Łańcuchy/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Łańcuchy
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Cały ranek z bijącem sercem czekał Gawar na wiadomość od rodziców. Wtem rozeszła się wieść, że dziś jeszcze dużą partję, a może wszystkich wyślą dalej na wschód.
— Nas na pewno przyłączą do partji, bo politycznych nie lubią tu trzymać! — zauważył, szczerząc zęby, Finkelbaum, który tę nowinę przyniósł z tajemniczej wyprawy na korytarz. — A do pana nikt nie przyszedł? Co?...
— Nikt!... — odszepnął Gawar, czując, że ogarnia go dziwna jakaś słabość.
— Mmcy! Szkoda! — cmoknął żyd, rzucając bystre spojrzenie na pobladłą twarz chłopca. — Ciężko będzie panu bez pieniądzów.
— Ech! Nic! Dam sobie radę!
— To pan nie wie, jak to jest, a ja panu mówię, że będzie bardzo źle. Może pan ma co do sprzedania, to tu jeszcze można sprzedać, a tam dalej to i sprzedać nie będzie można...
— Nie mam nic!...
— Jak nie, to nie!... Ja nie mam w tem żaden interes... Co można było pomóc, tośmy pomogli... Ja to panu mówię, że bez monety źle... Co. nie? — zwrócił się do swych towarzyszy.
— Juści, że źle! A my sami też dużo nie mamy! — wtrącił chmurnie Wickiewicz.
— Ależ ja nie proszę! Dziękuję za to, coście mi już wczoraj dali... Bardzo żałuję, że oddać nie mogę. Może z miejsca wygnania odeślę, adres zapiszę... — usprawiedliwiał się zarumieniony chłopak.
Żyd gwizdnął przeciągle, ale Wątorek wmieś szał się szorstko:
— Ot, głupstwo!.... Bułkę zjadł, herbaty kubek wypił, a taki o to robicie rwetes... A niby to socjały jesteście!... Uspokójcie się towarzyszu, już ja to biorę na swój rachunek, a wy tam komu innemu oddacie w potrzebiel Zgoda?! A no bywajcie zdrowi, bo to może nas rozdzielą. Nie smućcie się: będzie wszystko jak ma być! Nie inaczej!... Jak było tak było, a ty ciągnij kobyło!... Co, nie? Bywajcie zdrowi! Już wołają!
Istotnie klucznicy chodzili od drzwi do drzwi i wzywali więźniów, aby wychodzili z rzeczami na podwórze.
Tam ustawiono ich w rzędy i starszy nadzorca wywoływał imiennie pokolei przeznaczonych do wysłania. Odstawiono ich na bok, gdzie żołnierze rewidowali im rzeczy, oglądali kajdany i zakuwali w ręczne łańcuchy.
Gawar nasłuchiwał z ciężkiem uczuciem, czy wywołają go czy nie, i spoglądał z resztą nadziei ku wejściowej furcie. W chwili właśnie kiedy padło jego nazwisko, ujrzał w mgle zamętu snujących się tam postaci, czarny kapturek matki i jej ciemną kratkowaną chustę. Serce mu drgnęło boleśnie i radośnie, musiał jednak wyjść z szeregu i złączyć się z wskazaną mu gromadą. Jeden z żołnierzy rozwiązał mu worek i jął w nim wodzić rękami, drugi wziął z kupy krótkie ręczne łańcuchy...
A matka już go dostrzegła, już biegła ku niemu, wyprzedzając towarzyszącego jej grubego, czerwonego dozorcę.
— Nu, nul... Podożdi!... Zaraz będzie! — wstrzymywali ją z dobroduszną szorstkością żołnierze.
— Ma go pani! Ten sam... Więc już odchodzę!... A niech pani przepustki nie zgubi, bo panią stąd nie wypuszczą!... — pouczał ją dozorca z miną łaskawego buldoga.
— Józiu, Józieczku!... Jesteś jeszcze!... Co ja się nacierpiała, co ja się namęczyła, co ja się nalatała, zanim mię do ciebie dopuszczono! — szeptała, przypadając piersią do niego.
— Zaraz mię wywożą!... — mruknął cicho.
— Wiem, wiem!... Właśnie!... Nie chcieli mię puścić... Do nóg padłam temu oficerowi, dopiero wtedy pozwolili... Ale ojca nie puścili, on tam za bramą czeka... A co to? — spytała, nagle odstępując i spoglądając na złożone poniżej piersi ręce syna, które zdawały się ją odpychać.
Ból straszny zatargał jej twarzą jak wyblakłym starym łachmanem, przymknęła oczy, z których zaczęły się toczyć wielkie ciężkie łzy, poczem pochyliła się nagle i spieczonemi ustami jęła całować ręce syna i okalające je plugawe żelazo. Bronił się zmieszany, przejęty palącem cierpieniem matki, czując, że łkanie zatyka mu gardło...
— Matuchno, matuchno, daj pokój!.. Zaraz nas wyprowadzą, może i ojca zobaczę..., — gadał cichutko, chyląc głowę ku głowie matczynej... — Więc ci list odnieśli?...
— Odnieśli.
— Zapłaciłaś oddawcy?
— Zapłaciłam. Zebrałam wszystko co mogłam. Oto masz!... A tu bułka, kiełbasa, trochę cukru i herbata... Bielizny trochę... Niewiele, bo nie zdążyłam. Ciepłą koszulkę... Boże, tam, powiadają, straszne zimno..
— Teraz na lato idzie matuchno...
— Tam powiadają i lata niema, i słońca nie widać...
— Nie myśl tak matuchno... Nie tak tam źle! Tam już tylu rodaków było.
— Synu, synu, stara już jestem! Czy ja kiedy cię jeszcze zobaczę, słonko ty moje?!
— Zobaczysz, zobaczysz... niedługo!...
— Jak?...
Odsunęła się odeń i spojrzała mu w twarz obeschłemi nagle z łez oczyma.
— Ucieknę, ucieknę!... — szepnął cichutko.
— Nie, nie!... Złapią cię, zabiją!... Bój się Boga, nie rób tego... Już siedź, wycierp całą karę...
— Za długo, matuchno!... Pięć lat... A mogą jeszcze dodać...
— Już ty siedź cicho, już ty swoje zrobiłeś... Niech inni teraz... Tylko się nie ożeń z moskiewką, nie zgub duszy swojej, dziecko moje...
— Dobrze matuchno. już dobrze — odpowiadał łagodnie. — Wrócę taki jak jestem! Będę pisał do ciebie z drogi i z miejsca zaraz, jak tylko będzie można.
— Pisz, pisz... Codzień pisz... Pamiętaj synu, że dusza moja z tobą będzie... pamiętaj!... więc jak przyjdzie list od ciebie, to ona jakby wróci do mnie!...
— Ty, stara, oddaj coś przyniosła i już idź, bo ich wszystkich zaraz popędzą! — zwrócił się do niej podoficer po polsku.
Więc znowu przypadła synowi do piersi, tuliła go do siebie rękami, a on, nie mogąc jej objąć, chylił się jeno niezgrabnie do nóg kochanych i tłukł okowami o ziemię.
Rozłączono ich wreszcie i Gawarowa, zataczając się, odeszła ku bramie, gdzie już czekał na nią, pilnie przyglądając się zdala całej scenie, podobny do buldoga dozorca.
Do Gawara podszedł tymczasem dawny jego z łańcucha towarzysz i spytał znacząco:
— Co? List doszedł?
— Doszedł, doszedł!... Dziękuję! Niech wam Bóg wynagrodzi!...
Wyciągnął do niego dłoń, w której zaszeleścił papierek.
— Bóg zapłać!... Szczęśliwej drogi! My katorżnicy zostajemy tu jeszcze, ale może dogonimy was gdzie w Niżnim, albo w Tobolsku, powiadają! To się zapytam o pana... Bywajcie zdrowi!....
Zdjął plackowatą, szarą czapkę więzienną i błysnął poczwarnie przez pół ogoloną głową.
Smirno!... Strojsia!... — rozległa się komenda.
Załomotały i otwarły się ciężkie wrota.
Na ulicach czekała na „partję“ gromada ciekawych, trochę krewnych i znajomych. Gawar dostrzegł zaraz wśród nich rodziców, skinął im głową i już tak całą drogę szedł z utkwionemi w nich oczyma, a oni podążali za nim zboku trotuarem, kiwając mu głowami i dając znaki, że go widzą, że na chwilkę nie tracą go z oczu i że nigdy nie stracą go z serca...
Zrozumiał to; uczuł w sercu ulgę.
Było chmurno, duszno, kropił deszcz i trudno było iść po śliskim nierównym praskim bruku. Dobrze, że choć nie skuli ich parami jak wczoraj!...
Szli dość długo.
Ostatni raz spotkał się z oczyma rodziców przed sztachetami dworca, gdy zatrzymali się, czekając na otwarcie bramy towarowej. Matka próbowała nawet przedostać się do niego przez łańcuch żołnierzy, lecz została wstrzymana. Przycisnęła więc tylko do ust ręce i posłała mu parę pocałunków, a ojciec z czapką w ręku stal i patrzał nań jak zmartwiały.
— Bądź zdrów, synu, bądź zdrowi... Niech cię Bóg i Najświętsza Panienka mają w swojej opiece! — rozległ się przejmujący szept.
— Bądź zdrowa matko!... Bądź zdrów ojcze!...
W tej chwili wepchnięto więźniów na peron i brama się za nimi zawarła.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.