W białem miasteczku/I/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł W białem miasteczku
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ I.

Pociąg odszedł, nieliczni podróżni rozproszyli się, służba stacyjna zaszyła się w ciepłe kąty; Zagórski został sam.
Słychać było bezustanne „dziń-dziń-dziń!“ dzwoneczków stacyjnych, jakgdyby zmarznięta, dygocąca na mrozie stacyjka dzwoniła z zimna zębami. Zresztą panowała uroczysta, majestatyczna cisza zimowa, głęboka, niczem niezamącona. Na białych polach nie było widać żywej duszy. Las skostniały, zwarty w ciemne, śniegiem przyprószone czworoboki, stężał i przysiadł twardemi bokami na pochyłych zboczach górskich, tak nasyconych światłem, że lśniły jak szklane. Był bardzo mroźny, ale przecudny poranek zimowy, słoneczny i pełen promiennej światłości.
Oczekując niecierpliwie koni, które lada chwila powinny były nadejść, Zagórski przechadzał się żywym krokiem po torze kolejowym. Napróżno jednak próbował się ruchem rozgrzać. Mróz szczypał w uszy, następował na palce od nóg, jak w śrubie ściskał palce rąk. Zmęczony, niewyspany i głodny, Zagórski po kilkunastu turach zrezygnował i rzuciwszy okiem na swe kuferki, marznące na ławce przed stacją, schronił się do poczekalni, maleńkiej, ale za to na wieki wieków objętej zabójczym odorem tanich, żydowskich cygar i wszystko trawiących, niezwyciężonych chłopskich fajek. Mały, żałobnie czarny, smętny piecyk kadził duszącym fetorem węglowym, aż się ciemno w oczach robiło. Było ciepło, ale ciepło chłopsko-żydowskie, niemal namacalne i bijące w nozdrza. W tej zgęszczonej a charakterystycznej atmosferze prawie że się słyszało przyciszony szwargot żydów, bezustanne, basowe buczenie chłopów, strzykających śliną przez zęby, pewne siebie głosy jowialnych handlarzy nierogacizną, krępych, barczystych, z brutalnemi twarzami i oczami czerwonemi z przepicia, zanoszący się, uparty płacz niemowlęcia i ciche chlipanie dziewczyn, złożonemi chusteczkami obcierających zapłakane oczy, spocone, świecące policzki i zaślinione kąty ust.
Było ciemnawo i nawet świetny blask zimowego słońca gasł, widziany przez brudny kir rzadko mytych szyb.
Zagórski usiadł i w sennej ciszy poczekalni zamyślił się. Ta stacja — to była jego stacja ostatnia. Dalej już tylko koniki, fury chłopskie, wsie, pola i to małe miasteczko, dwie mile od kolei, a sto lat poza życiem. Zapewne, żyć można wszędzie. Zależy od tego, co kto życiem nazywa i jak sobie to życie urządzi. Zagórski nie poddawał się jeszcze, przerabiał życie po swojemu, czasem uciekał od świata — i wówczas ta mała stacyjka była dla niego odskocznią, punktem, w którym obliczał swe siły, po raz ostatni kontrolował plany i podniecał w sobie energję. — Wracał jednak za każdym razem coraz bardziej zmęczony, jakgdyby, mimo pewnych powodzeń, uciekał — a wtedy ta mała stacyjka była niby przedsionkiem jego domu, bramą, za którą zaczynał się jakiś odrębny świat, niby mały, zacofany i napół dziki, a przecie po swojemu pełen życia, różnobarwny, uzasadniony do najmniejszego szczegółu tradycją, historją i własną kulturą, opartą na odwiecznych, niezniszczalnych fundamentach. Rozważał Zagórski nieraz znaną sobie aż nadto dobrze szumną, pieniącą się i błyskotliwą treść wielkomiejskiego życia, oraz cichą treść poczerniałych od starości niskich domków małego miasteczka, ale choć starał się wniknąć we wszystko, nie mógł dociec, po której stronie jest więcej prawdy, która strona bliższa będzie rzeczywistości.
Kiedy tak siedział, dumając, przyszła mu naraz na myśl scena, którą na tej stacji widział przed kilku miesiącami. Było to w pierwszych dniach września, wczesnem popołudniem, przed nadejściem pociągu, jadącego do Krakowa. Dzień był piękny, gorący, jeden z tych cudnych, dobrodusznych dni wrześniowych, jakby rozmyślnie wyładowujących z siebie gorliwie całą słoneczną gorącość dobiegającego do końca lata, aby ziemi i ludziom oddać wszystko należne im światło i ciepło. Na ławce przed stacją, w cieniu starych, wielkich drzew, siedziało kilka odświętnie wystrojonych dziewczyn. Rumiane ich twarze błyszczały od potu, z pod chustek wyglądały przylizane, żółte włosy o zielonkowatym odcieniu, grube palce miętosiły chusteczki, nosy były czerwone, a oczy pełne łez. Zwłaszcza jedna z nich, siedząc w pośrodku, a ubrana w kapelusz i naiwnie skombinowany pstrokaty strój miejski, oblewała się wprost strumieniami łez i coraz to którąś ze swych towarzyszek brała w ramiona i całowała ją zaślinionemi usty. Przysiadłszy się do płaczącej gromadki, Zagórski dowiedział się, iż płaczka wyjeżdża do Ameryki, gdzie ma krewnych; nie było tedy nic dziwnego w tem, że rozstając się z domem rodzinnym, płakała. Ale nagle stanął przed nią jakiś jej znajomy parobek, który, widząc jej łzy, zaczął ją pocieszać.
— Co płaczesz, głupio! Do Ameryki jedzie i płacze! Śmiać się powinnaś, cieszyć! Tam życie! Jo, gdybym tak móg do Ameryki pojechać, tobym przez najwyższy mur przeskoczył, choćby się ziemia za mną miała zawalić. Niechby się zawaliła! Tu życia nimo!

∗                    ∗

Powiedział te słowa z taką furją i z taką siłą przekonania, że Zagórskiemu aż się przykro zrobiło. — Krzywdzi ten niewdzięcznik biedną Polskę — pomyślał. — Krzywdzi ten swój piękny kraj! — powiedział sobie, rozglądając się po górach i lasach cichych i przywodząc sobie na myśl wszystkie piękności słonecznego kraju.
— I cóż ci ta ziemia złego zrobiła, że chciałbyś kopnąć ją tak, aby się zawaliła za tobą! — mówił w duchu, patrząc z żalem na parobka. Ale już po chwili przyszło zwątpienie. Oto on, Zagórski, jest wykształcony, duchowo i umysłowo bogaty i silny, a przytem ma mnóstwo namiastek życia, a ten chłopak? Któż wie, czy jego ta ziemia nie krzywdzi, czy nie jest mu katem, kaleczącym życie, bezlitosnym, nieubłaganym? I co to może być za życie w ciężkiej, twardej pracy tylko i właściwie w pierwotnem obcowaniu z surowemi, zupełnie jeszcze nieujętemi w karby techniki, żywiołami.
A jednak kwestja została nierostrzygnięta! — powiedział sobie Zagórski. — On się tej ziemi wyrzekał, lecz dziewczyna za nią płakała. Po czyjej stronie słuszność?
Nagłe uczucie głodu przerwało mu te rozmyślania. Wyszedł na drogę i stał przez dłuższą chwilę, patrząc, czy wóz jaki nie jedzie. Wysypany śniegiem gościniec, choć niemal grzał swym różowym blaskiem, był pusty i cichy. Tuż nad ziemią przelewały się fale światła, lekko nasycone delikatnemi barwami, złotawe, różowe, srebrno-niebieskie, brylantowe. Fala leciała za falą, jak jasne, różnobarwnemi blaskami świecące akordy szczęśliwej muzyki. Góry białe skrzyły się w słońcu, mieniąc się miękkimi, świetlistymi odcieniami. Świat był niesłychanie promienisty, powietrze przeczyste, upajające, uśmiech słońca boski, cisza pogodna, łaskawa i kojąca.
— Nareszcie! — westchnął z ulgą Zagórski.
Daleko przed nim pojawił się na gościńcu dziwny, czarno-żółty potwór. Potwór pędził ku stacji szybko i w krótkim czasie zmienił się w rwącego cwałem czarnego konia, za którym pojawił się woźnica w żółtym płaszczu.
— Sanki! — mruczał Zagórski. To dobrze. Nie będzie trzęsło. Ale kto to jedzie? Oj, szkapa Dudy... I Janek Duda!
Woźnica stał w sankach i słychać było, jak poganiał konia głosem, wreszcie z brawurą zajechał Zagórskiemu pod bok tak zręcznie, że sanki stanęły w miejscu, jak wryte. Z pod czarnej barankowej czapy wyjrzały wesoło podłużne, szeroko rozstawione, opalowe oczy i pociągła, gładka twarz, z zimna różowa, jak u dziewczyny.
— Leciałem co koń wyskoczy! — wołał śmiejąc się młody chłopak. — Ledwo pośniadałem, zaraz zaprzągłem. Ale mróz!
— Osiemnaście stopni!
— Osiemnaście!! Chorroba ciężka!
— A ja już myślałem, że chyba telegram nie przyszedł i będę musiał czekać na pocztę.
— Telegram przyszedł, ale rano —
— Psiakrew z tą pocztą!
— Pani zaraz rano przyleciała... Bała się, że nikt nie pojedzie, bo jarmark —
— Prawda, poniedziałek.
— Stary chciał sam jechać.
— Stary zdrów?
— A coby mu brakowało, dziękuję, zdrów. Chciał sam jechać, choć jarmark, ale się rozmyślił.
— Pewnie. Woli z chłopami pić.
— Juści. Ale konia dał.
— Dla mnieby nie dał! Tylko że ja się, psiakrew, tym waszym arabem jechać boję. Bestja zawsze do rowu ciągnie i to w najniebezpieczniejszych miejscach.
Chłopak roześmiał się.
— Jużeśmy go tego oduczyli.
— Ale jak on tym swoim karawaniarskim krokiem pójdzie, to mnie na kość w saneczkach zamrozisz.
— Nimo strachu, jak go mróz popędzi, to pójdzie jak djabeł. A kabat pon mo wdziać.
— Mnie nie zimno.
— Zimno, nie zimno, pani dała, kazała, ażeby pon wdział, mo pon wdziać. Prawdo jest, zimna dziś nimo, ale mróz wielki.
To mówiąc, ściągnął z siebie płaszcz i podał go Zagórskiemu. Zagórski bez szemrania już pozwolił się ubrać, wsadzić w sanki i przykrywać kocami i derkami. Rozbroiła go zupełnie serdeczna, prostoduszna życzliwość i troskliwość chłopca. Zadarmo tego nie robi, to prawda — myślał, kiedy chłopak pobiegł na stację po rzeczy — ale jest rad, że może mi oddać przysługę.
Nareszcie ruszyli.
— W domu u mnie wszystko zdrowe? — pytał Zagórski.
— Zdrowe.
— Nie przygodziło się co złego?
Janek odwrócił się i spojrzał na Zagórskiego zdziwiony.
— Złego? — zapytał. — A cóżby się u nas złego mogło stać?
I krzyknął na konia.

∗                              ∗

Minęli domy malutkiej osady, rozbite w pierwszym roku wielkiej wojny; wciąż jeszcze nieodbudowane. Błyskające złociście okienkami jak z miki, tonące całe w gronostajach, wyglądały niby chałupiny z bajki. Sączący się cicho z kominów blado różowy dym pośpiesznie mknął w górę i wsiąkał w błękit.
Zaczęli się piąć pod górę. Po lewej stronie drogi leżały głębokie, lodowato-niebieskie cienie, po prawej żarzył się złocisto-biały blask; przed nimi nie było widać nic, prócz cudnie lazurowego nieba. Prosto w ten lazur, wszystko ogarniający, jechali tam właśnie, gdzie gościniec z nim się spływał.
— Kąpiel lazurowa! — mówił sobie w duchu Zagórski, patrząc w tę otchłań błękitną i oddychając głęboko czystem, zimnem powietrzem.
— Wio, Czarny Orle, wio! — pokrzykiwał na konia młody woźnica.
Jechali złotym, skrzypiącym gościńcem, mijając drzewa stężałe, nieruchome, przerażone, naiwne wierzby o czuprynach zjeżonych zabawnie a fioletowo-różowych, jak wrzos jesienny, i krzyże lub obrazy przydrożne, przybrane w wieńce brylantowe, całe blaskami usiane. Najmniejszy ruch w przyrodzie budził świetne ognie. Sroka spłoszona, załopotawszy skrzydłami, sfrunęła z wierzby i przeleciała smugę słoneczną — i oto szafirem błysnął jej grzbiet, a metaliczną, złocistą zielenią zagrało podbrzusze i ogon, tak, iż wierzyć się nie chciało, że ten ptak mieniący się blaskami, ten klejnot latający — to zwykła sroka.
Zmęczony, senny, Zagórski przechylił się w tył i tak, napół leżąc, zapatrzył się w niezgłębioną toń lazurową. Było mu, jakgdyby zasypiał — nie fizycznie, lecz duchowo. Oczy miał otwarte, słyszał i widział wszystko, ale coś tam głęboko w nim grało, ścichało, przestawało się burzyć i osiadało na dnie. Powstawał w nim wielki, kojący, pogodny spokój.
— Wio, Czarny Orle, leć! — krzyknął chłopak i koń ruszył z kopyta. — Nie mówiłem, że pójdzie jak djabeł? To cugowy koń, proszę pana! — dodał, śmiejąc się.
— Poślijcie go do Krakowa na wyścigi! — odpowiedział Zagórski, wiedząc, iż Czarny Orzeł, zmanjerowany jak Rosynanta, jest nietylko zwierzęciem pociągowem, lecz też czemś w rodzaju błazna domowego, którego figlami i psotami bawi się całe miasteczko. Teraz już za każdym krokiem było widać coraz więcej światła. Ciągnęły się po prawej stronie na zboczach wzgórz długie rzędy chat rozlicznych wiosek, o przecudnych, starych nazwach. Śnieg był bardzo biały, ale ściany tych chat były jeszcze bielsze. Prawie, że promieniowało z nich słońce, bił od nich ciepły blask, nad każdą zaś trójkątną strzechą, niby nad stosowanym kapeluszem grenadjera, powiewała pyszna, złoto-różowa kita. Gdzieindziej tuż koło strzechy sterczała smukła, strzelista topola — rzekłby kto — tatarski minaret na śnieżnych polach; tylko że na tych minaretach zamiast półksiężyców siedziały czarne wrony. Tu i ówdzie widziało się szerokie, piękne ogrody, obwiedzione starannie równemi, niskiemi murami. Leżały na zboczach wzgórz, jak na dłoni, ciche, milczące cmentarze wojenne, katolickie, protestanckie, prawosławne, mahometańskie, żydowskie. Oto gdzie się podziały niezliczone armje cudzoziemców, depcących, zdawało się, bezkarnie bezbronną ziemię polską. Ta ziemia niczem nikomu nie była straszna — nie groziła ognistemi wybuchami wulkanów, ani szumiącą powodzią wód, wypuszczonych z uwięzi kanałów, ani topielami, ani piaskami pustyni, nie bronił jej żaden żywioł, przeciwnie, oddawała najeźdźcom pokornie ludzi, zwierzęta, chleb, wszystko, co miała — a przecie wkońcu pochłonęła cudzoziemców i oto wszystko, co po nich pozostało, to na cmentarzach cichych lasy krzyżów, żydowskie płaskie płyty i wycięte z kamienia turbany z dziwnemi napisami na blaszanych tablicach. Ale i to zapadnie się w ziemię, rozsypie się zwietrzały kamień, a blaszane tablice z nazwiskami nieszczęsnych bohaterów pójdą na drzwiczki do pieców, przysłonią dziury w rozbitych oknach chłopskich chat lub zawisną na szyjach krów. Blacha droga, poco się ma marnować, szkodaby było.
— Kiedy tu te wojska szły — odezwał się Zagórski do woźnicy — zdawało się, że cały świat zaleją, że niema siły, coby im dała rady.... A teraz? Gdzie one są, te wojska? Myśmy wolni, a po nich tylko gnijące trupy po cmentarzach.
— Pan Bóg wszystkiemu da rady! — odpowiedział chłopak. — Ale mróz! Uszu już nie czuję.
— Ja też zmarzłem. Tu gdzieś musi być po drodze jakaś karczma!
— Kapliczki by nie było! — zażartował zuchwale chłopak. — Zaraz tu będzie chrześcijańska gospoda.
— To jedź prędzej, napijemy się wódki.
Nie weszli nawet do karczmy. Szynkarz wyniósł im na drogę kieliszki i flachę doborowej wiśniówki. Błysnął w słońcu rubinowy płyn, żywiej zaświeciły oczy, rozgrzała się krew.
— A teraz jedź bracie, bo mi się strasznie jeść chce!
Droga szła z góry na górę, z kopca na kopiec. Jak wygrywane na ksylofonie groteskowe melodje, dzwoniły głosy kobiet, niosące się bez wysiłku na większe nawet odległości. Słowa ślizgały się po śniegu i aż na gościniec wynosiły z dalekich chat ich drobne tajemnice. Niby dźwięczny głos trąbek rozlegało się donośne, czyste, zawsze wyzywające pianie kogutów.
Czasami, niewiadomo skąd, mignął w powietrzu drobny, złoto-srebrny pyłek, zaświecił czarownym blaskiem na tle błękitnego nieba i znikł, jakby się w tym błękicie roztopił.
— Leć, Czarny Orle, dobry Czarny Orle! Leć! —
Zagórski ujrzał wieże kościołów, samotne ruiny zamku na górze, w gęstwinie bezlistnych drzew swój wysoki, czarny modrzew przed domem, białe miasteczko na równinie, a za niem trzy smukłe topole. Po chwili zaś uczuł dobrze sobie znany zapach dymu z wysuszonego brzozowego drzewa i ujrzał targowisko pełne czarnych, gestykulujących figur, i ciężkie, białe wieprze, i biegające niespokojnie warchlaki i długi rząd czerwonych lub łaciatych, zrezygnowanych krów, a po prawej stronie obozowisko fur i wśród nich skłębione dymy ognisk, oraz ludzi, grzejących ręce nad czerwonemi płomykami.
Wjechali w sam środek ciżby.
— Hej! — z głębi potężnych płuc wołał woźnica.
— Heej! — odpowiedziało mu wielkie echo, a w niem, jak w jednym ogromnym akordzie, słychać było zmieszany gwar głosów ludzkich, rżenie koni, ryk krów, kwik nierogacizny, gęganie przerażonych gęsi i śmiechy i klątwy — w jednym wielkim akordzie całe miasteczko.

∗                    ∗

Zagórski przeszedł cicho przez sypialnię i stanął w progu tak zwanego „salonu“.
Pokój ten miał niby pozory salonu, w gruncie rzeczy jednak służył Zagórskiemu za pracownię, a całej rodzinie za punkt zebrań. Zwykła podłoga z desek, nawet nie pokostowana i nosząca na sobie ślady podków koni kozackich, które tu czasu wielkiej wojny stały, pokryta była wielkim choć tanim, czerwono-żółtym dywanem, pociętemi resztkami chodników i małemi dywanikami. Fotele były stare i kulawe, kanapy wytarte i zniszczone, ściany pobielane, ale za to ze ścian patrzyło dużo obrazów, w jednym kącie stało wysokie łóżko, drzwi ujęte były portjerami, w oknach wisiały piękne, pożółkłe od starości firanki, przez które światło słoneczne sączyło się do pokoju łagodnie, wywołując jednocześnie na starym muślinie przejrzyste, jasne wzory. Nie było w tym pokoju nic kosztownego, ani rzucającego się w oczy, a jednak ustawienie sprzętów i różnych ozdobnych, pamiątkowych drobiazgów, czyniło go miłym i nadawało mu spokojny, pogodny charakter.
Kiedy Zagórski wszedł, światło słoneczne żółte, jakby bursztynowe, cedziło się cicho przez ażur firanek, a w starych, złotych ramach obrazów pełgały wesoło żywe iskierki. Błękit nieba, widziany stąd, miał stłumiony, seledynowy odcień gobelinu.
Tuż przy wysuniętej na środek pokoju otomanie, pokrytej ceglastym dywanem, wśród mnóstwa najrozmaitszych rupieci i szczątek zabawek, siedziały dwie małe dziewczynki — jedna ciemna szatynka, z twarzyczką matową, jak z kości słoniowej, druga malutka, złota blondynka o różowej buzi. Wśród kupy połamanych lalek, różnobarwnych szmatek, pudełek, jakichś kijków, deseczek, wśród całego tego świata, który starszym wydaje się kupką śmieci, dzieciom zaś królestwem skarbów, spokojnie spał mały, biały kotek. Na kanapie, zwinięty w kółko, drzemał sobie w plamie słonecznej żółty jamnik. Zajęte zabawą dzieci nie zauważyły wejścia ojca. Coś tam sobie wciąż, siedząc na ziemi, półgłosem wykładały i maleńkiemi rączkami przerabiały po swojemu i stosownie do swoich planów szczątki przedmiotów, nieodganionych już kształtów i przeznaczenia.
Zagórski stał cicho, przyglądając się dziewczynkom z rozrzewnieniem. W domu było słonecznie, cicho, ciepło, a z niedalekiej kuchni zalatywał smakowity aromat jabłkowej zupy.
Wtem żółty jamnik warknął, zbudził się, skoczył z kanapy i z głośnem szczekaniem rzucił się ku Zagórskiemu.
— Jak się pan ma, panie Guzik! — przywitał go Zagórski. — A, jeść panu dają, emeryturę wypłacają, co? Jak się macie, dziewusie! Cóż to, Basiu? Basieńko!
Mała szatyneczka stała chwilę nieruchoma, jak słup, patrząc na ojca szeroko otwartemi ciemnemi oczyma, a potem zatupała nóżkami, zatrzepotała rączkami i piszcząc głośno, zaczęła uciekać. Widząc to blondyneczka, która również wstała i stała tak w dziecinnem oszołomieniu, rozpłakała się głośno.
— Aj, wy cymbały, cymbały! — zawołał ojciec. — Basiuniu, to ty przed ojcem uciekasz? To takie kochanie? Elżuńciu, nie becz, ojciec przywiózł doskonałe papu, cizio, cizio, nie bój się!
Uspakajał dzieci a jednocześnie myślał:
— Zawsze to samo przeczulenie, ta sama nadmierna wrażliwość. Oj, nie będzie wam z tem, dzieci, na świecie dobrze, nie!
Zrzucił z siebie płaszcz i zaczął uganiać za Basią. Uciekła mu pod łóżko, wreszcie wcisnęła się za szafę, skąd już uciec nie mogła. Stała tak w ciemnym kącie, piszcząc, śmiejąc się i trzepiąc małemi rączkami, jakby się od ojca opędzała. On zaś szedł ku niej powoli, mówiąc łagodnie i pieszczotliwie:
— Przed ojcem za szafę uciekać — to ładnie?
— Łannie! Łannie! Łannie! — zapewniała go, machając wciąż rączkami.
Ociągającą się uparcie wyciągnął i przytulił do siebie. A wtenczas upór dziewczynki nagle zniknął, wiotkie, smukłe ciałko jakby się złamało i rzuciło swą wolę, przylgnęło zupełnie do ojca, śniade, delikatne policzki zarumieniły się zlekka a długie rzęsy przysłoniły ciemne, wzruszone oczy. Ale już w następnej chwili dziewczynka wyrwała się ojcu i podskakując jeszcze nerwowo, zapytała:
— A co ty przywiozłeś?
— Zagaduje wzruszenie. Bardzo słusznie! — pomyślał ojciec. — Bierzmy się do rzeczy konkretnych.
A głośno rzekł:
— Ja już sam zapomniałem!
— Może lalecie? — poddała mu. — Może zabawecie? Może piłeczkę?
— Może. Ale nawet nie wiem, gdzie to mam!
— A papu przywiozłeś, ojciecu?
— Pewnie że przywiozłem; dużo doskonałego papu. Chodź, rozpakujemy kuferki, będziemy szukali.
Dziewczynka złapała go za rękę i tak przeszli razem do salonu. Kiedy pootwierał kuferki i Basia zaczęła wyciągać z nich różne przysmaki i prezenty, wydreptała z jakiegoś kąta mała Elżunia ze złotą czuprynką i wielkiemi, niebieskiemi oczyma w różowej twarzyczce. Uściskał ją i wsunął jej w rączkę ciasteczko. Mała, uradowana, że obrzęd powitania nie trwał zbyt długo, natychmiast odwróciła się od niego i zajęła się energicznie wyciąganiem bielizny z jego walizki.
— A Elżunia była grzeczna, jak ojcieca nie było? — zapytał jeszcze.
— Grzecia! — bąknęła, aby się go zbyć.
Spojrzała na niego jednak niespokojnie i odwracając się, mruknęła coś niezbyt pewnym głosem.
— No to ślicznie! — pochwalił ją, głaszcząc po jasnych włoskach.
Już o nim zapomniała. Miała przed sobą tyle nieznanych rzeczy w kuferkach.
Przysiadł na kanapie i przyglądał się dzieciom. Bawiły się znowu spokojnie i cicho. W ich małym światku było wszystko w porządku i harmonji.
Teraz dopiero, w ciepłym, cichym pokoju, uczuł Zagórski, jak bardzo jest zmęczony. Wszystkie kości go bolały, opadały senne powieki.
— Basieńko, gdzie mama?
— Mamusia poszła na jarmark.
Wstał i ociężałym krokiem przeszedł przez pokoje. Wszędzie było jasno, ciepło, zacisznie. Cicha pogoda spokojnego domowego życia biła z pobielanych ścian, wysokie, kaflowe piece zdawały się promienieć ciepłą, dobroduszną życzliwością. W kuchni śpiewały na blasze garnki, trzaskało w piecu suche drzewo.
— A Milcia gdzie? — zapytał, wróciwszy do dzieci.
— Mamusia kazała jej iść z sobą na jarmark.
— Ale ty już mądra jesteś, Basieńko, wszystko wiesz, wszystko ojciecowi powiesz!
Dziewczynka aż westchnęła z radości, ale udała, że pochwały nie słyszy; tylko rączki jej zaczęły grzebać żywiej w kuferku.
Zagórskiemu zrobiło się trochę przykro. Jakże to? To jarmark ważniejszy, niż on? Przypuśćmy, ale nawet służącej, któraby mu podała wody do mycia? I dzieci same, bez opieki.
Przeszedł się kilka razy po pokoju i stanął w oknie.
Naprzeciw okna, na gościńcu, u skrzyżowania dwóch dróg, pobierano opłatę od wozów, jadących na jarmark. Wozów tych lub ciężko ładownych sani, jechało wciąż jeszcze moc i od pierwszego spojrzenia widziało się, że jarmark musi być duży. Wozy były z butami, ubraniami i wysoko spiętrzonemi, białemi szafami, skrzyniami i łóżkami prostej, stolarskiej roboty i prymitywnych kształtów. Ponieważ mało kto miał pieniądze na opłatę przygotowane, jednocześnie zaś, nie mówiąc o wozach, jadących w odwrotnym kierunku, gościniec roił się od pieszych, koni, krów i miotających się na powrózkach świń, wskutek tego co chwila tworzył się zator, powiększany jeszcze przez żydów, którzy całą gromadą z pobliskiego domu wyległszy, zatrzymywali jadące wozy tuż za improwizowaną rogatką. Powstawał wtedy taki zgiełk, taki okropny alarm szwargotania żydowskiego, kwiku świń i koni, ryku krów, gęgania gęsi i klątw chłopów, to wywijających batami, to niby już porywających się do bicia, iż zdawało się, że w tej chwili wybuchnie ogólna bójka. Człek doświadczony wiedział jednak dobrze, że to tylko taki sobie zwykły rejwach jarmarczny i zamaszysty szyk, i omatulone szalami Żydóweczki bez najmniejszej trwogi a ze zwykłą sobie arogancką śmiałością, kręciły się w tym tłumie, zatrzymując chłopów prawie przemocą i macając indyki i gęsi, albo rewidując koszyki i półkoszki. Mimo straszliwego hałasu i wymyślań, oczy były wesołe, przedsiębiorcze, ożywione i rozbawione, a ludzie, żyjący przeważnie na mniejszych czy większych pustkowiach, chętnie ocierali się o siebie.
— Duży jarmark! — mruknął Zagórski.
Duży!
Więc w miasteczku aż wre! Już od soboty przygotowywano na ten dzień kiełbasy, specjalnie pieprzne, ale z krowiego lub cielęcego mięsa, z nieznaczną tylko domieszką wieprzowiny. Dawniej wstydziliby się taką kiełbasę podać, ale dziś — wszystko dobre, za wszystko można sobie kazać dobrze zapłacić. Zresztą — chłop zje wszystko, byle szczypało w język. Więc szynkarze nabijali piwo i przyprawiali specjalnie do chłopskiego smaku wódkę, taką, coby jaknajwięcej paliła — paprykówkę, pieprzówkę albo też „czystą“, wzmocnioną naftą i innemi, tym podobnemi ingredjencjami. Chłop zaś, nie taki-ta znów głupi, brał z sobą swój chleb i swoją kiełbasę lub wędzonkę, a tyle tylko, że od wódki, piwa i herbaty z „herbatonem“, zastępującym rum, powstrzymać się nie mógł. W końcu jednak i on dawał się skusić, na czem zresztą nie zależało, bo czego nie zjadł chłop, zjadał handlarz bydła i nierogacizny, przybyły z daleka kupiec, mieszczanin z sąsiednich miasteczek, a wreszcie i tarnowski rzezimieszek, pilnie i z niemałem powodzeniem operujący kieszenie i dyndające z wytwornym wdziękiem a tak łatwe do otwarcia, eleganckie torebki prowincjonalnych strojniś.
Jarmark? Właściwie bitwa ekonomiczna między małem miasteczkiem a wsią. Wieśniaka chce obedrzeć mieszczanin, czyli gulon[1], uważający się za coś znacznie lepszego od chłopa i przezywający go chamem. Chłop wie o tem, ze swej strony gulona, półrolnika i półrzemieślnika, ma zupełnie za nic, wie też dobrze, że wszystko, co sprzedaje gulonowi, sprzedaje na spekulację, na wywóz do miast lub zagranicę, dlatego twardo trzyma się swej ceny, nie opuszcza nic i, choć na wszelki przypadek stawia ceny bardzo wysokie, jak tylko swą cenę uzyska, jest święcie przekonany, że go oszukano, okradziono i ograbiono. Wtedy, zwłaszcza gdy sobie dobrze popije, a jeszcze lepiej za to zapłaci, wybucha długo tajoną złością i pogardą dla gulona i albo, pijąc dalej, pyszni się w szynku i drwiąco woła: — Hej, gulony, potraficie tak żyć, jak my, chłopy? — albo, kreśląc niepewnemi nogami dziwne holendry po gościńcu, zaczepia i wymyśla wszystkim gulonom po drodze, prześmiewa ich, porywa się do bitki, a wreszcie, pomieszawszy ich sobie z Żydami, idzie do domu, wykrzykując głośno: — A, wy, złodzieje, to tak nas będziecie obdziroć? Cekoj-ciez! Cekoj-ciez! To sie wom nie uda! My som naród polski, ślachetny! Jo tu na was wszyćkich przyde! Ale jak jo na was przyde, to was żadne Niemce już nie obroniom! My som naród polski, ślachetny! A wy co?
Ale obie strony starają się jednocześnie utrzymać z sobą kontakt przyjacielski, interesowny, lecz nie pozbawiony cech pewnej niby życzliwej, w gruncie rzeczy nieszczerej, przyjaźni. Guloni i gulonki mają po wsiach swych niby przyjaciół, swych kumów i kumcie. Nie zawsze tylko klątwy słychać podczas jarmarku.
— Jak się mocie, kumciu!
— A witajcież, kumosiu! Niech będzie pochwalony, gosposiu! — śpiewają gulonki słodko, z nieopisanie pieszczotliwą przypochlebnością mazurską. Zziębnięte, z dobrze wypchanemi koszami, nie wiedząc, jak odpowiedzieć na te czułe powitania i z nieszczeremi minami, kumosie i gosposie wchodzą do ciepłej kuchni, wiedząc, iż czeka tam na nie „słodka”, gorąca herbata z rumem, mnóstwo ploteczek i ten zachwycający, szachrajski handel kobiet, z których jedna, spragniona jakiegoś fundusiku na własne potrzeby, utaiła przed „swoim” kilka wiązek grzybów suszonych, ćwierć żyta, litr masła i pół kopy jaj, druga zaś, poza poczęstunkiem, może jej udzielić kilka bardzo intymnych rad, dać jej na pół znoszoną bluzkę, no i bez targu tę właśnie pożądaną gotówkę za towar po zniżonej cenie. Takich to gości wsiowych podczas jarmarku pełno jest po gulońskich kuchniach, zdobnych w festony i girlandy pajęczyn i czarnych od kopciu wiecznie żarzących się na blasze pieca węgielków pod trójnóżkiem, na którym parskają gorącą, jadowitą śliną garnki z cielęcemi kruszkami lub cielęcą głową. Zaniedbane i zapomniane garnki syczą ze złości, oburzają się i z głośnym brzękiem buntowniczo zrzucają na blachę pokrywki, ale w kuchni bezustannie trajkocą głosy rozgadanych kobiet, które, właśnie dlatego, iż pochodzą ze światów zupełnie odrębnych, mają mnóstwo spraw do omówienia i mnóstwo wspólnych interesów.
— Ależ ona tam długo siedzi! — pomyślał o żonie Zagórski.
Jeszczeby też! Wszak to ostatni jarmark przed świętami Bożego Narodzenia, jedyna sposobność zaopatrzenia się i uzupełnienia zapasów. W małem, daleko od kolei położonem miasteczku czasem nie można dostać najniezbędniejszych nawet towarów. Bezustanny wzrost cen, nie stojący w żadnym stosunku do zarobków, zmuszał[2] do większych zakupów, które nieraz pochłaniały ostatni grosz. Mąż, bojąc się zostać bez pieniędzy, daje je niechętnie i po długich walkach.
— Więc cóż będziemy jedli, jeśli dziś nie kupię jaj, grzybów, masła, sera? — woła ze łzami w oczach żona. — Z czegóż zrobię coś na święta? Wiesz sam, że bielizny nie mamy. Jeśli dziś płótna nie kupię, za trzy tygodnie będę musiała dać dwa razy tyle!
Przyparty do muru mąż daje pieniądze i gdy żona, zabrawszy z sobą służącą, umyka czemprędzej, aby się przypadkiem nie rozmyślił, on, posępny i strapiony, chodzi z kąta w kąt po domu i rad jest gościowi, z którym się może na frasunek wódki napić. A po kilku kieliszkach robi mu się jakoś weselej na duszy, życzliwem okiem patrzy na piętrzące się na stole wianki cebuli, grzybów, czosnku, nawet cieszy się, jeśli żona przyniesie z jarmarku dzieciom coś na fartuszki czy na sukienki. Albo też idzie znajomych poszukać i oczywiście szuka ich w gęstwie ludzkiej po szynkach, gdzie też jakiś półkwatereczek czy piwo trzeba wychylić. Pełen życia gwar jarmarczny usposabia wesoło, w głowie zaczyna szumieć i wreszcie dzień zmienia się w jedną wielką, gromadną biesiadę, a gdy kupcy z wczesnym zachodem słońca zwijają z pośpiechem swe kramy — w pijacką bachanalję, brzęczącą bezustanną rozmową w takt głośnego bicia pięściami w stół.
W sionce rozległy się kroki.
— Mamusia przyszja! — obwieściła Elżunia.

∗                    ∗

Zagórski odwrócił się od okna.
W pierwszej chwili zamierzał zaznaczyć delikatnie urazę z powodu nieobecności żony, ale gdy usłyszał jej dźwięczny, piersiowy głos, twarz mu się rozjaśniła, uśmiechnął się i wyszedł naprzeciw niej.
Zarumieniona i tchnąca świeżością mroźnego dnia, z żywym blaskiem w wyrazistych ciemnych oczach, rękoma, zajętemi przez różne pakunki, starała się otworzyć drzwi do kuchni młodej dziewczynie, przepychającej się z trudem przez ciasną sionkę z wielkim, dobrze naładowanym koszem w ręku. Zagórski chciał żonie dopomóc, ale w tej chwili zamieszanie jeszcze się powiększyło, bo dzieci również wybiegły do sionki i ciągnąc matkę za poły płaszcza, to opowiadały jej o przyjeździe ojca i o nowych zabawkach, to znów pytały, czy dla nich co na jarmarku kupiła.
— Nie gniewaj się, Józieczku, że nie czekałam, ale —
Przerwał jej. Nie warto nawet mówić. Przecież musiała iść na jarmark jaknajwcześniej.
— Bardzo jesteś zmęczony?
— O, bardzo!
Wziął się za głowę.
— Wogóle przemęczony jestem. Miasto dzisiejsze bardzo męczy. Na mnie działa zabójczo. Ty się do miasta wyrywasz, a nie wiesz nawet, co tu masz. Teraz już nieprędko się stąd ruszę.
— Chorowałeś?
— Z przemęczenia. Myślałem, że to serce, potem — że płuca, pokazało się jednak, że to tylko przemęczenie.
— Odpoczniesz sobie kilka dni, przyjdziesz do siebie. A jak ja wyglądam?
— Ty, Anielciu?
Zagórski spojrzał w uśmiechniętą, rumianą twarz żony. Miała wciąż swój słodki dziewczęcy owal, wiśniowy, gorący kwiat ust i zmienną błyskotliwość wielkich oczu, naiwnych i wrażliwych.
— Wyglądasz doskonale.
— Istotnie, nieźle się czuję. To zima tak na mnie działa. Lato mnie męczy. Ale tyś pewnie głodny? Będziesz się mył?
Pomagała mu przy przebieraniu, opowiadając jednocześnie o dzieciach, domu, gospodarstwie, wreszcie zaczęła się skarżyć na drożyznę.
— Nie masz pojęcia, Józieczku, jak strasznie drogo się robi. Chciałam z tych pieniędzy, co mi przysłałeś, z kilka sągów drzewa dokupić —
Zagórskiemu serce zabiło żywiej.
— Więc drzewa nie dokupiłaś?
— Skądże? Niepodobieństwo!
— A ja liczyłem na to. Rozmyślnie więcej przysłałem.
— Kiedy jednocześnie wszystko podrożało i ja nie mogłam nadążyć. Za kilo mięsa płacę już —
Tu popłynęła długa litanja cen, recytowana płaczliwym, żałosnym głosem.
A gdy tak żona biadała, Zagórski milczał i mył się i mył, zapamiętale gorącą wodą spłukując ze swej zmęczonej głowy niezbyt wonną pianę ordynarnego mydła.
— A z pieniędzmi jak jesteś? — pytał, wycierając się półzniszczonym ręcznikiem. — Powinny ci conajmniej do pierwszego wystarczyć.
Żona aż się zlękła.
— Józieczku, co też ty mówisz! — wykrzyknęła.
— Przecież dopiero przed kilku dniami je odebrałaś!
— Ależ pomyśl tylko — jarmark, Józieczku! I święta za pasem. Trzeba będzie kupić cukru parę kilo, żeby choć tę struclę jaką móc upiec.
— Parę kilo cukru do tej jakiejś strucli! — warknął Zagórski, czerwony jak burak, prawdopodobnie wskutek gorącej wody.
— Ja przecież pieniędzy nie jem! — odpowiedziała niecierpliwie.
Przestał się obcierać i stojąc tak nagi do pasa, z rozłożonym ręcznikiem w rękach, patrzył na nią przez chwilę.
— Posłuchaj. Mam umowę dość korzystną z Nowakiem i przywiozłem pieniędzy tyle, abyśmy mogli pół roku żyć spokojnie. Dopiero za pół roku dostanę nowe pieniądze. Z tego jednak, co ty mówisz, widzę, że to, co ja przywiozłem, może nam wystarczyć na cztery miesiące.
— Jakto na cztery miesiące? Musi wystarczyć na sześć! — zapewniała gorąco.
— Nie mów-że takich głupstw! — żachnął się. — Na grudzień pieniądze już wydałaś, więc muszę dać drugi raz, drzewa niema, też się musi dokupić, no więc?
— E, cztery miesiące, czasu dość, postaramy się, żeby nam wystarczyło! — mówiła, pomagając mu wdziać czystą koszulę. — Może ci Nowak da zaliczkę!
— To znaczy, że mam zjadać własną substancję?
Nie zrozumiała.
— W każdym razie — poco się gryść naprzód?
— Oczywiście! — przyznał jej słuszność.
— Zjesz teraz co, czy zaczekasz na obiad? Będzie wnet.
Skrzywił się.
— Nie. Jakże tak — wprost z wagonu i sani — na obiad! Nie mógłbym jeść. Trzeba wprzód coś małego.
— Skusiła mnie gorąca kiełbasa. Widziałam pełne miski gorącej, dymiącej kiełbasy — chłopi jedli z takim apetytem — zapachniała mi. Nie mogłam wytrzymać. Może zjesz kawałek? Świeżutka, doskonała.
Uśmiechnął się.
— Jedli z apetytem, powiadasz? Ja go widzę, tego chłopa ogromnego, jak piec, w owczym kożuchu, z nogami jak słupy, z gębą kwadratową, stężałą od mrozu. Wejdzie do szynku, dłońmi twardemi, jak kijanki, po bokach się kilka razy uderzy, wypije kubek wódki, niedopitą resztą chluśnie na czarną podłogę, strzyknie śliną przez zęby a potem weźmie w łapę funt gorącej kiełbasy i je, aż mu skóra w zębach trzeszczy. Daj i mnie kiełbasy i kieliszek wódki.
Po chwili siedzieli już za stołem, w małej, jasnej jadalni.
Przez okna i prowadzące na werandę oszklone drzwi, widać było gościniec, czarny teraz od ludzi, fur i zwierząt, wirujący wciąż i huczący strumień.
— Ależ gwałt! — rzekła pani Zagórska, patrząc na to jarmarczne rojowisko.
— Na pierwszy rzut oka tylko. W rzeczywistości — najzupełniejszy porządek, od wieków ustalony i uświęcony. Każdy wie, gdzie ma zajechać, gdzie stanąć, gdzie bydlę zaprowadzić. Trzeba to znać, rozumieć. Kto tego nie rozumie, dopatruje się wciąż wszędzie nieporządku. A ono pod tym względem wcale znów tak źle z nami nie jest. I nie może być, bo przecie wszystko dyktuje życie, konieczność. Elżuniu, fe, nie palcami, jak ty jesz!
Widząc, że mąż nie jest w złym humorze, pani Zagórska postanowiła poruszyć drażliwy temat.
— Słuchaj, Józieczku! — odezwała się, gdy po nowym kieliszku domowej wiśniówki sięgał po kanapkę z szynką i sardynką. — Słuchaj, Józieczku! — powtórzyła błagalnie. — A możebyśmy przecie tym razem wieprzka kupili?
Pochylił głowę nad stołem.
— To wielka oszczędność! — tłumaczyła mu. — Z porządnego wieprzka możemy mieć tłuszczu na pół roku, nie mówiąc o kiełbasach, szynce, wędzonce i tak dalej. Basiu, uważaj, bo obrus poplamisz! A pomyśl, ile wydajemy na słoninę, która w dodatku będzie coraz droższa.
Ten wieprzek, to było dawne marzenie pani Zagórskiej. W miasteczku prawie nie było domu, gdzieby nie karmiono świni, która na całą zimę dawała tłuszcz, a na uroczyste przyjęcia mięso i wędliny. W osobliwszą praktyczność tego zwyczaju Zagórski bardzo nie wierzył, ale, ostatecznie, taki był już zwyczaj i wątpliwości nie ulegało, że mieć wieprzka w domu byłoby dobrze. Niestety, nie była to rzecz łatwa do urzeczywistnienia. Zagórscy nieraz próbowali uciułać potrzebną sumę, zawsze jednak okazywało się, że w danej chwili, kiedy już mieli do kupna przystąpić, ceny nierogacizny poszły w górę. W tym pościgu za wieprzkiem stanowczo nie mieli szczęścia.
Zagórski zawahał się.
— A po ileż teraz sprzedają wieprze? — zapytał.
Żona podała mu cenę.
Uśmiechnął się gorzko.
— Połowa moich kapitałów! — rzekł. — Basia, nie samą kiełbasę! Z chlebusiem, z chlebusiem!
— Ale dzięki temu będziemy mieli o połowę mniej wydatków — nastawała żona.
— Mylisz się! — odpowiedział jej. — Wydatki się nie zmniejszą. A w dodatku, gdyby nagle coś się zdarzyło, nie miałbym żadnej rezerwy. Nie mogę zostać bez amunicji. Muszę mocno trzymać w garści to, co mam, muszę się rządzić ekonomicznie.
— Ładna ekonomja! — oburzyła się żona. — A jeśli w styczniu słonina o sto procent podrożeje?
— To będę się starał kupować jej o połowę mniej.
— Ja i tak kupuję bardzo mało, tyle tylko, ile niezbędnie potrzebuję.
— Wiem o tem. Nóżki spokojnie, Elżuniu, nie wywijaj widelcem.
Zagórski zaczął się niecierpliwić. Odsunął talerzyk z niedojedzoną kanapką i zapaliwszy papierosa, osłonił się obłokiem dymu.
Pani Zagórska również zaczęła tracić panowanie nad sobą.
Jakto? Więc co ona właściwie ma robić? Po to jest gospodynią, aby gospodarować, ale jeśli niema czem gospodarować?
— Bo ty nic nie myślisz o przyszłości! — wybuchnęła. — Ty żyjesz z dnia na dzień i dlatego nigdy do niczego dojść nie możemy.
— A ty tak myślisz o przyszłości, że jak zaczniesz kupować na jarmarku, to potem na paczkę zapałek nie masz. Rezerwy muszą być! Basiu, bo klapsa dam!
— Rezerwy! Rezerwy! Te rezerwy leżą w szafie i nietykane nawet topnieją tak, że kiedy wreszcie po nie sięgasz, nie mają żadnej wartości.
— I o tem wiem. Tak, niestety, jest! Ale cóż na to poradzę? Nie jestem paskarzem, kobieto, zrozumiej to, jestem tylko ciężko pracującym inteligentem polskim, pojmujesz? Filologiem, filologiem, niczem więcej, artykułem luksusowym w tym biednym kraju.
— A zkądże inni biorą?
— Inni robią skarpetki, buty, krawatki, bluzki, kołnierzyki w których dziś omal, że krowy nawet już nie chodzą, a ja piszę podręczniki gramatyk zakazanych języków i układam słowniki. Jedni, widzisz, robią dla siebie, drudzy dla przyszłości.
— Powinienbyś i o swoich pamiętać! — żachnęła się.
— A czyż ja zapominam? Elżuniu, smarkaczu jeden nieznośny! Czyż wam czego brakuje? Chodzicie może głodni, nieubrani, nie macie dachu nad głową?
— Tego nie mówię, ale popatrz, ty jesteś niby uczony człowiek a porządnego płaszcza zimowego nie masz! Ja mam właściwie jedną porządną sukienkę do wyjścia, podczas gdy pierwsza lepsza gulonka, co gulonka! dziwka ze wsi! wydaje na suknie krocie i miljony. Mnie wstyd czasem za siebie i za ciebie, kiedy się przeciskam przez tę postrojoną hołotę. One się poprostu śmieją ze mnie, z tej mojej czapki, w której już trzecią zimę chodzę, z tej staromodnej mufki!
— Niemądra jesteś! Przecież to, co ja robię, nie jest wcale głupie ani niepotrzebne. Porządny, solidnie zrobiony, wielki słownik angielski może też dać miljony. Poczekaj tylko trochę. Eee! Rozpuściłaś dzieci, co to za jedzenie, hukać człowiek musi na nie, jak policjant!
— Oczywiście — poczekaj. Ja czekam wciąż — mam już dwadzieścia sześć lat, życie mija i nie mam nic. Wszystko ucieka przede mną, jak ten wieprz, na którego nigdy nie możemy się zdobyć. Inne stroją się, chodzą na bale, do teatru, na koncerty, używają świata, ja siedzę w tej dziurze, haruję, nie mam nic, jak tylko kuchnię i dzieci, żywej duszy nie widzę, żadnych przyjemności, ani kina, ani nawet cukierni. Ja do tego nie jestem przyzwyczajona, ja się wychowałam w mieście, ja chcę żyć!
Brzydki grymas złości oszpecił jej ładną twarzyczkę, nos zaczerwieniony dźwignął się w górę jak semafor, wargi posiniały, na czoło wystąpiły żyły.
Zagórski pokiwał głową.
— Ja! Ja! Ja! Ja chcę żyć! I ja też. Ale wierz mi, że nieraz chciałbym też bardzo już umrzeć, i zdawałoby się, że do tego chyba mam prawo, a patrz, mnie nawet tego nie wolno!
— E, przesada! — burknęła szorstko.
— No, jak na pierwszy dzień po czteromiesięcznej nieobecności, będzie tego chyba dość — rzekł chłodno. — Pozwolisz, że się teraz trochę zdrzemnę. A wy, smarkacze, uważajcie! Ja was wciąż nawoływać nie będę!
— Pracuje człowiek, jak koń — myślał, idąc do swego pokoju — a wszystkiego wciąż mało, mało i mało!

∗                    ∗
Krótki zimowy dzień umierał w krwawych urywanych tchnieniach. Nad szarzejącemi dachami domów żarzyło się czerwono kilka dogasających obłoczków. Szybko gęstniał w oknach ciemno niebieski zmierzch, z poza bezlistnych konarów drzew przebłyskiwały małe, blade gwiazdki zimowe. Jarmark już ścielił, tylko od czasu do czasu rwały gościńcem wozy, pełne chłopów, pokrzykujących po pijanemu.

Zagórski spał. Przy obiedzie siedział chmurny, bez humoru i niewiele jadł. Skarżył się na kłucie w sercu i ból w piersiach. Na dzieci fukał tak, że się zlękły i do końca obiadu nie odezwały się ani słowem. Żona, chcąc go trochę udobruchać, tłumaczyła mu, że nie ma żadnych pretensji do niego, lecz nie może przecież wyskakiwać pod niebiosa z radości w tak nędznych i podłych czasach.
— Czasy nie są ani nędzne, ani podłe! — odpowiedział jej. — Są to rozrzewniające czasy dziecięctwa Rzeczypospolitej. Ale co ciebie to obchodzi! Ty pamiętasz, że dawniej ciastko z kremem kosztowało pięć centów i rozpaczasz, że dziś musisz płacić za mały bochenek chleba tysiące marek. W końcu — co tu dużo gadać! Wiem dobrze, że ci jest ciężko. Bardzo wielu ludziom w Polsce jest ciężko — niezasłużenie. Ale znoś złą dolę dobrze, bo inaczej będzie ci jeszcze gorzej. A zresztą, co za zła dola? Kto inny na kolanach dziękowałby Bogu za to, co ty masz.
Zaraz po obiedzie położył się do łóżka.
A teraz pani Zagórska chodziła znowu sama po domu, i, to sprzątając wyrzuconą z kuferków przez dzieci brudną bieliznę męża, to układając w kredensie przywiezione przez niego wiktuały, to wreszcie, bawiąc się z dziećmi, dość nieufnie przyjętemi, nowemi zabawkami bez żadnych jeszcze praw obywatelstwa, myślała długo i intensywnie o tym swym mężu, tak dobrym i tak szalenie czasem nieznośnym, o życiu na prowincji i o swych zawiedzionych nadziejach. A im dłużej o tem wszystkiem myślała, tem ciężej się jej robiło i tem bardziej nienawistnym i obcym stawał się jej dom, w którym żyć i mieszkać musiała.
Była pewną, że Józef utrzyma się w mieście i że prędzej, czy później cała rodzina się tam przeniesie. Czuła się na prowincji źle, wprost nieznośnie. Wychowana w mieście, bała się chłopów a nawet miała do nich niczem niewytłumaczoną odrazę, na małomiejskich, zacofanych gulonów patrzyła zgóry, a z paniami z inteligencji zżyć się nie mogła. Przyrody nie odczuwała, nie miała dla niej ani oczu, ani serca, nie mogła się w niej dopatrzyć poezji, piękna, wielkości. Przechadzek nie lubiła, zanadto się na błocie buciki niszczyły, zbyt niewygodnie było chodzić po górach na wysokich obcasach. Pozostawał dom, mąż, dzieci. Ale ten dom był dla niej nie tyle może obcym, ile niemiłosiernym, jakby nieprzyjaznym, nieustępliwym. Nigdzie nie mogła w nim przeprowadzić swej woli. Było prawdą, co Józef powiedział, że nic tu zmienić nigdy nie można było, wszystko musiało stać tak, jak stało, posłuszne woli nie jej, woli i koniecznościom obcych, niezłomnych, choć niby dawno zamarłych. Straszyły ją portrety rodziny, której nie znała, a które patrzyły na nią surowo i jakby niechętnie. Drażnił ją upór sprzętów, które, gdy je raz inaczej rozstawiła, miały w całości wyraz tak głupi, jak gdyby się z niej wyśmiewały. Wogóle — miała wciąż wrażenie, że ten dom zupełnie się z nią nie liczy, w niczem się do niej nie chce zastosować.
Za to ona stosować się musiała do wszystkiego. Tryb życia, pożycie z ludźmi, wychowanie dzieci, potrawy, ich sposób przyrządzania, podania, sposób wyrażania się, ruchy, intonacja głosu — wszystko było poddane krytyce, naginane do woli lub upodobań męża. Nie miała kawałeczka ściany do własnej dyspozycji, nie mogła nigdzie bez pytania powiesić czy to jakiegoś obrazka czy robótki. Cały dom stanowił dziwną całość, zwartą tak silnie, że pani Zagórskiej trudno było znaleźć kąt, w któryby mogła wbić choć odrobinę swej duszy. Niewątpliwie, męża kochała, wiedziała, że i on ją kocha i jest człowiekiem dobrym, jednocześnie jednak nienawidziła go czasem za przedziwnie żelazny upór, z jakim ją łamał, odbierając jej każdą cząsteczkę duszy, najmniejszy atom woli. Żyjąc z nim razem, nie można było żyć życiem własnem, a taka już w tem wszystkiem była niesłychana konsekwencja, że najmniejsze uchylenie się, najmniejsze odstępstwo ni ztąd ni zowąd wyrastało w dramat i wywoływało bardzo przykre rozdźwięki. I otóż, chodząc po domu, wpatrując się w portrety, przyglądając się niemożliwym do przestawienia grupom mebli, młoda kobieta spostrzegła, że wszystko tu jest takie, jak Józef, wrażliwe, przeczulone a jednocześnie trwałe, nieustępliwe, jakiemś nieuchwytnem wspólnem życiem czy wspólną wolą przepojone.
Nieraz myślała nad tem wszystkiem głęboko, szczerze, uczciwie. Tu był jej dom. Dom, który miał swą tradycję, swój charakter, swą duszę. Nie można było żyć w nim, jeśli się z tym jego charakterem, z tą jego duszą spłynąć w jedno nie chciało. Trzeba zatem było wchłonąć ten dom w siebie, własną duszę mu nawzajem oddając. Chcąc żyć w nim, trzeba było żyć nim i tylko nim. Trzeba go było nadewszystko ukochać, trzeba się mu było oddać bez zastrzeżeń. I pani Zagórska czuła, że inaczej się to skończyć nie może. Jednocześnie jednak ogarniał ją pewien niepokój. Czy ten dom jest odpowiednim ekwiwalentem za jej duszę, za jej „ja“, za wszystkie jej marzenia niespełnione, a których teraz będzie musiała się wyrzec?
A z drugiej strony czuła, że mimo najzacieklejszej obrony, prędzej czy później i tak padnie. Indywidualność jej protestowała, burzyła się, nie chciała się poddać, ale w tej walce siły jej wyczerpywały się z każdym dniem coraz bardziej beznadziejnie. Zresztą — nie było nawet powodu bronić się. Ten dom, to jakaś potężna organizacja duchowa. To nieodgadnione, srogie, niemiłosierne życie wołało ją, potrzebowało jej, przerabiało ją i ugniatało w swych trybach — ale poza tem cóż mogła z tą swą indywidualnością począć? Życie było już napoczęte. Jeśli mu się odda bez zastrzeżeń i spłynie z niem w jedną całość, walka ustanie; jeśli nie, będzie i tak zwyciężona, z tą różnicą, że wtedy stanie się niewolnicą zwycięzcy.
Zatem walka zgóry przegrana.
Wobec tego — pocóż ją dalej prowadzić?
Oto marzenia, świat pięknych, kuszących iluzji. Jak ona sobie do niedawna jeszcze to życie wyobrażała — a do czego doszła, co osiągnęła! Rzecz poprostu niesłychana, nie do wiary, nieprawdopodobna. Zupełnie co innego sobie układała, a co innego zrobiła. Ani nawet nie zauważyła, kiedy i jak, idąc drogą, która niby najprościej prowadziła do wymarzonego celu, znalazła się nagle w miejscu, do którego nigdy iść nie chciała. Zdawać się mogło, że to jakaś nieodgadniona siła ją tu przywiodła — ależ nie, wszakże to ona sama, krok za krokiem, i to nieraz walcząc ciężko, schodziła z promiennego szlaku marzeń w kolący gąszcz życia, w zaślepieniu niepojętem wierząc, iż to droga jedyna.
Więc co teraz?
Z jednej strony świat, oświetlony różnobarwnemi lampionami złudzeń — niech się to nazywa kinematografem, ładną suknią, koncertem i tanim, łatwym flirtem — coś, co może nie ma sensu, ale mą wdzięk, wydaje się, jakby miało wdzięk, coś, co tak samo z siebie przychodzi, że nigdy myśleć nad niem nie potrzeba, — a z drugiej strony to tragiczne oddanie się bez zastrzeżeń na śmierć i życie, z bezwzględnem i bezwarunkowem wyrzeczeniem się wszystkiego, a bez żadnej gwarancji.
Ściemniło się za oknami. Zrobiła się zupełna noc.
Milcia postawiła na stole zapaloną lampę.
— Milciu, pal już na podwieczorek.
Lampa naftowa, stara. Gdzie jej do złotych róż elektrycznych, płonących po kawiarniach, restauracjach lub salonach wielkich miast! Czy ona potrafi na twarz pięknej kobiety rzucić ten blask, który czasem staje się najwyższą glorją piękności? Ona swe światło słabe i blade rzuca na stół, na talerz, książkę lub raptularz z domowemi rachunkami, ale ciemności nie rosprasza a tylko rozszerza je i zmienia w mgłę, tajemniczo zgęszczającą się w kątach i łyskającą nieprzyjemnie niespodziewanemi przebłyskami sprzętów czy obrazów, zapomnianych a wciąż uporczywie trzymających się życia. Lampa stoi na stole, a człowiek krąży dokoła niej wciąż w mrokach.
— Poddać się? Nie poddać się? Żyć? Nie żyć? Czy to jest życie, tu, gdzie wszystko właściwie wegetuje tylko? Czy życie jest tam, gdzie każda godzina przebiera się w inny strój, jak baletnica na scenie, a właściwie, prócz świateł zwodniczych, niema nic?
Pani Zagórska siedzi przy starej lampie naftowej z robótką w ręku.
— Jasne jest jedno. Lata mijają, młodość się kończy. Przy kuchni zniszczyłam sobie ręce, zmieniłam się w wyschłą mumję. O czem marzyłam? O tem, o czem wolno marzyć każdemu człowiekowi: o życiu. Co mam? Coś, co także nazywają życiem, ale czem ja żyć nie mogę. Pusto. Zupełnie pusto. Jeśli takie jest życie — po co mam dzieci? Och, jakże ja byłam lekkomyślna, jak głupia! Po co dzieci? Gdzie życie? Józef mówi: jeśli mąż lubi zupę grochową, a żona nie, małżeństwo musi się rozlecieć. Linje pozornie równoległe prędzej czy później muszą się przeciąć w powietrzu. To kultura. Na moich grządkach w ogrodzie jednocześnie kwitły bratki i gwoździki, ale w świecie, w ludzkim świecie — jeśli mąż lubi zupę grochową, a żona nie, prędzej czy później małżeństwo musi się rozlecieć. Ja nie chcę tu żyć, ja tu żyć nie mogę, ja przywykłam do ludzi, a on — widzę, widzę — on chce mieszkać w tej dziurze. Obłoży się słownikami, jak pierzynami i będzie nad niemi drzemał i będzie mi zachwalał: — Widzisz, Anielciu, jak to miło siedzieć przy (starej, naftowej, często kopcącej) lampie i pisać różne niezrozumiałe, głupie słowa. — Ale tę lampę ja mu nalewam, czyszczę, przynoszę i mnie czuć ręce naftą! A jednocześnie — ani bielizny, ani pościeli, ani choćby tego marnego wieprzka, niedostatki, braki, oszczędzanie, cerowanie, łatanie, żadnych ludzi, żadnych przyjemności, ani nawet tej babki czy torcika na święta.
Wszystko się w niej nagle wzburzyło.
— Nie! Ja się tak nie dam! — postanowiła naraz bezwzględnie.

∗                    ∗

Józieczku, ksiądz dziekan przyszedł.
— A, to doskonale! Proś go tu!
— Kiedyż ty w łóżku leżysz!
— Leżę, bo jestem niezdrów, ale cóż to ma do rzeczy? Przeproś go i już. Co za burżujka z ciebie! Koniecznie potrzebny ci salon, dyganie i siedzenie dokoła stolika.
Średniego wzrostu, silnie zbudowany, dziekan wszedł do pokoju, a raczej, jak to czasem bywa u księży, których ruchy w sutannie tracą swą ostrość i wyrazistość, wśliznął się. Czarny, obły, wychynął z półzmierzchu i wniósł w krąg światła swą pogodną, jasną twarz, szeroką, okoloną przedwcześnie posiwiałą, gęstą czupryną. Ładne, ciemne oczy uśmiechały się dobrotliwie z pod cienkich, pięknie zarysowanych łuków brwi.
Zagórski przywitał dziekana bardzo serdecznie. Miał słabość do tej twarzy regularnej, czystej, bez zmarszczek ani grubych rysów, gładkością, cerą delikatną i bielą włosów przypominającej portrety w stylu „rococo“. Lekki, ironiczny czy sceptyczny uśmiech światowca w żelaznej dyscyplinie trzymał mięśnie tej twarzy, odrobinę swobody zostawiając tylko prawej brwi, reagującej na wszystko łukiem zdziwienia, niby znakiem zapytania. Ponieważ dziekanowi było z tem do twarzy, Zagórski o resztę nie pytał.
— Wracałem z klasztoru — mówił dziekan przyciszonym głosem — a widząc u państwa światło we wszystkich oknach, domyśliłem się, że pan przyjechał.
— Inaczej oczywiście nigdybym się księdza dziekana nie doczekała! — odezwała się pani Zagórska. — Pomyśl, Józieczku, jakie tu dzikie obyczaje. Przez całe cztery miesiące twej nieobecności nikt do mnie nie zaglądał. Nie wolno odwiedzać żony, jak męża niema w domu.
— Stara francuska zasada! Ma na celu nienarażanie domu na plotki.
— Ale do jakiej przesady ludzie w tem dochodzą! — mówiła dalej pani Zagórska. — Niedawno temu przyszedł pan Pudłowicz. Szedł przez werandę. Otworzyłam mu drzwi, a on, nie przechodząc progu, przedewszystkiem pyta: — Czy mąż w domu? — Jak się dowiedział, że nie, natychmiast się cofnął i w żaden sposób nie mogłam go namówić, aby choć na papierosa wstąpił.
— W tem zacofaniu jest niemało czcigodnej delikatności! — wtrącił Zagórski. — Po miastach już się tak z cudzym honorem nie ceremonjują. Tam się przychodzi przeważnie wtenczas, kiedy męża niema w domu.
— A cóż nowego słychać na szerokim świecie? — zapytał ksiądz. — Co pan widział nowego, co słyszał de publicis?
Zagórski uśmiechnął się.
Bo ze strony dziekana to nie była wyłącznie chciwość nowinek. Informacje przecież miał, prenumerował kilka pism. Naturalnie, w małem miasteczku ludzie zawsze byli ciekawi, co się w wielkim świecie dzieje. Teraz jednak ta ciekawość miała zupełnie odmienny, szczególny a bardzo miły charakter. Zależało nie tyle na tem, co się w kraju dzieje — bo to było wiadome powszechnie — lecz jakie kto przywozi wrażenia. Widać już gdzie poprawę? Układa się jakoś to życie? Gdzie się dzieje lepiej? Gdzie już czyściej, jaśniej? Niby — można mieć nadzieję, można mieć wiarę?
Naturalnie, Zagórski opowiadał. Że przecie mimo wszystko, pod wielu względami poprawę już znać. Że jest bardzo wiele łajdactwa, ale także bardzo wiele pracy. Że naogół dusza polska nabiera śmiałości, rozmachu, rozpędu, że polskość twardnieje, krzepnie, zyskuje sobie coraz to nowe tereny, że życie rozwija się i mnoży coraz bardziej.
— Nie do wiary poprostu, jaki wszędzie kolosalny ruch, jakie masy ludzi na dworcach, w restauracjach, na ulicach, w teatrach, w kawiarniach, w kinematografach. Wszystkiego wciąż zamało, wszystko przepełnione. Warszawa to poprostu Paryż!
— Nie może być! — woła dziekan zachwycony. — Znam Warszawę, ale i Paryż też znam. Byłem tam, jak jechałem z pielgrzymką do Lourdes.
— No, to ja księdzu dziekanowi mówię, że co się tyczy tempa, rytmu życia, jego bogactwa i rozmaitości Warszawa wcale tak bardzo za Paryżem w tyle nie jest. Ale i w innych miastach naszych ruch nadzwyczajny, nie do porównania z przedwojennym. Drożyzna, a ludzie się bawią, stać ich na wszystko! — Życie nad stan! A właściwie — cóż tu znowu jest tak bardzo nad stan! Że ktoś się chce dobrze ubrać, dobrze zjeść, że w wolnych chwilach chce się zabawić — to nie jest wcale nad stan, tak jest wszędzie. Inna rzecz, że nas, którzyśmy właściwie przed wojną trochę dziadowali, poniekąd to wszystko przeraża, Ale cóż? Skoro ludzie się bawią, widać stać ich na to, zarabiają. Wszędzie tłumy! Gdziekolwiek się wejdzie, ma się wrażenie, że jest zaciasno. Zaciasno w teatrach, cukierniach, kinach, kawiarniach, zaciasno w aulach uniwersyteckich, zaciasno na ulicy — wszędzie! Jest nas dużo, księże dziekanie, bardzo dużo!
— To znaczy, że pan pewnie długo tu nie popasie, ale po kilku miesiącach znowu ucieknie!
— Czy ja wiem! — odpowiedział Zagórski. — Życie w mieście jest dziś bardzo ciężkie.
— Nie rozumiem cię, Józieczku! — odezwała się pani Zagórska. — Niekonsekwentny jesteś. Opowiadasz, że ludzi w wielkich miastach na wszystko stać, że dużo zarabiają, a potem znów mówisz, że życie jest tam bardzo ciężkie.
— W mieście trzeba pracować do upadłego, a prawdę mówiąc, niewiele się za to ma.
— Jak to — niewiele? Stroje, zabawy, teatry, koncerty — to nic?
— Zamało, znacznie zamało, aby to życiem przypłacać!
— A przecież sam mówisz, że ludzie wszędzie chcą się bawić, że każdy człowiek chce mieć jakąś przyjemność, czegoś użyć.
Zagórski poprawił się niecierpliwie na łóżku.
— Już się gniewasz! Więc wszystkim wolno się bawić, a tylko ja jedna mam żyć bez najmniejszych rozrywek, bez przyjemności, nie śmiąc nawet zapytać, dlaczego to tak ma być?
Dziekan spojrzał na panią Zagórską ze zdziwieniem, w którem jednak było coś z aprobaty.
— Co ty mówisz! Co ty wygadujesz! — mitygował żonę Zagórski. — Co znów za przyjemności!
— Zawsze — teatr, kino, dancingi...
— Idjotyzmy! — rzucił się Zagórski. — Życie na tem nie polega.
— To zależy!
— Nie, nie zależy! — zaprzeczył jej mąż stanowczo. — To są fraszki, któremi się społeczeństwo w mieście ogłusza, podobnie jak narkotykami. Jednego i drugiego jest teraz po miastach aż nadto i to dowodzi najlepiej, że życie w mieście zdrowe nie jest. Ach, jakież ja okropne rzeczy widziałem! Lotników wąchających kokainę, młode kobiety, które dla kokainy rzuciły mężów, dom i zeszły na ulicę... Mam wszędzie tylu znajomych... Kulturalniejsi ludzie giną w oczach, starzeją się niezmiernie szybko, zsychają się po kątach... a za to wszędzie na pierwszy plan wybija się mocne, twarde chamstwo.
— To jest wszędzie! — wtrącił proboszcz. — Żeby pan widział na przykład, jak się Amerykanie zachowują, zwłaszcza ci, którzy coś o kościele narodowym zasłyszeli!
— No, nie powiedziałbym! — odrzekł z pewnem wahaniem Zagórski.
Zaś proboszcz potrząsnął przecząco głową.
— Nie! Nie! Nie zgadzam się z panem! — mówił. Przecież i ja często wyjeżdżam!
— Dla księdza krótki pobyt w mieście jest poprostu rozrywką, ale ja jestem stałym, rodowitym mieszkańcem wielkich miast. Księdza życie miejskie bawi swą powierzchowną barwnością i ruchliwością, ja znam je do głębi. Dawniej nie miałem wyboru, musiałem trzymać się miast, bo cóżbym robił na wsi.
— I dziś też nie masz na wsi nic do roboty! — przerwała mu żona. — Mieszkasz tu tylko dlatego, że cię do tego zmuszają okoliczności.
— Po części tak, ale cóż to ma do rzeczy? Odbiegamy od tematu. Sprawa ma się tak: Mimo, iż posiadam technikę życia wielkomiejskiego, byłem w mieście stale niesłychanie zdenerwowany i podrażniony. Już jadąc o świcie podkarpacką koleją z Tarnowa do Promnika, doznałem na sam widok pól, gór i lasów pewnej ulgi. Czekając na stacji na konie, uspokoiłem się i ochłonąłem zupełnie. Miałem wrażenie, jakbym się wyrwał z piekła lub jakiejś wielkiej bitwy...
— Oczywiście, życie w mieście denerwuje...
— A właśnie nie powinno denerwować, bo im większe miasto, tem dokładniej zautomatyzowane jest życie. Człowiek żyjący mechanicznie, poruszający się jak automat, nie ma się czem denerwować. Ale w naszych miastach jest obecnie coś, co nazwałbym tymczasowością a co bardzo ujemnie na człowieka wpływa. Na każdym kroku widzi się konieczność przebudowy, a nikt nie wie, w jakim kierunku ona pójdzie. Jest to zarazem mdła, trupia atmosfera, przywodząca na myśl zapach liści butwiejących jesienią, atmosfera marniejącego pokolenia. O, bo to ginące pokolenie nie jest ani złe ani niezdarne, ono tylko nie umie dostosować się do nowych warunków i dlatego marnieje. Słowem — w mieście ma się wrażenie, jak gdyby się mieszkało w walącym się domu. Wszędzie ciasno, wszędzie przepełnienie, niewygoda, nic nie wystarcza, w przestarzałych, źle zbudowanych domach brak najniezbędniejszych, nowoczesnych urządzeń kulturalnych... Miasta wiedzą, że muszą się przebudować, a nie wiedzą jak, bo nie wiedzą, jakiemi będą, nie mogą sobie jeszcze jasno uświadomić ani swych przyszłych zadań, ani swego przyszłego charakteru.
— Jest w tem dużo racji — przyznał proboszcz. — Weźmy na przykład choćby taką rzecz: Dawniej zdarzało się często, że ludzie starsi, ziemianie, osadziwszy na roli młodszych, przenosili się do miast, aby spędzić stare lata w spokoju, jaki wypływał z dobrze ustawionego i uregulowanego życia miejskiego. Dziś inaczej. Dziś miasto istotnie nie tylko wre ruchem i życiem, ale równocześnie męczy się. To widać i to jest przykre. Zatem kochany pan byłby tego zdania, że na prowincji stosunki są zdrowsze?
— Trudno mi o tem sądzić! — odpowiedział Zagórski. Wiem tylko, że po czterech miesiącach pracy w mieście doszedłem do zupełnego wyczerpania, krótka zaś półtoragodzinna przejażdżka sankami dodała mi więcej sił niż tydzień kuracji. Tu życie jest niewątpliwie zdrowsze.
— Jeśli wegetację życiem nazwać można — zaczął proboszcz.
— Wegetacja! To już od danego osobnika zależy, czy potrafi w swe życie włożyć tyle, aby ono wegetacją nie było.
Długie, czarne brwi księdza uniosły się w górę, jakby na znak zdziwienia. Zagórski milczał chwilę, sądząc, że ksiądz chce coś odpowiedzieć, ale proboszcz zapatrzył się w płomień lampy i milczał przez dłuższą chwilę.
— Tak! — rzekł wreszcie, jakby ocknąwszy się z zadumy. — Wszystko to bardzo ciekawe. Ale ja tu jeszcze z czem innem przyszedłem. Panie Zagórski, czy nie chciałby pan pomóc nam w pewnej sprawie?
— Z całą chęcią, jeśli tylko będę mógł.
— Idzie tu o naszego „Sokoła“, który jest w bardzo ciężkiem położeniu.
— To znaczy, którego właściwie zupełnie niema! — zaśmiał się Zagórski.
— No, tak! — cedził ksiądz zwolna, wciąż z tymczasowym, niby zdziwionym wyrazem twarzy. — „Sokół“ jest, istnieje, ma nawet pewien majątek w postaci placu, sąsiadującego z pańskim domem, a na którym to placu miał stanąć gmach.
— Gmach i dziś może stanąć!
— Może! — przyznał ksiądz. — Może! A tylko trzeba tę akcję ożywić!... W tym celu chcieliśmy urządzić większe zebranie, na którem mamy nadzieję, iż pana ujrzymy.
— Ależ oczywiście! — zapalił się Zagórski. — Koniecznie trzeba zacząć coś robić! Wszędzie ludzie organizują coś, tworzą, a my tu żyjemy jak dzicy!
— Doskonale! Wiedziałem, że nam pan nie odmówi!
Porozmawiawszy jeszcze chwilę o sprawach potocznych, dziekan pożegnał się i wyszedł. Pani Zagórska, zarzuciwszy szal na ramiona, z lampą w ręku wyprowadziła go na werandę.
— Ależ to ciemno! — zawołała.
— A jak do państwa szedłem, świeciły gwiazdy. Dziękuję pani, niech pani ucieka, zaziębi się pani. Mróz!
— Mróz zelżał trochę.
— Zdaje się, odwilż będzie.
— Może być. Niech ksiądz dziekan przy furtce uważa, tam ślisko.
— Już! Już! Dziękuję pani, moje uszanowanie!
— Dobranoc!

∗                    ∗

Istotnie, mróz zelżał, a od południowego wschodu dął mięki wiatr, który snać pędził masy chmur, bo wszystkie gwiazdy na niebie zagasły. Mimo, że po obu stronach gościńca leżał śnieg, drogi zupełnie widać nie było.
Potykając się i macając laską w ciemnościach, ksiądz szedł machinalnie gościńcem ku rynkowi. Po głowie chodziły mu jeszcze echa rozmowy z Zagórskim.
— Dziwny człowiek! — myślał. — Wciąż jeszcze nie wie, czego chce. To ucieka do miasta, to znów na miasto narzeka. Niespokojny duch — liberał.
Wtem doznał wrażenia, że zeszedł z drogi.
Niepewnie zrobił kilka kroków to w tę, to w drugą stronę, wreszcie obejrzał się za siebie, chcąc się zorjentować według światła, płonącego w pokoju Zagórskiego, ale kiedy odwrócił wzrok od oświetlonego okna, zrobiło mu się jeszcze ciemniej przed oczyma.
Ksiądz znał dobrze swe miasteczko, a jednak w tych ciemnościach zgubił drogę.
Nagle uderzył głową o coś twardego. Wyciągnąwszy ręce przed siebie, namacał słup. Słup od latarni.
— Prawda, przecie tu dawniej była latarnia! Zwykłe sobie latarnie z naftowemi lampkami na szarych słupach — ale świeciły. I jedna z nich stała właśnie w tem miejscu.
Cóż się z nią stało?
Przyszła wojna, porządki się rozluźniły, latarni nie zapalano. Nie było ludzi, nie było nafty. Dziś są ludzie, jest nafta, ale latarni się nie zapala. Tak więc latarnia stała smutna i ciemna. Wicher otworzył ją. Odchylona klapa zwisała żałośnie, jak postrzelone skrzydło i latarnia na tym słupie wyglądała, niby wrona na postrach innym wronom do płotu przybita. Potem oczywiście szkło popękało i wyleciało. Został blaszany szkielet. Długo tak sterczał, aż wreszcie ktoś z miasta się nad nim ulitował i — zdjął latarnię. Niepotrzebna. Jeszcze komu na głowę zleci. Został tylko słup. Słup bez latarni jest zupełnie zbyteczny. Zawadza. Łeb sobie o niego można rozbić ciemną nocą. Więc przyjdzie ktoś z miasta, wykopie słup, przeniesie go na swe podwórze i postawi sobie na nim gołębnik. I obejdzie się bez latarni. Ale to się nie nazywa kulturą.
— Ile to takich zaniedbanych latarń!
Tak rozmyślając, dziekan odgadł naraz, że jest w rynku.
Poznał to instyktownie po tem dziwnem czuciu, po którem człowiek odgaduje, iż dokoła niego jest wolna przestrzeń, dalej, po zmienionym odgłosie kroków. Zresztą panowały ciemności nieprzeniknione i niczem niezmącona, martwa cisza. Noc zrobiła się czarna i gęsta jak smoła. Choć oko wykol — nie widać było nic.
Ksiądz stanął.
Rynek dwutysięcznego miasteczka. W tym rynku jest sąd, urzędy, ratusz, sklepy, kooperatywa, kilka szyldów, restauracja, szkoła, tu mieszkają też urzędnicy, inteligencja. Godzina wczesna, a ciemno jak w grobie. Nawet w oknach domów świateł nie było.
— Głucha noc w ciemnościach wiekuistych brodzi! — sparafrazował ksiądz wiersz z kolędy.
I cisza zupełna.
Wzrok księdza zaczął się powoli przyzwyczajać do ciemności. Zamajaczył niewyraźnie ratusz z wieżyczką, przechyloną w tył, jak żydziak siedzący na koniu, wynurzyły się w mroku wysokie, śpiczaste facjaty starych domów. Ale wszystkie te kształty były tak widmowe, tak jakoś cmentarne i martwe, że księdzu zrobiło się nieprzyjemnie. Nie chciał iść sam, na przełaj, przez ten milczący rynek, koło kasztanów, na których Austrjacy wieszali rzekomych zdrajców, dalej tą czarną, wydrążoną drogą niby kurytarzem podziemnym — zapragnął towarzystwa, głosów ludzkich.
Skręcił i idąc pod ścianami domów, skierował się ku szkole.
— Wprawdzie to po jarmarku, ludzie są pomęczeni — myślał — ale Pudłowiczów jarmark niewiele obchodzi i spać kładą się późno. Może tam będzie wikary, poszlibyśmy razem do domu.
Pudłowicze, z którymi dziekan żył w przyjaźni, przyjęli go ze zwykłą sobie gościnnością. Był wikary, był też Bruczkiewicz, kierownik jednej z okolicznych szkół, szczwany lis o twarzy i zachowaniu się Milczka z „Zemsty“, ale doskonały i niestrudzony partner do preferansa, i ze wszystkiego widać było, że pulka się zapowiada. W tej chwili jednak panował przedwstępny „Wersal“.
Mimo, że wszyscy byli swoi, starzy i dobrzy znajomi, odwiedzający się wzajemnie prawie że codzień i spędzający zimowe wieczory prawie stale razem, Pudłowicz, kierownik sześcioklasowej szkoły w Zawalu, jak zawsze dostojny i pełen namaszczenia, zmusił ich do przejścia do salonu, gdzie zareżyserował wieczór; dziekana usadowił na kanapie, rozmieścił ze znawstwem ogromnego, czerwonego wikarego i skulonego we dwoje, żylastego, chudego Bruczkiewicza, przysunął stolik z papierosami, wreszcie usiadł na fotelu naprzeciw dziekana. Tak to lubiał. Nie chciał, aby go tylko odwiedzano, pragnął, aby u niego bywano. Na to miał przecie salon, urządzony tak, aby w nim nic nie przypominało szkoły, lecz raczej dworek szlachecki, w tym salonie dywany, kilimy, makatki, obrazy, fotele, bibelociki, na ścianach wszelaką broń myśliwską, pod oknem pianino, w którego pudle chował przed służbą tytoń. W tym salonie teraz pan dyrektor Pudłowicz królował, przybierając wyszukane, salonowe pozy, gładząc długą, czarną brodę — dziwnie długo czarną — i wodząc majestatycznie po gościach wielkiemi, orzechowemi oczyma, mocnemi jak u pogromcy zwierząt, a swoją drogą wiecznie podpatrującemi momenty w którychby można przytaknąć.
Pani Pudłowiczowa, młoda jeszcze, tłuściutka, ślamazarna kobietka, pośpieszyła z cytrynówką własnej roboty i z tartinkami ze śledzia, do tego zaś poczęstunku dodała skarżącym się, pieszczotliwie śpiewnym głosem kilka komplimentów i parę omdlewających spojrzeń ładnych, podłużnych, agrestowo-zielonych oczu; mimo jakiegoś sztucznego grymasu, mającego prawdopodobnie pokryć zakłopotanie, twarz jej mięka, okolona jasnemi, złocistemi włosami, była miła i sympatyczna.
— No, bierzcież, pijcie, jedzcie, nie dajcież się prosić! — zachęcała pani Pudłowiczowa gości głosem rozkapryszonej dziewczynki. — Masełko świeżutkie, doskonałe, śledź — pycha! Księże dziekanie, moiściewy, na cóż czekacie? Wikary — wódeczki!
Poczciwy wikary zacierał mocno potężne dłonie, chylił w ukłonach krótko ostrzyżoną głowę, okrągłą jak kula kręglowa, i pocąc się, rumieniąc, wymawiał się, jak umiał, bo nie pił — panią Pudłowiczową to snać bawiło, bo kusiła, łasiła się tym swym głosikiem, uwodziła zamglonemi, zielonemi oczyma.
— Po co ty tak księdza wikarego kusisz, kocino! — odezwał się mąż. — On ci się uwieść nie da! Wikary wybredny, na mężatki nie patrzy, do panien tylko chodzi...
Pani Pudłowiczowa uśmiechnęła się i niby zawstydzona, spuściła powieki.
Bruczkiewicz uśmiechnął się pod wąsem. Widział, jak jej oczy pod powiekami zazezowały.
— Będzie awantura! — ucieszył się.
Zaś dziekan zaczął mówić:
— Jak pięknie, jak idyllicznie wyobrażają sobie i opisują nieraz literaci nasi poezję, cichych wieczorów zimowych na prowincji — ten skrzypiący pod nogą suchy, lśniący śnieg, orzeźwiające tchnienie mroźnego powietrza, czerwono świecące okienka ciepłych domostw, przy lampce pracę ręczną i śpiewy dziewoji lub też naiwne i niewyszukane, lecz tak szczere i prawdziwe opowiadania starszych, którzy niejedno już widzieli i żołnierzy, którzy świat cały przeszli. W rzeczywistości zaś niema nic z tego wszystkiego. Na ulicach ciemno, okna pozabijane na głucho, nigdy nie otwierane, a w dusznych izdebkach zawzięte chrapanie.
— Tak, nie! — potwierdził dyrektor Pudłowicz z ostrożnym blaskiem zgody w oczach.
— Kto śpi, ten nie grzeszy! — wsunął zcicha Bruczkiewicz z lisim wyrazem twarzy. — Co ludzie mają robić? I co komu szkodzi, że sobie śpią?
— Dajcież panowie spokój! — obruszył się dziekan.
— Tak, nie! — pośpieszył szybko ze swą zgodą Pudłowicz, zastanawiając się równocześnie nad tem, co się znów dziekanowi stało; takie wybuchy były u niego rzadkie.
— Ciemności egipskie! — mówił ksiądz dalej.
— Przed świętym Florjanem na rynku światło się pali! — wtrącił Bruczkiewicz.
— Tak, nie! — potwierdził dyrektor, gładząc swą czarną brodę.
— Dziś nie! — zaprzeczył dziekan.
— A, to, widać, zgasło! — zrejterował Bruczkiewicz.
— Ani policjanta, ani stróża, nikogósieńko na ulicach niema — za to po polach uganiają psy łańcuchowe, półdzikie, rozżarte, do szczucia złodzieji chowane, psy tak straszne, że ludzie w miasteczku za żadne skarby świata do apteki ani po doktora w nocy nie pójdą, a jeśli już koniecznie muszą, choćby mieli parę kroków wszystkiego, jadą końmi! Straszne rzeczy!
— Nie, bo — wtrącił Pudłowicz. — Trudno, to nie Paryż, to dziura!
— A przecie psy tu nikogo jeszcze nie rozszarpały! — zauważył skromnie Bruczkiewicz.
— Tak, nie! — podchwycił z widocznem zadowoleniem dyrektor Pudłowicz. — Swoją drogą. Nie zdarzyło się.
— E, bo ksiądz dziekan dzisiaj jakoś nie w humorze! — przerwała z poufałą szorstkością pani Pudłowiczowa. — Poco sobie krew psuć. Lepiej wypijmy jeszcze po jednym kieliszku wódeczki, zaraz się jaśniej na duszy zrobi! No, księże dziekanie, trąćmy się! Nasze kawalerskie!
Z oczu zielonych i słodkich, jak ogień w konfiturze, strzelił przymilny, łaszący się promyczek.
Dziekan zaczerwienił się z lekka, uśmiechnął się, jakby z pewnem zakłopotaniem i wypił. Jednakże nie uspokoił się jeszcze.
— Moi drodzy państwo! — perorował rozżalony. Co tu dużo gadać! Gorzko się człowiekowi na duszy robi, jak na to wszystko patrzy! Jeździłem ja swego czasu do Ziemi Świętej, do Egiptu. Wiadoma rzecz: arabowie, murzyni, niby — kolorowi ludzie — to w naszych oczach dzikusy! Ale jakże szeroko otwarłby swą wiecznie zaspaną gębę z temi przekrwionemi od snu, zagapionemi oczami, nasz burmistrz, gdyby zobaczył, że te dzikusy kolorowe, półgoli kramarze wędrowni noszą w swych koszach małe baterje przenośne i wałęsają się, oświetleni rzęsiście lampkami żarowemi. Baciarze — w całem znaczeniu słowa jasno oświeceni. A cóż dopiero mówić o takich rzeczach, jak telefon!
— Tak, nie! — dodał od siebie dyrektor Pudłowicz. — Austrja podczas wojny zaprowadziła u nas połączenie telefoniczne, ale nasz rząd je zniósł.
— Otóż to! Otóż to! — mówił gorąco dziekan. — Za austrjackich czasów były tu latarnie, było oświetlenie, naftowe wprawdzie, ale było! Co dziś? Dlaczego dziś niema oświetlenia? Słupy po latarniach zostały — latarń niema! Możnaby pójść do burmistrza — powiedzieć — bo oni z pewnością w rubryce wydatków miejskich notują jakąś sumę przeznaczoną na oświetlenie miasta — te nieistniejące latarnie pochłaniają prawdopodobnie ogromną ilość nafty, znacznie większą niż przed wojną, ale żaden z nas tego nie zrobi.
— Tak, nie! — ożywił konwersację dyrektor Pudłowicz.
— Albowiem boimy się zaryzykować swą popularność — wtrącił Bruczkiewicz. — I słusznie. Poco świecić komuś, kto chce spać!
— Tak, nie! — przytaknął gorąco dyrektor.
— Tak mówić nie można — mówił dziekan — bo w ten sposób, chcąc nie chcąc, kryjemy sobą nadużycia i niedbalstwo. I tak idzie wszystko nie ku lepszemu, lecz ku gorszemu, moi panowie!
— Tak, nie! Choć któż to może wiedzieć? Jedno zmieniło się na gorsze, drugie na lepsze. Człowiek nic nie wie.
— A ja myślę, że księdza dziekana ktoś zirytował! — odezwała się, wiedziona kobiecym instynktem, pani Pudłowiczowa. — Ksiądz dziekan mówi tak, jakgdyby się z Zagórskim widział.
— Skąd pani wie? — zdziwił się ksiądz dziekan, a jego piękne brwi znów uniosły się w górę.
— Tak, nie, to Zagórski przyjechał? Kiedy?
— Nie widziałeś? Rano. Dudą jechał.
— Przyjechał i nawet byłem u niego po południu. Ale o niczem takiem nie rozmawialiśmy.
— On zawsze wszystko krytykuje. Dlatego, że układa słowniki, wyobraża sobie, że jest od wszystkich mądrzejszy! — zadecydowała pani Pudłowiczowa. — A sam właściwie nie wie, czego chce.
— To prawda! — potwierdził ksiądz. — Co za zmysł spostrzegawczy!
— I cóż gada? Co nowego? Na długo przyjechał?
— No, nic. Chory jest. Mówi, że się w mieście przemęczył.
— Przemęczył! Wyobrażam sobie! — rzekła pani Pudłowiczowa ze szczerem zadowoleniem. — Oni przecie nie mają z czego żyć. Myślał pewnie, że w mieście sumy bajońskie znajdzie. Komu dziś potrzebne słowniki? Wróciłby na posadę do gimnazjum, zostałby nauczycielem. Ale on się dmie, służyć nie chce, nauczycielski chleb — kole w ząbki. Czemu? Bo zna tych parę głupich języków. To niech portjerem w hotelu zostanie! — Muszą być bardzo przygnębieni?
— Nie zauważyłem tam tego! — odrzekł dziekan. — Jest trochę zmęczony, leżał. Ale zresztą w jaknajlepszem usposobieniu.
— Oczywiście, chce ratować pozory.
— Nie widziałem tam żadnego ratowania.
— Tak, nie! — przerwał ostrożny dyrektor, zauważywszy podjazdowe ataki swej żony. — Może zagramy jedną pulkę? Ksiądz dziekan się irytuje.
— Panowie! Panowie! — bronił się dziekan. — Otwórzcie okna, wyjdźcie za próg, spojrzyjcie w tę ciemność i powiedzcie mi, że ja się irytuję! Głucha noc w ciemnościach wiekuistych brodzi!
— A co nam do tego? — odezwał się Bruczkiewicz. — Nam jasno. Czem się ksiądz dziekan tak przejmuje?
— Widzisz pan! Nawet Robinson Cruzoe, samotny na swej wyspie i nie mający ani dzienników, ani książek, zmajstrował sobie jakiś kaganek. Ale światła trzeba chcieć, trzeba go na coś potrzebować, a do czegóż ono potrzebne ludziom — śpiącym?
— Et, co nam do gulonów! Niech żyją, jak chcą! A my chodźmy na partyjkę.
Zasiedli przy stoliku i wszystko było dobrze. A naraz ksiądz odezwał się:
— Wiecie, panowie, jaka jest różnica między nami a gulonami w tej chwili?
— Tak, nie, no?
— Że my tu gramy w preferansa, a oni w szynku w dwadzieścia jeden!
— No, temu można zaradzić! — uspokoił dziekana Bruczkiewicz. — Zagramy sobie w dwadzieścia jeden. Ja trzymam bank.

∗                    ∗

Zagórski zbudził się nagle, czemś dziwnie zaniepokojony.
Noc była głęboka, ciemna, czarna, za oknami wył wicher, potrząsał bezlistnemi konarami grusz i jabłoni, grał jak organy w gałęziach starego modrzewia.
— Jak tam teraz musi być straszno na polu! — pomyślał Zagórski.
Ale jednocześnie niepokój jakiś dawał się odczuć w domu. Było niby cicho, a przecie zdawało się, jakby ktoś krążył po pokojach, przystawał pod drzwiami i znowu krążył, niewidzialny, nieodgadniony.
Zagórski przypomniał sobie, iż w jego domu ktoś się kiedyś pono powiesił.
— Żebym tylko wiedział, w którym pokoju! — przyszło mu na myśl. — Kto wie, czy on się nie powiesił właśnie w tym kącie, gdzie ja leżę.
Bał się spojrzeć w górę, jakgdyby w obawie, że tam ujrzy nad sobą to coś.
W tej chwili z pod podłogi, od strony pieca, dało się słyszeć stłumione, ale wyraźne ćwierkanie. Ćwierkanie to powtórzyło się kilka razy.
Zagórski drgnął.
— Psiakrew, kanarek! — mruknął półgłosem. — Jeszcze się nie wyprowadził!
Był to wąż, zaskroniec, który mieszkał pod podłogą i żył sobie spokojnie między przyciesią a fundamentami, wędrując, gdzie mu cieplej było. Dziwne ćwierkanie jego, ni to stłumiony tryl kanarka, ni to silnie powiększone ćwierkanie świerszcza, rozlegało się dniem i nocą. Gdy je czasem usłyszała któraś z kobiet wiejskich, siedząca właśnie przypadkiem w kuchni, otwierała drzwiczki od pieca i patrząc w ogień, pytała:
— Czegóż chcesz, powiedzże, czegóż chcesz?
Bo była to jej zdaniem dusza potępiona. Naogół jednak przeważała opinja, że to jest wąż — trochę może niesamowity i niekoniecznie ziemskiego pochodzenia, lecz przynoszący szczęście i czyszczący dom z rozmaitego plugastwa.
Zagórski nigdy tego węża nie widział, ale słyszał go bardzo często. Sprzyjając szczerze wszelkiemu stworzeniu, nieraz zastanawiał się nad tem, jakby mu przyjść z pomocą jaką czarką mleka, jakby mu egzystencję ułatwić. Śledził uchem jego wędrówki, próbował odgadnąć warunki jego życia, jego dzieje. Kiedy w dzień siedział przy pracy, zatopiony w swych słownikach, a naraz usłyszał w którymś kącie łagodne, dźwięczne ćwierkanie, uśmiechał się, bo było to dla niego jak gdyby pozdrowienie z jakiegoś innego świata. Ale w nocy rzecz przedstawiała się trochę inaczej. W ciszy nocnej słyszało się wyraźnie nietylko ćwierkanie, lecz nawet pełzanie pod podłogą. Ten szelest w ciemnościach, szelest pod deskami, sprawiał bardzo niemiłe wrażenie i wywoływał uczucie grozy.
Zagórski leżał, wstrzymując oddech i wsłuchując się w noc. Ciemności zaczynały mu dokuczać, stały się przykre, jakgdyby taiły coś, jakgdyby się w ich gąszczu coś wrogiego ruszało. Jednocześnie Zagórski nie mógł się oprzeć wrażeniu, że i nazewnątrz domu jest jakiś ruch. Wstał i, nie zapalając światła, wyjrzał przez najbliższe okno. Ujrzał daleko światełko i to przywróciło mu spokój. Wiedział, że to za długiem polem, dzielącem jego dom od rynku, świeci się lampa w pracowni masarskiej Rogacza; niemal że go widział w koszuli z zakasanemi rękawami i rozchełstaną na kudłatej piersi, z zakrwawionemi rękoma pracującego wraz z pomocnikami. Noc jeszcze, ale już wstali, wypili po kieliszku wódki, zagryźli kiełbasą i paprzą się w krwi i ścierwie.
Teraz i Zagórski zapalił świecę i w koszuli, boso, trzęsąc się trochę z zimna, przeszedł przez dom.
W każdym pokoju na pierwszy rzut oka zdawało mu się, że coś przed nim ucieka. Dostrzegał wszędzie niby echo czy cień pierzchającego ruchu. Ale w starym domu pełno było myszy, a może to też ciemności uciekały przed światłem!...
W obszernym salonie było istotnie trochę posępnie, tak, że Zagórski podniósł w górę świecę i bacznie powiódł wzrokiem po obrazach, jakby w obawie, czy któryś z nich figla mu złośliwego nie spłata. Obrazy milczały dostojnie i wzgardliwie, wogóle — wszędzie był spokój. A przecie — światło jakieś błysnęło za oknem!
Zagórski poskoczył ku oknu.
Za płotem, tuż nad ziemią, chwiejąc się w takt kroków niewidzialnej postaci, skakała latarka. To u Staranków, w sąsiedztwie, już wstali i zabierali się do roboty.
— Pewnie Starankowa idzie krów dojrzeć! — pomyślał Zagórski. — Jak skrzętnie, jak niezmordowanie ci ludzie pracują!
Starankowa! Chuda, płaska, żylasta, kości i mięśnie, dragon z męskim głosem i męskiemi ruchami. Staranek, chodząca bryła, ludzie wiecznej pracy, harujący od trzeciej zrana do jedenastej w nocy.
— Oj, sąsiedzi, przykrzy, drapieżni! — rzekł sobie Zagórski. — Ale czy nie idealni ludzie, czy nie najlepsi ze wszystkich, pokorni, choć nie bez poczucia godności, produktywni, choć chciwi, twardzi dla innych, ale i dla siebie, zawsze niezłomni, a tak znoszący ciosy, jak znoszą burzę lub wichurę... Ludzie z kamienia... Granitowi!
Zahuczały głucho żarna.
— Co za chciwcy! Wolą się w domu pocić nad żarnami, niż stracić kilka kilogramów mąki we młynie!
Stał i słuchał groźnej, posępnie warczącej, twardej pieśni chleba. Bochen chleba, do tego kamienia podobny! Jak te żarna, tak i chleb ściera siłę człowieka.
Przypomniało się Zagórskiemu usłyszane raz w miasteczku zdanie:
— Choćbyście mi do kości twarz na kamieniu starli — nie powiem!
Do kości twarz zetrzeć na kamieniu — co za straszny pomysł! Ale gdyby nie było faktu, nie byłoby i tego powiedzenia, zatem zdarzyło się, że w okrutnym gniewie twarz komuś na kamieniu aż do kości starto.
— Twardzi ludzie! Kamienie! — powtórzył w duchu Zagórski.
Przypomniała mu się żebraczka, jednoręka staruszka. Siedział w swym ciepłym pokoju przy pracy, a na dworze był bardzo jasny i słoneczny, lecz do szpiku kości chłodem przejmujący, wietrzny, kwietniowy dzień. Przez ruszające się nieustannie za oknem, jakby drapieżne gałązki jabłoni, widział czasami chłopców, grających na polu koło jego domu w kiczę. Pracował, ale coś mu wciąż w tej pracy przeszkadzało. Wtem zauważył jednoręką starowinę, krzątającą się po polu, na którem niedawno ścięto stary jesion. Z drzewa pozostały tylko cienkie gałązeczki, które starowina jedyną swą ręką zbierała, starając się ułożyć je na kupkę. Silny wiatr rozrzucał jej za każdem dmuchnięciem tę kupkę, tak, że biedaczka wciąż na nowo musiała swą pracę zaczynać. Licho ubrana, w koszulinie i letniej spódnicy, w bawełnianej chusteczce na głowie, biegała po twardych grudach boso; tylko jedną stopę, snać zranioną czy chorą, owinęła gazetą. Patrzył na to ze zdumieniem Zagórski, aż wreszcie pomyślał:
— Co za nonsens! Sześć polan drzewa oszczędzi jej tej tortury!
Kazał kobietę zawołać i dać jej trochę drzewa. A w kuchni dali jej chleba i kawy.
— Widzisz, jak łatwo zrobić coś dobrego! — mówił do żony. — A popatrz, jacy ci ludzie tu dziwni: Przecie widzieli, jak ona się tam męczy na polu i czy przyszło im na myśl dać jej choćby polanko? Pomyśl, gdyby każdy dom z sąsiedztwa dał jej parę polan raz na tydzień, babina miałaby ciepło w domu — a cóż to jest kilka polan!
Ale tych kilku polan nie chciał dać nikt. Ludzie, pracujący ciężko, a nad którymi zmiłowania nie ma nikt, są też dla siebie wzajemnie niemiłosierni. Zagórski znał wypadki, gdzie matka, żyjąca na dożywociu u syna, umierała w ostatecznem zaniedbaniu, podczas gdy syn, który jej cały majątek zawdzięczał, do mieszkania swego puścić jej nie chciał. Ludzie starzy lub chorzy, ubodzy lub słabi, ginęli tak, jak giną drzewa, na oczach obojętnych i nieczułych.
— Co nam do ubogich? — odezwał się raz burmistrz do Zagórskiego. — Ubogich powinno się wybić, ażeby ich nie było. Poco ubodzy mają żyć na świecie!
Robiło się coraz chłodniej. Zagórski zmarznięty uciekł do łóżka, ledwie jednak zagrzał się i zaczął drzemać, znowu zbudził go jakiś ruch i brutalne, głośne charkotanie.
— To Wurmery wywożą do Tarnowa wiktuały, nakupione na jarmarku! — odgadł. — Te żydy zawsze wszystko wywożą. Trzebaby, psiakrew, jakoś, kiedyś, nareszcie...
Tu zasnął.

∗                                        ∗





  1. Gulon, nazwa mieszczan, pochodząca rzekomo od galonów, jakie mieszczanki nosiły na czepcach; nazwa ta używana jest tylko w niektórych okolicach Polski. U Karłowicza przezwisko nadane mieszczanom przez włościan, od gula — indyk.
  2. Książka pisana 1922 roku podczas bezustannej „baisse'y“ marki polskiej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.