Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wielka izba z kominkiem była pełną gwaru, ogień płonął i rzucał migotliwe blaski na twarze zgromadzonych osób.
Gospodyni domu z wielkiem ożywieniem prowadziła rozmowę z gośćmi, zasypując ich gradem najrozmaitszych zapytań.
Była to osoba korpulentna, a nieźmiernie ruchliwa, dobra tusza nie przeszkadzała jej chodzić żwawo, mowić szyko i gestykulować bez ustanku. Przystojna, niegdyś blondynka, pomimo minionej czterdziestki, zachowała jeszcze blask oczu i świeżość cery, ani jedna zmarszczka nie zarysowała się na jej skroniach, ani jedna nitka srebrna nie wplotła się jeszcze w jej włosy...
— Siadajcież, rozgośćcie się, proszę, proszę — mówiła jednym tchem. — Panowie niech konferują ze sobą, a my w swojem kółeczku...
— Dlaczegóż nas z tego kółeczka wyłączasz? — zapytał pan Eugeniusz.
— Bo mamy do pomówienia o ważnych rzeczach. Jakto poczciwie ze strony państwa, żeście przyjechali.... A zdrowie pani Zofii? Dobrze? A to wybornie! Władziunia bo wygląda jak kwiat, z każdym dniem piękniejsza, urocza, niby marzenie. Od synów mieliście państwo listy? Spodziewałam się tego... Mój Boże, jakie to szczęście doczekać takiej pociechy... Ja bardzo żałuję, że nie mam sy-