Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom IV/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XVIII.
Jak Henryk III-ci dowiedział się o ucieczce braciszka i co z tego wynikło.

Skoro wielki łowczy wyszedł z sali jadalnej, uczta poczęła być weselszą.
Posępna powierzchowność pana de Monsoreau, nie mało się przyczyniła do rozlania smutku na wszystkich.
Nawet książę uczuł się wolniejszym od przymusu.
— Livarot — rzekł wesoło — przed przybyciem wielkiego łowczego, zacząłeś nam opowiadać ucieczkę twoję z Paryża.
Livarot zaczął opowiadać.
Lecz że nasz tytuł historyka, daje przywilej wiedzenia wszystkiego lepiej, niżeli to widział dworzanin księcia, położymy w miejsce jego, nasze opowiadanie; być może, że utraci ono nieco kolorytu, lecz zyska na prawdzie, bo Livarot nie mógł wiedzieć dokładnie, co się działo w Luwrze.
Około północy, Henryka III-go obudził niezwyczajny hałas w Luwrze, a wiemy, że gdy spał, spokojność nie powinna była być naruszoną.
Były to klątwy, uderzenia halabard o mur, bieganie po galeryach, narzekania i powtarzania wyrazów:
— Co król na to powie!... co król na to powie!...
Król usiadł na łóżku i spojrzał na Chicota, który po zjedzeniu wieczerzy z królem, usnął w krześle, założywszy nogi.
Krzyk wzrastał.
Król wyskoczył z łóżka cały błyszczący od pomady i wołał.
— Chicot! Chicot!
Chicot otworzył jedno oko, albowiem jako przezorny, lubił sen i niechciał się budzić na próżno.
— A! jakeś mię, Henryczku, niegodziwie przebudził; śniło mi się, że miałeś syna.
— Słuchaj! słuchaj! — rzekł Henryk.
— Czego mam słuchać?... zdaje mi się, że w dzień dosyć niedorzeczności nagadasz, tem bardziej w nocy nie ma co słuchać.
— Czy nie słyszysz — rzekł król wyciągając rękę w kierunku krzyku.
— W rzeczy samej — rzekł Chicot — krzyk słyszę...
— Co król na to powie? co król na to powie! znowu dało się słyszeć.
— Kto wie — mówił Chicot — może twój Narcyz zachorował, albo hugonoci mszczą się na katolikach.
— Chicot, pomóż mi się ubrać.
— Dobrze, ale pierwej pomóż mi wstać.
— Co za nieszczęście! co za nieszczęście! mówiono w przedpokojach.
— To nie żarty — rzekł Chicot.
— Trzeba nam wziąć broń — dodał król.
— Lepiej uczynimy, zrobił uwagę Chicot, skoro wyjdziemy małemi drzwiami i o wszystkiem na własne przekonamy się oczy.
W tej prawie chwili, za radą Chicota król wyszedł tajne mi drzwiami i znalazł się na korytarzu, prowadzącym do apartamentu księcia Andegaweńskiego.
Ztąd ujrzał, ręce wzniesione z rozpaczą do góry i bolesne wyrzekania.
— Teraz zgaduję — rzekł Chicot — pewnie twój więzień się udusił. Muszę ci powiedzieć komplement, że jesteś większym politykiem, aniżeli sądziłem.
— Nieszczęsny!... — zawołał Henryk — to być nie może.
— Tem gorzej — rzekł Chicot.
— Pójdź, pójdź.
Henryk wciągnął Chicota do pokoju księcia.
Okno było otwarte i pełno ciekawych, którzy oglądali drabinkę przywiązaną do balkonu.
Henryk zbladł jak śmierć.
— Mój synku — rzekł Chicot — wcale nie to, co myślałem.
— Uszedł! uszedł!... — wykrzyknął Henryk tak grzmiącym głosem, że wszyscy dworzanie się odwrócili.
Oczy króla ciskały błyskawice, a ręka konwulsyjnie ściskała rękojeść szpady.
Schomberg rwał włosy z głowy, Quelus bil twarz pięściami, a Maugiron głową o mur uderzał z rozpaczy.
Epernon znikł pod pozorem ścigania księcia.
Widok cierpienia ulubieńców, uspokoił króla.
— Daj pokój, daj pokój — rzekł do Maugirona, w pół go ujmując.
— Nie, nie, ja tego nie przeżyję, głowę sobie roztrzaskam.
— Pomóżcie, pomóżcie mi utrzymać tego szaleńca — mówił król.
— Kochanku, przebij się, to będzie śmierć łatwiejsza, żartował Chicot.
— Ciszej oprawco — rzekł Henryk ze łzami w oczach.
Tymczasem, Quelus kaleczył sobie policzki.
— Quelusie, moje dziecię — mówił Henryk — będziesz tak siny iak Schomberg, kiedy go ufarbowano w indygo.
Quelus wstrzymał się.
Schomberg tylko drapał skronie i płakał ze złości.
— Schomberg! Schomberg!... — mówił Henryk — miej rozum.
— Ja oszaleję.
— Ba!... — rzekł Chicot.
— Prawda, to wielkie nieszczęście — mówił Henryk — i dla tego trzeba rozum zachować; tak, to wielkie nieszczęście, bo gotowa wojna domowa. A! kto mi tego figla wypłatał? kto mu dostarczył drabinkę? Na honor, całe miasto każę wywieszać.
Trwoga opanowała obecnych.
— Kto w:nny?.. — zapytał Henryk — kto winny? Dziesięć tysięcy talarów, kto mi powie jego nazwisko; sto tysięcy, kto mi go da żywego, albo umarłego.
— Któż inny, Najjaśniejszy panie, jeżeli nie Andegaweńczycy?
— Prawda — zawołał Henryk. — Andegaweńczycy odpłacą mi za to.
Ponieważ te wyrazy były jak iskra proch zapalająca, straszny nastąpił wybuch wyrzekań i gróźb przeciwko Andegaweńczykom.
— Tak, tak, Andegaweńczycy — mówił Quelus.
— Gdzie oni są? — wołał Schomberg.
— Żywcem ich drzeć w pasy — krzyczał Maugiron.
— Sto szubienic na Andegaweńczyków — zakończył król.
I Chicot nie milczał; wydobył szpadę i machając nią na wszystkie strony, wołał:
— Śmierć Andegaweńczykom! śmierć Andegaweńczykom!
Krzyk ten słyszany był po całem mieście, jak krzyk matek izraelskich, słyszany był po całem Rama.
Tymczasem, Henryk znikł.
Wspomniał o matce i wyśliznąwszy się z pokoju, poszedł do Katarzyny, zaniedbanej od niejakiego czasu, a ona oddana przesadzonemu nabożeństwu, czekała z przebiegłością florencką, na nową sposobność rozwinięcia swojej polityki.
Gdy Henryk wszedł, przechylona na wielkiem krześle, była podobną ze swojemi tłustemi lecz nieco żółtemi policzkami, z oczami błyszczącemi, lecz nieruchomemi, do figury woskowej, zamyślenie wyobrażającej.
Na wiadomość o ucieczce Franciszka, którą przyniósł Henryk, posąg zdał się ocucać nieznacznie, chociaż cała postać tylko się więcej w krzesło wcisnęła i kiwnęła głową.
— Moja matko, ty nie nie mówisz? — rzekł Henryk.
— Cóż mam mówić, mój synu? — odrzekła Katarzyna.
— Alboż ucieczka twojego syna nie zdaje ci się zbrodnią, godną największej kary?
— Mój synu, ta ucieczka, więcej warta jak korona i sam sobie przypomnij, że ci to radziłam.
— Moja matko, znieważają mnie.
Katarzyna wzniosła ramiona.
— Urągają mi.
— Bynajmniej, tylko uciekają.
— Otóż matko, tak bronisz sprawy mojej!
— I cóż chcesz, mój synu?
— Mówią, że uczucia tępieją z wiekiem i.. — wstrzymał się.
— Co mówią? — zapytała Katarzyna ze zwykłą spokojnością.
— Mówią, że mnie nie kochasz jak dawniej.
— Mylisz się — zimno odrzekła Katarzyna, — Henryku, ty jesteś moim najukochańszym synem, ale ten na którego się skarżysz, jest nim także.
— Otóż macierzyńska moralność — zawołał Henryk gniewny — wiemy co to znaczy.
— Powinieneś lepiej wiedzieć niż kto inny, mój synu; bo względem ciebie, moja moralność, zawsze była słabością.
— Żałujesz jej, matko?
— Wiem do czego to wszystko prowadzi i wolę milczeć.
— Żegnam cię pani — rzekł Henryk — wiem co mi czynić przystoi, gdy własna matka nie ma litości nademną; znajdę przyjaciół, którzy mi szczerze poradzą i pomogą.
— Idź, mój synu — spokojnie odrzekła Katarzyna — i niech Bóg oświeci twoich doradzców, bardzo bowiem potrzebują tego.
I pozwoliła odejść synowi.
— Zegnam panią — powtórzył Henryk.
— Żegnam cię, Henryku — odpowiedziała królowa — zaczekaj, jeden wyraz. Nie myślę dawać ci rady, bo tej nie potrzebujesz; ale proś twoich przyjaciół, aby ten wypadek dobrze rozważyli i nie działali porywczo.
— O! tak — rzekł Henryk przywiązując ważność do zdania matki — okoliczność jest ciężka, nieprawda??
— Bardzo ciężka — — odrzekła ze znaczeniem Katarzyna, składając ręce i wznosząc oczy do góry.
— Moja matKo — rzekł Henryk — czy niedomyślasz się ktoby mu ucieczkę ułatwił?
Katarzyna nic nie odpowiedziała.
— Ja myślę, że to Andegaweńczycy.
Katarzyna uśmiechnęła się z wyrazem, który okazuje wyższość umysłu, zdolnęgo innych pokonać.
— Andegaweńczycy? — powtórzyła.
— Nie sądzisz, moja matko?... przecież wszyscy tak mówią.
Katarzyna wzruszyła ramionami.
— Inni mogą tak sądzić — rzekła — ale ty mój synu...
— Mów jaśniej — matko...
— Na co mam mówić?
— Henryku, jam już stara a mój umysł poświęcony jest modlitwie i żalowi za przeszłość.
— Mów, moja matko, słucham cię. O! ty zawsze jesteś naszą duszą.
— Ja mam wyobrażenia zastarzałe i nieufność zwyczajną starym. W swoim czasie, Katarzyna mogła nie źle poradzić; ale dzisiaj, to niepodobna...
— Matko, czy mi odmawiasz twojej pomocy? Czy mi powiesz, czy nie, muszę coś wiedzieć i za godzinę każę Andegaweńczyków wywieszać.
— Wywieszaj! — odrzekła z wyrazem niepodzielania tej myśli.
— Tak, wywieszam, a moi przyjaciele z duszy mi pomogą.
— Niech robią, co chcą! — wyrzekła Katarzyna z ubolewaniem; ale zgubią ciebie i siebie zarazem.
— Jakto?
— Jakto! więc książęta zawsze będą krótkowidzącymi?
I złożyła ręce.
— Kiedy monarchowie mszczą się za zniewagę, wymierzają wtedy sprawiedliwość i wszyscy są, za niemi.
— O! zaślepione dziecię! — mówiła chytra Florentka.
— Dla czego?
— Czy myślisz, że można wyniszczyć takich ludzi jak Bussy, Entraguet, Livarot i Ribeirac, aby nikt nie wiedział dla czego ich krew popłynęła.
— Mniejsza o to.
— I ja powiem to samo, gdy mi ich pokażesz nieżywych. Lecz za nim ich dotkniesz, powstaną, wezmą miecze do dłoni, a za niemi i wielu stronników, bo oni będą musieli bronić siebie, a ciebie jako nieprzyjaciela uważać!
— Gdy się nie zemszczę, wiecznie lękać się będę.
— A ja czy się kiedy trwożyłam?... — mówiła Katarzyna, zmrużając powieki i ściskając zęby.
— Jednak, jeżeli Andegaweńczycy zasługują na karę....
— Tak, jeżeli oni; a jeżeli nie oni?...
— Któż inny przychylny jest mojemu bratu?..
— Kto?.. wszyscy twoi nieprzyjaciele, albo raczej twój nieprzyjaciel.
— Jaki?
— A!.. mój synu, przecież powinieneś znać twojego nieprzyjaciela, bo to Karola, mój i twój zarazom.
— Chcesz mówić, matko, o Henryka Nawarskim?... — Tak, o Henryku.
— Jego nie ma w Paryżu.
— Albo ty wiesz?.. masz oczy i uszy, ale nie widzisz, ani słyszysz. Masz ludzi około siebie, ale on; głusi i ślepi.
— Henryk Nawarski!... — powtórzył Henryk.
— Mój synu, każde nieszczęście, jakie ci się przytrafiło, albo przytrafi, jemu możesz przypisać. Uderz, gdzie on jest, a uderzysz słusznie. O!.. ten człowiek, to miecz Boży zawieszony nad domem Walezyuszów!
— Zatem myślisz matko, że niesłusznie obwiniam Andegaweńczyków?...
— Najniesłuszniej; radzę ci, odwołaj rozkazy i staraj się, aby nie było zapóżno.
I pochwyciwszy syna za rękę, popchnęła go ku drzwiom z nadzwyczajną siłą.
Henryk wybiegł z Luwru, chcąc się z przyjaciółmi połączyć.
Znalazł tylko Chicota, który siedząc na kamieniu, kreślił na piasku figury geometryczne.

Koniec tomu czwartego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.