Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jak to — niewiele? Stroje, zabawy, teatry, koncerty — to nic?
— Zamało, znacznie zamało, aby to życiem przypłacać!
— A przecież sam mówisz, że ludzie wszędzie chcą się bawić, że każdy człowiek chce mieć jakąś przyjemność, czegoś użyć.
Zagórski poprawił się niecierpliwie na łóżku.
— Już się gniewasz! Więc wszystkim wolno się bawić, a tylko ja jedna mam żyć bez najmniejszych rozrywek, bez przyjemności, nie śmiąc nawet zapytać, dlaczego to tak ma być?
Dziekan spojrzał na panią Zagórską ze zdziwieniem, w którem jednak było coś z aprobaty.
— Co ty mówisz! Co ty wygadujesz! — mitygował żonę Zagórski. — Co znów za przyjemności!
— Zawsze — teatr, kino, dancingi...
— Idjotyzmy! — rzucił się Zagórski. — Życie na tem nie polega.
— To zależy!
— Nie, nie zależy! — zaprzeczył jej mąż stanowczo. — To są fraszki, któremi się społeczeństwo w mieście ogłusza, podobnie jak narkotykami. Jednego i drugiego jest teraz po miastach aż nadto i to dowodzi najlepiej, że życie w mieście zdrowe nie jest. Ach, jakież ja okropne rzeczy widziałem! Lotników wąchających kokainę, młode kobiety, które dla kokainy rzuciły mężów, dom i zeszły na ulicę... Mam wszędzie tylu znajomych... Kulturalniejsi ludzie giną w oczach, starzeją się niezmiernie szybko, zsychają się po kątach... a za to wszędzie na pierwszy plan wybija się mocne, twarde chamstwo.