Synowie pana Marcina/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Synowie pana Marcina
Podtytuł Powieść wiejska
Data wyd. 1896
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Dwór w Woli, gdzie mieszkali państwo Sakowscy, odznaczał się wielkością i nader oryginalną strukturą; znać było, że człowiek, który go niegdyś stawiał, nie szczędził drzewa, byle mieć mieszkanie obszerne, pełne powietrza i światła... Pokoje były duże, wysokie, okna ogromne, ściany z potężnych bali dźwigały na sobie dach spadzisty, z rozmaitemi facyatkami, wyskokami i dymnikami. Różnokształtne okienka świadczyły, że i pod dachem są pokoje mieszkalne, składziki i skrytki.
Cały dom, wraz z dziedzińcem i ogrodem, otoczony był wysokim parkanem, z bramą wjazdową i furtką dla pieszych.
Wchodziło się na ganek po kilku stopniach, gdyż dom stał na wysokiej podmurówce; do ściany frontowej i tylnej, wychodzącej na ogród, przybudowane były, obszerne werandy, ocienione dzikiem winem.
Z ganku wchodziło się do sieni, a z niej na prawo, na lewo i wprost wiodły drzwi do pokojów, których było dziesięć.
Nieliczna, gdyż tylko z trzech osób złożona, rodzina państwa Sakowskich, miała się gdzie pomieścić.
Wewnętrzne urządzenie domu odznaczało się staroświeczyzną; każdy garnitur mebli, wszystkie niemal stoły, fotele, szafy, zegary, lustra mogłyby wzbudzić pożądliwość w zbieraczu antyków. Nie znalazły się one jednak w Woli, drogą szczególnych poszukiwań, bo ani pan Eugeniusz, ani jego małżonka, nie mieli predylekcyi dla zbierania starożytnych zabytków, a w antykach, którychby im niejeden amator pozazdrościł, widzieli tylko wartość użytkową, praktyczną.
Pan miał graty po swoich rodzicach, pani po swoich — i złożyła się kolekcya ładna. Były to wszystko rzeczy dawne, robione fundamentalnie, z drobiazgową akuratnością; utrzymywane porządnie, zaledwie parę razy przewożone z miejsca na miejsce, służyły doskonale wnukom, tak jak w swoim czasie służyły dziadkom i pradziadkom, a państwu Sakowskim nigdy na myśl nie przyszło, aby dom nowo i modnie umeblować.
W pokojach były piece wielkie z zielonych kafli, na których dawny rzemieślnik-artysta porobił płaskorzeźby, wyobrażające fantastyczne potwory i ptaki o lwich łapach, smoki skrzydlate, orły i co mu przyszło do głowy.
Ulubioną izbą całej rodziny był pokój stołowy; tam, w jesieni późnej zwłaszcza i w zimie, gromadzili się wszyscy, a siłą przyciągającą był tak zwany kominek, właściwiej zaś komin, na którym, na upartego, wołu możnaby było upiec.
Niby nienasycony Moloch, „komineczek“ ten pochłaniał smolne szczapy sosnowe, twardą dębinę, a czasem gałęzie jałowcu, gdyż pan Eugeniusz sybarytą był pod względem ognia i dbał o różnorodność materyału drzewnego, aby mieć płomienie w rozmaitych kolorach, syczące lub trzaskające wesoło. Była to jego słabostka... przy kominku wieczory zimowe spędzał, tu książki czytywał, tu gazety przeglądał, tu z gościem, gdy się trafił, gawędził o najświeższych nowościach, o gospodarskich kłopotach i przykrościach — tu codziennie słuchał raportów karbowego, Rocha Łopaty, który po skończonej robocie, z wielkim pękiem kluczy od spichrza i od stodół przychodził.
Roch był to stary człowiek, niegdyś parobek, następnie jako człowiek trzeźwy i godzien zaufania, karbowym został i od dziesięciu lat folwarku i gospodarstwa pilnuje.
Co wieczór, brzęcząc kluczami, wsuwa się do pokoju, staje przy drzwiach i kalsznięciem daje znak, że jest.
— Cóż, Rochu? — pyta pan Eugeniusz.
— A no nic, wielmożny panie. Bogu dzięki, dzień przeszedł...
— Młóciliście?
— Juścić... Niech wielmożny pan zapisze: żyta kop trzydzieści i snopków piętnaście, jutro się odmłynkuje i do spichrza do wagi...
Buchalteryę swoją Roch prowadził przy pomocy kija i kozika, wyrzynał rozmaite znaczki, kreski, krzyże — i tak sobie radził na niepiśmienność swoją; przytem posiadał pamięć doskonałą.
Główną zaletą Rocha była wielka uczciwość; pan Eugeniusz bez obawy posyłał przez niego nawet większe sumy pieniężne; raty Towarzystwa Kredytowego, podatki, i nie było zdarzenia, żeby kiedy jeden grosz zginął.
Słynął też Roch ze swoich przepowiedni meteorologicznych, które się prawie zawsze sprawdzały. Gdy zapowiadał długą słotę, z pewnością przez kilka tygodni później deszcz chlapał; gdy pogodę obwieścił, było sucho i jasno... Zawsze wymiarkował: czy zima będzie ciężka, czy lekka, wiosna wczesna lub późna.
— Co więcej, Rochu? — pytał pan Eugeniusz.
— A nic... ludzi do roboty dość jest, przychodzą, ale odprawiam, bo nie mamy dla nich zatrudnienia...
— Poczekaj, niechno fabryczka nasza stanie, będzie kilku potrzeba...
— Ha... pewnie... a kiedyż ona stanie?
— Budynek już mamy, maszyny będą na kolei lada dzień...
— Wypadnie fornali posłać...
— Tak.
— Siła wozów?
— Kilka, nie wiem jeszcze, zobaczymy. Ludzi szukających zarobku odsyłaj do Bud, tam niedługo las będą cięli, Dawid z Klonowicy kupił, więc siekier i furmanek będzie potrzebował...
— A to dobrze; zima ciężka i obiecuje być długa, naród tedy na zarobki chciwy.
— Znów kraczesz kruku — rzekł, śmiejąc się pan Eugeniusz — znów grozisz mrozami i śnieżycą!
— A no, wielmożny panie, juści tak, zaraz z początku jesieni pokazywało, że zima długa będzie, ale to bajki; drzewa u nas nie brak, a po tęgich zimach bywają dobre lata...
— A jakąż pogodę na jutro wróżysz?
— Przymrozek będzie, a śnieg lada dzień zobaczymy... Jedzie ktoś — dodał — turkot słychać.
— Szczególna rzecz, ja nie słyszę.
— Bo jeszcze daleko, wielmożny panie, na grobli; pewnie z Bud państwo...
Chłop położył klucze na krześle przy drzwiach, a otrzymawszy polecenie co do robót, mających się nazajutrz odbywać, wyszedł. W kilka minut później ekwipaż pana Marcina zatrzymał się przed gankiem.
Wielka izba z kominkiem była pełną gwaru, ogień płonął i rzucał migotliwe blaski na twarze zgromadzonych osób.
Gospodyni domu z wielkiem ożywieniem prowadziła rozmowę z gośćmi, zasypując ich gradem najrozmaitszych zapytań.
Była to osoba korpulentna, a niezmiernie ruchliwa, dobra tusza nie przeszkadzała jej chodzić żwawo, mowić szybko i gestykulować bez ustanku. Przystojna, niegdyś blondynka, pomimo minionej czterdziestki, zachowała jeszcze blask oczu i świeżość cery, ani jedna zmarszczka nie zarysowała się na jej skroniach, ani jedna nitka srebrna nie wplotła się jeszcze w jej włosy...
— Siadajcież, rozgośćcie się, proszę, proszę — mówiła jednym tchem. — Panowie niech konferują ze sobą, a my w swojem kółeczku...
— Dlaczegóż nas z tego kółeczka wyłączasz? — zapytał pan Eugeniusz.
— Bo mamy do pomówienia o ważnych rzeczach. Jakto poczciwie ze strony państwa, żeście przyjechali.... A zdrowie pani Zofii? Dobrze? A to wybornie! Władziunia bo wygląda jak kwiat, z każdym dniem piękniejsza, urocza, niby marzenie. Od synów mieliście państwo listy? Spodziewałam się tego... Mój Boże, jakie to szczęście doczekać takiej pociechy... Ja bardzo żałuję, że nie mam synów... A no cóż robić... trzeba się godzić z losem... Helenka zacności dziecko, ona mnie bardzo kocha... Eugeniusz przywiózł nam z Warszawy masę sprawunków, muszę paniom pokazać. Niektóre na nic zupełnie... zwykle tak bywa, mężczyźni nie mają pojęcia o takich rzeczach. Gotowi kupować guziki na garnce, a koronki na funty.
— Niech pani żona na przyszłość sama jeździ po sprawunki — wtrącił Sakowski.
— Czy ja się mogę oddalić? Cały dom, gospodarstwo, służba, ale, swoją drogą, na wiosnę pojadę.
— Tak mamo — rzekła panna Helena — musimy się przygotować do letniej kampanii...
— Cóż ta za kampania? — zapytał pan Marcin.
— Letnia...
— Gospodarska?
— Towarzyska... Przez cały rok jesteśmy, jak zamurowane, nie widujemy ludzi, nie bawimy się... więc chcemy to powetować podczas lata. Do nas przyjadą krewni z Warszawy, siostra mego męża, szwagier, dwie panienki i pewien młody człowiek. Oczywiście, będzie wesoło. Władzia, Helenka, pan Józef, pan Leon. Zaręczam, że nie będziemy tracili czasu napróżno... Proszę panie na chwileczkę do mego pokoju; zrobimy przegląd sprawunków, uśmieje się pani z niezaradności mego męża. Niektóre rzeczy są takie niemożliwe...
Panny pobiegły naprzód; za niemi poszła pani Zofia i gospodyni domu.
— Mojej żonie nie wiele do szczęścia potrzeba — rzekł pan Eugeniusz — lada co ją zajmie...
— Szczęśliwy temperament...
— Zawsze taka była i taką już zapewne pozostanie do śmierci. Córka nie wdała się w matkę, ma usposobienie wprost przeciwne; jest powolna, często się zamyśla i ożywia się tylko w towarzystwie. Moja żona nazywa ją sensatką.
— Tak, masz słuszność, kochany sąsiedzie; nie zawsze w dzieciach można odnaleźć temperamenty rodzinne. Ja obserwuję to na moich synach. Przypominam sobie własne młode lata i porównywam, sądząc, że odnajdę jakie podobieństwo.
— I nic?
— Bardzo mało. Dojrzewają wcześnie, poważniejsi są, aniżeli my, kiedyśmy byli w ich wieku. Może to i lepiej. Mój Józio ma już bardzo trzeźwy pogląd na życie, a i z Leonkiem można z przyjemnością przeprowadzić rozmowę.
— Prawda, kochany sąsiedzie — rzekł pan Eugeniusz — dobre chłopaki są, i szczerze mówiąc, nieraz gdy myślę o Helence, przychodzą mi do głowy rozmaite projekta. Kilkanaście lat oto sąsiadujemy ze sobą, łączą nas stosunki przyjaźni, życzliwości wzajemnej, nie miałbym więc nic przeciwko temu, żeby się te węzły jeszcze bardziej zacieśniały... Rzucam tę myśl w zaufaniu...
— Pokazuje się, kochany panie Eugeniuszu, że jak na wielu punktach, tak i na tym, schodzą się nasze poglądy. Myślałem ja o tem, mówiłem z żoną, która bardzo chętnem okiem patrzyłaby na taki związek, ale nie wspominałem ci nic, sądząc, że jest jeszcze na to dużo czasu.
— Naturalnie, nie mamy powodu spieszyć się; zresztą, my starzy możemy projektować, a ostatecznie wola i skłonność młodych mieć będzie rozstrzygające znaczenie. Swoją drogą, byłaby to kombinacya pod każdym względem dobra...
— Już — rzekła pani Felicya, wchodząc do pokoju — już, kochany mężu, zostałeś skrytykowany strasznie. Oto są panie, posłuchaj tylko co mówią o twoim wykwintnym guście...
— Czy rzeczywiście taki barbarzyński? — zapytał gospodarz pani Zofii.
— Ależ wprost przeciwnie — odrzekła — wszystko cośmy widziały, jest bardzo ładne, i w doskonałym gatunku.
— A widzisz... Panna Władysława zapewne podziela zdanie cioci?
— W zupełności, muszę nawet przyznać, że się pan zna...
— Ale za to przepłaca! — zawołała pani Felicya — pojęcie mieć trudno, jak można tak przepłacać!
— Dla ścisłości dodaję — wtrącił pan Eugeniusz — że moja małżonka nie widziała jeszcze rachunków.
— To wszystko jedno, na cóż rachunki? Wiadoma rzecz, że mężczyźni płacą za wszystko bez targu, tyle ile w sklepie zażądają, dlaczegoż ty jeden miałbyś stanowić wyjątek?... Przepłacasz i dość, a rachunek niczego nie dowodzi...
Pan Eugeniusz odrzekł:
— Masz słuszność, kochana Felciu, ty zawsze masz słuszność, choćby dowodziła, że dwa razy dwa jest pięć...
— Wiesz, Marcinie — wtrąciła pani Zofia, zwracając się do męża — że państwo mają wistocie wielkie projekta na lato, będzie tu w Woli ludno i wesoło, jeżeli wszyscy zaproszeni przyjadą...
— Przyjadą niezawodnie — rzekła pani Felicya — przyrzekli nam to listownie. Obie z Helenką, od miesiąca już zajęte jesteśmy korespodencyą. Napsułyśmy masę papieru listowego, kopert i marek pocztowych.
— Przepraszam mamę — wtrąciła panna Helena — muszę zaprotestować, ja nie mam zwyczaju psuć papieru.
— Bo jesteś taka powolna, że jak zaczniesz pisać list, to piszesz bez przerwy, choćby Bóg wie co się działo dookoła; ja tak nie mogę, ciągle jestem zajęta i co chwila coś mi przeszkadza. Onegdaj naprzykład, zaczęłam pisać do ciotki: „Kochana ciociu, mam nadzieję, że ciocia nie odmówi gorącym moim prośbom i lato u nas przepędzi,“ tymczasem robi się jakaś awantura w kuchni; rzucam list, biegnę, wracam i znów siadam do pisania, będąc najmocniej przekonaną, że rozpoczęłam list do kogo innego, mianowicie do jednej z moich małych siostrzenic; piszę więc dalej: „a ucz się moja droga pilnie, przynieś dobrą cenzurę, to cię za to serdecznie ucałuję.“ Wkładam papier w kopertę, adresuję, a Helenka pyta: — czy mama odczytała ten list? Naturalnie — nie; niech ten czyta, do kogo adresowany — ale jednak, dla pewności, rozrywam kopertę, odczytuję i widzę, że jest głupstwo. Piszę więc drugi raz...
— A czasem i trzeci — dodał pan Eugeniusz.
— Czasem i trzeci, prawda; ale cóżem ja winna? W domu tyle jest zawsze do czynienia, że nie wiadomo co wpierw robić. Wiekuisty pośpiech... istne piekło. Pan mąż co innego, zamknie się w swoim pokoju, nikt mu nie przeszkadza, może więc pisać co chce, jak chce, ile chce... mnie nie dadzą...
Helenka z Władzią trzymając się pod ręce, chodziły po wielkim pokoju, prowadząc cichą rozmowę.
Było to zapewne bardzo poufne i ważne zwierzenie, gdyż na twarzach dziewcząt malowało się zajęcie.
Pytania przerywały pytaniami, częstokroć nie oczekując odpowiedzi, rzucały urywane zdania i wyrazy, śmiały się, Helenka dyskretnie i cicho, a Władzia szczerze i głośno.
W rozmowie plątały się często imiona Józio, pan Józef, Leonek, pan Leon...
— Dlaczego — spytała Władzia — mówiąc o nich, dodajesz ten tytuł?
— Nie wypada.
— Znacie się od dzieciństwa i mówiliście sobie po imieniu...
— Prawda, ale... jakość teraz nie mogę... Podczas ubiegłych wakacyj i zaprzeszłorocznych, tak manewrowałam, żeby nie mówić im ani pan, ani po imieniu... ale to trudno...
— Eh, niepotrzebne skrupuły! Ja nie robię takich ceremonij.
— Jesteś bliska kuzynka...
— A ty prawie, jak siostra... dla nas wszystkich... a może...
— Co?
— Wiem, wiem, tak jest... napewno! Ty nie chciałabyś być siostrą naszych chłopców?
— Owszem, kochałabym ich serdecznie...
— Pokochaj więc jednego najserdeczniej...
Blada twarzyczka panny Heleny pokryła się żywym rumieńcem.
— Co też ty mówisz, Władziu?...
— Alboż Józio nie może się podobać?...
— Nie, nie... nie mów tak... Proszę cię.
— A więc Leonek?
Panna Helena nic nie odrzekła, po twarzy Władzi przebiegł przelotny, ledwie dostrzeżony cień smutku. Rozmowa ucichła na chwilę, obie przyjaciołki przechadzały się milcząc, ogień z kominka fantastycznie oświetlał ich postacie młodziutkie...
— Dlaczego nic nie mówisz, Helenko? — spytała Władzia.
— Zamyśliłam się. Wybacz, Władziu, mam takie usposobienie, że częstokroć, bez żadnego powodu, zapadam w zadumę, i w takiej kontemplacyi mogę choćby kilka godzin przepędzić. Tyś szczęśliwsza, zawsze wesoła, uśmiechnięta; nieraz gdy o tobie myślę; porównywam cię do ptaszka, który wyfrunąwszy z gniazdka, o poranku, przeskakuje z gałęzi na gałązkę, szczebiocze rozkosznie, śpiewa, raduje się słońcem i kwiatami.
— Dość, dość, dziewczyno! — odrzekła Władzia z uśmiechem — bo płacąc pięknem za nadobne, gotowa jestem porównać cię...
— Z czem?
— A no, choćby z białą lilią, piękną, a zawsze zadumaną... albo nie, tyś niepodobna do lilii...
— Ani do róży z pewnością.
— Ty jesteś podobna do ślicznej dziewczyny w której budzi się serce...
— Skąd o tem wiedzieć możesz?
— Domyślam się, zgaduję, przeczuwam...
— I... mylisz się... Serce moje śpi jeszcze i nie wiem czy się kiedykolwiek przebudzi...
— A jeżeli kto do niego zapuka?
— Nie posądzam nikogo o tak nierozsądne zamiary... po co?
— Ty Helenko, nie szczera jesteś...
— Mówię prawdę...
— A jednak rumienisz się...
— Bo poruszasz kwestyę, nad którą nie zastanawiałam się dotychczas, badasz mnie jak inkwirent, a ja sama nie wiem, co mam ci odpowiedzieć... Zaskoczyłaś mnie tak obcesowo, znienacka...
— Rozumiem; potrzebujesz czasu do namysłu... Jestem wspaniałomyślna, odkładam badania na później... Na kiedyż wyznaczymy nowy termin?
— Nie prędko...
— Może na lipiec?
— Dlaczego?
— Badanie będzie łatwiejsze, stawią się świadkowie, może współoskarżeni...
— Jak ty Władziu zawsze wszystko w żarty obracasz!
— To moja metoda stała, i jeżeli chcesz, mogę ci wykazać jej zalety nieocenione...
— Owszem, proszę cię...
— Bardzo prosta rzecz. Gdy ci smutno, gdy cię serce boli, gdy tęsknisz lub cierpisz, śmiej się...
— Czyż to możliwe?
— Dlaczego nie, chciej tylko, a przekonasz się, że można...
— I cóż mi przyjdzie z tej komedyi?
— Bardzo wiele... Przedewszystkiem nikt nie będzie cię zapytywał o przyczynę smutku, bo nie domyśli się, że go masz w głębi duszy; nikomu na myśl nie przyjdzie, aby cię badać i poddawać twe serce wiwisekcyi, jak żabę, lub królika. Masz przykład sama na sobie, gdybyś się nie była zadumała przed chwilą, gdybyś śmiała się wesoło, czy ja dręczyłabym cię teraz pytaniami?
— Masz słuszność, doskonale przedstawiasz zalety maski, ale nie każdy nosić ją umie... Ja zdolności tej wcale nie posiadam.
— I po dawnemu będziesz chodziła często z zasępionem czołem...
— Tak, jeżeli będę miała do tego powody.
— Tylko słuchaj, Helenko, ty sobie mojej metody fałszywie nie tłómacz, i nie nazywaj mnie chłodną, ja tylko jestem trochę dumna, i nie znoszę litości, ale względem takiej dobrej, serdecznej przyjaciółki, jak ty, pozostanę szczerą zawsze... zawsze... bo ja cię bardzo kocham...
Rzekłszy to, objęła Helenkę i na twarzy jej wycisnęła gorący pocałunek.
— Panienki co robicie! — odezwał się pan Eugeniusz.
— A mój kochany — rzekła pani Felicya — cóż w tem złego, że się dziewczęta kochają?
— Owszem, cieszę się z tego, ale niechże przynajmniej nie kompromitują mego Rocha.
— Co?
— Bo on zapowiedział mróz, takie zaś pocałunki sprowadzają deszcz. Drogi się popsują, a właśnie w tym czasie mam dość znaczne ciężary z kolei zwozić.
— Niech się pan dobrodziej nie obawia, nasze pocałunki nie wywołują deszczu, ponieważ są szczere i nie obłudne. Po takich tylko najpiękniejsza pogoda być może, prawda, Helenko?
— O, bezwątpienia! Przepowiednie Rocha spełnią się, jak zawsze, prawie, jeżeli zaś wyjątkowo zawiodą, to będzie dowodem, że się coś w chmurach popsuło.
Panny przyłączyły się do towarzystwa i rozmowa stała się ogólną. Ogień na kominku wzmagał się, to znów zmniejszał i rzucał fantastyczne tony na twarze osób blisko siedzących, a zwieszająca się od sufitu nad stołem duża lampa, o kloszu mlecznym, rozsiewała po całym pokoju blade światło.
Panie były wciąż zajęte myślą o letnich miesiącach, o spodziewanych gościach i zabawach.
Pani Marcinowa zrobiła uwagę, że jest jeszcze bardzo dużo czasu na obmyślenie szczegółów.
— Co też pani mówi! — zawołała energicznie pani Felicya — dużo czasu. Jakim sposobem? Grudzień przeleci, stycznia nie ma co liczyć, luty jak zwykle krótki, a potem głupi marzec, kwiecień maj, czerwiec, i już, a niech też pani i o tem pamięta, że w grudniu są święta, w kwietniu znowuż święta, zaczyna się robota w ogrodach i czasu nie ma ani na lekarstwo. Znam ja się na tem doskonale i wiem jak to bywa. Zdaje się, że Bóg wie co zrobić można, a tymczasem nie... literalnie nic. Otóż nie chcę być nieprzygotowaną...
— Swoją drogą — rzekł pan Eugeniusz — założyłbym się, że wszystkiego na czas nie zdążysz.
— Przepraszam, zdążę, ponieważ tak sobie postanowiłam. Gości pomieszczę na górze, w oficynie i w chińskim domku w ogrodzie.
— Ależ, kochanie, tam jest skład różnych rupieci, narzędzi ogrodniczych, doniczek, gratów niepotrzebnych. Istny Pociejów warszawski!
— Nic nie szkodzi; to się wszystko wyprzątnie, wyrzuci, urządzimy jak pieścidełko. Goście moi muszą mieć lokale eleganckie i wygodne. Helenka mi w tem pomoże...
— I ja, jeżeli pani pozwoli — dorzuciła panna Władysława.
— Kochane, poczciwe dziecko! Skorzystam skwapliwie z twojej pomocy, bo wiem, że masz gust wyrobiony...
Rozmowa o przygotowaniach i projektach trwała do kolacyi i długo jeszcze potem, panowie zaś wyszli do sąsiedniego pokoju, na cygara.
— Ślicznie wyrosła Władzia — rzekł pan Eugeniusz — nadspodziewanie.
— W istocie, nie zanosiło się na to — odpowiedział pan Marcin — pamiętam, że kiedyśmy ją wzięli do siebie, żona martwiła się jej niezgrabnością i brzydotą, a teraz co się zrobiło!
— Panna co się zowie przystojna... Czy masz jakie zamiary względem jej przyszłości?
— Przyznaję, że nie zastanawiałem się nad tem dotychczas; nam dobrze z nią, jej, o ile mi się zdaje, dobrze z nami; żona moja ma towarzystwo i pomoc, a dziewczyna prawie macierzyńską opiekę. Smutnoby mi było rozstać się z nią kiedy, ale jeżeli się trafi partya odpowiednia, to oczywiście dopomogę, a nawet i wyposażę...
Pan Eugeniusz zamyślił się...
— Tak jest — rzekł po chwili — dobrze zrobisz, tylko że w naszej okolicy, pustej prawie, nie widzę odpowiedniego kandydata.
— A cóż na to poradzić?
— Możeby i można...
— W jaki sposób?
— Dopomogłaby w tem moja siostra. Ona prowadzi dom otwarty, młodzież tam bywa, nie sposób przypuścić, żeby panna takiej urody jak Władzia, nie znalazła konkurenta, zwłaszcza, że jej sąsiad uposażenie jakieś dać obiecujesz. Ja mówię przez życzliwość dla niej. Panienka niezamożna, na co i na kogo ma tu czekać; byle się trafił człowiek przyzwoity, a mogący swoją pracą zapewnić jej byt, niech wychodzi bez namysłu. Jeżeli ci się, panie Marcinie, moja myśl podoba, napiszę list do siostry i pod jakimbądź pozorem pannę Władysławę wyślemy. Przekonasz się, że los zrobi.
Pan Marcin za dobry pomysł sąsiadowi dziękował, ale korzystać z niego nie chciał na razie.
— Trudno mi się z tą myślą pogodzić tak nagle — rzekł — przyzwyczaiłem się do niej, a żona moja jeszcze bardziej. Szczerze mówiąc, kochamy ją prawie jak własne dziecię, dom bez niej byłby pusty i smutny... trzeba poczekać...
Władzia w stołowym pokoju rozmawiała z paniami: krzesło jej stało tak blisko drzwi, że pomimowoli, niechcąca, dosłyszała rozmowę opiekuna swego z sąsiadem. Serce jej przeniknął ból ostry, w oczach pociemniało, zdawało jej się przez chwilę, że spadnie z krzesła jak martwa, lecz silną wolą opanowała wzruszenie, powiedziała coś wesołego, srebrzysty jej śmiech rozległ się głośno i niktby nie odgadł, co się działo w jej umyśle i sercu, niktby się nie domyślał, że najpiękniejsze jej marzenia w jednej chwili rozwiały się jak mgła, gdy ją wiatr silnem tchnieniem uderzy.
Dopiero po powrocie z Woli, gdy znalazła się u siebie, w swoim małym pokoju, wśród ulubionych książek, gracików i kwiatów, gdy w całym domu światła zagasły, wszyscy usnęli, puściła wodze łzom, cisnącym się gwałtem do oczu.
Rozplotła przepyszny swój warkocz, fala ciemnych włosów, niby płaszcz jedwabny, okryła jej silne, klasycznie zarysowane ramiona... Długo, długo, z głową opartą na dłoniach, płakała w cichości, nie zdradzając bólu swego ani westchnieniem, ani jękiem; grube, ciężkie łzy staczały się po jej sukni.
Wreszcie podniosła głowę, otarła oczy i spojrzała dokoła. Jakaż zmiana raptowna! Ten milutki, zaciszny, cichy pokoik, w którym jej tyle chwil szczęśliwych upłynęło, ten kącik, w którym czuła się u siebie — nagle wydał jej się zupełnie obcym, chłodnym, pustym. Już go nie może nazwać swoim, bo otworzono jej nagle oczy, przypomniano, że jest sierotą na łasce zacnych ludzi, ale tylko na łasce... Marzyła niegdyś, że nigdy się z tym domem, z rodziną tą nie rozłączy, że przyjdzie czas, kiedy się z nią jeszcze bardziej, jeszcze serdeczniej zespoli. I tak jej dobrze było w tych złudzeniach, tak słodko, aż nagle daje się słyszeć głos boleśnie raniący: „na co tu czekać będzie, i na kogo?“
Prawda, prawda, człowiek, który to powiedział, ma słuszność; jej miejsce jest gdzieindziej. Gdzie? Wszystko jedno, gdziekolwiek między obcymi, w obowiązku, przy pracy płatnej za dnie, czy za lata, wśród chłodnych murów miejskich, czy gdzie daleko, w ustronnem zaciszu wioskowem, wszystko jedno. Wszędzie, byle nie w tym domu, nie przy tych ludziach, których ukochała tak serdecznie.
Trzeba odejść daleko, jaknajdalej, koniecznie, inaczej być nie może. Dotychczas miała złudzenia, snuła przędzę rozkosznych marzeń, życie wydawało jej się pięknem, uroczem, pełnem czaru — nagle otworzono jej oczy, spadła z obłoków na ziemię. A może to tylko egzaltacya, może uprzedzenie? Przecież oboje wujostwo byli dla niej zawsze tak dobrzy; on jak ojciec, ona jak matka rodzona; przygarnęli ją do siebie, wychowali, zawsze otoczona była opieką i troskliwością; przecież i teraz nie zamykają przed nią drzwi swego domu, nie każą tułać się po świecie; jeszcze przed dwiema godzinami wuj życzył jej dobrej nocy, z życzliwym, przyjaznym uśmiechem, a ciotka ucałowała ją serdecznie... Dobrzy ci ludzie nie zmienili się w niczem względem niej, zawsze są jednakowi, poczciwi i szlachetni... a jednak trzeba ich opuścić, trzeba... Pan Eugeniusz słusznie powiedział: co ona ma tu robić, na co i na kogo czekać?
Zasmucona dziewczyna drży na tę myśl, ale pójdzie. Tak, pójdzie, musi się oddalić. Nie weźmie z sobą nic, oprócz skromnej sukienki i oprócz fotografii otrzymanej niedawno; to przecież niezaprzeczona jej własność, nosi na sobie wyraźny napis: „dla Władzi.“ Jedyny to jej majątek, skarb jedyny.
Jak tam, na świecie, między obcymi, musi być pusto i chłodno, jak boleśnie da się uczuć brak domu i swoich! Nadejdzie lato, z niem wakacye — tu będzie gwarno, wesoło, dobrze... a tam? Co tam będzie, i jak będzie... któż odgadnie. — Czemuż ten człowiek kilkoma słowy oczy jej otworzył, czemu ją przebudził ze snów rozkosznych... Może to i lepiej, prędzej bowiem, czy później, toby się stać musiało.
Załamała ręce, a po chwili z determinacyą wstrząsnęła głową...
— Musi tak być — szepnęła — odjadę...
Uklękła przy łóżku i zaczęła się modlić; błagała Boga o wszelkie łaski i błogosławieństwa dla dobrych opiekunów swoich, dla Józia, dla Leonka, dla Leonka szczególniej. Modliła się długo, serdecznie i gorąco, na uproszenie szczęścia dla tych, których opuści — a o siły i wytrwanie dla siebie...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.