Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ból straszny zatargał jej twarzą jak wyblakłym starym łachmanem, przymknęła oczy, z których zaczęły się toczyć wielkie ciężkie łzy, poczem pochyliła się nagle i spieczonemi ustami jęła całować ręce syna i okalające je plugawe żelazo. Bronił się zmieszany, przejęty palącem cierpieniem matki, czując, że łkanie zatyka mu gardło...
— Matuchno, matuchno, daj pokój!.. Zaraz nas wyprowadzą, może i ojca zobaczę..., — gadał cichutko, chyląc głowę ku głowie matczynej... — Więc ci list odnieśli?...
— Odnieśli.
— Zapłaciłaś oddawcy?
— Zapłaciłam. Zebrałam wszystko co mogłam. Oto masz!... A tu bułka, kiełbasa, trochę cukru i herbata... Bielizny trochę... Niewiele, bo nie zdążyłam. Ciepłą koszulkę... Boże, tam, powiadają, straszne zimno..
— Teraz na lato idzie matuchno...
— Tam powiadają i lata niema, i słońca nie widać...
— Nie myśl tak matuchno... Nie tak tam źle! Tam już tylu rodaków było.
— Synu, synu, stara już jestem! Czy ja kiedy cię jeszcze zobaczę, słonko ty moje?!
— Zobaczysz, zobaczysz... niedługo!...
— Jak?...
Odsunęła się odeń i spojrzała mu w twarz obeschłemi nagle z łez oczyma.
— Ucieknę, ucieknę!... — szepnął cichutko.