Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom IV/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VI.
ETEOKLES I POLYNLUCES.

Dzień Ligi skończył się jak zaczął, to jest hałaśliwie.
Przyjaciele króla cieszyli się; kaznodzieje Ligi gotowali się kanonizować brata Henryka i rozmawiali, jak niegdyś, o wielkich czynach Walezyusza, którego młodość tak świetnie się zaczęła.
Ulubieńcy królewscy powtarzali.
— Nakoniec, lew się przebudził.
Naczelnicy Ligi dodawali:
— Lis poczuł zasadzkę.
Ponieważ charakterem narodu francuzkiego jest miłość własna i ponieważ nie lubią oni w zwierzchnikach umysłów podrzędnych, cieszyli się zatem z wybiegu króla.
Niektórzy z nich przecież, uważali za stosowne zniknąć z horyzontu.
Trzej książęta Lotaryngscy, jakeśmy widzieli, opuścił Paryż, a ich agent naczelny, pan de Monsoreau, wyszedł z Luwru, mając gotować się do podróży, w celu odszukania księcia Andegaweńskiego.
Lecz w chwili, gdy miał próg przestąpić, Chicot zbliżył się do niego.
Z pałacu ustąpili Ligiści, gaskończyk zatem nie lękał się o króla.
— Gdzie się tak śpieszy wielki łowczy? — zapytał.
— Do Jego książęcej mości — zwięźle odpowiedział hrabia.
— Do Jego książęcej mości?...
— Tak, jestem niespokojny o niego. Nie żyjemy w czasach, w których książęta mogliby sami podróżować bezpiecznie.
— Ale ten śmiały jest — rzekł Chicot.
Wielki łowczy spojrzał na gaskończyka.
— W każdym razie — mówił Chicot — jeśli pan jesteś niespokojny, ja tem bardziej...
— O kogo?...
— O Jego książęcą mość.
— Dlaczego?...
— Alboź nie wiesz, co mówią?
— Wszak mówią, że pojechał?
— Mówią, że umarł — szepnął Chicot do ucha hrabiemu.
— Ba!... — zawołał Monsoreau, z wyrazem zadziwienia, pomięszanego z radością — wszak mówiłeś, że pojechał.
— Ja tak sądziłem. Wszak wiesz, że jestem człowiekiem dobrej wiary i ufam wszystkiemu, co słyszę; lecz teraz mam powody sądzenia, że jeżeli książę wyjechał, to chyba na tamten świat.
— Dlaczego tak smutne myśli?..
— Wszak wczoraj przybył do Luwru, nieprawdaż?
— Nawet ja sam z nim byłem.
— I nikt go nie widział, aby wychodził.
— Z Luwru?
— Tak.
— A Aurilly?
— Zniknął.
— A jego ludzie?
— Zniknęli.
— To żarty, panie Chicot — mówił wielki łowczy.
— Zapytaj...
— Kogo?
— Króla.
— Króla pytać nie wolno.
— Tylko ten jeden na to jest sposób.
— Spróbuję; nie mogę zostać w niepewności.
Opuściwszy Chicota, a raczej idąc przed nim, skierował się ku gabinetowi króla.
Król dopiero co wyszedł.
— Gdzie król? — zapytał wielki łowczy — mam mu zdać rachunki z niektórych poleceń.
— U księcia Andegaweńskiego — odpowiedział zapytany.
— U księcia Andegaweńskiego! zatem książę nic umarł?
— Hm!... — mruknął gaskończyk — moje zdanie tem więcej waży.
Myśli łowczego tem bardziej się powikłały; pewny był bowiem, że książę nie opuścił Luwru. Zaciągnione wiadomości i ruch spostrzeżony, utwierdziły go w tem przekonaniu.
Mimo tego, nie wiedząc prawdziwych przyczyn nieobecności księcia, dziwił się jej nadzwyczaj.
Król, w rzeczy samej, był u księcia Andegaweńskiego, lecz ponieważ wielki łowczy mimo chęci dowiedzenia się, co się dzieje u księcia, nie mógł tego przeniknąć, ani się tam dostać, musiał na korytarzu zaczekać.
Jakeśmy powiedzieli, w czasie posłuchania u króla, czterej jego ulubieńcy byli zastąpieni przez szwajcarów; lecz skoro tylko posiedzenie skończono, mimo przykrości swoich obowiązków, a dla dokuczenia księciu, natychmiast udali się na swoje stanowiska: Schomberg i d’Epernon do salonu, Maugiron i Quelus do pokoju księcia.
Franciszek nudził się śmiertelnie, a nudy jego połączone z niepokojem, wcale nie były uprzyjemnione obecnością tych paniczów.
— Słuchaj — mówił Quelus do Maugirona jakby nikogo nie było w pokoju — od godziny więcej cenię Walezyusza; to wielki polityk.
— Wytłomacz się jaśniej — odpowiedział Maugiron siadając.
— Król mówił głośno o spisku, zatem przez szpary patrzy na niego; skoro patrzy przez szpary, to go się nie boi.
— Naturalnie — odpowiedział Maugiron.
— Skoro go się nie lęka, to go ukarze, znasz Walezyusza, wieloma on jaśnieje cnotami, ale wcale nie łaskawością.
— Zgadzam się na to.
— Jeżeli ukarze ten spisek, to zapewne procesem; jeżeli zaś proces wytoczy, będziemy mieli sprawę pana d’Amboise.
— Piękna sprawa.
— Zapewne, naprzód wiem jakie będzie nasze położenie.
— Ciekawym.
— Jeżeli usuną formy supłowe, ze względu na stanowisko osób, sprawa jak mówią, nie pójdzie pod komin. — 1 ja tego jestem przekonania; tak zwyczajnie traktują familijne sprawy, a ostatnia jest bez zaprzeczenia, tylko familijną.
Aurilly niespokojnem okiem rzucił na księcia.
— Na honor — rzekł Maugiron, gdybym był na miejscu króla, nikogobym nie oszczędzał; wysokie głowy są stokroć winniejsze; powtarzam, nikomubym nie przebaczył. Wszak Sekwana dosyć jest głęboka.
— Kiedy tak — mówił Quelus — toby warto było wznowić zwyczaj worków.
— Jaki zwyczaj?... — zapytał Maugiron.
— Zwyczaj z roku 1350. Zawiązywano człowieka żywego z trzema, albo czterema kotami i wrzucano w wodę. Koty nie mogąc znieść wilgoci i przypisując przykrość swoję, człowiekowi, rzucamy się na niego. Tym sposobem, dziwne rzeczy w worku dziać się musiały.
— Na honor, ty jesteś studnią wiadomość — rzekł Maugiron — twoja rozmowa jest nader pouczającą.
— Tego wynalazku nie można zastosować do hersztów: mają oni prawo, aby ich ścinano na miejscach publicznych; przez hersztów rozumiem ulubieńców, krewnych, koniuszych i tak dalej.
— Panowie — wyjąkał drżący Aurilly, — Siedź cicho, Aurilly — rzekł książę — te przymówki nie mogą się odnosić do mnie, ani do mojego domu; z książąt krwi żartować nie wolno.
— Bynajmniej — odezwał się Quelus — ale surowo karać. Ludwik XI-sty, wielki monarcha umiał to doskonale; dowodem Nemours...
Gdy tak rozmawiali ulubieńcy królewscy, szelest dal się słyszeć w sąsiednim salonie i król po chwili, ukazał się na progu.
Franciszek powstał.
— Najjaśniejszy panie — zawołał — odwołuję się do twojego sądu, za złe obchodzenie się ze mną twoich ludzi.
Henryk zdawał się nie widzieć, ani słyszeć brata.
— Dzień dobry Quelus — rzekł całując swojego ulubieńca w policzki — dzień dobry, twój widok mię pociesza, a ty jak się miewasz Maugiron?
— Nudzę się najokropniej — odpowiedział Maugiron — sądziłem, że strzeżenie twojego brata, Najjaśniejszy panie, będzie weselsze. A! nudny książę! ktoby powiedział, że to syn twoich rodziców?
— Słyszysz Najjaśniejszy panie mówił Franciszek — jak znieważają twojego brata.
— Ciszej — odpowiedział Henryk — nie lubię aby więźniowie gadali.
— Chociaż więzień, ale twój brat.
— Tem godniejszy kary. Mój brat winniejszy dwakroć. — A jeśli nie?
— Tak.
— Jakiej zbrodni?
— Że mi się nie podobał.
— Najjaśniejszy parne — mówił Franciszek upokorzony — czyż nasze familijne sprzeczki potrzebują świadków?
— Masz słuszność; panowie, pozwólcie mi pomówić z moim bratem.
— Najjaśniejszy panie, zrobił uwagę Quelus, niebezpieczna pozostać z dwoma nieprzyjaciółmi.
— Ja biorę z sobą, Aurillego — rzekł Maugiron królowi do ucha.
Skoro dworzanie wyszli, król rzekł:
— Otóż jesteśmy sami.
— Czekałem tej chwili z niecierpliwością, Najjaśniejszy panie.
— I ja także, podoba ci się moja korona godny Eteoklesie? Za pomocą Ligi, chciałeś się na tron wdrapać!... hą! kazałeś się już namaszczać, abyś miał głowę do korony gotową!
— Niestety!... — mówił Franciszek czujący swoję winę, pozwól mi mówić, Najjaśniejszy panie.
— Na co? żebyś kłamał, albo mówił o rzeczach, które znam lepiej od ciebie; ale, nie, ty musisz kłamać, bo szczere wyznanie tylko śmierć pociągnęłoby za sobą. Będziesz i musisz kłamać, zatem ci wstydu oszczędzę.
— Mój bracie? dla czegóż mnie poisz zniewagą?
— Zatem ja kłamię. Mów że więc, słucham cię, jakim sposobem stałeś się przeniewiercą, albo raczej niezręcznym.
— Nie rozumiem; Wasza królewska mość uwziąłeś się mówić ze mną zagadkami?
— Zatem wszystko jasno wypowiem — zawołał Henryk głosem groźnym, który zabrzmiał w uszach Franciszka; tak, knułeś przeciw mnie spisek, jak niegdyś przeciw Karolowi. Dawniej, za pomocą króla Nawarry, dzisiaj za pomocą, Gwizyusza. Piękny zamiar! godny znakomitego miejsca w historyi uzurpatorów. Dawniej, czołgałeś się jak wąż, teraz chcesz kąsać jak lew; po zdradach, chcesz działać siłą; po użyciu trucizny, chcesz za miecz ująć.
— Trucizna, co mówisz?... — zawołał Franciszek, pieniąc się ze złości, jak Eteokles, do którego Henryk go porównał. Jaka trucizna?
— Trucizna, jaką zabiłeś brata mojego Karola; trucizna, jaką przeznaczyłeś dla króla Nawarry, twojego sprzymierzeńca. To rzecz wiadoma, nasza matka nieraz jej używała. Niewątpię, że dla mnie wyrzekłeś się trucizny, ale chciałeś zostać wodzem, przywodzić Lidze. Spojrzyj mi w twarz Franciszku — mówił dalej Henryk robiąc krok ku bratu — i bądź przekonany, że człowiek podobny tobie, nigdy mi szkodzić nie może.
Franciszek zachwiał się, lecz król bez litości i względu, mówił:
— Wołałbym cię widzieć w tym pokoju, sam na sam, z orężem w ręku. Pokonałem, cię Franciszku w podstępach, bo i ja także krętemi drogami doszedłem tronu francuzkiego; ale te drogi skrócić było potrzeba przez polską koronę. Jeżeli chcesz być podstępnym, bądź nim; jeżeli chcesz mię naśladować, naśladuj; ale mnie nie połkniesz. Oto intrygi godne wielkiego wodza; powtarzam więc, pokonałem cię w podstępie, ale i w otwartym boju zwyciężę. Nie myśl potykać się ze mną tym, lub owym sposobem, bo od dzisiaj będę postępował jak król i jak pan; od dzisiaj będę czuwał nad tobą; od dzisiaj z oczów cię nie spuszczę i pochwyciwszy, rzucę pod rękę kata. Oto co miałem powiedzieć pod względem interesów familijnych; oto dla czego, chciałem z tobą mówić sam na sam. Franciszku, na dzisiejszą noc, kazałem cię samego zostawić, abyś w samotności rozważył moje wyrazy. Jeżeli noc myśli sprowadza, to pewnie więźniom musi sprowadzać myśli pokutnicze.
— Tak więc — pomruknął książę — dla kaprysu Waszej królewskiej mości, dla podejrzenia, podobnego do snu, wpadłem w twoję niełaskę?
— Więcej jeszcze, bo dostałeś się pod moję sprawiedliwość.
— Przynajmniej, Najjaśniejszy panie, oznacz koniec mojej niewoli, abym wiedział, czego się trzymać.
— Będziesz wiedział, kiedy odczytają ci wyrok.
— Czy mogę widzieć matkę moję?
— A to na co? tylko trzy egzemplarze było na świecie sławnej książki, którą zjadł mój brat Karol, dwie inne znajdują się: jedna we Florencyi, a druga w Londynie. Prócz tego, ja nie jestem Nemrod jak mój biedny brat... żegnam cię, Franciszku.
Książę upadł na krzesło.
— Panowie — rzekł król otwierając drzwi — książę Andegaweński prosił mię o pozwolenie rozważenia nad odpowiedzią, jaką ma mi dać jutro; zostawicie go więc w jego pokoju, a kiedy niekiedy, dla ostrożności, zaglądać do niego będziecie. Może znajdziecie obecną ze mną rozmową, nieco uniesionym waszego więźnia, ale pamiętajcie, że robiąc przeciwko mnie spiski, książę Andegaweński zrzekł się tytułu brata mojego i dlatego, ceremonii nie potrzebujecie z nim robić; jeżeli będzie dla was niegrzecznym, mam na jego rozkazy Bastyllię a w Bastylli, mistrza Testu, jedynego, do poskramiania burzliwych umysłów.
— Najjaśniejszy panie — mruczał Franciszek — pamiętaj, że jestem twoim...
— Sądzę, że także Karola, IX-go byłeś bratem.
— Przynajmniej niech mi powrócą moich służących, moich przyjaciół.
— Czegóż się skarżysz?... wszak moich ci ustąpiłem.
Zamknął drzwi przed bratem, który cofnął się blady i chwiejący do krzesła, na które upadł, na pół żywy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.