Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Albowiem boimy się zaryzykować swą popularność — wtrącił Bruczkiewicz. — I słusznie. Poco świecić komuś, kto chce spać!
— Tak, nie! — przytaknął gorąco dyrektor.
— Tak mówić nie można — mówił dziekan — bo w ten sposób, chcąc nie chcąc, kryjemy sobą nadużycia i niedbalstwo. I tak idzie wszystko nie ku lepszemu, lecz ku gorszemu, moi panowie!
— Tak, nie! Choć któż to może wiedzieć? Jedno zmieniło się na gorsze, drugie na lepsze. Człowiek nic nie wie.
— A ja myślę, że księdza dziekana ktoś zirytował! — odezwała się, wiedziona kobiecym instynktem, pani Pudłowiczowa. — Ksiądz dziekan mówi tak, jakgdyby się z Zagórkim widział.
— Skąd pani wie? — zdziwił się ksiądz dziekan, a jego piękne brwi znów uniosły się w górę.
— Tak, nie, to Zagórski przyjechał? Kiedy?
— Nie widziałeś? Rano. Dudą jechał.
— Przyjechał i nawet byłem u niego po południu. Ale o niczem takiem nie rozmawialiśmy.
— On zawsze wszystko krytykuje. Dlatego, że układa słowniki, wyobraża sobie, że jest od wszystkich mądrzejszy! — zadecydowała pani Pudłowiczowa. — A sam właściwie nie wie, czego chce.
— To prawda! — potwierdził ksiądz. — Co za zmysł spostrzegawczy!
— I cóż gada? Co nowego? Na długo przyjechał?
— No, nic. Chory jest. Mówi, że się w mieście przemęczył.
— Przemęczył! Wyobrażam sobie! — rzekła pani Pudłowiczowa ze szczerem zadowoleniem. — Oni