Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się na stole wianki cebuli, grzybów, czosnku, nawet cieszy się, jeśli żona przyniesie z jarmarku dzieciom coś na fartuszki czy na sukienki. Albo też idzie znajomych poszukać i oczywiście szuka ich w gęstwie ludzkiej po szynkach, gdzie też jakiś półkwatereczek czy piwo trzeba wychylić. Pełen życia gwar jarmarczny usposabia wesoło, w głowie zaczyna szumieć i wreszcie dzień zmienia się w jedną wielką, gromadną biesiadę, a gdy kupcy z wczesnym zachodem słońca zwijają z pośpiechem swe kramy — w pijacką bachanalję, brzęczącą bezustanną rozmową w takt głośnego bicia pięściami w stół.
W sionce rozległy się kroki.
— Mamusia przyszja! — obwieściła Elżunia.

∗                    ∗

Zagórski odwrócił się od okna.
W pierwszej chwili zamierzał zaznaczyć delikatnie urazę z powodu nieobecności żony, ale gdy usłyszał jej dźwięczny, piersiowy głos, twarz mu się rozjaśniła, uśmiechnął się i wyszedł naprzeciw niej.
Zarumieniona i tchnąca świeżością mroźnego dnia, z żywym blaskiem w wyrazistych ciemnych oczach, rękoma, zajętemi przez różne pakunki, starała się otworzyć drzwi do kuchni młodej dziewczynie, przepychającej się z trudem przez ciasną sionkę z wielkim, dobrze naładowanym koszem w ręku. Zagórski chciał żonie dopomóc, ale w tej chwili zamieszanie jeszcze się powiększyło, bo dzieci również