Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom IV/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XVII.
Jaką wiadomość przywiózł pan de Monsoreau.

Pan de Monsoreau nie mógł wyjść z podziwiania; jakby cudem napotkał mur Meridor — ujrzał przy nim konia obcego.
Było się. nad czem zastanowić.
Zbliżając się, a można zgadnąć, że się zbliżał pospiesznie, widział, że mur ma na sobie jakby stopnie, umyślnie wyrobione dla łatwiejszego wchodzenia.
Hrabia jednym rzutem oka wszystko zobaczył i z ogółu przeszedł do szczegółów.
Koń najprzód zwrócił jego uwagę.
Miał on na sobie piękne siodło z czaprakiem, na którym była cyfra F. A, związana razem.
Nie było wątpliwości, koń pochodził ze stajni księcia Andegaweńskiego.
Podejrzenia hrabiego poczęły być zatrważająco.
Książę przybył z tej strony.... musiał bywać często, bo jeden koń przywiązany, a drugi zna drogę.
Monsoreau wniósł, że gdy go traf naprowadził na ślad, za tym śladem dalej iść potrzeba.
Był to krok stosowny jako dla wielkiego łowczego i jako dla męża zazdrosnego.
Lecz gdyby z tej strony muru pozostał, nicby nie zobaczył.
Przejście było łatwe, albowiem w murze były stopnie, jakby wykute, a dąb przeszkadzający wejściu, podcięte miał gałęzie.
Zaledwie pan de Monsoreau wszedł na szczyt muru, pod jednym z drzew spostrzegł mantylę niebieską i męski płaszcz czarny.
Mantyla niezawodnie była kobiecą, płaszcz do mężczyzny należał: widział prócz tego, że mężczyzna z kobietą przechadzali się tyłem odwróceni do muru, lecz twarze ich liście zasłaniały.
Nieszczęściem, pan de Monsoreau, nie przyzwyczajony był do przełażenia murów, a gdy cegła usunęła mu się pod nogą, upadł i aż jęknął z bólu.
Przechadzające się osoby, ostrzeżone upadkiem, spostrzegły pana de Monsoreau.
Piskliwy głos kobiety dał się słyszeć, a następnie szelest liści dał mu poznać, że spacerujący uciekli, jak sarny spłoszone.
Krzyk kobiety odbił się w sercu hrabiego, bo poznał głos Dyany.
Niezdolny poskromić wzruszenia, wszedł znowu na szczyt muru łamał gałęzie, aby lepiej widzieć uciekających.
Wszystko znikło, cichość zaległa park, nawet cień nie ukazał się pomiędzy drzewami, a słowiki przyzwyczajone widzieć kochanków, nuciły pieśń i miłosne.
Co począć?... Park byt wielki i goniąc, można było napotkać nie tych, których się szukało.
Pan de Monsoreau myślał, że odkrycie, jakie zrobił, wystarczy na chwilę; prócz tego widział, że uniesienie nie pozwala mu działać z roztropnością, jakiej wymaga tak groźny nieprzyjaciel, jakim był książę Franciszek.
Niewątpił albowiem, że jego rywalem był książę.
Wostatku, gdyby to nie był książę, do którego miał ważny interes, dlaczegóż próżno czas tracić?...
Znowu mu nowa mysi przyszła.
Przeleźć mur na powrót i wziąć konia, którego znalazł przy murze.
Chęć zemsty sił mu dodała.
Pnąc się i chwytając gałęzi, zszedł na dół, lecz jakież było jego zdziwienie, gdy zamiast dwóch koni, nieznalazł żadnego.
Myśl, jaka mu przyszła, była już wykonaną przez jego nieprzyjaciela.
Pan de Monsoreau, pieniąc się z gniewu, groził pięścią złemu duchowi, który zapewne śmiał się z niego w cieniu drzew; lecz że wolę miał silną, więc mimo przeciwności, skróconą drogą, którą znał od dzieciństwa, udał się do Angers.
We dwie godziny przybył do bram miasta, zmęczony i spocony; lecz zapał dodawał mu siły, a hrabia, jak wiemy, był człowiekiem upartym bardzo.
Jedna myśl jeszcze była mu podnietą; zapytać oto straży, którędy człowiek z dwoma końmi powrócił.
Myślał nie szczędzić kieski i obietnic, byle się czego pragnął dowiedzieć.
Zapytał jednej straży; ale była zmienioną i nic nie widziała.
Wszedł na odwach i zasięgnął wiadomości.
Jeden z żołnierzy powiedział mu, że przed dwoma godzinami widział konia powracającego bez jeźdzca.
Pomyślał wtedy, że jakiś wypadek przytrafił się jeźdzcowi, a koń sam wrócił.
Zwątpiwszy, aby się co dowiedzieć, szedł do książęcego pałacu.
W pałacu było wesoło i huczno; okna jaśniały jak słońca, a kuchnie gorzały jak huty, rozsyłając w około zapach korzeni i mięsa tak mocny, że żołądek mógł snadnie zapomnieć, że blisko serca jest położony.
Tu znowu przeszkoda.
Wszędzie kraty; trzeba je było kazać otworzyć. Przywołał odźwiernego i wymienił swoje nazwisko; lecz odźwierny nie chciał go poznać.
— Byłeś pan prosty, a teraz jesteś zgarbiony — rzekł mu.
— To z utrudzenia.
— Byłeś pan blady, a teraz czerwony.
— To z upału.
— Byłeś konno, a teraz pieszo.
— Bo mój koń się przeląkł, zrzucił mnie i powrócił bez jeźdzca. Czy nie widziałeś mojego konia?
— Nie widziałem.
— Zatem uwiadom marszałka dworu.
Odźwierny chcąc się uwolnić od wszelkiej odpowiedzialności, przywołał Remyego.
Remy przybył i poznał pana de Monsoreau.
— Zkąd pan powracasz tak zmęczony? — zapytał.
Monsoreau powtórzył bajkę powiedzianą przed chwilą odźwiernemu.
— W rzeczy samej — mówił marszałek — byliśmy bardzo niespokojni widząc konia samego; osobliwie strwożył się książę, któremu doniosłem o pańskiem przybyciu.
— Książę się strwożył? — zapytał Monsoreau.
— I bardzo.
— Cóż mówił?
— Aby pana natychmiast do niego przyprowadzić.
— Dobrze więc; tylko muszę przejść do stajni, aby się przekonać, czy co złego koniowi księcia się nie stało.
I udał się do stajni, gdzie koń owsem stracone siły nagradzał.
Następnie, nie zmieniwszy nawet ubioru, (myślał bowiem że ważność wiadomości uwalnia, go od etykiety) udał się do sali jadalnej.
Dworzanie księcia i on sam siedząc przy stole wspaniale zastawionym i oświetlonym, atakowali pasztet z bażantów, mięsa smażone, dziczyznę i leguminy, które zakrapiali wybornem winem z Cahors, co to wprzódy ulatnia się. ze szklanek nim do żołądka dojdzie.
— Dwór jest w całym komplecie — mówił Entraguet — rumiany jak młoda dziewica i pijany jak stary żołnierz. Dwór kompletny, jak piwnica Waszej książęcej mości.
— Bynajmniej — odparł Ribeirac — brakuje nam wielkiego łowczego. Prawda, on się wstydzi za nas...
— A ja — rzekł Livarot — głosuję za wielkim łowczym, chociażby i za panem dc Monsoreau.
Książę uśmiechnął się, bo wiedział, że hrabia przybył.
Zaledwie Livarot skończył zdanie, a książę uśmiech, gdy drzwi się otwarły i wszedł pan de Monsoreau.
Książę wydał okrzyk tak głośny, że wszystkich zagłuszył.
— Otóż i on — rzekł — patrzcie panowie jak nam nieba sprzyjają; co chcemy, mamy natychmiast.
Monsoreau pomieszany przyjęciem księcia, wcale mu nie zwyczajnem, powitał obecnych w milczeniu i odwrócił głowę, jak sowa światłem olśniona.
— Siadaj i jedz — rzekł książę, pokazując panu de Monsoreau miejsce wprost siebie.
— Mości książę — odpowiedział pan de Monsoreau — chociaż mi się pić i jeść chce! chociaż jestem strudzony, nie będę jadł, pił, ani usiądę, póki nie dopełnię ważnego do Waszej książęcej mości poselstwa.
— Przybywasz z Paryża, wszak prawda?
— Jak można najśpieszniej.
— A więc słucham cię.
Monsoreau zbliżył się do Franciszka i z uśmiechem na ustach, złością w sercu — rzekł cicho: — Królowa matka Waszej książęcej mości; wybiera cię Go odwiedzić.
Książę, na którego wszystkich oczy były zwrócone, starał się nagłą objawić radość.
— Wybornie — rzekł — dziękuję ci panie de Monsoreau, zawsze jesteś mi wiernym. Wieczerzajmy, panowie.
Przysunął krzesło do stołu, które nieco oddalił słuchając pana do Monsoreau.
Uczta znowu się zaczęła; wielki łowczy usiadłszy pomiędzy Livarotem i Ribeiraciem, stracił zupełnie apetyt.
Duch jego wziął górę nad materyą.
Duch zajęty smutnemi myślami, ustawicznie powracał do parku Meridur i przebywał drogę, którą dopiero co wycieńczone ciało przebiegło.
Dumał jak pielgrzym, myślą po tych samych co dawniej chodzący drogach.
Widział przed sobą rżącego konia, widział mur wyszczerbiony; widział dwa cienie uciekające i słyszał krzyk Dyany, który mu się w sercu odbił.
I nie zważając ani na blask i hałas uczty, ani na osoby, z któremi się znajdował, otaczał się własnemi myślami, które chmury sprowadzały na jego czoło i wydawał jęki, które głuszyły śmiech ucztujących.
— Mocno jesteś strudzony, panie wielki łowczy i mógłbyś iść na spoczynek.
— Rada wyborna — rzekł Livarot — a jak jej nie usłuchasz, uśniesz na talerzu...
— Przebacz, Mości książę — odrzekł Monsoreau podnosząc głowę, bardzo jestem strudzony.
— Upij się panie hrabio — rzekł Entraguet — nic tak nie jest pomocnem.
— Prawda — mruczał Monsoreau — pijani o wszystkiem zapominają.
— Jeden jest tylko środek; patrzcie, znowu nalewają.
— Twoje zdrowie, hrabio — mówił Ribeirec wznosząc szklanicę.
Monsoreau musiał się wywzajemnić i spełnił swoję.
— Tak mówił książę pragnący czytać w oczach hrabiego. Tak to lubię.
— Musisz nam hrabio — odezwał się Ribeirac — wyprawić polowanie, znasz bowiem ten kraj.
— Masz wszystko potemu — dodał Livarot.
— A nawet żonę — zakończył Entraguet.
— Tak, tak — powtarzał machinalnie hrabia — mam wszystko po temu, nawet żonę...
— A więc zapolujemy na dzika, — rzekł książę.
— Chętnie, Mości książę.
— Dobrze — powtórzył szlachcic andegaweński — to mi piękna odpowiedź: na miejscu wielkiego łowczego, w takich lasach, jak on posiada, dałbym najmniej dziesięciu dzików.
— A więc jutro polujemy na dzika! — zawołali chórem dworzanie.
— Czy można jutro? — zapytał książę.
— Jestem gotów na usług Waszej książęcej mości — odpowiedział Monsoreau — ale jak Jego książęca mość uważa, jestem strudzony i muszę lasy przejrzeć.
— Wreszcie, pozwólcież mu, chociaż zobaczyć żonę — rzekł książę wesoło; co przekonywało hrabiego, że książę jest jego rywalem.
— Zgoda!... — zawołała młodzież. — Dwadzieścia cztery godzin czasu dajemy panu de Monsoreau.
— Zaręczam, że ich dobrze użyję — odpowiedział hrabia.
— A, teraz — rzekł książę — pozwalam ci hrabio iść na spoczynek. Niech odprowadzą pana de Monsoreau do jego apartamentu.
Pan de Monsoreau ukłonił się i wyszedł, uradowany i wolny od przymusu.
Smutni więcej lubią samotność, niż nawet kochankowie szczęśliwi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.