Zaklęte pieniądze/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Zaklęte pieniądze
Podtytuł Opowiadanie z życia ludu górskiego
Wydawca Księgarnia i Wydawnictwo „Czytelni Ludowéj“ A. Nowoleckiego
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia Leona Paszkowskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



III.

PODCZAS SŁOTY.

Na drugi dzień wstałem wcześniéj, by porobić małe zapasy do całodniowéj wycieczki w Kościeliska. Jakież było moje zdziwienie, gdy zbliżywszy się do okna, nie zobaczyłem gór. Cały ich olbrzymi łańcuch znikł bez śladu; na ich miejsce brudne chmury zasłaniały niebo i opuściły się aż po same regle. Była to zapowiedź, jak mi powiedział Jędrek, długiéj niepogody. I rzeczywiście niezadługo drobny a gęsty deszcz począł padać i padał dzień cały i noc, i znowu następnego dnia prawie bez przerwy. Dunajcowe wody podniosły się i brudno-żółtą przybrały barwę; ścieżki i drogi rozmiękły. O wycieczce ani można było myśleć. Musiałem odłożyć ją na czas piękniejszy, a tymczasem przepędzałem dnie to na czytaniu, to na gawędce z Jędrkiem i jego żoną, lub bawieniu się z ich dziećmi. Miałem sposobność przypatrzyć się wtedy bliżéj ich życiu i przekonałem się, że górale przy całéj swojej zwinności, zręczności, mają wielką skłonność do lenistwa. Potrzeb mają mało, bo się żywią bardzo nędznie owsianą mąką i mlekiem; więc potrzeba nie zmusza ich do pracy, a brak sposobu zarobkowania pomaga im w lenistwie. Pracują, gdy już koniecznie trzeba, pracują chwilowo, dorywczo; a potem marnują czas na leżeniu, łażeniu koło domu lub do sąsiadów. Mówię tu przeważnie o mężczyznach, bo kobiety zawsze mają coś do roboty koło domu, i wogóle kobiety w górach nietylko są pracowitsze, ale wykonywują także takie roboty, które na dolinach zwykle należą do mężczyzn. Nierzadko można widzieć góralki zwożące siano, młócące cepami zboże, jadące konno za bydłem. Tylko orka i kośba są wyłącznem przywilejem mężczyzn. Tu się zastąpić nie dają. To zajęcie jednak niewiele im czasu do roku zabiera. W zimie zwożą z gór z szałasów siano do wsi, lub wożą żelazo do Krakowa i Tarnowa, i tem zarabiają sobie na sól i krupy. A jednak to lud bardzo zdatny do wszystkiego. Czego się chwyci, to mu idzie składnie, bo jest zmyślny, sprytny i zręczny. Najlepszy na to dowód, że sami sobie umieją zrobić wszystko, co im w gospodarstwie jest potrzebne. Mało który potrzebuje cieśli do zrobienia domu, bo sam sobie da radę, byle tylko mu pokazać. Sami sobie strugają stołki, stoły, ławy i inne narzędzia gospodarskie; wyrabiają toporki, tkają sukno na guńki, na spodnie, wyrabiają i blichują płótno, szyją kerpce i pasy; słowem oprócz kapeluszy, które sprowadzają z Orawy, góral wszystko sobie zrobić umie, co mu potrzeba. Ale też nad potrzebę nic. O rzemiośle, o pracy ciągłéj, o doskonaleniu się ani myślą. Zrobiwszy, co mu potrzeba, odpoczywa. Są obojętni na stały zarobek; a przytem jednak są chciwi na pieniądze. Gdzie im się nadarza zarobek łatwy, tam chcieliby skorzystać jak najwięcéj, bez względu czy praca ich warta takiéj zapłaty, czy nie. Goście zwiedzający Zakopane i Tatry rozbudzają w nich bezwiednie tę chciwość, płacąc im za produkta lub pracę nie według wartości, ale podług kaprysu. Przez to ceny rzeczy niesłychanie idą w górę, i dziś już Zakopane nie o wiele jest tańsze od niektórych miejsc kąpielowych. Ale tam przynajmniéj goście mają wygody i przyjemności, o które się właściciele postarali; tu zaś każą sobie płacić równie dobrze, a o wygody gości nie dbają wcale. Na udowodnienie tego dość powiedzieć, że za parę izb ciemnych, za które dawniéj płaciło się miesięcznie ośm do dziesięciu reńskich, dziś górale żądają po pięćdziesiąt i więcéj, a to tylko dlatego, że raz jeden lub drugi gość powodując się fantazyą, a może litością, zapłacił taką sumę. Góral z téj łaski zrobił sobie normę, i innym tak samo płacić każe. Jeżeli tak daléj pójdzie, to za lat kilka Zakopane będzie najdroższem miejscem pobytu w lecie, i odstręczyć może gości, którzy dziś tak licznie je zwiedzają. Szczególniéj Kongresówka daje znaczny procent co rok. Bywają lata, w których liczba gości dochodzi do kilkuset. Zjeżdżają tu na żętycę i kąpiele do Jaszczurówki. Jestto źródło wody ciepłéj (16 stopni ciepła podług R.), nazwane od jaszczurek czarno-żółtych, kryjących się nad jéj brzegiem, Jaszczurówką. Od kilku lat wybudowano nad źródłem łazienki; ale dojazd do nich przykry i zbyt odległe są od wsi. To też wiele osób przestaje na rzecznych kąpielach w Dunajcu, które także bardzo wzmacniają. Największą jednak zaletą Zakopanego jest powietrze, powietrze przepełnione balsamiczną wonią żywicznych lasów i łąk, zdrowe i czyste. Kąpiel w takiem powietrzu dodaje sił, zdrowia i humoru nawet. Do tego swoboda wielka, bo domy oddalone od siebie, zasłonione drzewami; więc każdy panem u siebie, bawi się i chodzi, jak mu się podoba i gdzie chce; wszędzie ma zieloności w bród, powietrze cudowne i prześliczne widoki. A jeżeli się stęskni za towarzystwem ludzi, to idzie pod kościół lub do restauracyi, których tu jest dwie, lub do kasyna, i tam znajduje zabawę, gazety i towarzystwo. Ma więc Zakopane wszystkie przyjemności wsi, a zarazem nie pozbawia człowieka towarzyskiego życia. Idzie tylko o to, aby górale nie utrudniali tam pobytu gościom, ale owszem ułatwiali i czynili wygodniejszym. Miałem zamiar pogadać o tem kiedy obszerniéj z Jędrkiem; ale zachowałem sobie to aż do czasu naszéj wycieczki w góry; miałem w tem swój plan. Tymczasem o wycieczce ani można było myśleć jeszcze. Deszcz lał ciągle, szaruga i chlapanina była nieznośna. W sobotę wrócił Stach z bani, ale sam. Na zapytanie nasze, gdzie podział starego Bartłomieja, spojrzał na nas zdziwiony i odrzekł, że Bartłomiej nie był z nim wcale w bani, że zaraz z karczmy, gdzie się byli schronili przed burzą, pożegnał go, mówiąc, że wróci do domu, bo się czuje niezdrów.
— I nie był odtąd w domu? — spytał Stach.
— Nie był wcale — odrzekła Tereska.
— Może gdzie w drodze zachorował starowina? — rzekłem zaniepokojony.
Jędrek potrząsnął na to głową z niedowierzaniem.
— Toby go był kto widział — rzekł. — To nie to. Ja już się domyślam, gdzie tatuś poszli.
— No, gdzież?
— Za pieniędzmi. Rano tego dnia, kiedy miał iść do bani, opowiadał mi, że mu się śniło, iż w Kościeliskach widział nad zbójecką jamą duży ogień, jakby się pieniądze paliły. Tatuś mówił mi wtedy, że to dobry sen, że to znak, aby tam szukał; a jemu właśnie nigdy jeszcze nie padło na myśl szukać tam pieniędzy. Pewnie tam poszedł.
— I nie znajdzie — rzekł Stach — a w bani byłby zarobił z parę papierków. Ot, ja zarobiłem z pomocą boską tyle.
I pokazał dwa guldeny i coś drobnych.
— To lepsze, niż wasze zaklęte pieniądze, bo djabeł nie ma nic do nich.
— Masz słusznie Stachu — rzekłem klepiąc go po ramieniu.
Podobał mi się bardzo rozsądek tego młodego górala i pracowitość jego. A był przytem sympatyczny, a nawet bardzo przystojny. Dowiedziałem się potem od Jędrka, że to był sierota, że ojca jego lawina przysypała pod Ornakiem. Była to jedyna lawina, jaka od niepamiętnych czasów spadła w tych górach. Zniszczyła ona część lasu i zasypała ludzi pracujących w kopalniach rudy. Ojciec Jędrka był także między nimi. Sierotkę wzięła jedna bogata gaździna na wychowanie. Rósł chłopak razem z jéj córką Hanką i dwoje tych dzieci bardzo się lubiło. Ale po śmierci męża — mówił mi daléj Jędrek — gaździnę podkusiło licho i poszła drugi raz za mąż za młodego parobka, któremu się zachciało być bogatym i upaść się na wdowim chlebie. Rodzina jednak zmarłego gazdy nie pozwoliła pokrzywdzić córki i prawowała się o grunt dla niéj. Proces trwał lat kilka. Nowy gazda sprzedawał co mógł, wyciągał ostatni grosz z domu i płacił a płacił w mieście, byle proces wygrać. Obiecywali mu, że wygra. Poszło pono aż do samego cesarza, i ostatecznie przegrał. To go tak zmarkociło, że wróciwszy z miasta do domu, ze złości zdusił babę w łóżku.
— Żonę swoją?
— Tak, bo był zły, że pieniądze potracił i napróżno przyżenił się do staréj baby.
— I dawno się to stało?
— A będzie kilka lat temu. Widziałem na własne oczy babę wiszącą na brzózce tam nad rzeką.
— A kiedy mówiłeś, że ją w łóżku zdusił.
— Tak było. Ale potem strach wziął go wielki, żeby się to nie wydało; więc wyniósł babę na pole, zadzierzgnął jéj sznurek koło szyi, zawiesił na brzózce nad rzeką i uciekł do chałupy. A nad ranem chodził od chaty do chaty pytać, czy jego żony nie widziano. Potrwożyły się kumy i poszły z nim szukać. Idą nad rzekę, a tu na cienkiéj brzózce wisi trup. Brzózka pod ciężarem się zgięła, i trup uklęknął na ziemi. Szymon począł biadać i lamentować, zeszli się ludzie ze wsi i zrobił się rozruch. Wtedy starzy poczęli coś kiwać głowami i podejrzliwie patrzyć na Szymona, bo im się to dziwnem wydawało, jak mogła nieboszczka zdusić się przez powieszenie, kiedy nogami do ziemi dostała. Choćby chciała, toby nie mogła była się w ten sposób powiesić. Chwycili więc Szymka na pytki i bili go dotąd, aż się przyznał. Wtedy przywiązali go do drzewa i dali znać do sądu. Parę dni tak leżał, zanim sędziowie przyjechali z miasta i zabrali go z rąk ludu, który mu wymyślał i bił go nielitościwie.
Skorzystałem z tego opowiadania Jędrka i przedstawiłem mu zgubne skutki upędzania się za majątkiem.
— Bez téj żądzy nagłego zbogacenia się — mówiłem mu — Szymon mógłby być porządnym i pracowitym gospodarzem; ale zachciało mu się przyjść tanim kosztem do majątku, i to go zaprowadziło na szubienicę.
Jędrek zrozumiał skrytą intencyę moją, bo rzekł:
— Rozumiem ja dobrze, do czego wy prowadzicie. Ale to inna rzecz my, a inna Szymek. On chciał się zbogacić krzywdą ludzką i nie miał Boga w sercu. My nie tacy. I gdyby nam Pan Jezus dał przyjść do majątku, to przez to anibyśmy dumniejsi nie byli, ani wstydzili się pracy.
— Więc przyrzekasz mi, że będziesz pracował?
— Będę. Jak mi Pana Boga przy śmierci potrzeba.
— Tego zapewnienia chciałem od ciebie. Teraz mam nadzieję, że znajdziemy skarby.
— Żebo ino słonko osuszyło trochę ziemię, to pójdziemy w góry. Dobrze?
Na słonko jednak trzeba było jeszcze przeszło tydzień czekać. Przez ten czas Bartłomiej nie pokazał się całkiem w chacie. Byłem zaniepokojony o niego. Jędrek jednak nie podzielał mojéj obawy. Był pewny że się staremu nic złego stać nie mogło, że może w którym szałasie schronił się przed deszczem i siedzi, czekając pogody. Nie myślał wcale szukać go, ani się bardzo kłopotał o niego. Pod tym względem górale pokazują dziwną obojętność i nieczułość. Miłość rodziców wypływa u nich więcéj z religijnego obowiązku, niż z uczucia, a chorobę i śmierć rodziców znoszą bardzo chłodno. Dzieje się to poczęści z tego powodu, że górale śmierć nie uważają za nic strasznego. Życie ich tak mizerne, że się do niego nie przywiązują wiele, a religia obiecuje im za grobem tyle roskoszy, że śmierć jest dla nich nawet pożądaną. To też żadnemu góralowi, gdy zachoruje, nie wpadnie na myśl radzić się doktora, posyłać do apteki po lekarstwo. Nie są nawet ciekawi wiedzieć, na jaką chorobę kto umiera. „Miał chorość i umarł“ — to im wystarcza, nie pytają o więcéj. Byle nie umarł bez świętych sakramentów. O resztę mniejsza. Takie zapatrywanie się na śmierć i życie ludzkie tłumaczyło w moich oczach poczęści obojętność Jędrka na los ojca, co inaczéj byłoby mnie bardzo zgorszyło.
Wśród tego czasu zaszła okoliczność, która bardzo zainteresowała mieszkańców Chranczówki, i mnie niepomału ucieszyła. Stach, mój ulubieniec, żenił się z Hanką, córką owéj tak strasznie przez swego męża zamordowanéj kobiety. Że dwoje młodych kocha się i żeni, nic w tem nie byłoby dziwnego, zwłaszcza, że Hanka i Stach chowali się razem i znali oddawna. Ale trzeba wiedzieć, że Hanka po nagłéj śmierci swéj matki popadła była w ponury smutek, rodzaj melancholii, która zamieniła się w żarliwą dewocyę. Po całych dniach modliła się tylko, chodziła po odpustach, a w końcu zapisała się do Sidzinek czy Sudzinek. Była to sekta nabożnisiów nazywana tak od wsi, w któréj mieszkał ksiądz, co utworzył tę sektę. Powód, jaki go skłonił do tego, nie był zapewne zły; chciał on podnieść moralność w ludzie, a nawet w księżach, których widział żyjących nie podług przepisów religii. Wnet zyskał dużo wyznawców, szczególnie między kobietami, i wybudował ze składek kościół w Chochołowie. Umarł jednak przed jego ukończeniem, a sekta Sidzińska pod kierunkiem fanatyków ciemnych skrzywiła zupełnie pierwotną myśl założyciela. Czcze formy, przesadne nabożeństwo, wiara w cuda i zjawiska nadprzyrodzone, przewróciły jéj wyznawcom głowy i doprowadziły do tak potwornego czynu, jakim były zamach Banasia w Tarnowie na księdza i Matkę Boską. Wiadomość o tych strzałach tarnowskich doszła właśnie w tym czasie do Zakopanego, a że Hanka znaną była powszechnie jako Sidzinka, więc ludzie poczęli ją publicznie wyśmiewać teraz, a nawet posuwali się do gróźb i przekleństw, oburzeni czynem Banasia. I gdy jednéj niedzieli Hanka szła do kościoła na sumę, kilku parobków zastąpiło jéj drogę i zabronili jéj wejść do kościoła, mówiąc, że ludzie, co strzelają do Pana Boga, nie mogą się modlić do niego. A gdy Hanka mimo to chciała iść naprzekór im do kościoła, gwałtem ją odepchnęli. Wtedy jeden parobek ośmielił się stanąć w jéj obronie. Odepchnął napastników, grożąc pięścią każdemu, ktoby się dotknął Hanki.
— A wam kto pozwolił występować w obronie Pana Boga — rzekł — jest od tego ksiądz. Wy nie macie prawa zabraniać biednéj sierocie modlić się. Pan Bóg największym zbrodniarzom tego nie zabrania. Za głupiego Banasia ona nie odpowiada, ani nie winna temu, co się tam stało.

Słowa te powiedziane głosem śmiałym i odważnym poskromiły napastników, cofnęli się, zostawiając wolne przejście do kościoła. Może być, że ich mówiący przekonał, a może też zrobili to z obawy przed jego podniesioną pięścią i toporkiem. Stach bowiem znany był jako siłacz. On to ujął się za sierotą Hanką, co ją tem więcej zdziwiło, że Stach mógł mieć słuszny żal do niéj. Po śmierci bowiem matki swojéj, a bardziéj jeszcze od czasu, w którym przystała do sekty Sidzińskiéj, nietylko odsunęła go od chaty, ale nawet nie chciała się z nim widywać, choć wiedziała, że Stach bardzo miał się ku niéj. Robiła to przez zbytek pobożności. To też teraz, gdy zobaczyła, że on właśnie ujął się za nią, zdziwiła się mocno. Takie głębokie przywiązanie rozczuliło ją, rozpłakała się i podała rękę Stachowi na zgodę. On wziął ją za rękę i zaprowadził do kościoła. Po sumie znowu zbliżył się do niéj i odprowadził ją do domu, by jéj ktoś w drodze nie zrobił krzywdy. Idąc z nią, nie robił jéj żadnych wyrzutów, nie prosił o nic, i doprowadziwszy do drzwi domu, odszedł, nie czekając nawet na pożegnanie. Taki szlachetny postępek, a z drugiéj strony niecna sprawa Banasia, opamiętały trochę Hankę w jéj zbytniéj gorliwości religijnéj.
Podróż w Tatry.
Reszty dokonał ksiądz, do którego na drugi dzień poszła do spowiedzi. Ten roztrząsnął jéj sumienie i dał zbawienne rady. Hanka wróciła do domu całkiem odmieniona, a wieczorem odwiedziła Tereskę, u któréj już od paru lat niebyła, i dała jéj do zrozumienia, że Stach, jeżeli ma do niéj serce i szczerą intencyę, może przyjść z gorzałką do jéj chaty, to znaczy starać się o nią. Tak się też stało — i w niedzielę najbliższą miały być zapowiedzi.
O tem wszystkiem dowiedziałem się z ust Tereski i Hanki. Gdy bowiem nad wieczorem wracałem do domu z karczmy, gdziem pokupował niektóre rzeczy na jutrzejszą wycieczkę w Kościeliska, spotkałem obie kobiety klęczące pod figurą niedaleko miejsca, w którem znaleziono przed laty zwłoki nieszczęśliwej matki Hanki. — Stałem za niemi czas jakiś, i potem razem wróciliśmy do domu — i wtedy to opowiedziały mi to wszystko, co powyżéj napisałem. A była to sobota. Na drugi dzień miały wyjść pierwsze zapowiedzi Hanki i Stacha. Jakby na błogosławieństwo młodéj parze, w wilię niebo się wypogodziło, chmury rozstąpiły się i pochowały wśród lasów, a z pomiędzy nich jakby z morza wystąpiły wszystkie szczyty.

W niedzielę już na dobre się wypogodziło, dzień był prześliczny. Przez drżące listki brzóz, co stały koło domu, przeciskały się całe snopy złotych promieni i kładły się na zielonéj trawie. Za brzózkami widać było z szumem płynące Dunajcowe wody. Daléj świerkowe lasy, za lasami niebieskawa mgła, za którą podnosiły się wspaniałe góry oświecone rannem słońcem. Szczególniéj Gewont, jakby czoło gór, wystąpił naprzód. W powietrzu była cisza i uroczysta powaga, czuć było w niem niedzielę. Zdawało się, jakby i natura w tym dniu świąteczniéj się przystroiła, jak dziewczyna do kościoła. — Tereska stroiła się także w haftowane chustki i perkalikowe mocno wykrochmalone spódniczki, a my z Jędrkiem gotowaliśmy się do wyjazdu w Kościeliska. Chciałem bowiem korzystać z pięknego dnia. O ósméj wózek już stał zaprzężony. Wsiadłem. Tereskę także zabrałem, by ją podwieźć do kościoła — i ruszyliśmy w drogę.
Jeszcze nie ujechaliśmy ćwierci mili i byliśmy właśnie pod karczmą, gdy na drodze wiodącéj od Kościelisk usłyszeliśmy muzykę, brzęk dzwonków i wesołe śpiewy, a ludzie stojący przed karczmą poczęli wołać: juchasy jadą z Pysznéj. Niebawem zobaczyłem na drodze stada owiec, kilka krów z dzwonkami u szyi i konie obładowane cebrzyczkami, skopkami i innym sprzętem, a około tego szli juchasy w czarnych koszulach świecących jak atłas, wywijając toporkami i przyśpiewując. Jeden z nich rzempolił na skrzypcach. Z tyłu szedł wózek wyładowany także sprzętami pozbieranemi z szałasu. Cały ten zastęp wracał już na zimowe leże do Kolbuszowej. Zdziwiłem się, dlaczego tak wcześnie opuszczali góry. Wytłumaczyli mi, że to już wielka pora, bo trawa w górach już niepożywna dla owiec po Matce Boskiéj Zielnéj, a przytem z powodu chłodnego lata bali się śniegu wczesnego i dlatego spieszyli do domu. Przed karczmą cały tabor się zatrzymał. Ksiądz, który właśnie wracał od chorego, zgorszony był tą wrzawą w dzień świąteczny blisko kościoła, i dlatego odezwał się do gromady:
— Pamiętaj, abyś dzień święty święcił.
— To też my go będziemy święcić, jegomościnku — odrzekli, kłaniając się księdzu do kolan — i pospieszyliśmy, żeby zdążyć na nabożeństwo.
I rzeczywiście zostali, i dopiero po sumie ruszyli w drogę. Ja zaś z Jędrkiem podążyłem do Kościelisk.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.