Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Po co ty tak księdza wikarego kusisz, kocino! — odezwał się mąż — On ci się uwieść nie da! Wikary wybredny, na mężatki nie patrzy, do panien tylko chodzi...
Pani Pudłowiczowa uśmiechnęła się i niby zawstydzona, spuściła powieki.
Bruczkiewicz uśmiechnął się pod wąsem. Widział, jak jej oczy pod powiekami zazezowały.
— Będzie awantura! — ucieszył się.
Zaś dziekan zaczął mówić:
— Jak pięknie, jak idyllicznie wyobrażają sobie i opisują nieraz literaci nasi poezję, cichych wieczorów zimowych na prowincji — ten skrzypiący pod nogą suchy, lśniący śnieg, orzeźwiające tchnienie mroźnego powietrza, czerwono świecące okienka ciepłych domostw, przy lampce pracę ręczną i śpiewy dziewoji lub też naiwne i niewyszukane, lecz tak szczere i prawdziwe opowiadania starszych, którzy niejedno już widzieli i żołnierzy, którzy świat cały przeszli. W rzeczywistości zaś niema nic z tego wszystkiego. Na ulicach ciemno, okna pozabijane na głucho, nigdy nie otwierane, a w dusznych izdebkach zawzięte chrapanie.
— Tak, nie! — potwierdził dyrektor Pudłowicz z ostrożnym blaskiem zgody w oczach.
— Kto śpi, ten nie grzeszy! — wsunął zcicha Bruczkiewicz z lisim wyrazem twarzy. — Co ludzie mają robić? I co komu szkodzi, że sobie śpią?
— Dajcież panowie spokój! — obruszył się dziekan.
— Tak, nie! — pośpieszył szybko ze swą zgodą Pudłowicz, zastanawiając się równocześnie nad tem,