Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - W białem miasteczku.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

co się znów dziekanowi stało; takie wybuchy były u niego rzadkie.
— Ciemności egipskie! — mówił ksiądz dalej.
— Przed świętym Florjanem na rynku światło się pali! — wtrącił Bruczkiewicz.
— Tak, nie! — potwierdził dyrektor, gładząc swą czarną brodę.
— Dziś nie! — zaprzeczył dziekan.
— A, to, widać, zgasło! — zrejterował Bruczkiewicz.
— Ani policjanta, ani stróża, nikogósieńko na ulicach niema — za to po polach uganiają psy łańcuchowe, półdzikie, rozżarte, do szczucia złodzieji chowane, psy tak straszne, że ludzie w miasteczku za żadne skarby świata do apteki ani po doktora w nocy nie pójdą, a jeśli już koniecznie muszą, choćby mieli parę kroków wszystkiego, jadą końmi! Straszne rzeczy!
— Nie, bo — wtrącił Pudłowicz. — Trudno, to nie Paryż, to dziura!
— A przecie psy tu nikogo jeszcze nie rozszarpały! — zauważył skromnie Bruczkiewicz.
— Tak, nie! — podchwycił z widocznem zadowoleniem dyrektor Pudłowicz. — Swoją drogą. Nie zdarzyło się.
— E, bo ksiądz dziekan dzisiaj jakoś nie w humorze! — przerwała z poufałą szorstkością pani Pudłowiczowa. — Poco sobie krew psuć. Lepiej wypijmy jeszcze po jednym kieliszku wódeczki, zaraz się jaśniej na duszy zrobi! No, księże dziekanie, trąćmy się! Nasze kawalerskie!
Z oczu zielonych i słodkich, jak ogień w konfiturze, strzelił przymilny, łaszący się promyczek.