Ostatni Mohikan/Tom IV/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Ostatni Mohikan
Data wyd. 1830
Druk B. Neuman
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Feliks Wrotnowski
Tytuł orygin. The Last of the Mohicans
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII.

I nie wprzódy się w swoim gniewie Feb uśmierzy,

Aż król powróci zdobycz, którą dotąd trzyma

I darmo odda brankę z czarnemi oczyma.
Homer.

Kedy Unkas rozdzielał swoje siły, lasy były tak spokojne, i prócz kilkunastu osób naradzających się cicho, tak na pozor pozbawione mieszkańców, jak w ówczas kiedy pierwszy raz z rąk Stworzyciela wyszły. Oko zagłębiając się pomiędzy gęste drzew konary spotykało tu i ówdzie wolne przerwy śrzód gałęzi i liści, lecz nigdzie nie mogło postrzedz nic takiego, coby było obce temu miejscu, albo nie zgodne z jego ciszą.
Jeżeli czasem gałązka zachwiana od ptaka, lub orzech upuszczony z łapek wiewiórki, zwróciły uwagą Delawarów na miejsce skąd ten szelest pochodził, wnet tém uroczystsze i bardziej uderzające następowało milczenie. Ciągle tylko dawał się słyszeć szmer płynącego powietrza po zieloném sklepieniu puszczy na wiele set mil rozległej.
Widząc pustki i głęboką głuszę lasu, dzielącego stanowisko Delawarów od obozu ich nieprzyjaciół, możnaby było mniemać, że nigdy stopa ludzka nie powstała w tych stronach: bezwładność i spoczynek ogarniały tu wszystko; lecz Sokole Oko postawiony na czele głównego działania, nie tak mało znał z kim miał do czynienia, żeby go mogły złudzić te zwodnicze pozory.
Kiedy się jego oddział zgromadził, wziął on swoję danielówkę pod pachę, i dawszy znak towarzyszom poszedł nazad ku rzeczce, którą przebywali przychodząc. Nad jej brzegiem zatrzymał się, póki wszyscy nie nadeszli, a potém zapytał w języku delawarskim:
— Czy wie — kto z was dokąd płynie ten strumień?
Jeden Delawar wyciągnął rękę, otworzył dwa palce i ukazując ich spojenie, odpowiedział:
— Nim słońce bieg swój zakończy, mała rzeka będzie w wielkiej. — Czyniąc później nowy giest wyrazisty, dodał: — Połączone obie stają się jedną dla bobrów.
— Tak ja i myśliłem uwalając kierunek wody i położenie gór okolicznych; — rzecze Sokole Oko, rzucając bystry swój wzrok pomiędzy rozdzielone drzew wierzchołki. — Wojownicy! bodziemy skrycie szli brzegiem tej rzeczki, aż póki nie wpadniém na trop Huronów.
Towarzysze swoim zwyczajem przez krótkie wykrzyknienie dali znak zgody; lecz gdy naczelnik ruszał z miejsca żeby im przodkować, niektórzy wyrazili mu na migach, że nie wszystko jest jak należy. Strzelec zrozumiał ich natychmiast i obejrzawszy się postrzegł psalmistę dążącego za nimi.
— Czy wiesz, przyjacielu, — odezwał się do niego poważnie, a może i nieco pyszniąc się ze swojego dowództwa; — czy wiesz, że to jest oddział nieustraszonych wojowników, wysłany na niebezpieczną wyprawę i prowadzony przez takiego, co chociaż nie zdatny do układania pięknych słówek, ale lubi prędko przystępować do dzieła? Nim upłynie dziesięć minut, może już trzeba będzie iść po ciałach martwych czy żywych Huronów.
— Lubo ustnie nie byłem uwiadomiony o waszém przedsięwzięciu, — odpowiedział Dawid z ożywioną twarzą i takim ogniem w oczach, jakiego nigdy nie miało jego spokojne i bez żadnego wyrazu spójrzenie, — żołnierze twoi przywiedli mi na myśl synów Jakóba, idących przeciw Sichemitom za to, że ich wódz chciał pojąc żonę z narodu wybranego od Pana. Nadto, wiele odbyłem podróży z panienką, którą staracie się oswobodzić, mieszkałem przy niej w okolicznościach bardzo opacznych, i chociaż nie jestem człowiekiem wojskowym, chociaż nie noszę szabli u boku, chciałbym uczynić cokolwiek dla niej w tym razie.
Sokole Oko wahał się przez chwilę, jak gdyby nie wiedział co miał czynić z tak szczególniejszym ochotnikiem, a potém odpowiedział:
— Wiesz co, mój przyjacielu, nie umiesz robić żadna bronią, nie masz strzelby; lepiej zostaw to nam samym: Mingowie oddadzą zaraz co wzięli.
— Nie mam ja wprawdzie chełpliwości i okrócieństwa Goliatowego, — rzecze Dawid wydobywając procę z pod poły; — lecz nie zaniechałem naśladować syna Izraela. W dzieciństwie często wprawiałem się do tej broni; możem więc nie zupełnie jeszcze zapomniał jej używać.
— Hm! — rzecze Sokole Oko obojętnie i wzgardliwie oglądając procę i skórzany fartuch psalmisty; — mogłoby to wszystko bydź dobre, gdybyśmy mieli bronić się tylko od strzał, albo wreszcie i nożów, ale to bieda że Francuzi każdego Minga opatrzyli w porządną strzelbę. Jednak, ponieważ jak się zdaje masz sekret, za pomocą którego cały przechodzisz śrzód ognia i tyle byłeś dotąd szczęśliwy.... Panie majorze, dla czego pański kurek nie na piesku? Dosyć strzelić raz przed czasem, żeby dwadzieścia głów rozsadzić bez użytecznie. — Jeżeli chcesz, śpiewaku, idź sobie z nami; będziesz mógł nam dopomodz, kiedy przyjdzie wydać okrzyk wojny.
— Dziękuję ci przyjacielu; strapiłaby się dusza moja, gdybyś był mię nie przyjął, — odpowiedział Dawid, jako naśladowca, którego pysznił się imieniem, zbierając nad rzeczką kamienie do fartucha, chociaż nie miał żadnej skłonności kogokolwiek zabić.
— Nie zapomnij tylko, — dodał strzelec rzucając na niego znaczące spojrzenie; — że idziemy bić się, a nie trele wywodzić. Pamiętaj że nim przyjdzie pora wydać okrzyk wojny; żaden inny głos prócz huku strzelb nie powinien odzywać się tutaj.
Dawid pokorném skłonieniem głowy dał znak, że przyjmuje ten warunek, a Sokole Oko spojrzawszy jeszcze raz na swoich jak gdyby chciał zapewnić się czy są wszyscy, kazał ruszać dalej.
Oddział strzelca więcej mili szedł po nad rzeką. Spadziste jej brzegi i krzaki otaczające same koryto, zasłaniały ich tak dobrze, iż z żadnego punktu śledzące oko nie mogłoby ich ujrzeć; przez całą drogę jednak, nie zaniedbywano wszelkich ostrożności, właściwych Indyanom idącym do boju. Dwóch dzikich w pewnej odległości przodując swoim towarzyszom, płazem prawie pełzło po za obu brzegach, a bystry ich wzrok przez każdy otwór między gałęźmi wciskał się w głąb lasu. Nie dość na tém, cała gromada zatrzymywała się co pięć minut najmniejszy szelest rozróżniano z delikatnością słuchu, ledwo pojętą dla ludzi mniej zbliżonych do stanu natury. Nic wszakże nie wstrzymało ich kroków i przyszli aż na miejsce, gdzie mniejsza rzeczka łączyła się z większą, nie mając ładnego powodu mniemać iżby byli odkryci. Strzelec kazał tu stanąć i podniósł oczy ku niebu.
— Możemy mieć dobry dzień do bitwy, — rzecze do Hejwarda po angielsku, ciągle przypatrując się powłóczystym chmurkom. — Kiedy słońce świeci i strzelba lśni się, trudno jest brać na cel. Wszystko nam sprzyja; Huronowie mają wiatr przeciw sobie: cały dym poleci im w oczy; nam zaś nic niebędzie ćmiło wzroku. Ale otoż już kończą się zarosłe i nie masz żadnej dla nas zasłony. Bobry od sta lat zamieszkały te nadbrzeża: widzisz pan co tu pniów pozgryzanych! ledwo gdzie nie gdzie drzewo żyjące niby jeszcze.
Strzelec w kilku tych słowach dał trafny rys widoku, jaki otworzył się przed nimi. Rzeka płynęła tu nie jednostajnie, raz cisnąc się gwałtownie przez skaliste parowy, drugi raz rozlewając się szeroko na głębokie doliny. Wszędzie nad brzegami dawały się widzieć suche drzewa dawniej lub później pozbawione życia; jednych były już tylko pnie czarniawe, inne świeżo ogołocone z kory, zaledwo więdnieć poczynały. Kilka rozwalonych i mchem porosłych bobrowych chatek, czas jeszcze oszczędzał, jakby na świadectwo, że kiedyś całe pokolenia tych stworzeń zaludniały tę pustynię..
Nigdy strzelec z takiem natężeniem uwagi nie oglądał wszystkich stron okolicy, pośrzód której znajdował się teraz. Wiedział on że mieszkania Huronów były najdalej o pół mili i lękając się wpaśdź na jaką zasadzkę, z niespokojnością szukał bądź najmniejszego śladu nieprzyjaciół.
Raz lub dwa razy brała go chętka dać hasło do szturmu i ubiedz nieprzyjacielski oboz, lecz zawsze doświadczenie przedstawiało mu natychmiast całe niebezpieczeństwo tak zuchwałego kroku. Znowu więc nadstawiał ucha i z niecierpliwością pragnął usłyszeć jakikolwiek znak potyczki w stronie gdzie stał Unkas; ale nic nie przylatywało z tamtąd, prócz świszczącego wiatru, który w przestworach lasu zmiatając i wichrząc liście zapowiadał burzę. Nakoniec uprzykrzyła mu się ostrożność, poszedł za natchnieniem wrodzonej sobie odwagi i postanowił nie ociągać się dłużej.
Skoro wódz stojący na podsłuchach za krzakiem w pewnej odległości przed swoim oddziałem, dał rozkaz cichym głosem; wojownicy ukryci w parowie przy samém łożysku rzeki, zaczęli wysuwać się na brzeg wyniosły, jak żałobne cienie, i wnet wszyscy zgromadzili się koło niego. Sokole Oko wskazawszy palcem gdzie iść mieli, ruszył sam na przód. Delawarowie uszykowali się rzędem i szli za nim pojedynczo, tak ściśle stąpając w jego ślady, iż gdyby nie było Hejwarda i Dawida, pozostałby znak przechodu jednego tylko człowieka.
W tém zaledwo ukazali się na otwartém miejscu, dziesiątek wystrzałów razem dano do nich z tyłu; jeden Delawar podskoczywszy jak daniel ugodzony kulą, padł na ziemie bez ruchu.
— No! a właśnie lękałem się jakiegokolwiek czartowstwa podobnego rodzaju! — zawołał strzelec po angielsku i zaraz z szybkością błyskawicy dodał w języku Delawarów: — Prędko za drzewa, i strzelać!
Na te słowa cały oddział rozpierzchnął się tak szybko, ze nim Hejward ochłonął z zadziwienia, już sam tylko pozostał z Dawidem. Ale na szczęście Huronowie wzięli się do odwrotu i w tej chwili przynajmniej nie było niebezpieczeństwa dla nich. Przerwa ta potyczki nie trwała jednak długo; zaraz Sokole Oko ukazał się z ukrycia, dał ognia, i na czele swoich nacierając nieprzyjaciół cofających się zwolna, przeskakiwał od drzewa do drzewa to strzelając, to nabijając strzelbę.
Zdawało się z początku, ze bardzo mała liczba Huronów była w zasadzce; lecz im usuwali się dalej, tym więcej ich przybywało i wkrótce zebrały się siły zdolne wstrzymać, a nawet i odeprzeć Delawarów. Hejward wmięszał się pomiędzy walczących i naśladując ostrożność towarzyszów, strzelał ciągle kryjąc się i ukazując się naprzemian. Bitwa wzmagała się co raz bardziej. Huronowie zatrzymali się w odwrocie; obie strony stanęły na miejscu. Mało jednak było ranionych, bo każdy usiłował ile możności kryć się za drzewem i wtenczas tylko wychylał się trochę kiedy brał na cel.
Z tém wszystkiém położenie Delawarów zaczynało pogorszać się widocznie. Sokole Oko przewidywał bardzo dobrze co ich spotkać mogło, lecz nie miał sposobu temu zaradzić. Równie cofać się jak stać na miejscu było niebezpiecznie, bo nieprzyjaciel otrzymujcie ciągle nowe posiłki, rozszerzał skrzydła w ten sposób, że mała garstka wojowników strzelca, prawie nie mogąc już znaleść zasłony, musiała zwolnić ogień, a wkrótce spodziewała się bydź otoczoną przez całe pokolenie Huronów. W chwili tak okropnej obawy, krzyk wojenny i huk broni ręcznej rozległ się blisko tego miejsca, gdzie Unkas stał w głębokiej dolinie, daleko niżej od wzgórza, na którem Sokole Oko potykał się z zajadłością i rospaczą.
Nagły ten odgłos drugiej potyczki sprawił dla strzelca i jego towarzyszów najpomyślniejszy skutek. Nieprzyjaciel oczewiście podług pewnego planu wykonywał swoje obróty, lecz mylnie rachując liczbę zatajonego w lesie oddziału, zostawił zbyt małą siłę przeciw gwałtownemu natarciu młodego Mohikana. Gdy wiec wrzawa bitwy zaczęła zbliżać się co raz bardziej, Huronowie opasujący hufiec Sokolego Oka, zmiarkowawszy że ich towarzysze ulegają, pośpieszyli w większej części na główny punkt obrony.
Głosem i przykładem zagrzewając wojowników swoich, Sokole Oko dał natychmiast rozkaz nacierać na nieprzyjaciela, co podług ich sposobu toczenia bitew znaczyło posuwać się od drzewa do drzewa co raz bardziej naprzód, nie ukazując się jednak na widok. Attak ten szedł z początku pomyślnie, Huronowie musieli cofać się bez przestanku. Lecz skoro weszli w gęste zarosłe, zatrzymali się znowu i potyczka inny obrót wzięła. Ogień z obu stron równie był rzęsisty; wytrwałość oporu odpowiadała zapałowi napaści i nie można było zgadnąć na czyją szalę padnie los wygranej. Delawarowie nie stracili jeszcze ani jednego człowieka, ale z powodu mniej obronnego stanowiska, krew ich zaczynała już płynąć obficie.
Gdy tak znowu groziło niebezpieczeństwo, Sokole Oko znalazłszy zręczność wemknął się za tez same drzewo, za którém chronił się Hejward, i mając po prawej ręce większą część wojowników swoich gotowych na każde zawołanie, dawał szybkie lecz bezskuteczne wystrzały do nieprzyjaciół zasłonionych gęstwiną.
— Pan jesteś młody, majorze, — rzekł nakoniec do towarzysza, opierając się dla wytchnienia na ulubionej danielówce swojej; — jesteś młody, a zatém może kiedykolwiek zdarzy się panu dowodzić wojskiem przeciwko tym szatanom Mingom. Masz więc zręczność poznać zasady bitw indyjskich. Cała rzecz zależy na tém, żeby mieć rękę szybką, oko bystre i schronienie blizkie. Przypuśćmy, że pan komenderujesz teraz oddziałem wojsk królewsko amerykańskich: zobaczmyż jakbyś postąpił w tym razie.
— Kazałbym tych łotrów wysadzić na bagnety.
— Zapewne, takto rozumują wszyscy biali. Ale w tych pustyniach każdy wódz powinienby naprzód zapytać sam siebie, czy nie można by szczędzić choć jednego życia! Niestety! — dodał kiwając głową jak gdyby smutna myśl mu przyszła, — ze wstydem wyznać muszę, że przyjdzie czas kiedy w tych potyczkach koń będzie stanowił wszystko. Bydle więcej zdąży niż człowiek, i będziemy musieli nakoniec wziąść się do koni. Przypuść pan konia za dzikim; jak tylko raz wystrzeli, pewno nie zatrzyma się nigdy żeby nabić znowu.
— O tém pomówiemy lepiej innym czasem — przerwał Hejward; — a teraz czy mamy przypuścić attak?
— Nie rozumiem dla czego, jeżeli potrzeba wytchnąć chwil kilka, nie mielibyśmy obrócić tego czasu na pożyteczne uwagi, — odpowiedział strzelec łagodnie. — Attakować zbyt nagle, nigdy ja nie lubię, bo to zawsze bezpotrzebnie kilka głów kosztuje. Jednakże, — dodał nastawując ucha ku tej stronie, gdzie w oddaleniu dawał się słyszeć hałas bitwy, — może Unkas żąda naszej pomocy; trzeba rozpędzić tych łotrów, co nam zastępują drogę.
To rzekłszy, odwrócił się natychmiast z pewném już postanowieniem i głośno zawołał na swoich Indyan. Ci odpowiedzieli mu przeciągłym krzykiem i na dany znak każdy szybko obiegł koło swojego drzewa. Skoro tylu ukrytych nieprzyjaciół ukazało się razem, Huronowie chwycili się do strzelb i dali ognia, lecz z pośpiechu żaden nie trafił. Delawarowie natenczas nie dając im ani odetchnąć, wielkiemi susami rzucili się do nich, jak pantery na swą zdobycz. Nie ominęło to jednak, czego się strzelec obawiał: kilku starych, przebieglejszych nad innych Huronów, nie dało się oszukać tym sposobem; oszczędzili oni naboje i przypuściwszy Delawarów, blisko, trzech położyli trupem. Strata ta wszakże, bardziej jeszcze rozjuszyła towarzyszów Sokolego Oka: z wściekłością wpadłszy między gęste krzaki zmiatali wszystko cokolwiek im stawiło opor.
W alka siły na siłę nie trwała długo: Huronowie spiesznie ustępować musieli; lecz skoro ujrzeli się już na drugim brzegu zarośli bez żadnej zasłony za sobą, stanęli znowu i wzięli się do obrony z tą zajadłością, jaką okazuje zwierz drapieżny wyparty ze swojej jamy. W chwili krytycznej kiedy bitwa jeszcze raz zaczynała bydź wątpliwą, huk strzału rozległ się z tyłu Huronów, kula gwiżdżąc przeleciała trzebież bobrową i wnet pośrzód ich mieszkań dał się słyszeć potężny okrzyk wojny.
— To Sagamor! — zawołał strzelec, ogromnym głosem powtarzając krzyk przyjaciela; — wzięliśmy ich we dwa ognie, nie ujdą nam teraz!
Trudno jest wystawić sobie, do jakiego stopnia, niespodziany ten attak przeraził Huronów. Pozbawieni wszelkiej zasłony, nie myśląc już o żadnym sposobie odporu, wszyscy razem wydali krzyk rozpaczy i w ucieczce tylko szukali ratunku. Wielu ich natenczas padło od kul nieprzyjacielskich.
Nie zatrzymamy się nad opisem spotkania strzelca z Szyngaszgukiem i czulszych jeszcze powitań Dunkana z ojcem jego Aliny. Kilka słów powiedzianych na prędce wytłumaczyło wzajemnie stan rzeczy, a potem Sokole Oko przedstawując oddziałowi swemu Sagamora, złożył swą władzę w ręce naczelnika Mohikanów. Szyngaszguk przyjął dowództwo, do którego urodzenie i wziętość dawały mu niezaprzeczone prawo, z tą powagą, jaka szczególnie zaręcza posłuszeństwo wodzowi dzikich. Idąc za przewodnictwem strzelca nowy wódz i wojownicy jego poszli na powrót przez tez same zarosłe, co dopiéro były placem krwawej potyczki. Delawarowie znajdując swoich trupów ukrywali starannie, poległym nieprzyjaciołom zaś obdzierali głowy. Ponieważ zwycięzcy po tak żwawej utarczce potrzebowali wytchnienia, Sagamor kazał zatrzymać się na jednym pagórku gęstemi pokrytym drzewami. U nóg ich na wiele mil ciągnął się ciasny wąwóz zarosły lasem: w śrzodku tego parowu Unkas walczył przeciwko głównym siłom Huronów. Mohikan i jego towarzysze przystąpiwszy nad krawędź wzgórza słuchali pilnie. Wrzawa bitwy zdawała się co raz blizszą, ptastwo zaczęło przelatywać nad doliną, jak gdyby spłoszone hukiem, i wkrótce dym rozciągnięty poziomie wznosząc się nad drzewa, ukazał miejsce najzaciętszej potyczki.
— Zbliżają się w tę stronę, — rzecze Dunkan, skoro rozległ się nowy wystrzał ręcznej broni; — jesteśmy tak na samym śrzodku ich linii, że nie będziemy mogli działać skutecznie.
— Ciągną oni do tego dołu, gdzie najgęstsze drzewa, — odpowiedział strzelec, — i będziemy mogli uderzyć na nich z boku. A co, Sagamorze, zaraz będzie czas wydać okrzyk wojny i siąść im na kark. Ja tym razem pozostanę z wojownikami mojego koloru: ty mnie znasz, Mohikanie; bądź pewny ze ani jeden nie przejdzie tej rzeczki, co jest za nami, nie usłyszawszy huku danielówki.
Wódz indyjski stał jeszcze chwil kilka cały zajęty wrzawą bitwy, która zbliżając się widocznie, oznajmowała że Delawarowie brali górę, i nie piérwej zszedł z swojego miejsca, aż kule padając koło niego jak ziarna gradu przed burzą, przeświadczyły go iż równie przyjaciele jak nieprzyjaciele, byli już bliżej niżeli się spodziewał. Sokole Oko z towarzyszami swoimi ukrył się za gęstym krzakiem i czekał dalszych wypadków z tą niezachwianą spokojnością, jaką w podobnym razie, tylko samo przyzwyczajenie nadać może.
Wkrótce huk broni ognistej przestał powtarzać się po lasach i grzmiał tak czysto, jak gdyby strzelano na otwarłém polu. Nakoniec Huronowie wyparci z puszczy zaczęli ukazywać się jeden po drugim i zbierając się co raz gromadniej szykowali się za ostatniemi drzewami, gdzie pozbawionych dalszego ratunku rozpacz już tylko uzbrajała w męztwo. Hejward drżący z niecierpliwości nie mógł ustać na miejscu i zaiskrzone oczy ciągle zwracał na Szyngaszguka, zapytując go niby, czy nie czas już uderzyć. Lecz pełen powagi i godności wódz siedząc na urwisku skały, przypatrywał się bitwie tak spokojnie, jak gdyby był najobojętniejszym widzem.
— Czas już Delawarom dać ognia! — odezwał się nareszcie Dunkan.
— Nie jeszcze, nie, — odpowiedział strzelec; — kiedy nasi zbliżą się dosyć, Sagamor oznajmi ze jest tutaj. Patrz pan, łotry zbierają się za tą kupą sosen, jak pszczoły koło swej matki. Dalibóg, dziecko trafiłoby kulą w śrzodek tego roju.
W tem Szyngaszguk dał hasło, cały oddział jego strzelił razem i dziesiątek Huronów padło trupem. Na jego okrzyk wojny odpowiedziało radosne wołanie w lesie i tejże chwili rozległ się wrzask tak przeraźliwy, jak gdyby tysiąc piersi wyzionęło go spoinie. Strwożeni Huronowie pierzchnęli na dwie strony, a przez złamany śrzodek ich szeregu, Unkas wyszedł z lasu na czele przeszło stu wojowników.
Rzucając rękoma w lewo i w prawo, młody wódz ukazywał nieprzyjaciół towarzyszom swoim. Rozerwane skrzydła Huronów uciekały w dwie przeciwne strony, zwycięzcy poszli za zbiegami w pogoń, rozdwoił się odgłos bitwy i oddalając się w rozmaitym kierunku niknął powoli w miarę tego, jak walczący zagłębiali się w puszczy. Jednak nieliczny hufiec Huronów gardząc ucieczką cofał się zwolna, jak gromada osoczonych lwów i wstępował na wzgórek, z którego tylko co Szyngaszguk ze swoim oddziałem pośpieszył do boju. Magua odznaczał się pomiędzy nimi, równie hardą i dziką, jak rozkazującą jeszcze postawą.
Zapamiętale rozsyłając wszystkich wojowników swoich na ściganie zbiegów, Unkas pozostał prawie sam jeden. Mimo to wszakże, skoro ujrzał Chytrego Lisa, żadnej więcej uwagi czynić niezdolny, wydał okrzyk wojny, i gdy czterech lub pięciu towarzyszów przyskoczyło do niego, bez względu na nierówność liczby, rzucił się ku nieprzyjaciołom. Magua śledząc każdy krok nienawistnego przeciwnika, skoro postrzegł że młody bohater, uniesiony niebacznym zapałem, sam się podaje pod jego ciosy, zatrzymał się z sercem drgającém od okrótnej radości; lecz w tém rozległ się krzyk z drugiej strony i Długi Karabin ukazał się na czele białych. Huron znowu wziął się do odwrotu i uchodził dalej na wzgórek.
Unkas ścigał tak zapalczywie, że prawie nie widział przyjaciół spieszących mu w pomoc. Próżno Sokole Oko wolał na niego żeby się nie narażał. Krok w krok idąc za nieprzyjaciółmi, zuchwale gardził ich strzałami i zmuszał uciekać tak szybko jak gonił. Szczęściem, zawzięte gonitwy te nie trwały długo, inaczej strzelec ze swoimi pozostałby w tyle, a młody Mohikan padłby ofiarą zbytecznej odwagi. Lecz nim co podobnego stać się mogło, zwyciężeni i zwycięzcy niemal razem wpadli do wsi Wyandotów.
Na widok mieszkań swoich nowém męztwem zagrzani Huronowie, stanęli raz jeszcze i z wściekłością rospaczy walczyli przed ogniskiem rady. Nigdy wicher nie przelatuje takim pędem i z tak okropném spustoszeniem, jak przeszła ta bitwa. Siekiera Unkasa, strzelba Sokolego Oka i silne jeszcze ramię Munra, tyle dokazywały cudów, że wkrótce trupy pokryły ziemię. Jednakie Magua, mimo swą zuchwałość i bezustanne narażanie się na ciosy szukających go nieprzyjaciół, pozostał w życiu. Rzekł by kto, że podobnie jak owych rycerzy znajomych nam z legend i bajek starożytnych, bronił go talizman jakiś. Skoro już w koło niego wszyscy towarzysze polegli, wydając krzyk okropny, w którym obok największej wściekłości wyrażała się rospacz, Lis Chytry z dwoma tylko pozostałymi przyjaciółmi opuścił plac potyczki, zostawując Delawarów zajętych zbieraniem krwawych łupów zwycięztwa.
Lecz Unkas, który go dotąd nie mógł upatrzyć w tłumie, postrzegłszy teraz rzucił się za nim w pogoń. Sokole Oko, Hejward i Dawid pośpieszyli w ślady swojego przyjaciela; mimo wszelką usilność jednak, strzelec ledwo zdołał zbliżyć się do niego o tyle, aby w przypadku mógł mu dać pomoc. Zdawało się raz, że Magua chciał odwrócić się jeszcze i probować czyliby mu nie udało się nasycić swej zemsty, ale odepchnąwszy myśl tę zaledwo powstałą, tuż przed nadchodzącymi nieprzyjaciółmi wemknął się między gęste krzaki i wpadł do znajomej czytelnikowi jaskini. Sokole Oko widząc ze już Lis Chytry ujść im nie potrafi, wykrzyknął z radości i na czele swoich towarzyszów czém prędzej wskoczył za nim do pieczary, żeby nie stracić go z oczu. Kiedy tak przebiegali długie i ciasne wydrążenie pod ziemią, tłumy kobiét i dzieci z przeraźliwym wrzaskiem uciekały przed nimi. Przy słabém i grobowém świetle lochu można je było wziąść za duchy albo cienie pierzchające na widok żyjących.
Ale Unkas nie widział nikogo prócz Magui; jego jednego szukał oczyma, jego pilnował się kroków. Hejward i strzelec powodowani temże samém, chociaż nie tak mocném, uczuciem, ścigali go również. Lecz im bardziej posuwali się w głąb lochu, tym większa ogarniała ich ciemność; a nieprzyjaciele doskonale znając drogę uchodzili im z rąk prawie i nakoniec znikli zupełnie. Wtém biała suknia mignęła w ciasném przejściu prowadzącém jak się zdawało na wierzchołek góry.
— To Kora! — zawołał Hejward głosem drżącym od zbytku wzruszenia.
— Kora! Kora! — powtórzył Unkas, jak daniel wyskakując naprzód.
— To ona, — odezwał się strzelec. — Nie lękaj się pani, my tutaj, my jesteśmy tutaj!
Widok nieszczęśliwej ofiary dodał im nowego zapału, można powiedzieć skrzydeł. Ale droga stawała się co raz bardziej przykra, zawalona urwiskami głazów i w niektórych miejscach prawie nie podobna do przebycia. Unkas rzucił strzelbę która była mu na zawadzie i biegł zapamiętale, Hejward uczynił toż samo, lecz wkrótce poznali swą nieroztropność, bo Huronowie w ucieczce przez wazką pieczarę, znaleźli czas dać ognia do goniących za nimi i kula lekko zraniła młodego Mohikana.
— Trzeba ich dognać! — zawołał strzelec, prawie z rozpaczy nadzwyczajnym skokiem wyprzedzając towarzyszów; — łotry nie mogą chybiać do nas w tém miejscu, a sami, widzicie zasłaniają się swoją niewolnicą.
Niezważając na te słowa, albo raczej nie słysząc ich, przyjaciele Sokolego Oka poszli jednak za jego przykładem, i przez niesłychane usiłowania wkrótce dokazali tyle, że mogli już widzieć Korę ciągnioną przez dwóch Huronów, a przed nimi Maguę pokazującego drogę. W tém nagle światło dzienne wpadło do jaskini; postacie prześladowców i nieszczęśliwej ofiary, mignęły po skalistej ścianie i znikły zaraz. Niejakiś szał rozpaczy podwoił i tak już nadludzkie prawie siły Unkasa i Hejwarda. Postrzegłszy otwór wyskoczyli obadwa z pieczary ujrzeli nieprzyjaciół uchodzących na stromą górę.
Droga była niezmiernie spadzista i usiana kamieńmi. Z długą rusznicą w ręku nie mogąc biedź tak śpiesznie, a może też mniej żywą zagrzewany troskliwością o los branki, strzelec pozostał za Hejwardem, obu zaś Unkas wyprzedził. Tym porządkiem pędząc przesadzali urwiska i przepaści, które w innym razie zdawałyby się im niedostępnemi. Nakoniec znój ich wynagrodzony został; zbliżyli się znacznie do Huronów, opóźniających się z powodu Kory.
— Stójcie, psy Wyandoty! — zawołał Unkas z wierzchołka skały grożąc podniesionym tomahawkiem; — oddajcie nam dziewczynę Delawarów!
— Ja nie pójdę dalej, — zawołała Kora wstrzymując się nagle nad brzegiem głębokiej rozpadliny prawie u szczytu góry — Lepiej mię zabij, przeklęty Huronie; nie pójdę dalej!
Dwaj Huronowie będący przy niej z obu stron, natychmiast podnieśli tomahawki z tą radością okrutną, z jaką podług powszechnego mniemania, szatani chwytają się do złego. Lecz Magua wstrzymał ich ciosy, powyrywał z rąk maczugi i rzucił daleko, a dobywszy noża, z twarzą wyrażającą najgwałtowniejsze i najsprzeczniejsze namiętności, rzekł do swojej niewolnicy:
— Kobiéto, wybieraj: wigwam albo nóź Chytrego Lisa!
Kora nie zwróciwszy ku niemu jednego spojrzenia padła na kolana, twarz jej przybrała jakiś wyraz nadzwyczajny; wznosząc oczy i ręce do nieba, wymówiła cichym, lecz pełnym ufności głosem:
— Boże, oddaję się tobie; czyń ze mną co ci się podoba!
— Kobiéto, — chrapliwie powtórzył Magua, — wybieraj!
Lecz Kora jaśniejąca spokojnością jak anioł, nie słyszała tych nalegań i żadnej nie dała odpowiedzi. Huron drżąc cały podniósł nóż w górę i wnet opuścił rękę, jakby niepewny co miał czynić. Zdawało się że gwałtowna walka szarpała jego duszę, po chwili jednak znowu podniósł broń zabójczą, ale wtem krzyk przeraźliwy rozległ się nad jego głową. Unkas nie mogąc wytrzymać dłużej z niezmiernej wysokości rzucił się na wazką krawędź skały, gdzie stał morderca. Magua zwrócił oczy w górę, a tymczasem jeden z towarzyszów jego, mając swobodną porę, utopił nóż w piersiach dziewicy.
Postrzegłszy to Huron jak tygrys skoczył rozgniewany na swego przyjaciela; lecz w tejże chwili rozdzielił ich Unkas z wielkiego pędu padając pod nogi Chytrego Lisa. Potwór ten zapomniał natychmiast o innym przedmiocie swej zemsty, a bardziej jeszcze rozjątrzony zabójstwem dopiero popełnioném w jego oczach, z piekielnym okrzykiem podle ugodził w plecy przypadkiem obalonego Unkasa. Młody bohater zerwał się jeszcze, nakształt ranionej pantery, i w ostatniém wysileniu położywszy trupem mordercę Kory, sam znowu upadł na ziemię; a chociaż nie zdolny dać najmniejszego oporu, dumnym i nie ustraszonym wzrokiem zdawał się mówić Chytremu Lisowi, coby uczynił gdyby mu sił nie brakło. Okrótny Magua porwał natenczas młodego Mohikana za bezwładną już rękę i trzy razy pchnął nożem między żebra, nim oczy jego z wyrazem najgłębszej wzgardy, ciągle utkwione w twarz nieprzyjaciela, powlekła mgła śmiertelna.
— Stój! stój! Huronie, — wołał Hejward na wierzchołku skały głosem przenikającym; — miej litość nad innymi, jeżeli chcesz sam doświadczyć litości!
Zwycięzca Magua spojrzał na młodego żołnierza i ukazując mu oręż cały zbroczony we krwi nieszczęśliwych ofiar, wydał krzyk tak okropny, tak dziki i tak dobrze malujący jego barbarzyński tryumf, iż wojownicy potykający się jeszcze na dolinie, więcej niż o tysiąc stop pod nim, nie potrzebowali tłumaczenia co ten głos znaczył. Wnet po nim rozległy się straszliwe groźby i ukazał się strzelec, sadząc przez głazy i przepaści tak szybkim i pewnym krokiem, jak gdyby jakaś władza niewidzialna unosiła go w powietrzu. Lecz kiedy przybył na miejsce rzezi, znalazł już tylko okrwawione trupy.
Sokole Oko jedne rzucił na nie spojrzenie i zaraz wzrok swój bystry podniósł na górę, prawie prostopadle sterczącą przed nim. U samego jej wierzchołka stał jakiś człowiek w groźnej postawie, z rękoma wzniesionemi nad głowa. Nie przypatrując się długo, strzelec zmierzył do niego; lecz w tém odłam skały spadając nagle i gniotąc jednego ze zbiegów odkrył całą osobę i pozwolił wyraźniej widzieć gniewem zapaloną twarz poczciwego Gammy. W tém Magua wyszedł z głębokiej jamy, z najzimniejszą obojętnością przestąpił zwłoki ostatniego towarzysza, wielkim susem przeskoczył szeroką rozpadlinę i zaczął wstępować na skałę, gdzie już pociski Dawida szkodzić mu nie mogły. Jednę jeszcze pozostawało mu przesadzić przepaść, żeby bydź bezpiecznym zupełnie, kiedy zatrzymał się w pędzie i rzucając na strzelca urągające spojrzenie, zawołał:
— Biali psy! Delawarowie baby! Magua zostawuje ich między skałami krukom na pastwę!
To rzekłszy rozśmiał się okropnie i skoczył z całej siły, lecz nie dosięgną! przeciwnego brzegu i padając uczepił się rękoma za gałęzie krzaku rosnącego nad urwiskiem. Sokole Oko krok w krok gonił za nim, tak trzęsąc się cały, ze koniec jego strzelby podniesiony nieco w górę drgał jak listek od wiatru. Nie mordując się daremnie Lis Chytry, opuścił się w dół ile wystarczała mu długość ramion, a znalazłszy o co oprzeć nogę, dźwignął się nagle i zdołał kolana zarzucić na krawędź skały. Wtenczas dopiéro, kiedy skupiła się jego postać, strzelec wziął go na cel. Okoliczne skały nie były bardziej nieruchome od rusznicy Sokolego Oka, w chwili wystrzału. Huron opuścił ręce i głowę w tył odrzucił, mocno jednak klęcząc na miejscu. Utkwiwszy potém w nieprzyjaciela wzrok zagasły chciał jeszcze skinieniem pokazać, że nie dba o niego; lecz siły go odbiegły, przechylił się na wznak i poleciał w przepaść, gdzie przeznaczenie grób mu wyznaczyło.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Feliks Wrotnowski.