Strona:Wacław Sieroszewski - Łańcuchy.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mogli... Ja to panu mówię, że bez monety źle... Co. nie? — zwrócił się do swych towarzyszy.
— Juści, że źle! A my sami też dużo nie mamy! — wtrącił chmurnie Wickiewicz.
— Ależ ja nie proszę! Dziękuję za to, coście mi już wczoraj dali... Bardzo żałuję, że oddać nie mogę. Może z miejsca wygnania odeślę, adres zapiszę... — usprawiedliwiał się zarumieniony chłopak.
Żyd gwizdnął przeciągle, ale Wątorek wmieś szał się szorstko:
— Ot, głupstwo!.... Bułkę zjadł, herbaty kubek wypił, a taki o to robicie rwetes... A niby to socjały jesteście!... Uspokójcie się towarzyszu, już ja to biorę na swój rachunek, a wy tam komu innemu oddacie w potrzebiel Zgoda?! A no bywajcie zdrowi, bo to może nas rozdzielą. Nie smućcie się: będzie wszystko jak ma być! Nie inaczej!... Jak było tak było, a ty ciągnij kobyło!... Co, nie? Bywajcie zdrowi! Już wołają!
Istotnie klucznicy chodzili od drzwi do drzwi i wzywali więźniów, aby wychodzili z rzeczami na podwórze.
Tam ustawiono ich w rzędy i starszy nadzorca wywoływał imiennie pokolei przeznaczonych do wysłania. Odstawiono ich na bok, gdzie żołnierze rewidowali im rzeczy, oglądali kajdany i zakuwali w ręczne łańcuchy.
Gawar nasłuchiwał z ciężkiem uczuciem, czy wywołają go czy nie, i spoglądał z resztą na-