Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom IV/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział V.
Jak król mianował naczelnika Ligi, jak wybór nie padł ani na księcia Andegaweńskieg, ani na Gwizyusza.

Godzina wielkiego posłuchania nadeszła, albo raczej nadejść miała, bo od południa Luwr wiele przyjął osób interesowanych i ciekawych.
Paryż był tak huczny jak wczoraj, z tą tylko różnicą, że Szwajcarowie nie byli działającymi wczoraj, a dzisiaj występują jako aktorzy.
Paryż, mówimy huczny, jak wczoraj, wysiał do Luwru licznych pełnomocników, starszych cechów, milicyi i tłumy coraz bardziej rosnące gawronów, jacy przy jakiejkolwiek czynności, tłumnie gromadzić się zwykli, aby patrzeć tylko.
Paryż, olbrzymie miasto, zdaje się, że ma dwa ludy, dwie postacie: jedna czynna, druga neutralna: jedna działająca, druga patrząca.
Około Luwru były tłumy; ale o Luwr lękać się nie było potrzeby.
Szmer ówczesny ludu nie zmienił się jeszcze w grzmot, który strzałami działowemi burzy i niszczy mury; szwajcarowie dnia tego, przodkowie następnych z dnia 10-go sierpnia i 27-go lutego uśmiechali się do Paryżan i paryżanie zbrojni do nich nawzajem; jeszcze nie przyszedł czas, w którym za grzmotem następowały pioruny.
Niech nikt nie sądzi, aby choć mniej ponury dramat, mniej był zajmującym, przeciwnie, największe zajęcie Luwr przedstawiał.
Król w wielkiej sali tronowej, otoczony oficerami, przyjaciółmi, sierżantami, rodziną, czekał aby wszystkie cechy przeszły przed nim i aby ich naczelnicy zajęli miejsca swoje w Luwrze.
— Jednym rzutem oka mógł objąć całe masy ludu, policyi i swoich nieprzyjaciół, których kiedy niekiedy, Chicot stojący za krzesłem, wymieniał.
Niekiedy tylko napotykał wejrzenia królowej-matki, albo poruszenia niższych członków Ligi, którzy mniej byli cierpliwi od naczelników, jako niewiedzący o tajemnicach.
Nagle wszedł pan de Monsoreau.
— Patrzaj, patrzaj, Henryczku — mówił Chicot.
— Na co mam patrzeć?
— Na twojego wielkiego łowczego; na honor, wart uwagi; blady i zabłocony od stóp do głowy.
— W rzeczy samej — rzekł król — to on.
Król dał znak panu de Monsoreau, aby się zbliżył.
— Jakto! tyś w Luwrze?... — zapytał Henryk — myślałem, że w Vincennes tropisz jelenie.
— Wytropiłem go o siódmej rano, Najjaśniejszy panie, lecz gdy się południe zbliżyło, a żadnej nie otrzymałem wiadomości, lękałem się, czy jaki nie zaszedł wypadek i przybyłem.
— Czy tak?... — zapytał król.
— Najjaśniejszy panie, jeżeli uchybiłem mojej powinności, to tylko przez szczerą chęć służenia.
— Umiemy to cenić.
— Teraz — mówił hrabia, z wahaniem, czy Wasza królewska mość rozkażesz mi do Vincennes powracać?
— Nie, nie, pozostań, mój wielki łowczy; to polowanie, jak mi przyszło do głowy, tak i przeszło. Pozostań i nie oddalaj się; potrzebuję ludzi przychylnych, a ty sam połączyłeś się z tymi, na których rachować mogę.
Monsoreau skłonił się.
— Gdzież mam się udać?... — zapytał.
— Czy mi go oddasz?... — cicho zapytał Chicot króla.
— Na co?
— Żebym mu odpłacił, co dla ciebie Henryku uczynił. Winieneś mi wynagrodzić trudy, jakie podjąłem będąc na dziwnej ceremonii podobnie okazałej, jaką nam obiecałeś wyprawić.
— A więc go weź.
— Miałem szczęście pytać Waszej królewskiej mości, gdzie mam sobie miejsce obrać?... — powtórnie zapytał hrabia.
— Sądziłem, żem ci odpowiedział. Gdzie ci się podoba, naprzykład, za krzesłem, gdzie właśnie umieszczam moich przyjaciół.
— Pójdź tutaj, wielki łowczy mówił Chicot ustępując panu de Monsoreau nieco miejsca, które dla siebie zachował. Hrabio, oto zwierzyna, ztąd wietrzyć ją można, patrzaj oto szewcy przechodzą, a za niemi garbarze. Przez Boga, jeżeli zgubisz ich trop, warto, aby ci nominacyę odebrać.
Pan de Monsoreau zdawał się słuchać, w rzeczy samej, nic nie słyszał.
Spoglądał w około siebie niepewnemi oczyma, a o pomieszaniu jego Chicot uprzedził króla.
— Czy wiesz — rzekł — co twój łowczy wietrzy w tej chwili?
— Alboż poluje?
— Twojego brata Franciszka.
— Ale go nie widzi — odparł król z uśmiechem.
— I ja tak sądzę: myślę, że nawet nie wie gdzie się znajduje.
— Jabym się nie gniewał, gdyby trop stracił.
— Czekaj, czekaj, ja go na straconem stanowisku postawię. Powiadają, że wilk przewącha lisa. Zapytaj go o hrabinę.
— Na co?
— Zobaczysz.
— Panie hrabio — rzekł Henryk — co zrobiłeś z panią de Monsoreau? nie widzę jej pomiędzy damami.
Hrabia wzdrygnął się, jakby go wąż w piętę ukąsił.
Chicot podrapał się w nos i mrugnął okiem.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział — żona moja jest chorą, powietrze paryzkie jej nie służy i dzisiejszej nocy, pożegnawszy królowę, wyjechała z ojcem swoim baronem de Meridor.
— Gdzie się udała?... — zapytał król korzystając ze sposobności odwrócenia głowy, kiedy przechodzili garbarze.
— Do Anjou, Najjaśniejszy panie.
— Prawda, prawda — mówił Chicot z powagą — powietrze paryzkie nie dobre dla kobiet ciężarnych. „Gravidis uxoribus Lutelia inclemens”. Henryku, radzę ci pójść za przykładem hrabiego, kiedy twoja żona...
Monsoreau zbladł i spojrzał groźnie na Chicota, który oparty na poręczy królewskiego krzesła, zdawał się patrzeć z zajęciem na szmuklerzy, którzy następowali za garbarzami.
— A kto panu powiedział, ze hrabina ciężarna?... — pomruknął pan do Monsoreau.
— A więc nie jest?... — odrzekł Chicot — to wcale nie dobrze.
— Nie jest.
— Słuchaj, słuchaj Henryczku — rzekł Chicot — zdaje się, że twój wielki łowczy, te same co ty błędy popełnia.
Monsoreau ścisnął pięści i spojrzał groźnie na Chicota, na co on odpowiedział naciśnieniem kapelusza na głowę.
Hrabia widząc, że chwila jest niestosowną, potrząsł głową, jakby z czoła chmurę chciał zrzucić.
Chicot wypogodziwszy oblicze, rzekł z uprzejmym uśmiechem:
— Biedna hrabina, chyba w drodze z nudów skona.
— Mówiłem — odpowiedział Monsoreau — że pojechała z ojcem.
— Ojciec może być bardzo godny, ale nie koniecznie zdolny do zabawienia, szczęściem że...
— Co? — zapytał z żywością hrabia.
— Co, co? — odpowiedział Chicot.
— Co to znaczy: „szczęściem?
— Jakiżeś podejrzliwy, hrabio.
Hrabia wzniósł ramiona.
— Przebacz, Wielki łowczy, ale mówiiśmy przez skłócenia i proś króla, aby cię objaśnił, bo on wielki filolog.
— Tak — rzekł Henryk — co znaczy ten wyraz?...
— Jaki wyraz?...
— „Szczęściem.”
— Szczęściem, znaczy szczęście. Szczęściem, mówiąc, podziwiałem dobroć Boga; szczęściem, mówiłem, bo może w drodze hrabina spotka kogo ze znajomych, który będzie się starał zabawić ją. Wyobraź sobie, Henryczku, pięknego rycerza przy hrabinie, który jej prawi cuda i rozśmiesza ją...
Zatruty sztylet utopiono w sercu wielkiego łowczego.
Jednak, gdy dla obecności króla miarkować się było potrzeba, wielki łowczy powstrzymał oburzenie.
— Jakto! zatem masz przyjaciół, którzy się także do Anjou udali? — mówił król, uśmiechem i spojrzeniem pieszcząc Chicota.
— Mógłbyś powiedzieć „mamy”, albowiem więksi to są przyjaciele hrabiego, jak moi.
— Zadziwiasz mnie, panie Chicot — rzekł hrabia, nie znam nikogo, coby...
— Zawsze tajemnica.
— Przysięgam!
— Wiesz o nich dobrze, panie hrabio, a nawet bardzo ci są drodzy, bo przed chwilą, chociaż napróżno szukałeś ich w tłumie, może z przyzwyczajenia...
— Ja? — zapytał hrabia.
— Tak; i jesteś bledszy niż wszyscy łowczy, jacy byli od Nemroda, aż do d’Hauteforta.
— Panie Chicot!..
— Bledszy, powtarzam: „Veritas veritatum”. Jest to barbaryzm w wyrażeniu, bo jedna jest prawda; gdyby ich było dwie, jedna byłaby mniejszą, lub większą, wszak prawda, Ezawie?..
— Nie, panie; ja wcale nie jestem filologiem, otóż dlaczego będę cię prosił, abyś wprost powrócił do owych przyjaciół i wymienił ich, jeżeli łaska, po nazwisku.
— Zawsze jedno powtarzasz. Wąchaj trop, hrabio, w twoje rzemiosło. Dowodem dzisiejszy jeleń, który się wcale ciebie nie spodziewał. Gdyby ci kto spać przeszkadzał, czy byś był kontent?..
Oczy pana de Monsoreau błądziły po osobach, otaczających Henryka.
— Jakto!... — zawołał, widząc puste miejsce przy królu.
— Dalej! dalej! — wołał Chicot.
— Książę Andegaweński — rzekł wielki łowczy.
— Au!.. au!.. — rzekł gaskończyk — otóż i zwierz wyskoczył.
— Czy wyjechał!.. — wykrzyknął hrabia.
— Wyjechał — odpowiedział Chicot — być może, że wczoraj wieczór wyjechał; Henryczku, kiedy wyjechał twój braciszek?..
— Tej nocy — odpowiedział król.
— Książę wyjechał!.. — pomruknął Monsoreau drżący.
— A!.. mój Boże, co mówisz, Najjaśniejszy panie — Nie mówię — odparł król — że mój brał wyjechał, wspomniałem tylko, że zniknął dzisiejszej nocy i że jego najlepsi przyjaciele nie wiedzą gdzie się znajduje.
— Gdybym wiedział — rzekł hrabia z gniewem.
— I cóż byłbyś uczynił? Prócz tego, nie jest to tak wielkie nieszczęście, skoro sprawia przyjemność pani de Monsoreau. Jaki to grzeczny książę; nasz przyjaciel Franciszek za Karola IX-go, był przychylnym Karolowi; za Henryka III-go, to samo. To szczęście, że jest ktoś na dworze, co reprezentuje ducha francuzkiego.
— Książę zniknął, książę zniknął!... — powtórzył pan de Monsoreau — czy pan tego pewnym jesteś?
— A pan?... — zapytał Chicot.
Wielki łowczy zwrócił się raz jeszcze ku miejscu, zazwyczaj zajmowanemu przez księcia.
— Zgubiony jestem — pomruknął z widocznym zamiarem ucieczki, aż Chicot go zatrzymał.
— Bądź spokojny i nie kręć się, bo to nieprzyjemnie królowi. Na moję duszę, obciąłbym być na miejscu twojej żony, chociażby dlatego, aby codziennie widzieć księcia i słyszeć pana Aurilly, który jak Orfeusz gra na lutni. Jakie szczęście, dla twojej zony!
Pan de Monsoreau zadrżał z gniewu.
— Spokojnie panie wielki łowczy — rzekł Chicot — ukryj radość; otóż zaczyna się posiedzenie i nie przystoi objawiać namiętności; słuchaj, co król mówi.
Trudno było wielkiemu łowczemu utrzymać się na miejscu, albowiem sala coraz bardziej się przepełniała; pozostał więc nieruchomy i w ceremomalnej postawie.
Całe zgromadzenie było w ruchu, Gwizyusz wszedł i ugiął kolano przed królem, wprzódy jednak spojrzał na puste miejsce księcia Andegaweńskiego.
Król powstał, a heroldowie zalecili milczenie.
— Panowie!... — rzekł król pośród najgłębszego milczenia i upewniwszy się, że d’Epernon, Schnmberg, Maugiron i Quelus, zastąpieni w swojej służbie przez dziesięciu szwajcarów, stanęli za nim; panowie, król jako stojący pośrodku pomiędzy ziemią i niebem, zarówno słyszy głosy pochodzące z góry jak z dołu, to jest, słyszy co Bóg zaleca i czego lud żąda.
Jest to pewność dla wszystkich moich poddanych, a pojmuję ją jako połączenie sił wszystkich ku obronie wiary, przyjemną nam więc była rada, jaką książę Gwizyusz udzielił.
Oświadczam więc, ponieważ każde ciało powinno mieć głowę, zatem obowiązkiem jest moim wyznaczyć naczelnika, którego nazwisko...
Tu Henryk zrobił przystanek.
Słychaćby było lot muchy wśród natężonej uwagi.
Henryk powtórzył.
— Oświadczam, że naczelnik ligi nazywać się będzie Henryk Walezyusz, król francuzki i polski.
Henryk wymawiając te słowa, wzniósł głos z wyrazem uniesienia, na znak tryumfu i dla zapalenia swoich przyjaciół, gotowych do wybuchnięcia, jak równie dla pokonania należących do Ligi, których szemrania objawiały nieukontentowanie, przestrach i podziw.
Książę Gwizyusz zapomniał o swoim bycie; duże krople potu spływały mu po czole; spoglądał to na księcia Mayenne, to na kardynała, stojących wpośród zgromadzenia, jeden na prawo, drugi na lewo.
Monsoreau więcej jeszcze zdziwiony nieobecnością księcia Andegaweńskiego, zaczął się uspakajać, przypominając sobie słowa Henryka III-go.
W rzeczy samej, książę mógł zniknąć nie wyjechawszy.
Kardynał opuścił miejsce, w którem się znajdował i przecisnął się do brata.
— Franciszku — rzekł mu do ucha — albo się mylę, albo nie jesteśmy bezpieczni. Wychodźmy, bo lud dziwaczny, wczoraj się srożył, dziś króla ubóstwia.
— Dobrze — odpowiedział Mayenne. Zaczekaj bracie, muszę zapewnić odwrót.
— Idź.
Kiedy król pierwszy podpisał akt, przygotowany przez pana Morvilliers — rzekł przez nos, tonem wesołym do Gwizyusza.
— Podpisz, mój kuzynku.
I podał mu pióro.
Następnie, wskazał miejsce końcem palca.
— Tu, tu, podemną. Teraz podaj kardynałowi i księciu Mayenne.
Lecz Mayenne był już na schodach, a kardynał w innym pokoju.
Król zauważył ich nieobecność.
— Zatem podaj pióro wielkiemu łowczemu. Książę podpisał, oznaczonej osobie podał pióro i zrobił poruszenie, aby się oddalić.
— Zaczekaj — rzekł król.
Kiedy Quelus dumnie pochwycił pióro z rąk pana de Monsoreau i kiedy nietylko cała szlachta obecna, ale nawet naczelnicy cechów gotowali się do podpisów, król mówił do Gwizyusza:
— Mój kuzynie, wszak to twoja była rada, aby z całej Ligi zrobić załogę dla naszej stolicy. Wojsko gotowe, bo ich dowódzcą jest król.
— Zapewne, Najjaśniejszy panie — odpowiedział książę nie wiedząc co mówi.
— Nie przypomniałem — mówił król — że mam drugie jeszcze wojsko, którem z prawa dowodzi najwaleczniejszy we Francyi. Kiedy ja będę Ligą dowodził, ty dowódź mój kuzynie wojskiem.
— Kiedyż mogę się oddalić?... — zapytał książę.
— Choćby i zaraz — odpowiedział król.
— Henryczku, Henryczku — wołał Chicot, któremu przyzwoitość nie pozwalała biedź za królem i mowę przerywać.
Ponieważ król nie słyszał, albo słysząc nie pojmował o co rzecz chodzi, postąpił ku niemu z powagą, trzymając w ręce ogromne pióro.
— Będziesz że milczał — rzekł.
Już było za późno. Król, jakeśmy powiedzieli, objawił księciu swoje zanominowanie pomimo poruszeń i grymasów gaskończyka.
Gwizyusz wziął patent i wyszedł.
Kardynał czekał go przy drzwiach sali, a na obudwu Mayenne przy bramie Luwru.
Natychmiast wsiedli na konie i prawie w dziesięć minut, byli za murami Paryża.
Reszta zgromadzenia oddaliła się powoli.
Jedni wołali: niech żyje król! inni niech żyje Liga!
— Przynajmniej — rzekł Henryk z uśmiechem — rozwiązałem wielkie zagadnienie.
— Tak, tak — pomruknął Chicot — wielkim jesteś matematykiem.
— Zapewne — odparł król — przynajmniej tych hultajów przyprowadziłem do tego, że krzyczą jednakowo.
— „Sta bene” — odezwała się królowa matka, ściskając rękę syna.
— Wierzaj temu i pij mleko — mówił gaskończyk.
— Najjaśniejszy panie — mówili ulubieńcy, zbliżając się tłumnie do króla — wielki okazałeś talent.
— Oni myślą, że pieniądze spadną im jak manna — podszepnął Chicot królowi.
Odprowadzono króla z tryumfem do jego mieszkania; w orszaku towarzyszącym mu, jeden tylko Chicot prześladował go swojemi lamentacyami.
Ten upór trefnisia zmusił króla, że sam z nim pozostał.
— Czemuż — rzekł Henryk, zwracając się do gaskończyka, czemuż nigdy ze mnie nie jesteś zadowolony? Nie żądam grzeczności, ale przynajmniej bądź przyzwoitym.
— Masz słuszność Henryku.
— Przyznasz, że krok był zręczny.
— Nie ze wszystkiem.
— Jesteś zazdrosnym.
— Bynajmniej; kogo innego obrałbym za przedmiot zawiści.
— Cóż u licha!
— A! jakaż miłość własna!
— Czy jestem, albo nie, królem Ligi?
— Zapewne że jesteś. Ale...
— Co za ale?
— Ale nie jesteś królem Francyi.
— A kto nim jest?
— Wszyscy, wyjąwszy ciebie. Naprzód, twój brat.
— Mój brat? o kim chcesz mówić?
— O księciu Andegaweńskim.
— Uwięziłem go.
— Chociaż więzień, jest namaszczony, a ty nie.
— Przez kogo namaszczony?
— Przez kardynała Gwizyusza; słuchaj Henryku, nie radzę ci mówić o policyi. Pod twoim bokiem, w Paryżu, wobec trzydziestu trzech osób, namaszczają króla, a ty nie wiesz o niczem.
— A ty wiesz?
— Zapewne.
— Jakim sposobem możesz wiedzieć?
— Bo ty masz policyę za pomocą pana de Morvilliers, a ja sam przez siebie.
Król zmarszczył brwi.
— Mamy już, jako króla francuzkiego, nie licząc Henryka Walezyusza, mamy Franciszka Andegaweńskiego i księcia Gwizyusza.
— Gwizyusza?
— Gwizyusza, Henryka Gwizyusza, Henryka Balafre, powtarzam, mamy Gwizyusza.
— Piękny król, którego skazuję na wygnanie, którego do wojska oddalam.
— Wybornie! to tak samo, jak ciebie wygnali do Polski; to tak samo, jakby nie było litości w Krakowie i w Paryżu. Prawda, wysyłasz go do wojska i to ma być krok dyplomatyczny; wysyłasz go do wojska, to jest, oddajesz pod jego rozkazy trzydzieści tysięcy ludzi. Prawda, jakież to wojsko! to nie twoja Liga. Bynajmniej, to wojsko mieszczańskie, dobre dla Henryka Walezyusza, ale nie dla księcia Gwizyusza, któremu potrzeba żołnierzy, a jakich żołnierzy? wytrwałych, zaprawionych, zdolnych zwyciężyć dwadzieścia wojsk Ligi. Tym sposobem, Gwizyusz będąc królem z władzy, zapragnie i tytułu, a nie potrzebuje, jak tylko zatrąbić i powiedzieć: naprzód! połknijmy Paryż i z nim Henryka Walezyusza! Oni gotowi to uczynić, ja ich znam.
— Zacny polityku — mówił Henryk — o jednej zapominasz rzeczy.
— Być może, czy nie o czwartym królu?
— Nie; zapominasz — mówił Henryk z największą wzgardą, że chcąc panować nad Francyą, gdy żyje Walezyusz, który nosi koronę, trzeba jego przodków policzyć. Gdyby podobna myśl przyszła księciu Andegaweńskiemu, jeszcze byłaby możebną, bo pochodzi z tej samej dynastyi; jego przodkowie są zarazem moimi; może wystąpić ze mną do walki i połykać się, bo pomiędzy nami jest tylko kwestya pierwszeństwa rodu. Ale Gwizyusz, zobacz herb tylko i powiedz czy lilie francuzkie to samo są co szczygły Lotaryngskie.
— Otóż w tem błąd — rzekł Chicot.
— Jakto, błąd?
— Gwizyusz jest z lepszego domu, niż sadzisz.
— Z lepszego domu odemnie?... — zapytał król z uśmiechem.
— Tak, tak Henryczku.
— Oszalałeś.
— Jestem też błaznem.
— Ale naucz się czytać, mój drogi.
— Ty umiesz czytać, Henryku, więc czytaj.
I Chicot wyjął z za sukni pargamin, na którym Mikołaj Dawid napisał znajomą nam genealogię, tę samę, która potwierdzona przez Papieża, powróciła z Rzymu i według której Gwizyusz pochodził od Karola Wielkiego.
Henryk zbladł spojrzawszy na pargamin, i poznawszy na nim pieczęć Ś-go Piotra.
— Cóż ty na to, Henryku?.. — zapytał Chicot — lilie coś za daleko? szczygły, zdaje mi się chcą wznieść się do orłów cesarskich; strzeż się, mój synku!
— Jakim sposobem dostałeś tę genealogię?...
— Ja?... alboż ja się zabawiam podobnemi rzeczami? ona sama mię szukała.
— A gdzie była pierwej.
— O pewnego adwokata.
— Jak on się nazywa?
— Mikołaj Dawid.
— Gdzie on był?
— W Lyonie.
— A kto ją w Lyonie wziął od adwokata?
— Jeden z moich przyjaciół.
— A co robi ten przyjaciel?
— Prawi kazania.
— Zatem to mnich?
— Nie inaczej.
— Jak się nazywa? — Gorenflot.
— Jakto! ten sam przebrzydły mnich, który prawił u Ś-tej Genowefy i który wczoraj na ulicy mnie znieważał?...
— Czy przypominasz sobie Brutusa, który głupiego udawał?
— Ale ten zakonnik, to wielki polityk.
— Czy słyszałeś o Machiawelu, sekretarzu rzeczypospolitej florenckiej?... twoja matka jego jest wychowanką.
— Czy on odebrał ten papier adwokatowi?...
— Odebrał siłą.
— Mikołajowi Dawid?..
— Jemu samemu.
— Zatem, to zuch.
— Jak Bayard.
— I taki czyn spełniwszy, jeszcze się mnie nie przedstawił, dla odebrania nagrody?..
— Skromnie powrócił do klasztoru i oto tylko Boga prosi, aby nikt nie wiedział, że z niego wychodził.
— A więc jest skromny?
— Jak święty Krepin.
— Na honor, Chicocie, twojemu mnichowi warto dać Opactwo.
— Podziękuje za nie.
Następnie trefniś mówił do siebie:
— Na honor, czy też pomiędzy Mayenne i Walezyuszem, pomiędzy powrozem, a prebendą będzie wisiał9 Z tem wszystkiem, jeżeli śpi, dziwne rzeczy śnić musi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.