Strona:PL X de Montépin Tragedje Paryża tom 1.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kem się ustroił na tę wizytę. Krawiec upewnił, iż w najbardziej arystokratycznych sferach nie ubierają się lepiej. Zobaczno chustkę od nosa, jak wyperfumowana, nie licząc, że obok tego wszystkiego nadałem sobie tytuł „barona“ co szczęściem nic mnie nie kosztuje.
— W jakim celu tu przyszedłeś? zapytał Loc-Earn, zaledwie wstrzymując swą wściekłość.
— W jakim celu? Ha! ha! Zapominasz więc że mamy wspólne interesu, nader ważne sprawy?
— Pamiętam o wszystkiem, nic nie zapominam.
— Chodzi tu teraz, mówił dalej Sariol, o uregulowanie naszego małego rachunku. Licząc na odebranie pieniędzy, kupiłem już sobie pierścionek złoty z rubinem.
— Nie mogłeś mi gdzie indziej schadzki oznaczyć?
— W jaki sposób? ciekawym.
— Trzeba było do mnie napisać.
— Wiesz dobrze, iż nieco szwankuję na punkcie ortografii; mogłoby mnie to skompromitować. A skoro się posiada piętnaście tysięcy liwrów renty, bo liczę, jak gdybym je miał w kieszeni, mało się troskamy natenczas, czyli nasza wizyta sprawi nieco irytacji dobremu naszemu przyjacielowi, Robertowi Saulnier.
— Milcz! krzyknął Loc-Earn, przyskakując z zaciśniętemi pięściami.
— Mogę zamilknąć, mówię jednak otwarcie, iż zadowolony nie jestem. Przyjmujesz mnie, jak patrol, skoro pochwyci złodzieja. Nie ofiarujesz mi ani kieliszka wina. Napraw tę pomyłkę. Wytrawne, czy słodkie każesz podać, wszystko mi jedno.
Loc-Earn pogardliwie potrząsnął głową.