Łańcuchy/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Łańcuchy
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Długi pociąg nawpół pasażerski, nawpół towarowy sunie z umiarkowanym pośpiechem, jęcząc, zgrzytając, dzwoniąc łańcuchami, warkocząc kołami, podskakując rytmicznie na spoidłach szyn. Przed stacjami zwalnia, gwiżdże; na stacjach stoi długo, zacichły, jakby ogłupiały po niedawnym pędzie, podczas, gdy dookoła niego tu i tam rozlegają się marudne głosy i nawoływania służby kolejowej.
W aresztanckich wagonach zaduch, brud, ciasnota.
Zakurzone, zakratowane okna sieką z zewnątrz gęste i mocne sznury dżdżu.
Gawar patrzy w ten szary kwadrat światła, przyćmiony szarugą, gdzie ledwie w zarysach majaczą puste wstrętne martwe place przystacyjne, suną niby wstęgi kinematografu ciemne smugi lasów, plamy nagich jeszcze pól, białawe kubiki chat wioskowych, szpalery przydrożnych drzew i... słupy telegraficzne, słupy telegraficzne bez końca... na tle ołowianego nieba.
Gawar patrzy na nie dość obojętnie, choć rozumie, że nie ujrzy ich długo... może nigdy. Ale wszystko w nim zbyt jest rozbite, roztrzęsione, aby coś jeszcze mogło zwiększyć jego ból wewnętrzny. Z trudnością zbiera myśli rozproszone jak stado gołębi, z trudnością trzyma się nieruchomo na miejscu, podrywany przez nierówne i szarpiące uderzenia serca... Cieszy się, że już ma spokój, że już się „to wszystko“ skończyło, a jednocześnie łka w nim jakiś szloch niewstrzymany i spływa w wirze jego do głębi zmąconych uczuć widmo bladej, zbolałej twarzy matczynej i postaci ojca, ogłuszonego, stojącego bez ruchu opodal z czapką w ręku...
— Ucieknę! — powtarza sobie z uporem — ucieknę!...
Ogląda się po wagonie jakby zaraz to miał uczynić. W kłębach dymu tytuniowego widzi wszędzie szare twarze i szare aresztanckie ubiory, do których się przyzwyczaił; gęsto siedzą ludzie na ławach, a na półkach i po kątach leżą grudy szarych worów i węzłów. Przy drzwiach w obu końcach stoją żołnierze, tacy sami szarzy jak tłum więziony, z takiemi samemi prostackiemi twarzami, oparci na karabinach z najeżonemi bagnetami.
Milczące przygnębienie pierwszej chwili odjazdu minęło Rośnie szmer głosów, zmieszany z cichym brzękiem łańcuchów, z chrobotaniem i postukiwaniem naczyń blaszanych: kubków, czajników, menażek. Tu i owdzie wybuchają urywane rozmowv, wykrzykniki, tłumione śmiechy. Są i tacy, co wyciągnąwszy chleb, kiełbasę lub ser z zawiniątek, posilają się spokojnie.
Gawar patrzył na nich wszystkich z głęboką odrazą. Czuł się wśród tego tłumu zupełnie samotnym, a jednak ten tłum był dokoła niego, szemrał, poruszał się, żył, dolegał mu jak natarczywe brzęczenie owadów choremu, przeszkadzał jego myślom smutnym lecz silnym, jego uczuciom wzburzonym, płynącym z nieznanych mu źródeł i głębin — przeszkadzał im dojrzeć, spoić się, ugruntować i dać mu pewną podstawę do sądów, do postanowień, do tak upragnionego spokoju... Wszystko więc w duszy musi pozostać jak dotąd, poruszone i niewyraźne, nieś pewne jak zaorana po raz pierwszy nowina, chociaż ból ogromny, co przeszedł tam jak burza, pozostawił większą niż kiedykolwiek tęsknotę do jasności...
Gęstniał dym tytuniowy, gęstniał zmrok, gęstniał zaduch. Gawar z trudem oddychał, paliło go nieznośne pragnienie; więc z imbrykiem w ręku przedarł się przez ciżbę już na noc układających się aresztantów w koniec wagonu, gdzie przy drzwiach lokowali się żołnierze komwoju, oblegani przez aresztantów proszących natrętnie i przypochlebnie o kupno w bufecie na stacji papierosów, chleba lub wody gorącej do herbaty...
Tu królował wszechwładnie tęgi kościsty podoficer z jasnym konopiastym wąsikiem nad grubemi wargami.
— Za późno!... Czegoś czekał?... Zaraz ruszamy!... Na przyszłej stacji! — odburknął na nieśmiałą prośbę Gawara o kupno gorącej wody.
— A dlaczego nie rozkuty?... — zwrócił się wbok do żołnierza, prześliznąwszy się wzrokiem po zakutych rękach Gawara.
— Nie wiem, Spirydonie Ferapontowiczu... — Nie powiedział.
— Dlaczegoś nie powiedział? Języka w gębie nie masz? O każdym z was pamiętaj!... — huczał podoficer.
— Nie podchodził nikt, nie pytał... — bronił się chłopak.
— Jeszcze się pytać każdego z was trzeba!... Wezmę i za karę zostawię cię tak do jutra... Zobaczysz jakie to smaczne.
— Polityk pewnie, dlatego nie wiedział... — łagodził jeden z konwoju.
— Wszystko dla mnie jedno — polityk nie polityk!... Powiedziano w przepisach: w czasie drogi z ręcznych kajdan rozkuć, to rozkuć. Jaroszka bierz klucze i otwieraj!...
Tak się skończyła historja, która w zasypiającym już wagonie powszechne wznieciła zainteresowanie.
— Dlaczego nie prosicie, żeby was przeniesiono do drugiego wagonu, tam są politycy. A tutaj wy sami jedni! — radził Gawarowi dobrodusznie żołnierz, który mu przyniósł na następnej stacji imbryk wody gorącej.
— To można się przenieść?... — spytał chłopak, wsuwając doradcy drobną monetę.
— Można. Wszystko zależy od starszego — on tu pan. Ale teraz to może już nie warto. Nasz się na was rozgniewał. Poproście w Mińsku po zmianie warty.
Józefowi nie śpieszyło się; czuł się tak bardzo znużonym, że wszelkie obcowanie z ludźmi wprost go przerażało. Musiałby odpowiadać na pytania, zadawać je, wnikać w cudze myśli — nie miał sił na to i ochoty. Postanowił zostać do rana; miejsce zajmował dobre przy oknie, skąd przez szpary ciągnęło trochę świeżego, chłodnaweego powietrza. Podsunął sobie worek z rzeczami pod łokieć i spróbował usnąć. Wtem drab, siedzący obok niego na ławie, szturchnął go w bok.
— Panie, mech pan te rzeczy z pod siebie zabierze, to tu będzie można się wyciągnąć!
— Gdzież je podzieję?
— A gdzie pan chce: na półkę pod ławkę, albo tam w kąt, gdzie pan chce! Tu na siedzeniu nie miejsce na nie.
Józef wstał i spróbował rzeczy wsunąć na półkę, lecz stamtąd wychyliła się natychmiast rozczochrana głowa z głośnem przekleństwem:
— Czego pchasz?... Nie pchaj!... Nie widzisz, że zajęte?!
Opuścił więc rękę z tobołkiem na dół i chciał go wetknąć pod ławkę, ale stamtąd wychyliła się głowa, tym razem nawpół ogolona i grube mocne ręce, które gwałtownie odepchnęły zpowrotem jego worek.
Na podłodze między ławkami olbrzym w szarym chałacie szykował się do snu, układając starannie pod głowę kupę łachmanów.
Józef rozglądał się po wagonie, oświetlonym mdłym blaskiem lamp naftowych i wszędzie widział wyciągnięte ciała, pochylone karki, wsparte na poręczach głowy, ale nigdzie kawałeczka wolnego miejsca. Nie miał więc gdzie rzeczy umieścić!
Tymczasem sąsiad, korzystając z nieobecności Józefa, wyciągnął się na siedzeniu, zajmując całą ławkę.
Podkulił tyle tylko zakute w kajdany nożyska, że skromna figurka, mieszcząca się na drugim końcu przy przejściu, ledwie utrzymać się tam mogła.
Dla Józefa nie zostało ani cala miejsca. Ale przebrała się miara jego cierpliwości. Tuman wewnętrznej rozterki opuścił go nagle, wróciły siły i energja. Po króciuchnym namyśle położył worek wprost na szerokiej twarzy, bielejącej na dawnem jego miejscu.
— Co robisz, szczeniaku? Nie widzisz, że śpię? — krzyknął aresztant i zrzucił worek na wyciągniętego wdole olbrzyma.
— Odknaj, odknaj, mały, z dobrej woli!... — Mówię ci ze spokojem!...
— To moje miejsce, proszę się usunąć! — nastawa! Józef.
— Proszę, nie proszę... A gdzie jest prosie?... Kogo nie proszą, tego kijem wynoszą!... — przedrwiwał go zuchwały sąsiad.
Już zamierzał Józef, pomimo wstrętu do wszelkich skarg, zwrócić się do konwoju o interwencję, gdy chuderlawy aresztant, drzemiący na przeciwnym końcu ławki, pchnięty niespodzianie kulasami rozgniewanego dryblasa, kiwnął się i spadł z wielkim hałasem na podłogę.
— Aj waj!... Co to jest?... Rozbój!... Panie konwój!...
Jeden z żołnierzy, którzy również już układali się do snu, uniósł głowę nad poręczą przedziału i huknął groźnie:
— Cicho tam, parchy!... Ja was nauczę...
— On tu wszystkich powyrzucał. On tu całe miejsce zabrał, on tu leży jak hrabia, a pan polityczny nawet stoi!... Czy to porządek, panie konwój?...
— Nu, nu!... Dosyć! Wszyscy siedzieć mają, takie prawidło! Słyszeliście!...
— Właśnie, panie służba. Ja im mówię, żeby pokolei spać a oni niepotrzebnie hałas robią, te żydy... — tłumaczył się wyciągnięty na ławie aresztant.
Widząc jednak, że Józef nie myśli ustępować i pcha dalej swój worek na dawne miejsce, podniósł się, usiadł i mrucząc przekleństwa, zrobił mu miejsce.
— Śmierci na was niema, cholery, polityki. Wieszaćby was wszystkich!
Żydek skorzysta! z położenia, rozsiadł się zaraz wygodnie i spróbował zadzierzgnąć z Gawarem mocniej nić porozumienia przeciw wspólnemu wrogowi.
— Nie warto spać. Niedługo Mińsk, a tam będzie sroga rewizja. Przed rewizją to tu zawsze kradną. Trzeba pilnować. Ja myślę, że lepiej spać we dnie, to i miejsca więcej będzie i spokojnie. A teraz lepiej siedzieć. Pan skąd?... Czy pan z samej Warszawy?
— Tak, z samej! — odmruknął mu Józef.
Znużenie zmogło go, nie mógł wykonać rozsądnej rady żydka, oparł głowę na trzymanym pod łokciem worku, zdrzemnął się, a następnie ukołysany miarowym ruchem pociągu zasnął tak mocno, że nie obudził go nawet ciężar sąsiada walącego się nań zboku i chrapiącego nad samym jego uchem jak stare rozbite organy.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.