Właśnie Inka/Rozdział ósmy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jean Webster
Tytuł Właśnie Inka
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia S.A.
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz J. B.
Tytuł orygin. Just Patty
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ ÓSMY
ZWIĄZEK STOWARZYSZONYCH SYREN.


Ludka pojechała do domu, aby przyjść trochę do siebie po ciężkiem zapaleniu oczu. Zuzia wyjechała do Porto Rico, aby spędzić dwa tygodnie z ojcem i Flotą Atlantycką. Inka samotna i opuszczona skazana była na towarzystwo koleżanek. Inka sama, bez przyjaciółek, łatwo mogła narobić bigosu.
W sobotę, po odjeździe obu przyjaciółek, Inka, Renia Patton i Mira Mertelle zrobiły pod opieką Miss Wadsworth wycieczkę do miasta, aby załatwić tam niektóre sprawunki wiosenne. Inka i Renia potrzebowały nowych kapeluszy — prócz mniej ważnych rzeczy, jak rękawiczki, trzewiki i wstążki — zaś Mira miała przymierzyć nowy kostjum. Po załatwieniu tych spraw poświęcono popołudnie zabawie, przynajmniej takiej zabawie, jakiej może dostarczyć przedstawienie tragedji Szekspira.
Kiedy jednak przyszły do teatru, dowiedziały się, iż główna bohaterka uległa, jadąc na przedstawienie, wypadkowi samochodowemu i odniosła takie skaleczenia, że nie mogła wystąpić, wobec czego kasa zwracała pieniądze za bilety. Ponieważ dziewczęta w dalszym ciągu domagały się jakiegoś przedstawienia popołudniowego, Miss Wadsworth pośpiesznie zaczęła szukać czegoś, coby mogło zastąpić Hamleta.
Miss Wadsworth była damą w średnim wieku, chwiejną, dającą sobą łatwo kierować, bardzo dobrze wychowaną i nadzwyczajnie przestrzegającą przyzwoitości. Sama zdawała sobie sprawę ze swego braku charakteru, wobec czego sumiennie starała się wynagrodzić tę kardynalną wadę opiekunki uporem, który stale sprzeciwiał się wszystkiemu, co wybrały panienki, znajdujące się pod jej opieką.
Dziś właśnie naparły się farsy francuskiej z Johnem Drew w głównej roli. Miss Wadsworth powiedziała „nie“ z całą stanowczością, na jaką mogła się zdobyć i sama wybrała dramat, zatytułowany „Czarodziej z nad Nilu“, przekonana, że to odświeży znajomość panienek starożytnego Egiptu.
Pokazało się jednak, że ten Czarodziej jest nowożytną i sparodjowaną imitacją prawdziwego czarodzieja. Sztuka była ultra-modern angielska z francuskim zapaszkiem. Rzecz działa się w dzisiejszych czasach a sceną była terasa hotelu Shepherd. Bohaterka występowała w długich, obcisłych sukniach z szyfonu i złota, uszytych w stylu Kleopatry paryskim krojem. Długie nausznice zwisały jej z uróżowanych uszu, a oczy były sztucznie w kątach przedłużone, aby miały ten ujmujący, egipski, skośny zarys oka. Była bardzo piękna i bardzo okrutna. Szczytem jej obrzydliwej, rafinowanej przewrotności, było to, że paliła papierosy!
Biedna, oszołomiona Miss Wadsworth siedziała przez cztery akty zgryziona, ledwo śmiejąc oddychać, przerażona i zachwycona; a będące pod jej opieką trzy panienki były poprostu tylko zachwycone. W ich oczach Kair stał się królestwem przygód miłosnych, o jakich w skromnych murach Zakładu św. Urszuli nikomu ani się nawet nie śniło. Hotel Shepherd stał się Mekką wszystkich podróży.
Tej nocy, późno już po dzwonku na gaszenie świateł, kiedy myśli Inki stały się miłą plątaniną sfinksów, piramid i angielskich oficerów, zbudził ją nagle dotyk dwóch rąk, wynurzających się z ciemności, a które złapały ją, jedna za lewe, druga za prawe ramię. Siadła na łóżku z półgłośnym okrzykiem i bardzo wyraźnie, niemal donośnie, zapytała:
— Kto tu?
W tej chwili dwie dłonie natychmiast zamknęły jej usta.
— Pst! Cicho bądź! Czyś rozum straciła?
— Drzwi Mademoiselle są narozcież otwarte i Lordunia siedzi u niej.
Renia usiadła na jej łóżku po prawej stronie, a Mira Mertelle po lewej.
— Czego chcecie? — zapytała Inka niechętnie.
— Przyszedł nam do głowy wspaniały pomysł — szepnęła Renia.
— Tajne stowarzyszenie! — objaśniła Mira Mertelle.
— Dajcie mi spokój! — mruknęła Inka. — Spać mi się chce.
Legła znowu na ciasnem, wolnem miejscu, pozostawionem jej przez towarzyszki. Ale one nie zwracały uwagi na jej niegościnność, lecz zawinąwszy się szczelniej w swe kąpielowe płaszcze, usadowiły się wygodnie i zaczęły mówić. Inka, której pod kołdrą było wygodnie i ciepło — gdy one drżały z zimna — musiała wreszcie użyczyć im sennego ucha.
— Wymyśliłam nowy związek — rzekła Mira Mertelle. Nie myślała bynajmniej podzielić się sławą wynalazku z Renią. — Tym razem będzie to związek tajny naprawdę. Nie mam zamiaru dopuszczać do niego całej szkoły. Tylko my trzy będziemy do niego należały. A ten związek nie będzie miał tylko kilku zwarjowanych tajemnic; on będzie miał swój cel.
— Nazwiemy go Związkiem Stowarzyszonych Syren — wtrąciła pośpiesznie Renia.
— Jak? — zapytała Inka.
Renia powtórzyła dźwięczną nazwę.
— Zwią—zek Sto—wa—rzy—szo—nych Syren — mruczała Inka sennie. — To trudno wymówić!
— O, nie będziemy przecie tej nazwy wywoływały publicznie! To tajemnica. Będziemy go określały literami Z. S. S.
— Cóż ten związek będzie robił?
— A przyrzekniesz nie powiedzieć nikomu? — zapytała Mira ostrożnie.
— Tak, rozumie się, że nikomu nie powiem.
— Ani nawet Zuzi i Ludce, jak przyjadą?
— Przyjmiemy je na członkinie.
— Dobrze — może być — ale to jest związek w tym rodzaju, że lepiej, aby był jak najmniej liczny. A my trzy jesteśmy właściwie jedyne, które mogą być jego prawdziwemi członkiniami, ponieważ widziałyśmy sztukę. Ale jeszcze coś; musisz nie mówić nic nikomu bez pozwolenia mojego i Reni. Przyrzekasz?
— Naturalnie! Przyrzekam. Więc o cóż chodzi?
— Zostaniemy syrenami! — szepnęła Mira tajemniczo. — Będziemy piękne, zachwycające i okrutne —
— Jak Kleopatra — rzekła Renia.
— I będziemy się mściły na mężczyźnie — dodała Mira.
— Mścić się — zaco? — spytała Inka, nieco zdziwiona.
— Jakto — zaco? Za to, że oni łamią nasze serca i burzą wiarę w —
— Mojego serca nikt nie złamał.
— Jeszcze nie — rzekła Mira z odcieniem zniecierpliwienia — ponieważ mężczyzn dotychczas nie poznałaś, ale kiedyś niezawodnie ich poznasz, a wtedy serce twoje zostanie z pewnością złamane. Musisz mieć broń w pogotowiu.
— Chcesz pokoju, gotuj wojnę! — zacytowała Renia.
— A jak wam się zdaje — czy być syreną, to naprawdę w dobrym tonie?
Najzupełniej w dobrym! — odpowiedziała Mira. — Tylko dama może być syreną. Słyszałaś kiedy o jakiej praczce, któraby była syreną?
— N—nie! — przyznała Inka. — Nie przypominam sobie.
— A popatrz tylko na taką Kleopatrę — wtrąciła Renia. — Jestem pewna, że ona była damą.
— Więc dobrze! — zgodziła się Inka. — Cóż będziemy robiły?
— Będziemy piękne i zachwycające i będziemy miały fatalny urok, który da nam władzę nad każdym, kto się do nas zbliży.
— Myślicie, że to zrobić potrafimy?
W głosie Inki brzmiała nutka wątpliwości.
— Mira ma książkę — wtrąciła Renia pośpiesznie — o „Piękności i Wdzięku“. Trzeba robić na twarz okłady z owsianki, olejku migdałowego i miodu, wystawiać włosy na słońce, okładać nos plasterkami cytryny, żeby był biały, spać w rękawiczkach i —
— Prawdę mówiąc, powinnoby się też brać kąpiele z mleka oślic — przerwała Mira — Kleopatra to robiła, ale mnie się zdaje, że tu nigdzie mleka oślic się nie dostanie.
— A prócz tego musisz się nauczyć śpiewać i mieć jakąś własną pieśń, jak naprzykład „Lorelei“, którą śpiewasz zawsze, jak tylko chcesz zwabić ku sobie jakąś ofiarę.
Cały projekt był obcy zwykłemu sposobowi myślenia Inki, ale miał w sobie coś nowego i niezwykłego. Ani Mira, ani Renia nie należały do dziewcząt, które ona pragnęłaby mieć za swe sojuszniczki, ale okoliczności je tego wieczoru podsunęły, a Inka była wierną duszą. Prócz tego jej zdrowy rozum był trochę zachwiany; wciąż jeszcze znajdowała się pod urokiem egipskiej kusicielki.
Omawiały nowy związek przez kilka minut jeszcze, gdy naraz usłyszały głos Miss Lord, życzącej Mademoiselle dobrej nocy.
— Lordunia! — szepnęła Inka ostrzegawczo. — Zdaje mi się, że będzie lepiej, jak pójdziecie do łóżka. Resztę możemy omówić rano.
— Tak, chodźmy do łóżka — rzekła Renia, drżąc. — Ja się cała trzęsę z zimna.
— Ale przedewszystkiem musimy złożyć przysięgę. Powinnybyśmy zrobić to o północy — może być jednak, że wpół do jedenastej też wystarczy. Powtarzajcie rotę przysięgi za mną.
Podały sobie ręce i zaczęły szeptać:
— Uroczyście przyrzekam zachowywać w tajemnicy nazwę i cel tego stowarzyszenia, a gdybym przysięgę złamała, bodajbym została piegowata, łysa, zezowata i z krzywemi zębami teraz i nazawsze.
Trzy członkinie Z. S. S. poświęciły kilka następnych dni starannej lekturze dzieła o Piękności, jak najdokładniej starając się zastosować do znajdujących się w niem przepisów. Niektóre w sposób wprawiający w zakłopotanie uderzały zawartemi w nich sprzecznościami. Naprzykład — należało wystawiać na słońce włosy, ale nie twarz. Mimo to udało im się jakoś pokonać tę trudność. Tygodniowa pensja poszła na skórkę irchową. Wszystkie godziny rekreacyjne spędzały na wzgórku na końcu pastwiska, siedząc cierpliwie rzędem, z rozwianemi włosami i z maskami domowej roboty na twarzach.
Pewnego popołudnia mała wstępniaczka, wędrując przez pole podczas gry w „chowanego“, zaszła je niepostrzeżona i uciekła na bezpieczny teren boiska, gdzie wpadła między koleżanki z przerażonym piskiem. Pensję zaczęły obiegać niejasne pogłoski, dotyczące celu i planów nowego stowarzyszenia. Plotki robiły z nich krańcowo to indyjskie skwaw, to znów kapłanki druidyczne.
Na największą trudność napotkały przy zdobywaniu niezbędnych ingredjencyj do okładów z mąki owsianej. Płatki i cytrynę dostały stosunkowo łatwo; kucharka dała im je bez długiego gadania. Ale przy miodzie utknęły. W spiżarni było mnóstwo dzbanów, pełnych miodu, lecz okna były zakratowane, a klucze spoczywały na dnie kieszeni Nory. Stanąwszy wobec bezpośredniej konieczności stania się pięknemi, nie mogły siedzieć z założonemi rękami pięć dni i czekać na dzień wycieczki do miasta. Prócz tego ze względu na nadzór nauczycielki, kupienie miodu było rzeczą niemożliwą. Miód był artykułem kontrabandy, podobnie jak słodycze, marmelada i pikantne przysmaki.
Długo rozprawiały o możliwości przekradnięcia się przez żelazną kratę lub o zachloroformowaniu Nory i wykradzeniu jej kluczy, ale wreszcie Inka przeprowadziła sprawę przy pomocy zwykłego pochlebstwa. Pewnego popołudnia wpadła do kuchni z płaczliwą skargą, że jest głodna. Nora natychmiast dała jej szklankę mleka i chleb z masłem, zaś Inka usiadła na rogu stołu kuchennego i rozpoczęła rozmowę. Dziewczętom właściwie nie wolno było chodzić do kuchni, ale zakazu tego nigdy bardzo ściśle nie przestrzegano. Nora była kobietą towarzyską i lubiła, jak ktoś przychodził do niej w odwiedziny. Inka naprzód zaczęła wychwalać budyń jabłkowy, jaki był na deser poprzedniego wieczoru, następnie wdała się w dyskusję o pewnym, bardzo interesującym, młodym blacharzu, który w tej chwili zaprzątał myśli Nory, wreszcie, zupełnie naturalnie przeszła do miodu i zanim wyszła z kuchni, Nora obiecała jej, że na drugi dzień rano, zamiast marmelady da jej miód na śniadanie.
Członkinie Z. S. S. przyniosły z sobą na śniadanie papierki i bez trudu zdołały pewien zapas miodu przenieść z talerzyków, znajdujących się na stole, na papierki na kolanach.
Ale mimo to nie obeszło się bez wypadku. Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności Inka zderzyła się z Eweliną Smith w górnym hallu tak, że upuściła swój papierek miodową stroną na dywanik. W tej chwili nadeszła od strony korytarza Miss Lord. Inka była młodą, pomysłową osobą i rzadko kiedy dawała się zaskoczyć tak, aby stracić przytomność! Uklękła na środku hallu i z szeroko rozłożoną spódniczką zaczęła gorączkowo szukać na podłodze rzekomej stalówki.
— Czyż musisz zaraz zatarasować cały hall? — rzekła Miss Lord, przechodząc koło niej.
Dywanik nie był na szczęście przymocowany do podłogi, tak, że Inka odwróciwszy go na drugą stronę, zatarła za sobą wszelkie ślady wypadku. Obie jej koleżanki miały dość szlachetności, aby się z nią podzielić swemi porcjami.
Przez trzy bezsenne noce oklejały się temi kataplazmami, a kataplazmy przyklejały się do nich. Mimo częstego mycia się w ciepłej wodzie cera na ich twarzach wyraźnie zaczynała się łuszczyć.
Miss Sallie, która w Zakładzie św. Urszuli reprezentowała urząd zdrowia, spotkała pewnego poranku Inkę Wyatt w hallu. Wziąwszy ją pod brodę podniosła jej twarz pod światło. Inka zakłopotana, wykręcała się na wszystkie strony.
— Kochane dziecko! Co to się dzieje z twoją twarzą?
— Ja — ja — sama nie wiem dobrze. Zdaje się, że to coś — coś — w rodzaju pryszczyków.
— Tak samo i ja myślę. Co jadłaś?
— Tylko to, co podawano do stołu — rzekła Inka, z uczuciem ulgi mówiąc prawdę.
— Coś jest nie w porządku z twoją krwią — postawiła diagnozę Miss Sallie. — Potrzebujesz koniecznie czegoś na przeczyszczenie krwi. Zaordynuję ci specjalne ziółka.
— O, Miss Sallie! — broniła się Inka usilnie. — To niepotrzebne, naprawdę! Jestem z całą pewnością zupełnie zdrowa.
Miała sposobność poznać się już z temi ziółkami; był to najbardziej gorzki dekokt, jaki kiedykolwiek piła.
Kiedy Miss Sallie spotkała Mirę Mertelle z temi samemi pryszczykami, a potem znowu Renię Patton, zaczęła się niepokoić. Będące pod jej nadzorem jabłonie na folwarku zostały tego roku dotknięte wysypką St. Jose, powątpiewała jednak, aby ta choroba mogła się udzielić pensji. Tegoż popołudnia pod własnym dozorem kazała ugotować ziółka w gigantycznych ilościach, a przed pójściem spać ociągające się pensjonarki uformowano w szereg i kazano im defilować przed Miss Sallie, która z chochlą w ręce stała przy wielkiej wazie na poncz. Każda pensjonarka otrzymywała swoją porcję i piła ją z takim wdziękiem, na jaki mogła się zdobyć, póki nie przyszła kolej na Inkę. Inka mianowicie wylała swoją porcję ziółek do błękitnej wazy chińskiej, w której stawiano parasole. Reszta szeregu z powodzeniem poszła za jej przykładem.
Miss Sallie przez kilka najbliższych dni pilnie obserwowała swe wychowanki; pryszczyki zniknęły. (Stowarzyszone Syreny wyrzuciły okłady). Bardziej niż kiedykolwiek przekonana była o skuteczności swych ziółek.
Wkrótce po założeniu Stowarzyszenia Mira Mertelle przyjechawszy z wycieczki do domu, jaką urządziła z końcem tygodnia[1], przywiozła z sobą trzy bransoletki, ukute ze splecionych zwojów a przedstawiające węża, gryzącego się w ogon. Między jego szmaragdowemi oczami wyryte były malutkie literki Z. S. S.
— Cudowne! — rzekła Inka z wdzięcznem uznaniem. — Ale co znaczy ten wąż?
— To nie wąż, to żmija — tłumaczyła Mira. — Wyobrażenie Kleopatry. Ona była Żmiją Nilu. My będziemy żmijami Hudsonu.
Z pojawieniem się bransoletek, ciekawość, jaką stale powodował Z. S. S., wzrosła, jednakże stowarzyszenie to tem różniło się od innych, pojawiających się od czasu do czasu, iż jego raison d’être pozostawało w dalszym ciągu tajemnicą. Pensja naprawdę zaczynała wierzyć, iż stowarzyszenie ma jakąś tajemnicę. Miss Lord, która miała reputację osoby bardzo ciekawej, zatrzymała pewnego dnia Inkę, wychodzącą z klasy po godzinie Wergilego, i z podziwem zaczęła oglądać nową bransoletkę.
— A co mogą znaczyć litery Z. S. S.? — zapytała.
— To stowarzyszenie tajne — odpowiedziała Inka.
— Ach, tajne stowarzyszenie! — uśmiechnęła się Miss Lord. — Wobec tego przypuszczam, że nazywa się „Głęboką Tajemnicą“. — Mówiąc to, zniżyła głos swój do grobowego basu.
W sposobie zachowania się Miss Lord było coś szczególnie drażniącego; miało się, wciąż wrażenie, że ona bawi się jakiemiś niedorzecznościami swych małych wychowanek. Nie miała szczęśliwej umiejętności Miss Sallie traktowania ich jak równe. Miss Lord patrzyła na nie zgóry (przez binokle).
— Nazwa istotnie jest tajemnicą — rzekła Inka. — Gdyby ta tajemnica się wydała, cała rzecz straciłaby swe znaczenie.
— A jakież są cele tego sławetnego stowarzyszenia? Albo może i to jest tajemnicą?
— Tak, oczywiście, że jest, nie potrzebuję pani chyba o tem mówić.
Inka uśmiechnęła się do Miss Lord niewinnym, seraficznym uśmiechem, który znających ją dobrze ostrzegał zawsze, iż teraz najlepiej będzie dać jej spokój.
— Jest to coś w rodzaju odgałęzienia Związku Blasku Słonecznego — rzekła, niby zwierzając się. — Mamy — no, niech już będzie, uśmiechać się do ludzi, rozumie pani, i robić ich podobnymi do siebie.
— Rozumiem! — odpowiedziała Miss Lord z miną przyjacielskiego zrozumienia. — A więc litery Z. S. S. oznaczają Związek Słońca i Śmiechu?
— Proszę panią! Niechże pani tego głośno nie mówi! — Inka zniżyła głos i niespokojnie obejrzała się, czy kto nie podsłuchuje.
— Nie powiem nikomu za żadne skarby świata! — przyrzekła Miss Lord uroczyście.
— Dziękuję pani! — mówiła Inka. — Byłoby straszne, gdyby się to wydało.
— Jest to bardzo miłe, prawdziwie kobiece stowarzyszenie — pochwaliła Miss Lord. — Nie powinnyście jednak zachowywać go wyłącznie tylko dla siebie. Nie mogłybyście mnie przyjąć na honorową członkinię Z. S. S.?
— Oczywiście, Miss Lord! — rzekła Inka słodko. — Jeśli pani zależy na tem, aby do nas należeć, przyjmiemy panią z rozkoszą.
— Lordunia chce zostać Syreną! — oświadczyła swym koleżankom, kiedy się spotkały wkrótce po gimnastyce. Powtórzenie rozmowy przyjęto ze śmiechem. Miss Lord mogła być wszystkiem, tylko nie Syreną.
— Sądzę, że trochę uśmiechów rozjaśni pomroki lekcji łaciny — tłumaczyła Inka. — Lordunię bawi myśl, że pomaga dzieciom w ich igraszkach; to dzieciom przecie żadnej krzywdy nie robi.
Przez jakiś czas Z. S. S. kwitł całem naturalnem zdrowiem młodości, lecz kiedy blask nowości przybladł, staranie się o piękność zaczynało się robić coraz uciążliwsze. Mira i Renia w dalszym ciągu studjowały księgę z zawziętością — przedmiot jej leżał na linji ich przyrodzonych ambicyj — ale Inkę zaczęły nęcić inne rozrywki. Rozpoczęły się wiosenne sporty w polu a bliska pora dorocznego „matchu“ z Highland Hall wpłynęła na zmniejszenie jej zainteresowania się cold creamem i olejkiem migdałowym. Ona i Mira nie były duszami pokrewnemi, i wbrew naleganiom Miry, Inka stawała się syreną coraz bardziej apatyczną.
Pewnej soboty, właśnie z nastaniem wiosny, Inka otrzymała pozwolenie na zjedzenie w mieście śniadania razem z „Wujem Bobby“. Jak wiadomo, był on tylko „wujem z grzeczności“, ale Inka zapomniała poinformować Wdowę, że ten tytuł nie pochodził z przyrodzonych praw pokrewieństwa. Wiedziała dobrze, czemby się to skończyło. Niema nic złego w zjedzeniu śniadania z wujem; byłoby to jednak zupełnie niestosowne z najstarszym i najbardziej łysym przyjacielem rodziny.
Gdy o zmroku wrócił karawan z Mademoiselle i temi panienkami, które były w mieście, Renia Patton czekała w bramie. Wziąwszy Inkę nabok, szepnęła:
— Stała się straszna rzecz!
— Co? — zapytała Inka.
— Z. S. S. Wszystko wykryte!
— Nie może być! — wykrzyknęła Inka przerażona.
— Tak. Chodź tu.
Renia wciągnęła ją do pustej garderoby i zamknęła za sobą drzwi.
— Wykryto nazwę — i wszystko? — pytała Inka, z trudnością łapiąc oddech.
— Niezupełnie wszystko, ale doszłoby i do tego, gdyby nie Lordunia. Ona nas uratowała.
— Lordunia nas uratowała? — w głosie Inki było niedowierzanie zmieszane z przestrachem. — Co to ma znaczyć?
— Było tak: Wczoraj Mira była w miasteczku po sprawunki z Miss Wadsworth — a sama wiesz, jaką „duenną“ jest Miss Wadsworth!
Inka niecierpliwie przytaknęła głową.
Każdy może ją wywieść w pole. I Mira, pod samym jej nosem zaczęła flirtować z pomocnikiem, sprzedającym wodę sodową.
— O! — oburzyła się Inka. — Jakież to — obrzydliwe.
— Jej na tem nie zależało, naprawdę. Chciała wprowadzić tylko w czyn zasady Z. S. S.
— Mogła sobie przynajmniej wybrać kogoś przyzwoitszego.
— Przepraszam, on jest zupełnie przyzwoity. Zaręczony jest z panienką sklepową z Bloodgood i wcale sobie nie życzy, żeby go pierwszy lepszy podlotek kokietował. Ale ty wiesz, jaka Mira Mertelle potrafi być natarczywa, kiedy się na kogoś uweźmie. Młody człowiek poprostu nie mógł się jej obronić. Był tak zakłopotany, że nie wiedział, co robi. Heli Pringle dał czekoladę pomieszaną z sarsaparillą i ona mówi, że to była strasznie okropna kombinacja. Schorowała się po tem tak, że nie mogła tknąć obiadu. A przez cały ten czas Wadunia siedziała sobie, uśmiechała się do powietrza i nic nie widziała; ale dziewczęta widziały — i aptekarz też.
— O! — jęknęła Inka.
— A dziś rano Miss Sallie przyszła do apteki kupić trochę potaszu dla Henrjetty Bladden, która zachorowała na gardło, i on jej o wszystkiem powiedział.
— Co Miss Sallie zrobiła? — mdlejącym głosem zapytała Inka.
— Co zrobiła? Wróciła z oczami, jak rozżarzone węgle i powiedziała wszystko Wdowie, a potem — Renia zamknęła oczy i zadrżała.
— Cóż się stało? — spytała Inka niecierpliwie.
— Wdowa była strasznie oburzona! Powiedziała Mirze, że skompromitowała pensję i że zostanie wydalona. Napisała telegram do ojca Miry, żeby przyjechał i zabrał ją sobie. A potem zapytała Mirę, co ona może powiedzieć na swoją obronę, a Mira powiedziała, że to nie jej wina. Że ty i ja zasługujemy na karę tak samo jak i ona, ponieważ założyłyśmy wszystkie trzy związek, tylko że ona nie może nic powiedzieć, ponieważ zaprzysięgła tajemnicę.
— Świntuch! — rzekła Inka.
— A wtedy posłali po mnie i zaczęli mnie wypytywać o Z. S. S. Próbowałam nic nie powiedzieć, ale ty wiesz, jak Wdowa patrzy, jak jest zła. Nawet sfinks padłby przed nią na kolana i powiedziałby wszystko, co wie, a ja przecie nigdy nie pretendowałam do tego, żeby być sfinksem.
— Niech będzie! — mówiła Inka, zbierając siły do wytrzymania ciosu. — Cóż powiedziały, jak się dowiedziały?
— O niczem się nie dowiedziały. Właśnie chciałam już złamać przysięgę i powiedzieć wszystko, kiedy nagle wpadła Lordunia. Była strasznie wspaniała! Powiedziała, że ona wie wszystko o Z. S. S., że to była nadzwyczajna instytucja i że ona sama była jej członkiem. Powiedziała, że nasze stowarzyszenie było tylko rozgałęzieniem Towarzystwa Blasku Słonecznego i że Mira nie miała najmniejszego zamiaru kokietować młodego człowieka. Poprostu chciała się uśmiechać i być uprzejmą dla każdego, a młody człowiek skorzystał z tego. A Mira powiedziała, że tak istotnie było i całą winę zrzuciła w tej chwili na młodego człowieka.
— To do niej podobne! — skinęła Inka głową.
— A teraz Mira jest strasznie wściekła na niego za to, że przez niego wpadła w tę całą historję. Mówi, że on jest obrzydliwym smarkaczem a zadartym nosem i że nigdy już nie wypije ani jednej szklanki sodowej wody, jak długo będzie w Zakładzie św. Urszuli.
— Więc pozwolili jej zostać?
— Tak. Wdowa podarła telegram. Ale dała Mirze dziesięć złych stopni i pozbawiła ją na cały tydzień deseru i kazała się nauczyć napamięć Thanatopsis. I nie wolno jej już chodzić do miasteczka po zakupy, ale jak czego będzie potrzebowała, jakiej wstążki czy pończoch, będzie musiała prosić, żeby jej któraś z koleżanek przyniosła.
— A co chce Wdowa zrobić nam?
— Nic wcale — a gdyby nie Lordunia, wszystkie trzy zostałybyśmy wydalone.
— A ja zawsze miałam Lordunię w pogardzie! — rzekła Inka skruszona. — Czyż to nie okropne? Poprostu nikogo nie można uważać za wroga. Jak tylko przyjdziesz do przekonania, że ktoś jest potworny i cieszysz się, że go możesz nienawidzieć, ten ktoś nagle ni stąd ni zowąd staje się najlepszy w świecie.
— Nienawidzę Miry Mertelle! — odezwała się Renia.
— Ja też! — zgodziła się szczerze Inka.
— Puszczę kantem ten cały związek.
— Ja go już puściłam!
Tu Inka spojrzała w lustro.
— I nie stałam się ani piegowata ani zezowata.
— Co mówisz! — zlękła się Renia, która na chwilę zapomniała o własnej przysiędze.
— Powiedziałam o wszystkiem wujowi Bobby.
— O, Inko! Jakżeś mogła!
— Ja — ja — to jest —
Inka była przez chwilę zmieszana.
— Widzisz! — zwierzyła się wreszcie. — Ja też byłam tego zdania, że byłoby wcale zajmujące zacząć od kogoś wprowadzanie naszych haseł w czyn, wobec tego zaczęłam — zaczęłam — próbować.
— A on co?
Inka potrząsnęła głową.
— To była strasznie trudna robota. Nie pomagał mi ani odrobiny. A potem zauważył mą bransoletkę i zapytał, co znaczą litery Z. S. S. Wtedy powiedziałam mu wszystko, nawet nie wiedząc kiedy.
— A co on powiedział?
— Naprzód roześmiał się na cały głos; potem strasznie spoważniał i wygłosił długi wykład — to było istotnie bardzo wzruszające — coś w rodzaju egzorty. Potem odebrał mi bransoletkę i schował ją do kieszeni. Powiedział, że przyśle mi za to coś ładniejszego.
— Jak myślisz, co to będzie? — zapytała Renia ciekawie.
— Przypuszczam, że to nie będzie lalka!
W dwa dni później poczta poranna przyniosła dla panny Inki Wyatt mały pakuneczek. Otwarła go pod ławką na lekcji geometrji i znalazła w nim, zawiniętą w watę jubilerską, złotą bransoetkę, zamykającą się na zatrzaski w kształcie serca. Na dołączonym bileciku wuj Bobby napisał:
— To twoje serce. Niech będzie zamknięte, póki go nie otworzy chłopiec, który ma do niego klucz.
Inka wzięła nabok Renię, wracającą z lekcji francuskiego, i w tajemnicy pokazała jej bransoletkę.
Renia przyglądała się jej z pełnem uczucia zajęciem.
— A co on zrobił z kluczem? — zdziwiła się.
— Przypuszczam — odpowiedziała Inka — że ma go w swojej kieszeni.
— Jakie to strasznie romantyczne!
— Takby się istotnie mogło zdawać — przyznała Inka, udając, że wzdycha. — Ale w rzeczywistości tak nie jest. On ma trzydzieści lat i zaczyna już łysieć.





  1. Week-end — koniec tygodnia, obejmujący połowę soboty i niedzielę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jean Webster i tłumacza: anonimowy.