mojego charakteru i osoby! Uchybiłeś mi przypuszczeniem, że ja mogę pożyczyć! Jabym do téj pory boso chodził, gdybym się wdawał w podobne negocyacye! Na pierwszego!!
Mówił to, ale Bolek nie słuchał go, bo gwałtownie cisnąwszy pierwszemi drzwiami, wyszedł.
Posłyszawszy zamykające się drzwi, wuj głową potrząsł.
— Zły! jak wali! — Uśmiechnął się do lusterka wiążąc fontaź czarny pod brodą. — Dobrze się stało — drugi raz nie przyjdzie! kontent jestem!
I śmiejąc się powtórzył kilka razy pół głosem, na różne tony.
— Tęczyński, hrabia na Tęczynie, Topor w herbie. Daj go katu! a to mi zuch! to mi zuch. Śmiało trochę, ale sprytnie — bardzo sprytnie.
Wkrótce potém professor był ubrany, sypialny pokój w porządku, parasol i kapelusz stały w pogotowiu, ranek gorący ale ładny zachęcał do wyruszenia z domu, i ulicą pociągnął mierzonym krokiem profesor na zwykłe swe stanowisko. W systemie jego było, miejsca w których odprawiał czaty zmieniać, i z kolei nigdy (z wyjątkiem okazyi — zaproszenia) — nie bywać dwa dni z rzędu w jednéj kawiarni lub restauracyi. Porządek w jakim po sobie następowały miejsca wybrane, zmieniał się, zależał od fantazyi, od natchnienia, od okoliczności przygodnych, czasem od spotkania ze znajomym. Niekiedy od rzutu oka przez okna do wnętrza.
Tego dnia projektu stałego nie miał jeszcze pan Maciórek, i wahał się nad wyborem, gdy usłyszał nagle.
— Moje uszanowanie panu profesorowi dobrodziejowi.
Podniósł oczy i ujrzał naprzeciw stojącego pięknego, nie — ale przystojnego i doskonale wypasionego młodzieńca, w nowiuteńkim garniturze porannym, cylindrze świecącym, rękawiczkach świeżych, z laseczką elegancką w ręku — rzekłbyś prawdziwego mieszczucha, gdyby opalona mocno twarz nie świadczyła, iż ze wsi przybywał i do miasta się tylko przystroił.
Profesor oddawszy ukłon, nie śmiał się odezwać, postać była — jakoś nieznajoma, nie mógł jéj przypomniéć sobie.
— Pan profesor dawnego ucznia swego pewnie nie pamięta! — dodał elegant.
— Bardzo przepraszam...
— A ja — com w skórę brał z łaski jego — jeszcze jakby dziś pomnę groźny głos pana professora!
I począł się śmiać serdecznie.
— Serafin Ottokar Brzuchowski... — dodał elegant... i rzucił się całować starego.
— Słowo daję! a no! teraz sobie przypominam! Serafin, zwali cię Brzuszydło? — krzyknął profesor, ale jakżem cię miał poznać! Wieki! wyrosłeś jak dąb... Cóż tu robisz?
— Prawdę powiedziéć?
— A tak — rzekł profesor — jak nie powiesz to ja ją odgadnę.
— Przyjechałem wytchnąć! Mam podnieść z banku małą sumkę, a przytém się chce trochę Warszawki użyć i o kłopotach domowych zapomniéć!
Spotkanie kawalera, który przybywał sumkę z banku podnosić i wczasu użyć, było wcale dla professora przyjemném, to téż okazał się dlań z prawdziwie ojcowską pieczołowitością. Nadewszystko ostrzegał o trutniach, oszustach, darmozyadach i niebezpiecznych przyjaciołach brukowych, aby Brzuchowski nie wpadł w ich ręce.
— Jako dawny mój uczeń, panie Serafinie — mówił z powagą wielką — pozwól sobie dać maleńką nauczkę, która ci się w mieście przyda. Bądź z nowemi znajomemi ostrożnym. Ludzie radzi są złapać takiego ze wsi przybywającego szlachcica zamożnego, aby go objeść, wyzyskać, w ladajakie towarzystwo wprowadzić. Zlituj się nie daj się łapać, nie narażaj na straty...
— Bardzo wdzięczen jestem profesorowi — odezwał się Brzuchowski rubasznie — ja sobie w istocie prosty jestem szlachciura, ale chłopski nasz rozum mam. O ho! ho!
— Tak, kochany panie, a tutejsi trutnie mają brukowy rozumek i przewrotność. Hołysze, radzi się przyczepić, napić i najeść cudzym kosztem, jak poczują pieniądze, spokoju miéć nie będziesz... Zmiłuj się, złego towarzystwa unikaj.
Szli tak rozmawiając ku środkowi miasta, a profesor stosowną do okoliczności nader poważną przybierał postać, tak że w nim niepodobieństwo było poznać, domyśléć się nałogowego pasożyta. Brzuchowski słuchał z namaszczeniem studenckiem. Tymczasem profesorowi tylko to po głowie chodziło, jakby go zaprowadził do Stępkowskiego, opierając się i wymawiając. Należało naciągnąć rozmowę na ten przedmiot, co było nie łatwem.
— Masz że jakie znajomości w Warszawie? — zapytał po chwili.
— Niewiele, a i tych nawet nie wiem gdzie szukać — odparł szlachcic, z domów familijnych tylko krewnego, pana radzcę Dziembę.
— Proszę! proszę! — zawołał stając profesor — który przedłużał pochód do Stępkowskiego, aby miéć czas się kazać zaprosić zręcznie. Właśnie, mam siostrzeńca, bardzo przyzwoitego chłopaka, który tam bywa. Sposobi się na prawnika, a tymczasowo lekcye daje, żeby nie próżnować. Byłeś pan u radzcy...
— Nie — jeszcze nie miałem czasu, dopiero dziś, między nami powiedziawszy — dodał Brzuchowski śmiejący się ciągle — dopiero dziś moją garderobę doprowadziłem do miejskiego diapazonu.
— Cóż dziś robisz z sobą? gdzie będziesz obiadował? która to godzina? — rzekł profesor patrząc na zegarek.
— E! godzina! — zawołał Brzuchowski po wiejsku — hora canonica! należałoby napić się wódki.
— Zmiłuj się czyż już? Wódka prowadzi za sobą zaraz śniadanie — począł tonem moralizującym profesor. — Nieznając miasta nie daj że się wciągnąć do jednego z tych handlów, gdzie prawda że smaczno nakarmią, ale ze skóry obedrą.
Zdala już widać było firmę Stępkowskiego, profesor na nią okazał.
— Naprzykład tam! — rzekł — nie przeczę, że chyba ptasiego mleka niedostanie, że wszystko prima, ależ ceny!! ceny!
— Eh, panie profesorze! po staréj znajomości, kusi mnie ten szatan. Proszę pana! zajdźmy! — rzekł Brzuchowski.
— A! zmiłuj się! sumieniabym nie miał, prowadzić cię na zgubę — odparł żywo się broniąc Maciórek — daj że mi pokój!!
— Słowo honoru daję profesorowi, że ja niewytrzymam, czy tak czy tak zajdę, ciekawość mnie piecze. Profesor spełnisz dobry uczynek, bo mi nie dasz zbytków robić!
— Hm — rzekł Maciórek — chyba dla tego jednego, pójdę, ale mi daj słowo, jak najskromniejsze śniadanko, jedno nic... przetrącić coś i wyjść.
— Ale dobrze — zawołał chwytając go pod rękę dawny uczeń — dobrze, na wszystko zgoda — chodźmy.
— Co robić! gwałt mi zadajesz, nie ma rady. Obliguję tylko i waruję sobie żadnych zbytków.
Mówiąc w ten sposób wiedział dobrze iż go podżegał, buta wieśniacza rosła w szlachcicu, a i figla staremu profesorowi zrobić nie było od rzeczy. Szli tedy ku Stępkowskiemu, gdy wyelegantowany jak zawsze, z szykiem paniczykowatym, ukazał się przechodzący ulicą Bolek.
Był w pochodzie za swemi nieszczęśliwemi pięćdziesięcią złotemi, których nieodzownie na dziś potrzebował. Poczciwemu wujowi, postrzegłszy go na myśl przyszło zaraz, iż nieźle by było zapoznać go z kuzynem Dziembów, z chłopakiem majętnym i w mieście nie mającym znajomości, którego kosztem, co najmniéj mógł się młodzieniec parę dni przeżywić.
Zatrzymał się nagle.
— Pozwól z łaski swojéj, o to właśnie mój siostrzan o którym wspomniałem, mam do niego słóweczko.
I zawołał, ręką dając znak Bolkowi aby się zbliżył. Rad nie rad Tańczyński przyszedł.
— Niech że mnie profesor pozna! — szepnął rad zbliżeniu Brzuchowski.
— Pan Bolesław Tęczyński, mój siostrzan, pan Serafin Brzuchowski, mój kochany, miły uczeń dawny; jeden z najsympatyczniejszych ludzi jakich znałem w życiu.
— O! profesorze! — całując go w ramię zawołał wieśniak, który zarazem ściskał serdecznie podaną rękę Bolka.
— Dwa słowa tylko — przerwał profesor z powagą.
— Co to na ulicy interesa! to nic do rzeczy — zawołał szlachcic, pragnący nowéj znajomości — pański siostrzeniec uczyni mi ten honor, że z nami zajdzie na chwilkę do tego, jakże się zowie — Stępińskiego?
— Stępkowskiego! — poprawił Maciórek.
— Mam bardzo pilną sprawę — odezwał się Bolek.
— E! co tam, toć nie zabawimy — rzekł wieśniak — chodźmy razem. Ja się zajmę śniadaniem, a panowie pomówicie.
— Ale, zlitujże się! już śniadańko na placu! już śniadańko — zawołał stając Maciórek — mieliśmy tylko zakąsić.
— Więc zakąsimy! — śmiał się Brzuchowski — nie odmawiaj pan.
Bolek trochę skrzywiony dał się zgwałcić. Weszli do Stępkowskiego, a ze sposobu w jaki sobie radę tu dawał pan Serafin, można było wnosić, że choć mu zbywało na obeznaniu się z miejscowością, teorya śniadaniowa nie była mu obcą.
Pozostało dla zaproszonych tajemnicą, co mieli jeść, profesor raz jeszcze zawarował sobie coś bardzo skromnego i lekkiego, a żadnych zbytków!
Brzuchowski śmiał się tylko. W istocie ograniczył się wódką, kawiorem, pasztetem strasburgskim, bifsztekiem, kurczętami i omlecikiem, do którego przynieść miano parę tylko butelek — białego! Nim zaś do tego przyszło, butelka węgrzyna miała być wypróżnioną. Na wsi kiedy się kogoś przyjmuje to na seryo — inaczéj tego nie rozumiał pan Serafin.
Profesor z pewnością się domyślał co go czekało, ale grał rolę niewinnego człowieka, który się oszukiwać daje.
Już za pasztet, chociaż zjadł go obficie, Maciórek się gniewał.
— To zbytek! — rzekł — rzecz wyśmienita ani słowa — ale na dzisiejsze czasy wątróbkami się paść!! I pogroził na nosie — panie! panie!
Śmiał się szlachcic, gdy wniesiono bifsztek.
— A toż co znowu! w imię ojca i syna — rzekł profesor załamując ręce — widzisz pan! co za zdrada! Gdybym był wiedział nie poszedłbym.
Ucałowany, wyściskany siadł jeść Maciórek i, choć bifsztek zdawał mu się zbytecznym, sumiennie całą jego porcyę pokonał.
— Ci ludzie co te handle trzymają — rzekł sentencionalnie — ja doprawdy nie wiem, mają jakieś sposoby, pakują jakieś ingrediencye, że człowieka utrzymują przy apetycie.
Na wino węgierskie nie powiedział nic, chwalił je bardzo, cmokał i powoli spijał.
Tymczasem młodzież robiła z sobą bliższą znajomość. Przy Brzuchowskim opalonym, grubym, trochę ciężkim, Bolek nadzwyczaj wyglądał arystokratycznie, imponował mu, a umiał się tak postawić — tak zaprezentować zręcznie, iż Brzuchowski nie wiedział gdzie go posadzić.
Z natury, czy z obyczaju (może z rachuby?) szlachcic był rubaszny, grał sobie taką rolę szlachciury, z dobrze nabitą kabzą, serdecznego, szczerego, naiwnego, wesołego. Profesor, który niespodziewał się komedyi tego rodzaju, brał go jak był, Bolek téż nie podejrzéwał wcale o fizyognomię przybraną.
Brzuchowski prawił, zawsze jakoś przypadkowo, o swojém wielkiém gospodarstwie, o swych spekulacyach, o grubych sumach jakichś które odbierał i płacił. Maciórek coraz z większym dlań był szacunkiem, Bolek okazywał skłonność do poprzyjaźnienia się.
Bifsztek miał się ku końcowi, gdy wniesiono kurczęta, które obudziły w profesorze wybuch oburzenia na tę rozrzutność nie przebaczoną.
— Po co! na co? począł wołać — do czego to! zlituj się! Nikt temu nie podoła — jak można tak dokazywać!
Serafin w ramię go pocałował, ale się stawał coraz napastliwszym.
— A! już niema rady — mówił profesorowi — co zadysponowano należy zjeść. Gniewaj się pan nie gniewaj — ja nie daruję! jeść trzeba.
Puścił się Maciórek w srogie narzekania na te polskie obżarstwo i rozrzutność, wzdychał, piorunował, zapomniał się i kurczę swoje skonsumował gdy wjechał omlet i dwie białogłowy.
Wybuch był straszny, profesor powstał z kanapki, na któréj mu honorowe miejsce dano, chwycił za kapelusz, chciał wychodzić, na pół drogi do drzwi Bolek zdrajca dopomógł go zatrzymać, posadzono gwałtem na dawne prezydyalne miejsce i Brzuchowski wypił zdrowie tego, któremu był winien co miał w głowie.
Naturalnie Maciórek rozczulony tak, że serwetą coś sobie z twarzy ocierał, niewiadomo łzy czy tłustość, wypił za zdrowie tego, któremu winien był co miał w żołądku. Rzucono się sobie wzajem w objęcia i porządkiem logicznym przyszło do najmilszych wspomnień przeszłości — któréj profesor cierpiéć nie mógł — ale w tym wypadku czułość ku niéj okazać musiał.
Bolek, nawet, choć trochę sztywny zawsze, rozruszał się i probował podżartowywać. Szlachcic śmiał się i krzyczał tak głośno, że z drugiego pokoju zaglądano razy kilka.
Musimy tu uczynić uwagę, że hałaśliwszéj szlachty jak polska i węgierska nie ma na świecie.
Brzuchowski, szerokich piersi, zdrów, głos miał do puszczy i lasu doskonały, do małego pokoiku straszliwy. Gdy się śmiał na dobre, można było zdala sądzić, że burza ryczała...
Profesor sumieniowi swemu protestacyami uczyniwszy zadość, zupełnie zrezygnowany był i odzyskał dowcip i swobodę. Gdy przyniesiono sér, wety, czarną kawę, likwor, odezwał się tylko tęsknie.
— Ależ to formalny obiad! formalny obiad — i paradny!
Brzuchowski uradowany był, że uczęstował, gawęda szła teraz jak po maśle, a raczéj jak po szampanie i likworze...
Doskonałe cygara przedłużyły posiedzenie. Nie było się już czego spieszyć. Bolek zaobserwował, że interes swój do następnego dnia odkłada, Maciórek utrzymywał, że towarzystwo młodych przyjemnie go odmładzało. Siedzieli więc w najlepszéj komitywie, Brzuchowski po cichu sobie zamówił na cały dzień nowego towarzysza.
— Miałem być dziś u Dziembów — rzekł — ale już mi się nie chce. Pan Bolesław tak łaskaw że mnie nie opuści, pojedziemy zażyć świeżego powietrza, potém sobie do teatru i dzionek mi się skończy przyjemnie, jak zaczął.
— Co to młodość, panie! — mówił profesor paląc cygaro rozparty na kanapie — szczęśliwy wiek! My starzy z zazdrością na was patrzemy! Tylko zmiłujcie się już nie dokazujcie!
Bolek zaręczał, że po takiém śniadaniu niepodobieństwem było przy najlepszéj chęci, dokazywać!
Brzuchowski rozśmiał się tak, że kawa, któréj usta miał pełne, rozprysła się na serwetę.
— A! bodaj was — kochani panowie! zawołał. — Wy to nazywacie dokazywaniem! We trzech mizerne trzy butelczyny! otoż to mi ludzie! My na wsi po staremu żyjemy, kiedy jeść to jeść, kiedy pić to do upadłego...
Uderzył się po brzuchu...
— Do obiadu wytrzymam — dodał — ale obiad zjem z apetytem, a wieczerzy nie daruję...
Mina, którą słysząc to zrobił profesor, malowała przerażenie, chociaż i on nie był bez grzechu!
Zdawało mu się, że wszystko naprawi wtrącając tę uwagę jakiegoś amerykańskiego pisarza, że narody które najmniéj jedzą, najsilniéj stoją, i zacytował Chińczyków.
— A, niech ich kat trzepie! — krzyknął Brzuchowski, oni robaki jedzą, i rycynowym olejkiem popijają! Za nic bym nie chciał być Chińczykiem...
Już dobrze z południa, pomimo że mu na kanapce było bardzo wygodnie, wziął się do odwrotu, czule żegnając i błogosławiąc kochanego, miłego ucznia swego.
Bolek spoufalony już z nim zupełnie, wziął go pod rękę i razem pod teatr poszli wybrać jak najpokaźniejszą dorożkę kawalerską, bo wieśniak lada sałatą, jechać nie chciał.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.