Łańcuchy/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Łańcuchy
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVII.

Drogę mieli przykrą, w wagonach zaduch i ciasnotę, jedzenie złe i mało. Na stacjach nawet dla zakupu prowizji nie wypuszczano nikogo; musieli to robić przez niechętnych i jawnie „złodziejowatych“ żołnierzy. Oficera nie można się było doprosić, nie pokazywał się wcale. Nic nie pomogły wypróbowane słóweczka i zabiegi Dobronrawowa.
— Nie mogę wiedzieć!... Nie moja rzecz... Taki rozkaz... Wy winni słuchać, wy aresztowani! — odpowiadał na wszystko posępnie płaskolicy, płaskonosy podoficer.
Wśród skazańców niewesoły zapanował nastrój, zdawało im się, że z oderwaniem ich od towarzyszy, cieszących się bądź co bądź jakimś cieniem praw, pogrążają się ostatecznie w otchłań bezwzględnej, bezlitosnej niewoli.
— Żegnaj, matuchno Rosjo! — mówił do otaczających Orłow, kiwając głową w stronę, skąd uciekał pociąg.
— Czy nie macie wrażenia, że z każdym obrotem kół jakgdyby wzrastało lodowate tchnienie tych miejsc, gdzie mamy spędzić życie!... — zauważył smutnie Awdiejenko.
— Wiadomo, mogiły. Pogrzebani za życia! — westchnął Aronson.
— Ty, Awdiejenko, nie masz prawa się skarżyć, do ciebie przyjedzie narzeczona!... mruknął Kotow.
— Przyjedzie, albo nie przyjedzie, jeszcze niewiadomo czy pozwolą!... — odparł żywo statystyk.
A co najgorsza: żadnej teraz nadziei, że będzie można się „opochmielić“... — biadał Wujcio.
Uwaga rozśmieszyła obecnych.
— Może ta surowość panuje tylko w tomskim okręgu i tylko czasowo z powodu zabójstwa w Maryinskim tego więziennego potem tata? Zobaczymy, spróbujemy, czy się nie da coś zrobić! Nie wieszajcie przed czasem nosów! — pocieszał towarzyszy Dobronrawow.
Minęli jednak Maryinsk, minęli Aczyńsk, a nic się nie zmieniło. W Krasnojarsku, gdzie zmieniał się konwój, zrobiono nawet u nich ponowną w rzeczach rewizję i odebrano papiery, ołówki, notesiki — wszystko, co mogło służyć do pisania, a również wszelkie resztki cywilnego ubrania, jakie niektórzy jeszcze zachowali; zabrano im nawet ciepłe kamizelki i skarpetki.
W Irkucku długo czekać musieli na wietrze i słocie, otoczeni konwojem wraz z tłumem kryminalistów, przed wielkim, białym, trzypiętrowym budynkiem więzienia. Więźniów partjami po dwudziestu pięciu wpuszczano do obszernej bramy sklepionej. Politycznych wprowadzono tam naostatku, znowu poddano szczegółowej rewizji, odebrano pieniądze, zegarki, nawet pierścionki i krzyżyki, słowem — wszystko — pozostawiono im tylko to, co dostali od swej nowej pani i matki — więzienia. Przyczem starannie obejrzano kajdany i te, których nożne obroże były na tyle obszerne, iż pozwalały przypuszczać, że z nich stopę można wyciągnąć, zamieniono natychmiast na ciaśniejsze. Brzęk łańcuchów, głuche kucia młotów, milczące i surowe zachowanie się urzędników oraz nadzorców doreszty przygnębiły skazańców.
— Źle!... — mruczał posmutniały Dobronrawow.
— Coś knują!... — zgodził się Lwow.
— Napewno ta niemądra sprawa z barki!... — powtórzył Aronson...
— Ha! cóż robić!... Trzeba się ostatecznie naradzić, co na śledztwie odpowiadać!... — zadecydował Gołowin.
— Ba, łatwo to powiedzieć, ale jak wykonać teraz, kiedy połowa oskarżonych została w Tomsku!... — zauważył Kotow.
Skoro tylko zamknięto ich w wyznaczonem im pomieszczeniu, cały „Sinhedrjon“ zebrał się natychmiast na naradę.
— Zauważyliście, że kamerę wyznaczono nam zupełnie osobną, nie łączącą się z resztą więziennego korpusu!...
— I obok hauptwachy!...
— Tiu, tiu!... Tu nas i kruk może zadziobać bez krzyku!... westchnął Łyzoń.
— Ech, nie martwcie się przed czasem, prze; cięż i tu muszą nam przynosić chleb i jedzenie, to może i co innego się dostanie! — pocieszał towarzyszy Wujcio.
Mrugał okiem już wesoło i gładził znacząco brodę.
— Głównie dostać pieniędzy!... A to się da zrobić! Przecież w mieście jutro już o nas będą wiedzieli! — dowodził.
Pomieszczenie było ciemne, wilgotne i składało się z dwóch cel, połączonych drzwiami. Z pierwszej celi wychodziło się wprost po małych schodkach na podwórze. Ponieważ nie było tu ani kranów wodociągowych, ani żadnych wygód, postawiono im koło drzwi wejściowych obrzydliwy cuchnący kubeł i kadź z wodą.
— To nawet nie więzienie, a jakiś były lamus czy śpiżarnia... — zauważył Wojnart, oglądając uważnie ściany i okna.
— Co nam z tego, kiedy od podwórza! — odrzekł smutno Leskow.
— Jeżeli ma być śledztwo, to dlaczego nas nie posadzono jak zwykle do osobniaków, przynajmniej głównych oskarżonych?... — rozważał Wojnart.
— Poczekaj, może to jeszcze zrobią. A może mają osobniaki zajęte?
— Cierpliwości, wszystkiego się dowiemy... Od czego Dobronrawow!... — pocieszał wszystkich Wujcio.
— Cóż, kiedy błogosławieństwo boże opuściło mię!... — wzdychał starosta.
— Nie trzeba było mię żywcem chować!... — śmiał się Wujcio.
Zmrok w tych celach, zasuniętych w kąt budynku, w cień wysokich, posępnych murów, zapadł niezwykle szybko, a ponieważ odebrano im świece i zapałki, siedzieli więc pociemku, gwarząc cicho i popijając wodą razowy chleb, który dano im na kolację. Wtem zazgrzytały rygle, drzwi otwarły się, w sinem przedwieczornem powietrzu na dworze zarysowały się czarne postacie żołnierzy i rozległo się chrapliwe wezwanie:
— Wojnart!... Który z was Wojnart?... Wychodź!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.