Łańcuchy/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Łańcuchy
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVI.

Okazało się wkrótce, że w więzieniu tomskiem zarządzono pewne zmiany nietylko w obejściu się z politycznymi, ale i w dalszej ich podróży.
Przedewszystkiem podzielono ich na dwie partje: katorżników wysłano pierwej, a w tydzień dopiero potem mieli pójść osiedleńcy sądowi oraz administracyjni.
Aby osłodzić rozstanie, „tytani“ postanowili wyprawić wielką bibę, na którą zaprosili w tym wypadku „ogół pigmejów“. Dobronrawow drogą niezwykle przemyślanych układów ze starostą kryminalistów i dzierżawcą „majdanu więziennego“, popartych odpowiednią sumą pieniędzy, dostał pół wiadra czystego spirytusu — ilość w kronikach więziennych nienotowaną.
— Tylko wy za dużo aby wody nie dolewajcie! — upominał Wujcio Orłowa i Łyzonia, którym powierzono fabrykację wódki. — To zupełnie zbyteczne, obciąża żołądek bez żadnego pożytku. Jak kto chce, to może się z kranu napić!
— Marzycielu, więc ty chcesz, żebyśmy poili „pigmejów“ czystą „wodą ducha“?! I poco?! Czyż nie dosyć dla nich, jeżeli nad „zwykłą zdrojową“ wykona im swe błogosławieństwo Dobronrawow!... Jestem przekonany, że będą pijani od kubka takiego napoju nie gorzej, niż my... po najofiarniejszym trudzie w winnicy Pana!
— To co innego!... Ale... zachowaj miarę, zachowaj miarę!... Gdyż poczucie miary jest pierwszym warunkiem sztuki!
— W tym wypadku owszem, przyznaję miarę... jak najmniejszą... wody! Choć wogóle pal djabli miarę!... Prawda Łyzoń!? Ładniebyśmy wyglądali z miarą. Un-mmiar-kko-wa-na re-wo-lu-cja! Ha, ha!... Jaka taka?
— Sprawiedliwij łeworucjoner ne znajet riwnowagi! Jak pije, to pije do dna, do kinca, a jak ni ma, to ne pije! — śmiał się Łyzoń.
— Dobre, bat’ku, tak robi zawsigda! A teper dawaj szwydko tu posudinu! — przedrzeźniał go Wujcio.
— Mowczi, djat’ka, hodi! — bronił się marynarz i zaśpiewał swoim aksamitnym basem:

Oj, pje Bajda med, horyłoczku,
Taj nie deń, nie dwa, ta nie odnu noczku...

Wśród żartów, śmiechów, śpiewów dokonywano pośpiesznie wielkich przygotowań do wieczomej uroczystości. Nalano wszystkie, jakie były butelki wódką, pokrajano na drobne plasterki słoninę, chleb i ser, przyniesiono faskę kwaszonych ogórków, a herbata miała być wydawana w dowolnej ilości i nie cegiełkowa, lecz kwiatowa z mlekiem.
— Jak hulać, to hulać!
Wieczorem, gdy po ostatniem przeliczeniu więźniów przez straż, drzwi się za nadzorcami zamknęły, Wujcio pogładził poważnie brodę, i naśladując głos Gołowina, zawołał:
— Panowie, posiedzenie otwarte!... Śpieszcie więc do źródliska błogostanu i zapomnienia!...
Zrobił się ruch, więźniowie zaczęli się cisnąć do miejsca na pryczach, gdzie Dobronrawow, zasiadłszy z podwiniętemi jak Budda nogami, rozstawiał na rozpostartym obrusie rzędem różnobarwne i różnokształtne kubki. Obok leżała góra chleba, stały talerze z przekąskami, a opodal w kącie na ziemi koło wielkiego blaszanego samowara uwijali się, dmuchając zawzięcie, Wickiewicz i Barański.
Deputacja od „tytanów“ i młodzieży prosiła uniżenie „Sinhedrjon“, aby raczył przyjąć udział w uroczystości.
— Cóż robić?... Przecie innej kolacji nie dostaniemy! — tłumaczył się Gołowin, złażąc z pryczy.
— Hm! Jesteście panami położenia, a śmiałych Bóg sądzi! — śmiał się Lwow.
Posadzono ich na honorowem miejscu obok Dobronrawowa i zmuszono wypić po kieliszku obrzydliwej wódki. Uczony Aronson długo się wypraszał, a gdy wypił, mocno się zakaszlał ku wielkiej i powszechnej uciesze. Dano mu spokój. Inni niebardzo się wykręcali.
Jeden Wolski nie wziął wcale udziału w uroczystości, pozostał na miejscu, skąd, pijąc herbatę z mlekiem, chmurnie śledził ascetycznemi oczami za przebiegiem „bachanalji“.
Wesołość, ożywienie, żarty i śmiechy rosły z każdą opróżnioną butelką.
— Czy wolno śpiewać? — spytał Wujcio Dobronrawowa.
Ten kiwnął głową.
— Można, ale niebardzo głośno:

Propadaj moja telega
Wsie czetyre kolesa...

Zaczął, przytupując, Orłów.
Potem śpiewano „Kaczorka“, potem „Hryczanyki“, potem „Bajdę“. Poważanych, ideowych pieśni me chciano ani słuchać, ani śpiewać!
Kiedy po piątym kieliszku posępnie nastrojony Somow zaintonował: „On idzie i brzęczą łańcuchy“... zaczęto wołać:
— Dosyć!... Uspokójcie go! Uciszcie! Mamy tego dosyć w rzeczywistości!
Łyzoń zagłuszył natychmiast swym basem cienki głos dziennikarza, wywodząc wspaniale:

Z Port-Artura
Jede fura...

„Na niej sede, Ka-mi-mura!“ — podchwycił chór.
Polityczne kierunki zmieszały się. Nieubłagani przeciwnicy przypijali do siebie z uśmiechem, a rozanieleni pośrednicy zmuszali nawet osobistych wrogów wychylać „przez ręce bruderszafty“... Urządzano specjalne na takich wrogów polowania.
— Butterbrot, ty co?! Ty nie myśl, że się wykręcisz, ty musisz wypić nietylko z „ojcem Dobronrawowym“, ale i z Wojnartem!.... Jak zgoda, to zgoda! Niech żyją wszystkie kierunki! Niech żyje demokracja i rewolucja! — dowodził Awdiejenko.
— Pij, pij!... Ulży ci, zobaczysz!... Spłynie zaraz wszelka pycha i zapamiętałość jak na spowiedzi! Staniesz się dobrym! — dowodził Leskow.
— Trąćmy się, bracie i towarzyszu, niewiadomo co z nami będzie jutro! Rozłączymy się, aby nigdy się już nie obaczyć na wieki wieczne... Każdego z was ktoś żałuje, każdy ma żonę, dzieci, rodziców... Ja jeden jestem samotnym sierotą wśród świata!... Nikt za mną nie zapłacze!... Was tylko mam, towarzysze!... Wypijcie ze mną, błagam was!... — jęczał płaczliwie Wujcio.
— Daj pyska, mordo żydowska, ale przedtem wypij!... — zwrócił się niespodzianie Orłow do Odesskiego, stojącego z filiżanką pełną wódki w ręku z błogo uśmiechniętą twarzą wśród wzburzonego wiru ludzkiego. Ujęli się za szyje miłośnie i zmieszali swe oblane wódką brody. A tuż obok ogromny Łyzoń, objąwszy wpół Barańskiego, śpiewał mu w same usta:

A za to tebe lublu
Szczo na mordie hładka!

— To nie nasza piosenka! To biło-russka!... Niechaj! Usio odno: szczo lachi, szczo my kozaki, szczo moskali! Podlecy wy, szkidliwy a harno pijotie i licho bijetesia!... Nu, pocilujemsia na wiki wicznyje!.. — gadał swym dziwnym żargonem.
W innem miejscu „Monsieur Puritz“ miał płomienną przemowę o potrzebie romantyzmu w życiu. Mowa była bardzo piękna, szkoda, że nikt jej nie słuchał.
Zwolna ubywało ucztujących; niektórzy poszli spać, inni rozmawiali parami na stronie... „Tytani“ jednak wciąż ucztowali, sącząc resztki życiodajnego płynu z płaskiej drewnianej baryłeczki.
Wtem i wśród nich uczynił się wyłom: Wujcio, który prawie z każdym z więźniów wypił „kielich pożegnalny“, padł nagle jak martwy, mrucząc coś niewyraźnie. Pochylił się nad nim i tarmosił go czas jakiś Orłow, przemawiając do jego honoru:
— I nie wstyd ci!... Ty tytan z tytanów!... Leżysz tu na pośmiewisko dusz niskich i poziomych!
— Jak śmiecie, nędzni pigmeje!... Odwróćcie oczy od ciała Hektora! Wstań, Patroklusie! — wołał, a gdy mimo to przyjaciel się nie ruszał, zaśpiewał smętnie po rosyjsku znaną „Dumę“ Stieńki Razina:

Pochowajcie więc mię, bracia,
U zbiegu trzech dróg,
U Moskiewskiej, Astrachańskiej
Sławnej kijowskiej!
A w głowach moich postawcie
Prawosławny krzyż,
A w nogach moich połóżcie
Szablę ostruchną...
Kto przejdzie, albo przejedzie
Ten zatrzyma się,
Na mój krzyż, na prawosławny
Spojrzy miłośnie,
Mojej szabli, mojej ostrej
Niech pokłoni się!

— Tak go zostawić nie możemy! Musimy go z honorami odnieść... Poczekajcie, towarzysze, z honorami!... — wstrzymywał Orłow Wojnarta, który z doktorem Frączakiem i Potockim starali się podźwignąć nieprzytomnego i złożyć na pryczy...
— Ojcze Dobronrawow, ojcze Dobronrawow! Jesteś z duchownego stanu! Więc musimy tego największego z tytanów z honorami odnieść na miejsce spoczynku!... Nieprawda?
— Prawda!... Hej, chłopcy!... — krzyknął Łyzoń na Ostapenkę i Bondarenkę.
Podeszli i inni, którzy mieli jeszcze trochę sił w nogach, a między nimi i Gorainow, który łzawo dowodził, że nadewszystko kocha „intchgenczję“, a z pośród „inteligenezji“... Wujcia.
Ułożywszy więc na płaszczu, ponieśli nieprzytomnego przejściem wokoło prycz, śpiewając psalmy żałobne, podczas gdy Dobronrawow szedł przodem i rycząc „Hospodi, hospodi pomiłuj!“, machał zdjętemi z nóg kajdanami jak kadzielnicą.

Nazajutrz wywoływano od rana pokolei katorżników, odnowa pogolono im do połowy głowy i przekuto w nowe, cięższe kajdany.
Nastrój był grobowy.
Wielu, żegnając się przed odjazdem z towarzyszami, miało łzy w oczach, a niektórzy wprost płakali, zakrywszy twarze rękami.
Gawar długo nie puszczał, uchwyciwszy za szyję Wojnarta i szlochał jak dziecko.
— Puść mię, puść, chłopcze! Już mię puść... Mnie... również ciężko... Nie mogę! — szeptał ten, odpychając go zlekka.
— Niech pan ucieka, niech pan ucieka! Ja też ucieknę... i spotkamy się... tam!
— Rozumie się, że się spotkamy! Bywaj zdrów, chłopcze drogi!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.