Tragedje Paryża/Tom I/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVII.

Nazajutrz, około dziewiątej rano, gdy Loc-Earn zasypiał głęboko, snem jakoby człowieka z najczystszem sumieniem, Józef, stary kamerdyner pana d’Auberive, wszedł do jego sypialni, a zbliżywszy się do łóżka:
— Racz pan wybaczyć, panie hrabio, rzekł z cicha, iż ośmielam się sen mu przerywać.
— Co się stało? zapytał Robert, otwierając oczy. Mam nadzieję, iż nie przynosisz mi złej wiadomości o zdrowiu pana d’Auberive?
— Nie! dzięki niebu, odparł służący. Czuję, że wykraczam przeciw obowiązkom, dodał, lecz niepodobna mi było postąpić inaczej. Jakaś nieznana osobistość pragnie widzieć się z panem hrabią. Odmawiałem, prosiłem by się oddalił, nalega, nie chce odejść, upewniając iż przychodzi w nader ważnym i pilnym interesie.
— Jakże wygląda ów przybywający?
— Jest to dość młody mężczyzna, przyzwoicie ubrany, ale rzecz dziwna, nie miał przy sobie wizytowej karty. Tłómaczył się, że zapomniał wziąć z sobą pugilaresu, w zamian czego nakreślił nazwisko na kawałku papieru.
Loc-Earn, wyczytawszy na podanej sobie kartce trzy wyrazy „Baron de Sariol,“ zaledwie powściągnął gniew i oburzenie.
— Ach! to pan baron de Sariol, zawołał hamując się siłą woli, przybywa on z prowincji. Znam doskonale jego rodzinę. Dobrze Józefie, żeś mnie obudził. Pragnę się z nim widzieć, przyprowadź go natychmiast.
Kamerdyner zaraz wyszedł, a ów nikczemnik ubierał się spiesznie, z zasępionem czołem, nachmurzonem spojrzeniem, oczekując na przybyłego.
Za chwilę ukazał się on w progu, wprowadzony przez starego sługę.
— Jak sie masz, kochany hrabio! wołał z daleka W zdejmując kapelusz, przybywam złożyć ci moją cześć i uszanowanie.
Sariol był w dobrym humorze, pewien iż olśni wszystkich nowem ubraniem, które nabył w przeddzień dnia tego w Palais-Royal.
Robert przedewszystkiem wyjrzał, czy Józef już odszedł, a następnie zamknąwszy drzwi na klucz, stanął przed Sariolem, ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma mierząc go spojrzeniem od stóp do głowy. Nie zmięszało to wcale tego hultaja.
— Tam do pioruna! pan hrabia mieszka wspaniale! wołał, spoglądając po pokoju. Jakiż tu szyk, ile pieniędzy w tych drobiazgach. Zdaje się, jak gdyby się było w Muzeum. Dobrze się ulokowałeś, mój stary, lecz zaproś-że mnie siedzieć, podaj mi krzesło.
Robert użył ostatnich wysiłków, aby pokonać wrzący gniew w sobie, którego wybuch mógłby się stać dlań niebezpiecznym.
— Co? zawołał przytłumionym głosem, zapominasz się, jesteś szalonym!
— Pomiędzy nami wszystko uchodzi, mój bracie! odparł poufale Sariol.
— Chcesz więc skompromitować mnie, zgubić?
— Ja? hal ha! to śmieszne, zaśmiał się łotr, rozkładając się na krześle. Ja, który nie cofnąłem się przed żadną dla ciebie ofiarą, miałbym cię zgubić? Patrz, jakem się ustroił na tę wizytę. Krawiec upewnił, iż w najbardziej arystokratycznych sferach nie ubierają się lepiej. Zobaczno chustkę od nosa, jak wyperfumowana, nie licząc, że obok tego wszystkiego nadałem sobie tytuł „barona“ co szczęściem nic mnie nie kosztuje.
— W jakim celu tu przyszedłeś? zapytał Loc-Earn, zaledwie wstrzymując swą wściekłość.
— W jakim celu? Ha! ha! Zapominasz więc że mamy wspólne interesu, nader ważne sprawy?
— Pamiętam o wszystkiem, nic nie zapominam.
— Chodzi tu teraz, mówił dalej Sariol, o uregulowanie naszego małego rachunku. Licząc na odebranie pieniędzy, kupiłem już sobie pierścionek złoty z rubinem.
— Nie mogłeś mi gdzie indziej schadzki oznaczyć?
— W jaki sposób? ciekawym.
— Trzeba było do mnie napisać.
— Wiesz dobrze, iż nieco szwankuję na punkcie ortografii; mogłoby mnie to skompromitować. A skoro się posiada piętnaście tysięcy liwrów renty, bo liczę, jak gdybym je miał w kieszeni, mało się troskamy natenczas, czyli nasza wizyta sprawi nieco irytacji dobremu naszemu przyjacielowi, Robertowi Saulnier.
— Milcz! krzyknął Loc-Earn, przyskakując z zaciśniętemi pięściami.
— Mogę zamilknąć, mówię jednak otwarcie, iż zadowolony nie jestem. Przyjmujesz mnie, jak patrol, skoro pochwyci złodzieja. Nie ofiarujesz mi ani kieliszka wina. Napraw tę pomyłkę. Wytrawne, czy słodkie każesz podać, wszystko mi jedno.
Loc-Earn pogardliwie potrząsnął głową.
— Nie mam co dać ci, odrzekł.
— Jakto, ani kropli szampana, ani żadnej przekąski? Ha! ha! a to mi piękny pan hrabia! Zadzwoń i rozkaz staremu, ażeby przyniósł parę butelek. Wszak to rzecz łatwa. Masz służbę na rozkazy. Piwnica zapewne dobrze zaopatrzona być musi...
— Wyobrażasz więc sobie, że u ludzi wielkiego świata pija co chwila likiery? Nie, ja nie wydam poniżającego mnie tyle rozkazu!
— Ha! skoro tak, mniejsza o to. W każdym razie nie jesteś dla gości uprzejmym. Smuci mnie to wielce, Odbiera mi to złudzenie co do ciebie. Ja, który cię uważałem jak brata, ja, od którego wymówienia jednego wyrazu zależy cała twa egzystencja. Ty wiesz i znasz to dobrze, mój drogi. Otóż przestrzegam cię, nie należy ze mną zadzierać, nie trzeba mnie drażnić, pamiętaj, nie trzeba I Ostatnie słowa Sariol wymówił gniewnym, groźnym tonem.
Loc-Earn, rzucił nań baczne wejrzenie. Zostawa więc w zależności od tego człowieka, trzeba go było zjednywać dla siebie, konieczność tego-wymagała, obok czego potrzeba było pozbyć się go jak najprędzej.
— Ha! zaczął Robert po chwili, może ty masz i słuszność, źle postąpiłem. Nie przyjąłem cię tak, jak należało. Zmięszało mnie twoje niespodziewane przybycie. Ach! gdybyś znał ów świat, pośród którego ja żyję, gdybyś znał wszystkie jego dziwactwa i słabostki pojąłbyś, że i służących należy się tak dobrze wystrzegać jak panów, aby nie wzbudzić w nich podejrzenia. Kiedyś, ja ci to zwolna wszystko wytłómaczę. A teraz, podaj mi rękę, mój dobry towarzyszu i nie miej do mnie urazy.
— Do czarta! nie gniewam się wcale, rzekł Sariol, ściskając dłoń, sobie podaną. Nie zwykłem chować urazy. Wracam ci cały szacunek, lecz przedewszystkiem, sporządźmy ów akt i podpiszmy go. Zajmie to najwyżej pięć minut czasu. Przyniosłem z sobą papier stemplowy, bierz pióro i kończmy.
— Jutro to załatwimy.
— Dla czego nie teraz?
— Ponieważ, chcąc wynagrodzić me niegościnne dzisiejsze przyjęcie, zapraszam cię jutro na obiad.
— Ach! jakaż myśl genialna! zawołał z uniesieniem Sariol.
— Będzie uczta wspaniała, mówił dalej Robert, a na deser pomiędzy owocami, każę podać co tylko sam zechcesz.
— Brawo! wracam ci moje braterskie przywiązanie. Rozporządzaj mną jak ci się tylko podoba! A gdzież obiadować będziemy?
— Na Polach Elizejskich, w dobrze mi znanym zakładzie, gdzie z pewnością będziesz się stołował, zostawszy panem piętnastu tysięcy liwrów renty. A piwnica! ach! gdybyś wiedział, Sariolu, jak tam zaopatrzona piwnica!
— Gdzież się spotkamy?
— Czekaj na mnie o szóstej pod arkadami przy ulicy Rivoli, w pobliżu Ministerjum finansów. Zabiorę cię do powozu.
— Ułożone więc?
— Do jutra.
— Do jutra, przyjacielu Robercie.
— Zadzwonię aby cię wyprowadzono. Przybierz że pańską minę, Sariolu, a nie rozmawiaj na schodach z kamerdynerem.
— Bądź spokojny. Potrafię przyzwoicie się znaleźć.
Loc-Earn zadzwonił. W progu ukazał się Józef.
Dwaj godni siebie towarzysze uścisnęli sobie ręce nawzajem, mówiąc:
— Żegnam cię, hrabio.
— Do widzenia, baronie! Poczem Sariol z napuszoną, miną wyszedł z pokoju.
Loc-Earn, którego ponure wejrzenie błyszczało jakiemś dzikiem zadowoleniem, zbliżył się do okna, ażeby widzieć wychodzącego z pałacu swego niebezpiecznego wspólnika.
— Ha! dobrześ uczynił żeś przyszedł dziś do mnie Sariolu! wymruknął przez zaciśnięte zęby. Na wielkie zło, potrzeba dobrego lekarstwa! Jutro nie będę się już ciebie obawiał

∗             ∗

Niektórym z naszych czytelników znanym jest może przyjemny widok kilkusetmetrowej przestrzeni, stanowiącej w 1850 roku część Pól Elizejskich, po lewej, w pobliżu Łuku tryumfalnego i Hippodromu, który w lat szesnaście później został przez pożar zniszczonym. Piękne budynki, wznoszące się tamże obecnie, nie istniały wtedy. Na zajętych przez nie dziś placach rozkładały się zielone trawniki, obsadzone kasztanami, ocieniając grunt, nazwany „Wzgórzem na świeżem powietrzu.“
Był tam jak gdyby obóz jarmarczny, pełen bezustannej wesołości. Kilkadziesiąt karczem i szynków stało tu obok siebie. Huśtawki i karuzele, kręciły się i wirowały bez przerwy; obok czego była i sala tańca, z desek zbudowana. W pobliżu niej wznosił się namiot kuglarza, nazwanego markizem d’Argent-Court, bezwątpienia z przyczyny jego sukni czerwonej, szychem haftowanej, jego żółtych spodni i pończoch jedwabnych.
Woń smażonej tłustości i potrawki z królików, ulatniała się przez liście drzew, a dźwięki waltorni i klarynetów, sprowadzały z dala ciekawych na „ Wzgórze.“
Czworograniasty pawilon, w kształcie szwajcarskiego szaletu, wznosił się na szczycie pagórka, panując po nad szynkami i karczmami, leżącemi poniżej. Była to wielce znana podówczas restauracja pod „Koszem kwiatów.“
Pomimo sąsiedztwa owych drewnianych baraków, odwiedzanych przez publikę z klas niższych, a może nawet skutkiem tego, restauracja pod „Koszem kwiatów“ posiadała liczną, wyborową klientelę. Znajdujące się tu oddzielne gabinety, ściągały wielbicieli owych córek Ewy zwanych podówczas „loretkami“ a następnie „kokotami.“
Piwnica tutejsza cieszyła się zasłużonym rozgłosem. Kuchnia była dobrą. Raki przyrządzano tu wyśmienicie. Prócz tego, podawano na małych półmiskach pewne ekscentryczne, a bardzo natenczas w modzie będące potrawy z różnych wodnych mięczaków wytwarzane, które młode kobietki z razu ze wstrętem dotykały swemi drobnemi ząbkami, a następnie, zasmakowawszy w nich, chciwie pochłaniały, między innemi ślimaki burgundzkie, masłem oblewane.
Przysmaki te, spotykane dziś we wszystkich pierwszorzędnych restauracjach, były w roku 1850 jedyną specjalnością właściciela zakładu pod „Koszem kwiatów,“ gdzie Robert przyprowadził na obiad Sariola.
Przyjechali obadwaj o siódmej godzinie. Noc już od dawna zapadła, lecz „Wzgórze,“ oświetlone mnóstwem różnokolorowych latarń, przedstawiało widok, bardziej ponętny, niż wśród dnia białego. Orkiestra w sali balowej grała kadryle i djabelsko szybkie galopady;: tętniły w ruch puszczone karuzele; muzykanci markiza d’Argent-Court dęli w klarynety, trąbki i całą siłą, uderzali w cymbały i waltornie.
Cały ów ogłuszający hałas i wszystkie te światła, nie miały zniknąć aż przed północą.
Robert wraz z towarzyszem wszedł na pierwsze piętro restauracji, poczem umieścili się w gabinecie, z którego okno wychodziło na cyrk kuglarza.
— Na honor! zawołał Sariol, wesoło tu i gwarno jak na jarmarku. Podoba mi się to miejsce! Miałeś słuszność, panie hrabio, żeś je dla nas obrał. Będę tu częstym gościem, skoro zostanę kapitalistą.
— Pozwolisz mi obiad zadysponować? pytał Loc-Earn.
— Dysponuj, masz wszelkie prawo do tego, ponieważ ty płacisz, zresztą ja nie znam się na tem, objadłbym się wędliną i kotletami. Proszę więc, każ podać potrawy, jakich dotąd jeszcze nie jadłem, a nadewszystko wyborowe wina.
— Będziesz zadowolonym. Ale czy lubisz trufle?
— Nie wiem jak one wyglądają, bo w garkuchniach, w jakich zwykle obiad jadałem, nigdy się z nimi nie spotykałem. Możesz je kazać podać między innemi, gdyż skoro kto posiada piętnaście tysięcy franków renty, z truflami poznać się winien.
Robert, wypisawszy na ćwiartce papieru potrawy, czytał głośno:
„Ostrygi z Marennes, zupa rakowa; ryba a la Joinville; mleczka cielęce z sosem i truflami; karczochy; polędwica à la provenęçale; pularda pieczona; sałata z jarzyn; poncz rzymski; mięszane desery; kawa i likiery “.
— No, jakże ci się podoba mój wybór? zapytał.
Sariol zacierał ręce uradowany.
— Znakomity! zawołał. Niech mnie czarci porwą, jeżelim kiedy słyszał o podobnych potrawach! Ale, powiedz mi, czy to sprawia pragnienie?
— Niesłychane!
— Otóż czego potrzeba. Pomyśl o trunkach mój drogi. Wino, likiery, rzecz główna.
Loc-Earn, wziąwszy ołówek dopisywał powtarzając:
„Wino reńskie, do ostryg; wino de Tavel do zupy; białe Côte-Rote; czerwone Hermitage; hiszpańskie Xeres; oraz Saint-Peray z winnic węgierskich.“
— Sześć gatunków! zawołał Sariol, licząc na palcach. Ale nie widzę pomiędzy niemi szampana? Miałżebyś o szampanie zapomnieć? Ach to błąd nie do wybaczenia!
— Zastąpiłem je Saint-Peray’em, które jest równie musująccm a bardziej wonnem winem.
— No! jeśli musującem, to dobrze. Siadajmy.
Robert zadzwoni! na posługującego i oddał mu wypisaną kartę.
— Młodzieńcze! zawołał Sariol z powagą, przyniesiesz nam kałamarz, pióro i wszystko czego potrzeba do pisania, mamy coś tutaj zanotować. Widzisz, żem nie utracił bussoli, rzeki śmiejąc się do Roberta, gdy chłopiec zniknął za drzwiami. Dobre rachunki tworzą dobrych przyjaciół. Ja dziwną mam słabość do tego kawałka papieru. Jest to może dziwactwem z mej strony, ale co robić?
— Rzecz przyrzeczona, rzecz święta! odparł Loc-Earn; przy deserze kwit ci napisze i wierzaj, iż najgorętszem mojem pragnieniem jest, abyś co rychlej odebrał swoje trzysta tysięcy franków.
— Wierzę, ponieważ w tymże samym dniu, ty schwycisz dziesięć razy tyle. Jesteś nad wyraz przezornym, kochany hrabio! Posługujący przyniósł ostrygi wraz z dwiema butelkami Marcobrunner, z których Sariol wypił trzy części prawie. Po pierwszych łyżkach zupy się, smakując.
— Ależ do pioruna, nie szczędzili pieprzu, zawołał, pali w gardle, jak ogniem! Nic to jednak nie szkodzi, będzie czerń ugasić ów pożar, pomnożywszy liczbę butelek.
Półmiski wnoszono jedne po drugich wraz z omrożonemi flaszkami, w których gorące słońce południa złociło sok winny.
Robert, pijąc sam nader umiarkowanie, napełniał wciąż szklanki winem towarzyszowi. Sariol wchłaniał je w siebie jak gąbka, a mimo to, skutek działania na mózg napoju dostrzedz się nie dawał, zwolna jednakże słabe oznaki pijaństwa okazywać się poczęły Z ciężkością wymawiał wyrazy, z drżącej ręki upuścił i stłukł dwie szklanki, mimo to umysł jego trzymał się jeszcze w równowadze i chociaż z trudnością wygłaszał zdania, wiedział dobrze wszelako, co mówił.
— Ależ to nie jest człowiek lecz beczka bezdenna, pomyślał Loc-Earn. Szczęściem Saint-Peray, dokończy dzieła nareszcie.
Dwie butelki napoju bursztynowej barwy, należące do najwyższej marki szampana, wniesiono zanurzone w lodzie.
— Pokosztujmy, wybełkotał Sariol, podając kieliszek. Gorąco mi, a to zimne sprawi mi chłód przyjemny. Nalej, mój przyjacielu, nalej mój bracie!
Robert napełnił kieliszek, Sariol wypił. Twarz jego rozjaśniła się.
— A! jakie to dobre, zawołał. Nalej mi jeszcze, lej bez przestanku. Nie masz pojęcia, jak mnie udręcza pragnienie!
Trzy kieliszki wypróżnił jedne po drugich.
— Otóż pijany nareszcie, pomyślał Robert.
Był nim w rzeczy samej, lecz bardzo nie wiele, czego dowodem iż odpiąwszy guziki swego granatowego tużurka wyjął z kieszeni arkusz stemplowego papieru i położył go przed sobą.
— No, chwila nadeszła, piszmy, zawołał.
— Bardzo chętnie, odparł Loc-Earn, zaraz i deser przyniosą. Za twoje zdrowie, baronie.
— Za twoje, hrabio.
Wniesiono desery, a przy nich dwie nowe butelki, zamrożonego Saint-Peray’a.
Sariol widocznie upojony winem, położył się na kobiercu, wyśpiewując jakąś gminną piosenkę przy poruszaniu w takt głową.
— Przynieś nam czarną kawę, likiery, owoce i cygara, a obok tego podaj rachunek, rzekł do posługującego Loc-Earn.
— Ale obecnie ja niewiem, ile panowie wypalą cygar i ile wypotrzebują likierów, odparł służący.
— Licz dziesięć małych kieliszków i cztery cygara.
— Dobrze, panie.
Tu wyszedł zdumiony poszeptując:
— A to kamienne głowy! W ich miejscu leżałbym już dawno pod stołem. Jeszcze wypiją dziesięć kieliszków, do czarta!
— Piszmy, wybąknął Sariol, po wyjściu chłopca, przerwawszy swoją piosenkę. Piszmy, na tym przyniesionym przezemnie papierze.
— Za chwilę, odparł Robert. Służący powróci, zapłacę mu, odejdzie i nie będzie nam już przeszkadzał.
— Nie będzie przeszkadzał? powtórzył Sariol z głupowatym uśmiechem. Nie będzie przeszkadzał, he! he!a no to dobrze.
I, rozciągnąwszy się na dywanie, podłożył ręce pod głowę, oczyma drzemiąc z pozoru, mimo że szeroko otwartemi wpatrywał się w zwierciadło, umieszczone na ścianie po za swym towarzyszem.
Służący wszedł z rachunkiem. Cyfra za pomienioną? libację dosięgała stu osiemdziesięciu franków. Robert dał dziesięć luidorów.
— Resztę zachowaj dla siebie, rzekł do kelnera.
Chłopiec ukłonił się i wyszedł.
— Piszmy, powtórzył Sariol uparcie. Redagujmy i podpisuj.
— Nie uczuwasz już pragnienia? pytał Loc-Earn;. dobywając chyłkiem z kieszeni mikroskopijną flaszeczkę.
— Ba! wciąż mnie pali, jak ogniem! pić mi się chce bezustannie. Lecz przedewszystkiem napisać kwit trzeba.
— Niech i tak będzie. Wypij kieliszek rumu, a ja biorę za pióro.
— Dobrze, podaj mi rum i bierz pióro w rękę.
Robert spojrzał na Sariola, którego wzrok coraz bardziej zamglony, zdawał się błąkać gdzieś w dalekiej próżni, a napełniwszy rumem w trzech częściach wielki kieliszek, wsączył weń ze zręcznością doświadczonego sztukmistrza kilka kropel płynu z wydobytej z kieszeni maleńkiej flaszeczki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.