Przejdź do zawartości

Tragedje Paryża/Tom I/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVIII.

— A więc baronie, zapytał, śmiejąc się sekretarz pana d’Auberive, pisać będziemy nareszcie.
— Tak, tak, powtórzył Sariol tymże samym zająkliwym głosem, wyciągając rękę dla pochwycenia kieliszka, podanego przez towarzysza.
Robert nalał sobie rumu zarówno.
— Za twoje zdrowie, rzekł, mój dzielny kolego.
— Za twoje, mój przyjacielu!
Loc-Earn był bezwątpienia. najnikczemniejszym z łotrów, jacy istnieją na świecie, do owej chwili jednakże nie zabił jeszcze nikogo! Brakło mu do tego odwagi, nie do wykonania morderstwa, lecz do patrzenia na jego spełnienie. Nerwy miał w tym razie mniej silne, niż wolę. Odwrócił głowę pomimowolnie, podczas gdy ów człowiek, któremu przed chwilą ściskał rękę, przybliżył do ust ów napój zatruty.
Po kilku sekundach Sariol wydał okrzyk głuchy, a raczej rodzaj jęczenia, połączonego z chrapaniem, oczy jego nadmiernie się rozszerzyły, szklanka wypadłszy z drżącej ręki rozbiła się na szczątki. Upadł całym ciężarem na kobierzec i leżał bez ruchu ze wzniesioną piersią, z której dobywał się oddech chrapliwy, ciężki, świszczący.
Robert, podszedłszy, pochylił się nad nim.
— Zbyt wiele wiedziałeś, przyjacielu, wyszepnął z cicha, a wyprostowawszy się dodał: Obecnie cała sprawa potrwa najdłużej pół godziny. Mogę odjechać spokojny. Nie odzyska on już przytomności. Nie mam się czego obawiać. Nikt mnie tu nie zna, gdyby więc śmierć nastąpiła, któżby poważył się obwinić hrabiego Loc-Earn’a o podobną zbrodnię?
Wziąwszy kapelusz zwrócił się ku drzwiom, ale zatrzymał się przy nich.
— Zbrodnię? powtórzył z dziwnym uśmiechem; nie, nie będzie tu zbrodni. Zatrę jej ślady.
I szybko pochwyciwszy opróżnione butelki zanurzone w przyrządzie do chłodzenia napełnionym lodem, zaniósł to wszystko na kobierzec i położył pod głowę nieszczęśliwego. Uczynił to z niesłychaną przezornością, ażeby to ciało bezwładne przedstawiało wyraźne skutki śmierci z pijaństwa.
— Doskonale! wyszepnął, spoglądając zdała na ułożony przez siebie obraz. Pierwszy z lekarzy, jaki tu wezwanym zostanie, stwierdzi, iż śmierć nastąpiła skutkiem opicia, a obok tego ze zbyt długiego spoczywania czaszki na lodzie, mój pomysł jest arcydziełem! Rozniosą o nim wiadomość wszystkie jutrzejsze wieczorne dzienniki!
Wyraziwszy w tych słowach swoje zadowolenie, schował trzy cygara do kieszeni, czwarte zapalił, spojrzał na zegarek, wskazujący dziewiątą godzinę i wyszedł z gabinetu. W korytarzu spotkał posługującego, którego przy obrachunku obdarzył luidorem.
— O której godzinie zamykacie waszą restaurację? zapytał.
— Różnie zdarza się, panie. Jeśli wszyscy goście się rozejdą, zamykamy około jedenastej, dziś jednak przybywali bardzo późno, będzie otwarte u nas jeszcze po północy.
— Pytam się o to dlatego, rzekł Robert, iż mój towarzysz nieco podchmielił sobie.
— Rzecz zwykła, odparł śmiejąc się kelner. Może trzeba przynieść filiżankę herbaty temu panu?
— Nie, niepotrzeba, odparł Loc-Earn. Nie jest on chorym bynajmniej. Zasnął sobie tylko, zostawcie go, proszę w spokoju.
— Niech pan zaufać mi raczy; nie wejdę wcale do gabinetu.
— Co do mnie, mówił Loc-Earn, mam pilny interes do załatwienia. Wrócę tu prawdopodobnie za godzinę. Gdybym zaś nie powrócił, sprowadźcie fiakra dla mego przyjaciela i obudźcie go w chwili, gdy zakład zamykać będziecie.
— Dobrze. Uczynię według rozkazu.
Robert wyszedłszy z restauracji, zagłębił się w kasztanową aleję otaczającą „Wzgórze,“ na szczycie którego brzmiała muzyka i świeciły różnokolorowe latarnie. Szedł w stronę Pól Elizejskich.
— Jak to łatwo zabić kogoś, mówił sam do siebie. Mówią o wyrzutach sumienia. Ja żadnych nie czuję. Sariol zagradzał mi drogę. Usunąłem przeszkodę. Wypadało mi tak uczynić.
Przez cały następny dzień ów łotr nie wyszedł z pałacu przy ulicy Ville-l’Eveque, a dzień ten zdawał mu się być długim nieskończenie. Myślał wciąż co orzeczono o znalezionym trupie w miejsce pijanego człowieka? Czy ciało zaniesiono do Morgi? Czy Sariol został poznanym przez którego z owych ludzi, między którymi przebywał? I z gorączkowym niepokojem oczekiwał ukazania się wieczornych dzienników.
Jakież było jego zdumienie, gdy rozłożywszy je spostrzegł, że żaden nie wspomina zupełnie o jakimbądźkolwiek wypadku, zaszłym pod „Koszem kwiatów“.
— Ach! jak ci wydawcy bywają źle powiadamiani, wyszepnął, a jednak nie zwykła to sprawa... Jutro napiszą o tem bezwątpienia.
Pan d’Auberive zauważył tego wieczora, iż jego kochany hrabia-sekretarz, czytał gazety mniej dobrze, niż zwykle i bardziej zastanawiał się nad długiemi politycznemi artykułami, z pominięciem dziennych wiadomości. Spostrzegłszy to, zwrócił uwagę Roberta, który usprawiedliwiał się silnym bólem głowy.
Wróciwszy do swego mieszkania, wcześnie udał się na spoczynek, źle jednak spał tej nocy. Straszne widzenia prześladowały go ciągle. Budził się co chwila i zrywał, widząc Sariola stojącego przy łóżku, to z twarzą obrzękłą od pijaństwa, to znów z obliczem zmienionem od działania trucizny, to śmiejącego się wstrząsającym i szyderczym śmiechem i wygrażającego mu zemstą.
Nad ranem przywidzenia ustąpiły i zasnął snem twardym.
Hałas przyspieszonych kroków nagle go przebudził. Józef, stary kamerdyner wbiegł przestraszony do pokoju.
— Panie hrabio, wołał, ach, panie hrabio!...
Nie mógł więcej mówić, zakrył twarz rękoma. Robert osłupiały ujrzał nagle zjawiające się po za Józefem straszne wcielenie prawa w osobie komisarza policji z przepasaną szarfą w towarzystwie dwóch agentów.
Komisarz zbliżył się do łóżka:
— Jesteś, rzekł, czyli raczej pragniesz uchodzić za hrabiego Loc-Earn!
— Jestem rzeczywiście hrabią Loc-Earn, odparł Robert, mogę to stwierdzić dowodami.
— Zostałeś skazanym w dniu trzecim grudnia 1847 roku, na trzy lata więzienia pod nazwiskiem Roberta Saulnier.
— To fałsz, wykrzyknął łotr, bledniejąc. Fałsz, jakaś straszna pomyłka. Jestem ofiarą błędu, potrzebującego wyjaśnienia.
— Będziesz się tłumaczył przed sędzią śledczym, któremu powierzono twą sprawę, mówił komisarz. Robercie Saulnier, aresztuję cię w imieniu prawa!
— Lecz panie, jam nie winien.
— Tem lepiej dla ciebie!
— Pozwól mi przynajmniej uniknąć hańby aresztowania w tym tak powszechnie szanowanym domu. Dozwól mi stawić się samemu przed sądem.
— To niepodobna, nie mogę tego uczynić.
— Stawię się, poręczam słowem honoru.
Komisarz uśmiechnął się dwuznacznie.
Jestem zgubiony! pomyślał Robert. Lecz kto mógł, mnie zdradzić, wszak Sariol umarł.
Machinalnie, jak człowiek rażony piorunem, zbierał się powoli, mimo to miał tyle przytomności że schował do kieszeni pugilares zawierający kilkanaście sztuk biletów bankowych, oszczędzonych ze swojej pensji sekretarza.
— Jestem gotów, rzekł, mogę jechać z panem, protestuję jednak najmocniej przeciw podobnemu nadużyciu; jakże to jest kompromitującem dla uczciwego człowieka; a zwróciwszy się do starego sługi: Do widzenia mój dobry Józefie. Nic nie mów panu d’Auberive o tym tyle opłakanym wypadku, wszystko się wyjaśni i wrócę tu za kilka godzin.
— Oby Bóg spełnił słowa pana hrabiego, rzekł kamerdyner.
Przed bramą pałacu, na ulicy oczekiwał fiakr, w który komisarz kazał wsiąść więźniowi. Z drugiej strony przy chodniku stał drugi powóz ze spuszczonemi storami. Jedno z tych okien podniosło się w chwili, gdy Loc-Earn wychodził z pałacu, a w niem ukazało się cyniczne, szyderczo tryumfujące oblicze Sariola. Trwało to ledwie sekundę i szyba powozu zapadła.
— Do więzienia Conciergerie! zawołał jeden z agentów na woźnicę.
Powóz ruszył z miejsca.
W ośm dni później, Robert zasiadł powtórnie na Jawie oskarżonych w „Szóstej Izbie“. Utrzymywał zawzięcie że pomiędzy nim a Robertem Saulnier żadna łączność nie istnieje. Dziesięciu świadków dowiodło inaczej.
Pierwszy wyrok skazujący go na trzy lata więzienia został uprawomocnionym i hrabia Loc-Earn stał się smutnym gościem domu poprawy w Poissy.

∗             ∗

Pewnego wieczoru w trzy lata później, dość młody jeszcze mężczyzna, z twarzą przysłoniętą niebieskiemi okularami, z wysoko zawiązaną chustką na szyi, zadzwonił nieśmiało do bramy pałacu d’Auberive.
O ile można było dostrzedz przy bladem świetle gazu dochodzącego z ulicy, obszerny pałacowy dziedziniec ponury przedstawiał widok. Trawa wyrastała między kamieniami, żadne światło nie błyszczało w oknach wielkiego budynku.
— Czy pan d’Auberive żyje jeszcze? zapytał przybyły cichym głosem odźwiernego.
— Od lat trzech nasz pan spoczywa już w grobie, tknięty paraliżem mózgu; była odpowiedź.
— A jego córka?
— Młoda pani zamieszkała w klasztorze.
— W klasztorze w Paryżu, czy na prowincji?
— Co pana obchodzić to może?
— Mam ważne zlecenie do udzielenia pannie d’Auberive.
— Od kogo?
— Od jednego z przyjaciół jej rodziny.
— Powiedz pan temu przyjacielowi że panna d’Auberive dobrowolnie odłączyła się od świata, nie utrzymuje z nikim żadnych stosunków, chociażby interesa najważniejszemi być miały. Rozkazano mi to oznajmić każdemu.
— Jednakże...
— Dobranoc, przerwał odźwierny zamykając okienko.


Loc-Earn, gdyż zapewne poznali go czytelnicy, odszedł ze spuszczoną głową.
— Pomimo wszystkiego, muszę ją odnaleźć, wyszepnął, mam ją w swym ręku z przyczyny dziecka! Nie zawaham się przed niczem.
Nazajutrz rano udał się na wyspę Saint-Denis.
Nie zastał tam rybaka i jego żony, a na zapytanie odpowiedziano mu że odziedziczywszy jakiś spadek, oboje wraz z dziećmi wyjechali nie wiadomo w którą stronę.
Z osnutej tak pracowicie intrygi, pozostał mu jedynie akt urodzenia dziecka, wniesiony do ksiąg stanu, cywilnego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.