Ostatni Mohikan/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Ostatni Mohikan
Data wyd. 1830
Druk B. Neuman
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Feliks Wrotnowski
Tytuł orygin. The Last of the Mohicans
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OSTATNI
MOHIKAN.
POWIEŚĆ HISTORYCZNA
Z ROKU 1757.
JAKÓBA FENIMORA KUPERA.
TŁUMACZONA
PRZEZ
FELIXA WROTNOWSKIEGO.
TOM PIERWSZY.
WILNO.
W DRUKARNI B. NEUMANA.

1830.


Dozwala się drukować, z warunkiem, aby po wydrukowaniu złożone były trzy exemplarze w Komitecie Cenzury. Wilno 1829 roku d. 15 Lipca.

Cenzor Leon Borowski.




WSTĘP.

Jeżeli kto dla tego bierze w rękę tę książkę, że spodziewa się znaleść w niej romantyczne i urojone obrazy rzeczy niebyłych, niech jej nie otwiera. — Jest ona tém tylko, co jej tytuł zapowiada: powieścią historyczną. Ponieważ jednak czytelnicy, a bardziej jeszcze czytelniczki niektóre, mogą zaraz napotkać wiele niezrozumiałych szczegółów i wziąść je za zmyślone, widzę potrzebę objaśnić przynajmniej część nowych dla ich ucha wyrazów.
Chcącego obeznać się z dziejami dzikich Indyan, najbardziej w kłopot wprawuje mięszanina ich nazwisk. Zważywszy, że Holendrzy, Anglicy i Francuzi jako zdobywcy, pozwolili sobie wszelkiej wolności w nazywaniu zwyciężonych narodów, że te narody same, nietylko różnym językiem i dyalektem mówią, lecz nadto lubią pomnażać liczbę swych nazwisk, zawikłanie to każdy uzna za niezbędne i łatwiej przebaczy autorowi, jeżeli co w jego dziele z tej przyczyny ciemnem się wyda.
Rozległą przestrzeń ziemi między Penobskotem i Potomakiem, Oceanem atlantyckim a Mississipi, Europejczycy znaleźli w posiadaniu narodów z jednego pochodzących szczepu. Może bydź, że tę ogromną krainę w niektórych stronach rozszerzały lub ścieśniały sąsiednie ludy; takie atoli były jej przyrodzone i zwyczajne granice. Naród w niej zamieszkały miał ogólne nazwisko Wapanaki; lecz z chlubą przezywał siebie Lenni Lenape, co znaczy „naród nie zmieszany. “ Autor wyznaje otwarcie, że jego wiadomości w tym względzie, nie są tak obfite, aby mógł wyliczyć wszystkie hordy czyli pokolenia, na jakie się lud ten podzielał. Każde pokolenie miało swoje nazwisko, swojego wodza, swój obręb łowów i nawet swój dyalekt. Pokolenia te, podobnie jak dawniej feudalne państwa, toczyły z sobą wojny i niekiedy panowały nad innemi; wszystkich jednak był tenże sam początek, tenże sam język i też same podania z dziwną odziedziczane wiernością. Jedna gałąź ludu tego posiadała nadbrzeża pięknej rzeki znanej pod nazwiskiem „Lenapewituku.“ Tu za zgodą powszechną byt zbudowany „Dora Długi“ czyli „Ognisko Wielkiej Rady “[1].
Pokolenie mieszkające niegdyś w tych okolicach, co teraz są południowo-zachodnią częścią Nowej Anglii i posiadłością Nowego Jorku na wschodzie zatoki hudsońskiej, równie jak w kraju bardziej ku południowi posunionym, było potężnym narodem, zwanym „Mohikanni“ czyli pospoliciej „Mohikanie,“ skąd poszło zepsute przez Anglików nazwisko „Moheganów.“
Mohikanie dzielili się jeszcze na pokolenia, a te wszystkie razem wiodły spór o starożytność nazwiska ze swoimi sąsiadami mającymi Dom Długi. Zgodnie jednak uznawano ich za „najstarszych synów wspólnego przodka“ Ta to część pierwiastkowych właścicieli ziemi naprzód z posiadłości swoich od białych wyzuta została. Mała ich liczba teraz rozpierzchnięta wśrzód innych pokoleń, potężnej wielkości swojej smutne tylko dziedziczy pamiątki.
Pokolenie strzegące świętych ścian domu rady długi czas szczyciło się pochlebne m imieniem »Lenapów“; ale kiedy Anglicy rzekę Lenapewituk „Delawara“ przezwali, i mieszkańcy nieznacznie przybrali jej nazwisko. W powszechności jednak zachowują oni między temi wyrazami subtelną i ścisłą rolnice, a lekkie te odcienie częstokroć dobitnie tłumaczą ich myśli i wiele nadają mocy ich mowom.
Na wiele set mil wdłuż granic kraju Lenapów rozciągał się inny naród takież podziały, tenże sam początek i język mający. Dzicy ci nie tak mocno jak Lenapy połączeni z sobą, mniej byli potężni od nich. Pięć ich najliczniejszych i najbardziej bitnych pokoleń, sąsiadujących najbliżej z nieprzyjaznymi panami domu rady, jednocząc się celem wspólnej obrony złożyło rzecz pospolitą najdawniejszą w historyi Ameryki północnej.
Pokolenia te były Mohawków, Onejdów, Senekasów, Kajugów i Onondagów. Później koczownicza horda Tuskarorów z tegoż pochodząca rodu lecz błąkająca się w krajach bardziej południowych, przybywszy do nich otrzymała wspólność praw politycznych. Pokolenie to tak było mnogie że Anglicy odtąd dziką rzeszę już nie »Pięcią“ lecz „Sześcią Narodami“ nazywać poczęli. Da się widzieć w ciągu samego opowiadania, że ten wyraz: naród, niekiedy jedno tylko pokolenie, niekiedy zaś cały lud oznacza. Podobnaż dowolność ma miejsce i w nazwiskach tych hord, pokoleń, czy narodów. Mengwów naprzykład sąsiedni Indyanie nazywają niekiedy Makwami, a niekiedy, wyśmiewając niby, dają im przezwisko Mingów. Francuzi przekręciwszy zapewne któreś z podobnych imion, nazwali ich Irokanami.
Autentyczne podanie zachowało szczegóły nie bardzo uczciwych kroków, jakich z jednej strony Holendrzy, a z drugiej Mengwowie użyli, żeby skłonić Lenapów do złożenia broni, do oddania się zupełnie pod opiekę swych sąsiadów, jednem słowem, jak dzicy w sposób przenośny mówią, do zostania babami. Polityka Holendrów w tej mierze nie wielce szlachetna, ale bezpieczna była. Odtąd naród z pomiędzy ludów zamieszkujących niegdyś teraźniejsze Stany Zjednoczone, największy i najbardziej wykształcony, upadać zaczął. Szczątki jego wyganiane przez białych, ciemiężone i mordowane nawet przez dzikich, błąkając się czas niejakiś koło swego domu rady, zebrały się nakoniec w hordy i poszły szukać schronienia w niezmierzonych stepach ciągnących się na zachód. Sława jego nakształt dogorewającej pochodni nigdy nie jaśniała tak żywym blaskiem, jak w ostatniej chwili.


OSTATNI MOHIKAN.

TOM PIERWSZY.[2]
ROZDZIAŁ PIERWSZY.
Ucho moje otwarte, serce uzbrojone;

Mów — cóż mi masz powiedzieć? że wszystko stracone,
Że z dóbr ziemskich, znikomych, wyzuty do zgonu

Jestem królem bez państwa, poddanych i tronu?
Szekspir.

Było to jedną z cech szczególnie oznaczających wojny prowadzone w osadach Ameryki północnej, iż chcąc odkryć nieprzyjaciela dla stoczenia z nim bitwy, trzeba było wprzód wystawić się na nędze i niebezpieczeństwa pustyni. Szerokie pasmo nieprzebytych na pozór lasów, dzieliło posiadłości nieprzyjaźnych sobie prowincyj francuzkich i angielskich. Równie zahartowany w trudach osadnik} jak wyćwiczony Europejczyk bijąc się każdy ze swojej strony, trawili niekiedy całe miesiące na walce przeciw potokom lub na torowaniu drogi przez wąwozy w górach, nim znaleźli zręczność okazania bliższych dowodów męztwa. Lecz naśladując w cierpliwości dzikich wojowników tych krain i ucząc się od nich znosić niewczasy, tak pokonywali wszystkie zawady, iż można było sądzić, że wkrótce puszcze nie będą miały kryjówki dość ciemnej, pustyni dość odległej na schronienie od tych, którzy rozlewali krew dla nasycenia zemsty, lub wspierania oziębłej i samolubnej polityki monarchów mieszkających w dalekiej Europie.
Na całej rozległej przestrzeni pogranicza, żadne podobno miejsce nie mogło przedstawić żywszego obrazu rozjuszenia i okrucieństwa dzikich wojen owej epoki, jak kraj między Hudsonem i przyległemi jeziorami położony.
Samo tu przyrodzenie tak widoczną łatwość przechodów nastręczało walczącym, że nie podobna było jej zaniechać. Podłużna płosa jeziora Szamplen ciągnąc się od brzegów Kanady, aż do granic prowincyi sąsiedniej Nowemu Jorkowi, tworzyła naturalne przejście w środku przestrzeni, którą Francuzi, żeby dosięgnąć swych nieprzyjaciół, koniecznie opanować musieli. W południowym końcu jezioro to przyjmowało od drugiego daninę wód tak przezroczystych, że missionarze jezuiccy obrali je wyłącznie do spełniania oczyszczających chrztu obrządków i nazwali jeziorem Świętego Sakramentu. Mniej pobożni Anglicy sądzili, iż dosyć wyrządzą czci tym wodom, kiedy im nadadzą imię panującego podówczas nad nimi monarchy, drugiego z dynastyi hanowerskiej. Tym sposobem dwa narody spiknęły się na wydarcie dzikim właścicielom nadbrzeżnych lasów, prawa uwiecznienia dawnego nazwiska jeziora Horykanu.
Oblewając niezliczone wyspy, jezioro święte opasane górami ciągnęło się na mil dwanaście w południową stronę. Na wzniosłej płaszczyźnie, broniącej wtenczas od zbytniego wód rozlewu, zaczynał się gościniec przewozowy, prowadzący nad brzeg Hudsonu do miejsca, gdzie rzeka wyjąwszy wieczne zawady progów zaczynała bydź spławną.
Wtenczas kiedy niezmordowani Francuzi w przedsiębierczym i zuchwałym zamiarze napadu, nawet przez dalekie i niezwiedzane wąwozy Allegany szukali przejścia, łatwo domyślić się można, że nie pominęli miejscowych korzyści dopiero opisanego, kraju, Jakoż stał się on krwawemi szrankami większej części bitew staczanych w celu rozstrzygnienia, kto miał nad osadami panować. Twierdze zbudowane w rozmaitych punktach najłatwiejszego przejścia wielekroć, podług dziwacznych zrządzeń zwycięztwa lub okoliczności, brane i odbierane, burzone i odnawiane były. Rolnik uciekając od tych miejsce niebezpiecznych, cofał się aż do środka najdawniejszych osad; a wojska liczniejsze od tych, które nieraz rozrządzały koroną w macierzystych krajach, zagłębiały się w tutejsze lasy, skąd nigdy nie wychodziły inaczej, jak wycięczone trudami, albo zrażone przegraną i podobne do cieniów występujących z grobowców.
Chociaż zatrudnień spokojnego przemysłu nie widziano w tych zakazanych stronach, lasy jednak były pełne ludzi. Po dolinach i trzebieżach[3] brzmiała muzyka wojenna, a echa gór powtarzały okrzyki walecznej i nierozważnej młodzieży, która dumna ze swojej żywości i siły, wdzierała się na ich wierzchołki, żeby wkrótce usnąć w długiej nocy zapomnienia.
Na tém to polu walk krwawych, zdarzenia, które tu opisać chcemy, zaszły w trzecim roku ostatniej między Francyą a Wielką Brytaniją wojny o posiadanie kraju, szczęściem nie przeznaczonego, ani dla jednej, ani dla drugiej.
Niezdolność naczelników wojskowych i fatalna niestanność pewnej osoby w radzie wewnętrznej, strąciły Angliją z tej wysokości, na jaką wyniosł ją duch przedsiębierczy i talent dawniejszych jej wojowników i rządców. Nieprzyjaciele już się jej nie lękali a stronnicy nagle tracili tę ufność zbawienną, co jest zrzódłem szacunku samego siebie. Niewinni tego stanu słabości, i chociaż tyle pogardzani, że nie mogli nawet bydź narzędziem błędów, osadnicy musieli jednak znosić udział dotkliwego poniżenia. Świeżo w ich oczach wybór wojska przybyły z kraju, który czcząc jako pierwiastkową ojczyznę, uważali za niezwyciężony, wybór wojska pod dowództwem naczelnika dla rzadkich zdolności wojennych przeniesionego nad tłum doświadczonych rycerzy, przez garstkę Indyan i Francuzów nie tylko do haniebnej ucieczki zmuszony został, ale ocalenie od zupełnej zagłady jedynie był obowiązany zimnej krwi i odwadze młodego Wirgińczyka, którego sławę, dojrzałą z czasem, prawda rozniosła w najodleglejsze końce chrześciańskiego świata.
Niespodziana ta klęska otworzyła wielką przerwę w pograniczu, i nim nadeszły nieszczęścia rzeczywiste, oczekiwano tysiąca niebezpieczeństw urojonych. Przerażonym osadnikom zdawało się za każdym powiewem wiatru gwiżdżącego od zachodnich lasów, że słyszą wycia dzikich. Straszliwy charakter tych nieprzyjaciół okrutnych, niewymównie powiększał zwyczajną obawę wojny. Niezliczone przykłady świeżych rzezi, każdemu żywo jeszcze tkwiły w pamięci; awe wszystkich prowincyach nie było nikogo, ktoby z chciwością nie słuchał przerażających powieści o morderstwach popełnianych w pociemku, zwłaszcza gdy ich głównymi sprawcami byli drapieżni mieszkańcy lasów.
Kiedy łatwowierny wędrowiec z zapaloną wyobraźnią, opowiadał niebezpieczne przypadki w pustyniach; lękliwym ludziom krew ścinała się w żyłach, a matki rzucały niespokojne spojrzenia na dzieci uśpione wśrod pewności miast największych. Jedném słowem trwoga powiększająca przedmioty zaczęła brać górę nad męztwem i rachubami rozsądku. Najśmielsze serca nawet zaczęły powątpiewać o wypadku wojny, a codzień powiększała się liczba tej nikczemnej zgrai, która już sądziła, że wszystkie posiadłości korony angielskiej, albo są w ręku jej nieprzyjaciół chrześciańskich, albo pustoszone od ich sprzymierzeńców dzikich.
Skoro więc w twierdzy położonej przy końcu gościńca wiodącego od Hudsonu do jeziór, posłyszano, że Montkalm z wojskiem liczniejszém niż liście lasów posuwa się w górę jeziora Szamplen, nikt nie wątpił o prawdziwości tej nowiny, i przyjęto ją raczej z nikczemną trwogą ludzi oddanych zatrudnieniom spokojnym, niżeli z cichą radością jakiej doświadcza wojownik, kiedy mu powiedzą, że nieprzyjaciel zbliża się na wystrzał broni.
Wiadomość tę przyniosł pod wieczor dnia letniego, goniec indyjski od Munra naczelnika twierdzy nad jeziorem świętém położonej, przysłany z prośbą o znaczny i jak majrychlejszy posiłek. Droga czyli raczej ścieszka łącząca dwa te stanowiska ledwo na pięć mil[4] odległe od siebie, przerobiona była na wygodny gościniec; a za tém, kiedy ją teraz wychowaniec lasówv we dwie godziny przebiegł, oddział wojska z obozem i ciężarami mógł przebyć latem od zachodu do wschodu słońca.
Wierni poddani korony angielskiej lesnym tym warowniom nadali imiona xiążąt panującego domu: jednej Williama-Henryka, a drugiej Edwarda. Dopiéro wspomniony weteran szkocki trzymał straż w pierwszej z półkiem wójsk regularnych i oddziałem prowincyonalnych. Garstka ta była. zbyt słaba przeciw ogromnej sile, jaką Montkalm pod te ziemne okopy prowadził; ale dowódzca drugiej twierdzy jenerał Web, miał pod swemi rozkazami wojska królewskie prowincyj północnych, i pięć tysięcy załogi. Tak więc łącząc podwładne sobie oddziały mógł prawie dwa razy większą liczbę stawić przeciw śmiałemu Francuzowi, który zapędzając się zuchwale zostawił wsparcie daleko za sobą.
Lecz równie oficerowie jak żołnierze przejęci uczuciem swego poniżenia, woleli raczej w murach czekać na nieprzyjaciół, niżeli pójśdź wstrzymywać ich zapęd; chociaż Francuzi pod twierdzą Diukiesną, uderzając na przednią straż angielską, dali im przykład uwieńczonej odwagi.
Zaledwo ochłonięto z pierwszego podziwienia jakie nowina ta sprawiła, po całej linii wojska zamkniętego w okopach nad Hudsonem dla bronienia twierdzy zewnątrz, rozeszła się wieść, że tysiąc pięć set ludzi ma ruszyć o świtaniu do warowni William Henryk, leżącej na północnym końcu gościńca. Pogłoska stała się wkrótce pewnością, gdyż nadszedł rozkaz z głównej kwatery, żeby oddział przeznaczony na tę wyprawę, co najrychlej przygotował się do pochodu.
Nie było już zatém żadnej wątpliwości o postanowienia Weba, i przez parę godzin widziano same tylko niespokojne twarze żołnierzy, śpiesznie dążących tu i ówdzie. Nowozaciężni rzucając się z kąta w kąt, bardziej jeszcze mitrężyli sobie wybór w drogę przez zbyteczny pośpiech, połączony równie z niechęcią jak zapałem. Starzy żołnierze, nauczeni doświadczeniem, wybierali się z krwią zimną 1 bez najmniejszego pozoru nagłości; ale chociaż udawali spokojność, jednak z posępnych spojrzeń łatwe było poznać, że niewielką mieli ochotę do tej straszliwej wojny leśnej, co dla nich początkową jeszcze była nauką.
Słońce wsrzód potoków blasku skryło się za góry leżące daleko w zachodniej stronie, i kiedy ciemność osłoniła ziemię, ruch przygotowań do drogi w tém miejscu samotném powoli ustawać zaczął. Nakoniec i ostatnie światełka pogasły pod namiotami niektórych oficerów, drzewa rzuciły czarniejsze cienie na warownię i rzekę; w całym obozie zaległa równie głęboka cisza jak ta, co panowała nad ogromną puszczą.
Podług rozkazu wydanego z wieczora, skoro pierwszy blask zorzy zaczął odznaczać czarne postaci kilku jodeł stojących niedaleko i czyste niebo bez żadnego obłoczka odsłoniło się na wschodzie, łoskot bębnów przez echa w ranném powtórzony powietrzu i ze wszech strón odbity o lasy, przerwał sen wojska. W mgnieniu oka poruszył się obóz co do jednego żołnierza: każdy chciał przeprowadzić swoich towarzyszów, bydź świadkiem ich odejścia i używać chwili zapału.
Przeznaczony oddział wkrótce stanął w porządku do pochodu. Regularni i płatni Żołnierze koronni dumnie zajęli stronę prawą, a nawykli ulegać osadnicy pokornie uszykowali się po lewej. Czaty wyruszyły naprzód, mocna straż otoczyła ciężkie powozy i równo ze dniem główna kolumna udała się w drogę z owym pozorem dumy wojskowej, co nie w jednym nowicyuszu pierwszy raz idącym do boju przytłumiał trwogę. Póki tylko towarzysze mogli ich widzieć, każdy zachowywał jednostajną szykowność i postawę. Nakoniec głos piszczalek zaczął cichnąć powoli i cała ta żyjąca masa znikła z oczu, jak gdyby las ją pochłonął.
Już wietrzyk nie donosił tententu stąpania żołnierzy oddalających się niewidzialnie do ucha ich towarzyszy pozostałych w obozie, już ostatni z opóźnionych skrył się pomiędzy drzewami, a jeszcze przed chatą niepospolitej wielkości, u drzwi której przechodziły się straże zwykle czuwające nad bezpieczeństwem osoby jenerała angielskiego, widać było przygotowania do wyjazdu. Na dziedzińcu stało sześć koni osiodłanych w ten sposób, iż dwa z nich przynajmniej zdawały się bydź przeznaczone dla dam znakomitych, rzadko widywanych tak daleko w głębi pustyń tamecznych. Trzeci miał czaprak z herbami oficera sztabu. Proste rzędy i tłomoki na innych były znakiem, że miały nieść sługi czekające już rozkazu swych panów. Kilka gromad żołnierzy i próżniaków zebrało się na to rzadkie widowisko; pierwsi wychwalali śliczny skład i dzielność oficerskiego konia, drudzy gawronili na wszystko z ciekawością głupowatą. Był wszakże między nimi człowiek, którego wyraz twarzy i ułożenie jawnie wyłączały z obu klas tych widzów.
Jakkolwiek powierzchowność jego była śmieszna, nie miał jednak żadnej ułomności szczególnej. Stojąc, wzrostem przewyższał otaczających; siedząc, wydawał się mniejszy od człowieka miernej postawy. Wszystkie jego członki dziwnie nie stosowały się do ogółu. Głowa była wielka, plecy wązkie, ramiona długie, ręce małe i można powiedzieć delikatne, uda i łytki cieńkie, lecz nogi niezmiernie długie, kolana ogromne, a stopy utrzymujące osobliwszą tę całość nad podziw szerokie i niezgrabne.
Złe dobrany ubiór bardziej jeszcze wydawał na jaw niekształiność jego ciała. Miał frak niebieski z wąziutkim kołnierzem a szerokiemi i krótkiemi połami; opięte spodnie z żółtego nankinu związane pod kolanami na kokardki białych, zbrukanych wstążek; pończochy bawełniczne w paski, i przy jednym trzewiku ostrogę. Nic z tego nie starał się ukrywać, owszem zdawało się, że bądź przez prostotę, bądź przez próżność, myślał nad tém, jakby wszystkie swoje piękności na widok wystawić. Z obszernej kieszeni długiej kamizelki jedwabnej oszytej szerokim galonem srebrnym, ale wytartej już porządnie, wyglądał instrument, który w towarzystwie tak wojenném mógłby kto wziąść za jakiś niebezpieczny i nieznany oręż. Małe to narzędzie ściągało ciekawość Europejczyków znajdujących się w obozie, ale osadnicy niemal wszyscy bez obawy i nawet dosyć zręcznie umieli go używać. Ogromny kapelusz tego kształtu jaki przed trzydziestu laty u duchownych był w modzie, nadawał pewną powagę jego łagodnej, lecz nie nader wielkie rozgarnienie obiecującej twarzy, i rzecz widoczna była, że właściciel potrzebował tej jego pomocy do utrzymania godności podczas odbywania jakichś szczególniejszych obowiązków swoch.
Kiedy żołnierze przez poszanowanie dla świętego obwodu głównej kwatery stali zdaleka od miejsca, gdzie widziano przygotowania do podróży, opisany dopiéro człowiek poufale zbliżył się do służących i bez ogródek zaczął dawać swoje zdanie o koniach.
— Mnie się zdaje, przyjacielu, — odezwał się głosem równie dziwnym dla słodyczy dźwięku, jak sam był dla niekształtności ciała, — że ten koń nie jest krajowy i zapewne sprowadzony ze strón dalekich, może z małej wyspy zamorskiej. Nie chlubiąc się mogę mówić o podobnych rzeczach, byłem bowiem w dwóch portach: w jednym co leży przy ujściu Tamizy i bierze nazwisko od stolicy starej Anglii; w drugim tak nazwanym Niuhawen. Widziałem tam mnóstwo zwierząt czworonożnych, które kapitanowie brygów i okrętów, jak do Arki Noego, ładowali do swoich statków na przedaź do Jamaiki, ale nigdy nie zdarzyło mi się widzieć zwierzęcia tak podobnego do wojennego konia opisanego w Pismie Świętém: — „Bije ziemię kopytem, weseli się ze swej siły i leci przeciw zastępom zbrojnym. Zdaleka wietrzy wojnę, rży na odgłos trąby, grom wodzów i okrzyk tryumfu.“ — Możnaby powiedzieć, Że rassa koni Izraela zachowała się aż do naszych czasów. — Nieprawdaż przyjacielu?
Nie otrzymując żadnej odpowiedzi na tę przemowę osobliwszą; chociaż przynajmniej głos jego mocny i łagodny razem powinien był ściągnąć jakąkolwiek uwagę, cytator Pisma Świętego oderwał wzrok od konia i przeniosł na figurę milczącą, do której przypadkiem zwrócił był pytanie, i znalazł nowy powód zadziwienia w osobie stojącej przed nim. Oczy jego padły na prostą; wyprężoną postać gońca indyjskiego, co wczoraj niepomyślną nowinę przyniosł do obozu. Chociaż twarz jego oznaczała spokojność zupełną; chociaż przypatrując się hucznéj iożywionej scenie miał pozor otrętwiałości stoickiej; mimo tę obojętność wszakże, można było w nim dojrzeć wyraz hardości ponurej, godny oczu człowieka przenikliwszego niż ten, co go oglądał teraz z rozdziawioną gębą. Mieszkaniec lasów miał wprawdzie tomahawk[5] i nóż swego pokolenia; ale z powierzchowności nie wyglądał na wojownika. Widać było w nim zaniedbanie i ociężałość, będące skutkiem długiego utrudzenia i potrzeby wypoczynku. Farby jakiemi dzicy gotując się na wojnę malują swoje ciało, zlane i pomięszane na jego srogiej twarzy, czyniły ją bardziej jeszcze odrażającą. Oczy tylko niepozbawione bynajmniéj swej żywości dzikiej, błyszczały mu we łbie jak gwiazdy wsrzód chmury. Jego wzrok przenikliwy lecz ostróżny; spotkał na chwilę spojrzenie Europejczyka i bądź przez chytrość, bądź przez pogardę zwrócił się w inną stronę.
Trudno zgadnąć coby po tej niemej rozmowie powiedział wysoki Europejczyk, gdyby czynna ciekawość nie zwróciła jego uwagi do innego przedmiotu. Ruch między sługami i kilka przyjemnych głosów oznajmiły przybycie osób mających jechać w drogę. Wielbiciel oficerskiego konia cofnął się kilka kroków na miejsce, gdzie mała, wychudła klacz spasała resztki powiędłej trawy, i kiedy zrzebię spokojnie przy matce kończyło śniadanie, oparty łokciem na wojłoku zastępującym siodło, przypatrywał się podróżnym.
Młodzieniec w mundurze wójsk królewskich, przyprowadził do koni dwie damy ubrane jak do podróży przez lasy. Młodsza z nich, chociaż obie były w lat poranku, odrzuciwszy zieloną zasłonę spadającą z bobrowego kapelusza, pozwoliła widzieć swoję płeć delikatną, światłe włosy i ciemno błękitne oczy. Tło widokręgu po nad wierzchołkami sosen czerwieniejące jeszcze na wschodzie, nie było ani tak lekkie, ani tak żywe, jak rumieniec jej policzków; a pogodny dnia ranek nie miał tyle powabu co jej wesoły uśmiech do młodego oficera, kiedy ten pomagał jej dosiąść konia, Druga odbierając równąż grzeczność od zalotnego żołnierza, ukrywała swe wdzięki z ostróżnością, jaką zwykle dłuższe doświadczenie doradza; tylko kształt wspaniały jej postaci, w podróżnym ubiorze okazywał się wyraźnie, i można było widzieć że więcéj od swej towarzyszki miała dojrzałości i ciała.
Gdy już umieściły się na siodłach, młody ołicer lekko dosiadł swojego rumaka i wszystko troje ukłonili się Webowi, przez grzeczność stojącemu we drzwiach aż póki nie odjechali. Puściwszy potém konie kłusem, razem ze sługami udali się ku północnemu wyjściu z obozu.
Obie damy jechały w milczeniu; młodsza tylko krzyknęła z przestrachu kiedy goniec indyjski chcąc im przodkować gościńcem, przemknął mimo niéj niespodzianie. Nagłe to ukazanie się Indyanina inne sprawiło wrażenie na starszej: w pierwszem wzruszeniu pozwoliła ulecieć zasłonie i można było widzieć, że kiedy czarne jéj oczy śledziły każdy krok dzikiego, twarz tymczasem wyrażała litość, zadziwienie i wstręt razem. Miała włos czarny i połyskujący się jak pióra krucze, płeć nieco śniadą, ale bardzo świeżą i gładką; wszystkie rysy doskonale kształtne i pełne godności. Lekki jej uśmiech politowania, niby nad własną słabością chwilową, odsłonił drobne i bielutkie zęby. Spuściła wreście znowu zasłonę, i z głową w dół schyloną jechała w milczeniu, jakby myśli jej wcale czém inném, nie tém co ją otaczało zajęte były.


ROZDZIAŁ II.

...sama jedna! Cóż to! sama jedna?
Szekspir.

Kiedy tak jedna z dwóch młodych towarzyszek podróży, oddawała się dumaniu; druga prędko zapomniawszy o przestrachu i sama śmiejąc się ze swojego wykrzyknienia, zapytała oficera:
— Czy to często, Hejwardzie, takie poczwary. pokazują się w lasach; albo może to rzadkie widmo dla naszej rozrywki wywołano umyślnie? Jeśli tak, wdzięczność zamyka nam usta; ale jeśli inaczej, i ja i Kora wprzód nim spotkamy straszliwego Montkalma, nie raz będziemy musiały zdobywać się na odwagę; chociaż pochlebiamy sobie, żeśmy ją odziedziczyły po przodkach naszych.
— Indyanin ten jest gońcem wójsk naszych, a swojego narodu, można powiedzieć, bohaterem, odpowiedział młodzieniec. Podjął się wyprowadzić nas prosto nad jezioro, ścieszką mało uczęszczaną i krótszą, a zatém przyjemniejszą od gościńca, którym musielibyśmy jechać za oddziałem wojska ciągnącym się powoli.
— Mam jakiś wstręt do tego człowieka, — mówiła dalej młoda piękność z miną udanej niby, lecz w istocie prawdziwej obawy. — Zapewne nie znając go dobrze, nie powierzyłbyś się jemu, Dunkanie?
— Powiédz raczej, Że niepowierzyłbym was, Alino, odpowiedział Hejwayd z żywością. Tak jest, znam jego: gdybym nie znał, nie zaufałbym jemu, mianowicie w tym razie. Jest on podobno Kanadyjczyk rodem, służył jednak razem z naszymi przyjaciółmi Mohawkami, którzy, jak wiadomo, należą do liczby sześciu sprzymierzonych narodów. Powiadają, że dziwne zdarzenie sprowadziło go do nas i jakoby nasz półkownik był w tę awanturę zamięszany, a potém obszedł się z nim trochę surowo; ale dawne to rzeczy; nie pamiętam dobrze, dość że teraz jest przychyłny dla nas.
— Jeżeli kiedykolwiek był nieprzychylny dla mojego ojca, tém słuszniej czuję wstręt do niego. Pomów z nim majorze, żebym mogła jego głos usłyszeć. Może to śmiesznie; ale wiesz już o tém, że wierzę trochę wróżbom, jakie z głosu ludzkiego powziąść można.
— Nic z tego nie będzie, rzecze major, pewno odpowie nam tylko wykrzyknieniem jakiem. Choć może, mówi po angielsku; ale jak większa część dzikich, udaje że nierozumie nawet, a tém bardziej nie raczy przemówić tym językiem teraz, kiedy wojna każe mu zachowywać całą jego powagę. Ale się zatrzymał; pewno ścieszka, którą jechać mamy, jest tu gdzieś niedaleko.
W samej rzeczy tak było jak się Hejward domyślał. Kiedy się podróżni zbliżyli do lasu ciągnącego się po za gościńcem, Indyanin ręką wskazał im ścieszkę idącą w głąb puszczy, i tak wązką, że dwie osoby nie mogły jechać obok.
— Otoż i nasza droga, — rzecze major ścicha. — Nie trzeba okazywać najmniejszej nieufności, bo przez to niebezpieczeństwa urojone mogłyby się na rzeczywiste zamienić.
— Jak myślisz, Koro? zapytała Alina przejęta trwogą: chociaż może przykro, ale czy nie byłoby bezpieczniej jechać za wojskiem?
— Nie znając zwyczaju dzikich, odezwał się Hejward, nie wiesz, Alino, gdzie większe niebezpieczeństwo czeka. Jeżeli nieprzyjaciel stanął na końcu gościńca, o czem wątpię, ponieważ wysłane zwiady nic podobnego nie doniosły, oni rozciągną się po bokach, żeby napadać opóźnionych lub zbłąkanych. Droga wojenna wiadoma, a o naszej nikt wiedzieć nie może, bo ledwo przed godziną ułożyliśmy kędy jechać mamy.
— Czyliż należy niedowierzać temu człowiekowi dla tego, że w zwyczajach różni się od nas i nie białą ma skórę? zimno zapytała Kora.
Alina nie wahając się dłużej, zacięła pejczem konia i pierwsza udała się za przewodnikiem, wązką i ciemną ścieszką, gdzie co krok rozłożyste krzaki stawały na zawadzie. Młodzieniec z otwartém uwielbieniem spojrzał na Korę, i przepuściwszy młodszą, lecz nie przeto piękniejszą towarzyszkę, rozchylał gałęzie żeby starsza wygodniej przejechać mogła.
Słudzy, zapewne podług rozkazu danege im wcześnie, odłączyli się od panów i pojechali prosto gościńcem wojennym.
— Ostróżność tę, rzecze Hejward, doradził nam roztropny nasz przewodnik, żeby jak najmniej śladów było w lesie, na przypadek jeżeli który z Kanadyjczyków dzikich posunie się tak daleko przed wojskiem.
Z początku ścieszka była tak zawikłana, że podróżni nie mieli czasu rozmawiać; ale przejechawszy brzeg lasu znaleźli się pod sklepieniem drzew ogromnych i rozłożystych gdzie promienie słońca przeniknąć nie mogły; lecz droga wygodniejsza była. Skoro przewodnik postrzegł że już konie swobodnie iść mogły, puścił się krokiem pośrednim między chodem a biegiem, tak że wierzchowce ciągle kłusować musiały.
Młody oficer, chcąc natenczas przemówić do czarnookiej towarzyszki swojej, odwrócił głowę, i wtém posłyszawszy oddalony tentent kopyt końskich, nagle ściągnął cugle swojego konia. Obie damy zatrzymały się także, i wszyscy natężyli słuch chcąc zbadać przyczynę tak niespodzianego wypadku.
W kilka chwil ukazało się zrzebię jak daniel migające między sosnami, a prawie z tuż za niém dziwny człowiek opisany w poprzednim rozdziale, pędził na swojej chudej klaczy ile tylko mógł ją skłonie do pośpiechu, bez narażenia się na wyraźne odmówienie. Podróżni nasi, w krótkim przedziale od kwatery Weba do wyjścia z obozu, nie mieli zręczności postrzedz szczególniejszej osoby zbliżającej się teraz do nich. Lecz jeżeli ten człowiek stojąc, mógł wysokością swoją zająć oczy niespodzianie nań zwrócone, nie mniej téż, siedząc na koniu, dziwił zgrabném ułożeniem kolosalnej swej postawy.
Chociaż bez ustanku kłół ostrogą żebra swojej klaczy, tyle tylko zdołał wymódz na niej, że tylne nogi dźwigała ruchem czwałowym, kiedy przednie nie długo zgadzając się z niemi, powracały znowu do kłusu i często złym przykładem gorszyły swe siostry. Nagły ten przeskok z jednego do drugiego biegu sprawiał takie złudzenie wzroku, że major doskonale znający się na koniach, nie mógł odgadnąć z razu jakie to zwierzę tak niemiłosiernie naglone zbliżało się ku niemu.
Ruchy przemyślnego jeźdźca nie mniej były dziwaczne. Za kazdém dźwignieniem się szkapy, w całej wysokości powstając na strzemionach, lub skurczony opadając, na siodło, przez to prostowanie i schylanie długich nóg swoich, tak powiększał lub zmniejszał swą postawę, iż trudno było poznać jego wzrost prawdziwy. Jeżeli dodamy jeszcze, że skutkiem ciągłego działania jednej tylko ostrogi, jeden bok klaczy zdawał się biedź prędzej niż drugi, a ogon ciągle zamiatał krzywdzone żebra, będziemy mieli obraz zupełny i jeźdźca i rumaka.
Nachmurzone brwi i męzkie czoło Hejwarda wypogodziły się zaraz, skoro wyraźniej postrzegł oryginalną tę figurę; a kiedy nieznajomy już o kilka kroków tylko był od niego, mimowolny uśmiech wymknął się mu na usta. Alina bez wszelkiego względu rozśmiała się głośno; nawet w czarnych i posępnych oczach Kory zajaśniała wrodzona jej lecz przytłumiona wesołość.
— Czy szukasz tu kogo? — zapytał Hejward nieznajomego, kiedy ten zbliżywszy się zaczął wstrzymywać rozpędzoną klacz swoję. — Spodziewam się ze nie przynosisz złej nowiny.
— Tak jest zapewne, — odpowiedział zapytany, trójkątnym kapeluszem swoim nawiewając jak wachlarzem ciche powietrze lasów i trzymając słuchaczów w niepewności, na które pytanie majora służyła ta odpowiedź.
— Tak jest, zapewne, szukam, — dodał potem ochłodziwszy twarz nieco i wytchnąwszy z zadyszania. — Dowiedziałem się, że Państwo jedziecie do Wiliam-Henryka, a ponieważ i ja tam jadę, chciałem więc pomnożeniem towarzystwa zrobić przyjemność równie dla Państwa jak dla siebie.
— Niesprawiedliwie w tym razie stanowić przez równość głosów. Nas jest trzy osoby, a WPan masz tylko radzie się samego siebie.
— Niesprawiedliwie) tez, byłoby pozwolić jednemu męszczyznie, obarczać się staraniem koło dwóch kobiet młodych, — odparł nieznajomy tonem pośrednim między prostotą a żartobliwością gminną; — Ale jeżeli ten męszczyzna jest prawdziwym męszczyzną, a te kobiety prawdziwemi kobietami, pewno obie, chcąc uczynić jedna na przekor drugiej, przyjmą zdanie swojego towarzysza, a zatem i Pan nie więcej jak ja masz się z kim naradzać.
Ładna Alina schyliła się prawie aż do tręzli swojego konia żeby ukryć nowy wybuch wesołej pustoty, lecz kiedy podniósłszy głowę ujrzała, że z twarzy pięknej jej towarzyszki zniknął chwilowy rumieniec, zapłoniła się mocniej i, niby już znudzona tą rozmową, ruszyła na przód.
— Jeżeli, mój Panie, masz — zamiar dostać się nad jezioro, rzecze Hejward nieco dumnie, nie tędy jechać trzeba było: drogę prawie o pół roili zostawiłeś za sobą.
— Wiém, odpowiedział nieznajomy, bynajmniej niezrażając się tak zimnem przyjęciem. Bawiłem cały tydzień w twierdzy Edwarda i chyba trzeba było bydź niemym, żeby się nie rozpytać drogi, a gdybym był niemy to i po mojém powołaniu. Zakończywszy te słowa szczególniejsza miną, jakby tyra sposobem nieznacznie chciał wyrazić zadowolenie z dowcipnego ucinku, który dla słuchaczów wcale był niezrozumiały; dodał poważnie: — Moje powołanie nie pozwala mi nadto pospolitować się z tymi, których obowiązałem się uczyć, i właśnie dla tego nie chciałem towarzyszyć oddziałowi wojska. Zresztą, spodziewając się ze człowiek tak wysokiego stopnia jak Pan dobrodziej, najlepiej może znać drogi, postanowiłem jechać z nim razem i przyjacielską rozmową uprzyjemniać podróż.
— Postanowienie WPana zbyt samowolne i trochę za prędkie, rzecze major sam niewiedząc czy się miał śmiać, czy gniewać. Ale mówisz o uczeniu, o powolaniu; czy nie jesteś w pólku prowincyonalnym, nauczycielem honorowej napaści i obrony? albo jednym z tych co kreślą linije i kąty dla tłumaczenia tajemnic matematycznych.
Zapytany spojrzał na pytającego z widoczném zadziwieniem, i zmieniwszy wyraz zadowolenia z samego siebie, na minę uroczystej pokory, odpowiedział:
— Spodziewam się ze nie obraziłem nikogo, a nie popełniwszy żadnego grzechu ciężkiego, od czasu jak ostatni raz błagałem Boga, żeby mi odpuścił winy, nie mam się bronić przeciw komu. Nierozumiem co Pan chciałeś powiedzieć względem linij i kątów, a co się tycze tłumaczenia tajemnic, zostawuję to ludziom świętym powołanym do tego. Nie przywłaszczam sobie innych zasług, jak tylko cokolwiek umiejętności w zanoszeniu do Nieba przez psalmy pokornych próśb i modlitw gorących.
— Jest to widocznie uczeń Apollina, odezwała się młodsza piękność, ochłonięta już z pomięszania. Biorę go wyłącznie pod moje opiekę. Nie marszcz brwi Hejwardzie i, przez grzeczność dla ciekawych moich uszu, pozwól mu jechać z nami. Prócz tego, dodała z cicha i rzucając spojrzenie na Korę, jadącą powoli za ponurym przewodnikiem, w przypadku będziemy mieli jednym przyjacielem więcej.
— Czy sądzisz, Alino, ze najdroższe dla mnie osoby poprowadziłbym drogą, gdzie choćby najmniejsze niebezpieczeństwo zagrażać mogło?
— Ja nie do tego mówię, Hejwardzie; ale ten człowiek mię bawi, i ponieważ ma duszę muzyczną nie pozbywajmy się jego.
To mówiąc rzuciła na majora spojrzenie błagające i pejczem wskazała mu żeby jechał na przód. Oczy ich spotkały się nawzajem; major chcąc przedłużyć tę chwilę wstrzymał nieco swojego konia; lecz gdy Alina spuściła w dół zrzenice, ustępując naleganiom czarodziejki, znowu użył ostrogi i wkrótce stanął obok Kory.
— Bardzo jestem rada z naszego spotkania, przyjacielu, rzecze Alina do nieznajomego dając mu znak żeby jechał za nią i puszczając konia kłusem. Rodzice moi, może bydź przez zbyteczne pobłażanie, wmówili mi że wcale nie źle mogę występować wduecie; cóżby więc szkodziło, gdybyśmy teraz dogadzając naszemu upodobaniu zrobili rozrywkę w drodze. Mało uczona, wielką odniosłabym korzyść z przestróg biegłego nauczyciela.
— I owszem; śpiewanie psalmów równie orzeźwia ciało jak duszę, odpowiedział psalmista bez dalszych próśb zbliżając się do niej. Żadne zajęcie się tak nie rozwesela; ale do wydania melodyi zupełnej, potrzeba czterech głosów. Pani, jak miarkuję po wszystkiém, masz dyszkant przyjemny i mocny; ja, dzięki szczególnej łasce Nieba, mogę brać tenorem do najwyższej nóty, lecz nie staje nam altu i basu. Ten oficer Króla Jegomości, co tak długo wahał się czy mnie przyjąć do swojego towarzystwa, miarkując po tonie jego mówienia, ma pierwszy z dwóch potrzebnych nam głosów.
— Poczekaj, nie sądź tak lekko i prędko; pozory często nas mylą, rzecze Alina z uśmiechem. Chociaż major Hejward odzywa się czasami altem; ja ręczę jednak że zwyczajny głos jego bardziej się do tenoru zbliża.
— To więc on biegły w śpiewaniu psalmów? w duchu prostoty zapytał jej towarzysz.
Alina tylko co nie parsknęła ze śmiechu, potrafiła jednak utaić wszelką do tego skłonność i odpowiedziała poważnie.
— Mnie się zdaje, czy nie ma-011 tylko więcej ochoty do piosnek świeckich. Rozrywki i zatrudnienia żołnierskiego życia nie bardzo mogły go zbudować.
— Głos, podobnie jak inne władze, dany jest człowiekowiżeby go używał, nie zaś żeby nadużywał, rzecze psalmista. Co do mnie, nikt mi nie zarzuci żem zmarnował dar jaki mi Niebo dało. Młodość moja, podobnie jak Króla Dawida, całkiem była poświęcona muzyce świętej, i, dzięki Bogu, ani jedno słowo piosnki światowej nie skalało ust moich.
— Niczego zatem nieuczyłeś się prócz muzyki świętej?
— Nie inaczej, Równie jak żadna mowa nie ma piękności wznioślejszych nad psalmy Dawida, tak śpiew do nich zastosowany jest wyższy nad wszelką muzykę światową. Jestem przytem tyle szczęśliwy, że mogę powiedzieć, iż usta moje powtarzają myśli i prośby samego króla Izraelskiego; bo chociaż czas i okoliczności wymagają niektórych odmian małych, to tłumaczenie jednak, jakiego trzymamy się w osadach Nowej Anglii, wiernością, bogactwem i prostotą duchowną, tyle przewyższa wszystkie inne, ile bardziej od nich zbliża się do wielkiego dzieła natchnionego autora. Gdziekolwiek idę, gdziekolwiek mieszkam, kładąc się i wstając, zawsze te boską książkę mam przy sobie. Oto jest ona: Wydanie dwudzieste, w Bostonie, anno Domini 1744, pod tytułem: Psalmy, hymny i pieśni pobożne starego i nowego Testamentu, wierszem angielskim dosłownie przełożone, tak dla publicznego jak prywatnego użytku zbudowania i pocieszenia wiernych, mianowicie w Nowej Anglii.
Wychwalając w ten sposób płód poetów krajowych, psalmista wyjął z kieszeni swą boską książkę i, osadziwszy na nosie okulary w żelazo oprawne, otworzył ją z uroczystem poszanowaniem. Potem bez dalszych ogróciek z wstępów zawoławszy głośno:
— Słuchajcie! — przyłożył do ust instrument opisany już przez nas, wydał na nim ton bardzo wysoki i ostry, a spuściwszy oktawą niżej głos swój przyjemny, donośny i czysty, pomimo poezyą, kompozycyą i nawet trzęski bieg swojej nędznej klaczy, na tęż sanie nótę zaśpiewał wybornie co następuje:

„O jak miło widzieć między bracią memi,

Święte przymierze zgody;
Jest to wonią strumieniem płynąca dla ziemi,

Z Aaronowej brody.

Prześpiewując zgrabne te wierszyki używał jestów tak właściwie dobranych, że trudno byłoby go naśladować bez długiego ćwiczenia się w tej sztuce. Kiedy głos jego podwyższał się stopniami, i ręka prawa wznosiła się do góry; kiedy się zniżał, i ręka spadała za każdym taktem, aż póki palce nie dotknęły się kart świętych. Ręczne to wtórowanie samemu sobie, zapewne skutkiem długiego nałogu, było mu zbędne, bo wypełniał je ściśle w ciągu całej sztrofy, a najdobitniej przy końcowych dwóch zgłoskach ostatniego wiersza.
Tak nagłe przerwanie cichości lasów, koniecznie musiało uderzyć dalszych towarzyszów podróży, jadących o kilkanaście kroków pierwej. Indyanin przemówił coś złą angielszczyzną do Hejwarda, i ten, zwróciwszy konia ku nieznajomemu, przeszkodził mu popisywać się dłużej z talentem śpiewania psalmów.
— Chociaż nie spodziewamy się Ładnego niebezpieczeństwa, rzecze major, ostróżność jednak radzi nam przejeżdżać las jak najciszej. Darujesz mi zatem, Alino, ze ujmę ci rozrywki prosząc twojego towarzysza, aby na czas dogodniejszy zachował swoje śpiewy.
— Prawda że mi ujmujesz rozrywki, odpowiedziała Alina z uśmiechem figlarnym; bo nigdy niesłyszałam słów tak mało stosownych do śpiewu, i właśnie byłam zajęta uczoném zgłębianiem, coby to takiego mogło połączyć wyborną muzykę z poezya niedołężną, kiedy mi swoim altem przerwałeś myśli.
— Nie wiem co przez mój alt rozumiesz, Alino; odpowiedział Hejward widocznie dotkniony tą uwagą; ale to wiem tylko, że bezpieczeństwo twoje i Kory, daleko więcej obchodzi mię teraz, niż cała muzyka Handela.
Major zamilkł nagle i prędko obróciwszy się twarzą do krzaku szeroko rosnącego przy ścieszce, rzucił podejrzliwe spojrzenie na przewodnika, który szedł dalej z niezachwianą powagą. Zdało się mu z razu, ze między liśćmi zabłyszczały czarne oczy ukrytego Indyanina, lecz gdy nie postrzegł nic więcej i nie usłyszał żadnego szelestu, wziął to za przywidzenie, rozśmiał się ze swojej pomyłki i znowu zaczął przerwaną rozmowę.
Nie była to jednak pomyłka; albo przynajmniej Hejward w tém się tylko pomylił, że czujnej baczności swojej pozwolił zdrzemać na chwilę.
Zaledwo podróżni odjechali, rozchyliły się gałęzie krzaku i wysunęła się głowa ludzka tak szkaradna, jak tylko mogły ją uczynić malowidła dzikiego i wszystkie wrzące w nim namiętności.
Okrutna radość zabłysła na jego twarzy, kiedy śledząc wzrokiem spodziewane swe ofiary, ujrzał kierunek ich drogi. Przewodnik idący o kilkanaście kroków naprzód, już skrył się przed jego oczyma; wdzięczne postaci kobiet i major jadący tuż za niemi, a nakoniec nauczyciel śpiewania, tylnia straż orszaku, jeszcze raz ukazali się między drzewami i kolejno znikli w gęstwinie puszczy.


ROZDZIAŁ III.

Nie zawsze te równiny tak uprawne były,

Las je porastał głuchy i potoki ryły;
A wody, jedne drugim dodając hałasu,

Same tylko mieszały martwą cichość lasu.
Bryant.

Pozwalając nadto zaufanemu Hejwardowi i młodym jego towarzyszkom, zagłębiać się w lasy kryjące tak zdradliwych mieszkańców, na mocy przywileju nadanego pisarzom, przeniesiemy uwagę czytelnika, z miejsca gdzieśmy ich zostawili, o kilka mil dalej ku zachodowi.
Dnia tegoż, dwóch ludzi zatrzymało się tu nad brzegiem wązkiej lecz bardzo bystrej rzeki, prawie o godzinę drogi od obozu Weba. Zdawało się, że czekali goś trzeciego, lub uwiadomienia o jakimś niespodzianym wypadku. Rozłożyste gałęzie drzew odwiecznych wyciągając się aż nad rzekę, posępném sklepieniem pokrywały jej wody. Już i blask i upał dzienny słabiał powoli, w miarę tego jak mgły z jeziór, rzek i krynic, nakształt zasłony rozwijały się w powietrzu. Cisza zwyczajna pustyniom Ameryki podczas skwarów czerwcowych, panowała w tej ustroni, i ledwo tylko mieszał ją głos cichej rozmowy między dopiéro wspomnionymi ludźmi, głuchy stuk dzięcioła, niesforny wrzask sojki i oddalony szum wodospadu.
Słabe te głosy tak były znajome uszom dwóch przychodniów, że bynajmniej nie rozrywały ich uwagi zajętej przedmiotem rozmowy. Jeden miał skórę czerwoną i odzież dzikiego mieszkańca lasów; drugi, mimo prosty i prawie dziki sposób urządzenia wszystkich swych przyborów, nosił na twarzy, jakkolwiek ogorzałej od słońca, świadectwo europejskiego rodu.
Pierwszy z nich siedział na kłodzie mchem pokrytej, w takiej postawie, aby wyrazistej swej mowie mógł dodawać mocy, przez spokojne. lecz dobitne poruszenia rozprawującego Indyanina. Głowa jego ogolona bardzo gładko miała tylko na wierzchołku czubek włosów, który rycerski duch Indyan każe zostawiać jako urągowisko dla nieprzyjaciół ubiegających się o zdarcie jego[6]. Zdobiło go tylko wplecione wielkie pióro orle, końcem spadające na ramie lewe. Tomahawk i nóż roboty angielskiej, do obdzierania głów przeznaczony, wisiały mu u pasa, a strzelba z gatunku tych, jakiemi polityka białych uzbrajała ich sprzymierzeńców dzikich, leżała w poprzek na jego kolanach. Z szerokich piersi, z członków ukształconych zupełnie, i z poważnej postawy, można było poznać dojrzałego wojownika, ale żaden ślad starości, żaden znak słabiejącej siły nie ukazywał się na nim.
Z części ciała człowieka białego niezakrytych odzieniem, można było wnosić że od dzieciństwa wiódł twarde i nędzne życie. Był wysoki, miernej tuszy, chudy prawie; ale zdawało się ze trudy i ciągłe działanie przykrych zmian powietrza, wszystkim jego członkom pewny hart nadały. Miał na sobie kurtkę myśliwską ciemno zieloną z wypustkami żóltemi; wytartą czapkę futrzaną i pas podobny do tego, co ściskał mniej pospolite odzienie Indyanina, z nożem takimże jak u niego, lecz bez tomahawku. Mokkasiny[7] jego były ozdobione sposobem krajowców, a golenie opatrzone w skórzane kamasze, sznurowane po bokach, i uwiązane pod kolanami rzemykiem danielowym Torba strzelecka i rożek od prochu wisiały mu przez plecy, a długa rusznica, którą przemyślniejsi Europejczycy dali poznać dzikim, jako broń najbardziej zabójczą, stała oparta o najbliższe drzewo. Oko tego strzelca, szpiega, lub kogokolwiek bądź takiego, było małe, ogniste i biegające. Cały zajęty rozmową, toczył je po wszystkich stronach, jakby upatrywał zwierzyny, lub lękał się czego. Mimo tę jednak niespokojność podejrzliwą, twarz jego nie oznaczała człowieka nawykłego do zbrodni, owszem malowała, w tej chwili, szczerość rubaszną.
— Wasze podania nawet, mówią za mną, Szyngaszguku, — rzecze strzelec językiem wspólnym wszystkim narodom mieszkającym niegdyś między Hudsonem i Potomakiem; my zaś jakkolwiek dowolnie przetłumaczyliśmy słowa jego naszemu czytelnikowi, staraliśmy się jednak zachować to wszystko, co może szczególniej odznaczać mówiącego i jego mowę. — Ojcowie wasi przyszli od zachodu słońca, przebyli rzekę wielką, pobili mieszkańców krajowych i zabrali ich ziemie: moi, od strony gdzie świt jasuemi barwy przyozdobią brzeg nieba, przepłynąwszy przez ogromne jezioro wód słonych, rozgarnęli ręce i poszli, ze tak powiem, zaprzykładem waszych. Niech więc Bóg nas sądzi i niechaj się z tego powodu przyjaciele nie kłócą.
— Ojcowie moi równą bronią pobili ludzi czerwonych, dumnie odpowiedział Indyanin. Powiedz mi, Sokole Oko, nie masz że różnicy między strzałą wojowników naszych nasadzoną ostrzem kamienném, a ołowianą kulą, którą wy zabijacie?
— Indyanin ma rozum, chociaż przyrodzenie czerwoną dało mu skórę, — rzecze biały, spuszczając głowę jakby słusznością tej uwagi przekonany, że nie najlepszej sprawy bronił; ale po chwili milczenia, zebrał wszystkie swe siły umysłowe i odpowiedział na zarzut przeciwnika ile mu ograniczone wiadomości pozwalały.
— Nie jestem uczony, dodał wreszcie, nie wstydzę się wyznać tego, ale widziaiłem co twoi rodacy dokazują polując na daniele i wiewiórki; skąd wnosić mogę, że strzelba w ręku ich pradziadów nie więcej byłaby straszna, jak strzała z ostrzem kamienném.
— Prawisz jak ci twoi ojcowie prawili, odpowiedział Szyngaszguk z pogardliwém skinieniem ręki. Ale cóż mówią starcy wasi? mówiąli młodym wojownikom swoim, że kiedy twarze blade napadły ludzi czerwonych, ci byli umalowani na wojnę, mieli siekiery kamienne i strzelby z drzewa?
— Ja nie mam przesądów i nie jestem z tych co lubią chełpić się wyższością urodzenia, chociaż największy mój nieprzyjaciel, Irokańczyk nawet, nie ośmieli się zaprzeczyć temu, żem prawdziwie biały, powiedział strzelec, z wewnętrzném zadowoleniem poglądając na swoję ręce ogorzałe od słońca. — Prawda, jako poczciwy człowiek nie mogę pochwalić w niektórych rzeczach ludzi mojego koloru. Mają oni naprzykład zwyczaj, wszystko co zrobili lub widzieli, zapisywać w książkach, nie zaś opowiadać po wioskach, gdzieby w oczy można było zawstydzić podłego chwaliburcę, gdzieby mąż prawy mógł wezwać towarzyszów na świadectwo słów swoich.
Skutkiem tego zwyczaju, człowiek mający sobie za grzech trawić dni między kobietami i wyczytywać znaki czarne na papierze białym stawione, nigdy czasami nie słyszy o czynach swych ojców, któreby go do naśladowania a nawet i przewyższenia ich zachęcić mogły. Co do mnie, jestem pewny le wszyscy Bumpowie byli strzelcy wyborni, bo mam wrodzoną zdatność do strzelania; a jak święte objawienia nam mówią, wszystkie własności złe, czy dobre, z przodków na potomków spływają, chociaż w tej mierze nie chciałbym obstawać za nikim. Z resztą każde zdarzenie opowiadają tak i owak; a zatem pytam ciebie Szyngaszguku, co było kiedy ojcowie nasi raz pierwszy spotkali się z sobą?
Chwila milczenia nastąpiła po tém zapytaniu. indanin przybrał całą swą powagę i zaczął mówić tak uroczystym głosem, ze koniecznie trzeba było mu wierzyć.
— Słuchaj mię, Sokole Oko, rzecze, a kłamstwo do twoich uszu nie wnijdzie. Powiem ci co mnie ojcowie mówili, i co zdziałali Mohikanie. — Zaciął się trochę, i, rzuciwszy na towarzysza przenikliwe spojrzenie, mówił dalej w sposób zapytania niżeli twierdzenia raczej: — Woda rzeki u nóg naszych płynącej czy nie staie się słoną w pewnych czasach i bieg jej czy nie cofa się wstecz do źródła?
— Nie można zaprzeczyć temu, wasze podania w tej mierze są rzetelne; sam to widziałem co mi powiadasz, chociaż zdaje się trudno pojąć, dla czego woda słodka w jednej chwili tyle goryczy nabiera.
— A bieg jej? — zapytał Indyanin, zadając dokładnej odpowiedzi, jak ten co chciałby słyszeć potwierdzenie cudu, w który wierzyć musi, chociaż, poiąć go nie może; — to jakże, ojcowie Szyngaszguka nie skłamali?
— Ani biblija święta nie jest prawdziwsza, odpowiedział strzelec, i w całém przyrodzeniu nic widoczniejszego nie masz. Biali nazywają to wezbraniem czyli odlewem morza. Rzecz jasna i do pojęcia łatwa: woda morska przez sześć godzin wstępuje w rzeki i przez sześć godzin wychodzi na powrót, a to dla tego: kiedy woda w morzu jest wyższa niż w rzekach, natenczas póty do nich wpada, póki nawzajem rzeki nie staną się wyższe i znowu do morza płynąć nie zaczną.
— Woda rzek z naszych lasów płynących do wielkiego jeziora, ciągle z góry na dół pada, póki się nie ułoży jak moja ręka, — rzecze Indyanin poziomie wyciągając ramię, — i wtenczas już nie płynie.
— Temu uczciwy człowiek zaprzeczyć nie może, — odpowiedział biały, urażony nieco, że Indyanin tak mało uwierzył w jego wyłożenie tajemnicy przypływu i odpływu morza, — ale to co powiadasz sprawdza się tylko na małej przestrzeni, i kiedy ziemia jest równa. Wszystko zależy od miary podług jakiej uważasz rzeczy. Mała przestrzeń ziemi jest płaska; wielka zaś okrągła. Tym sposobem woda może spokojnie stać w wielkich jeziorach słodkich, o czém i ty i ja wiemy, bośmy to oba widzieli; lecz gdy ją rozlejesz na ogromnej przestrzeni, jak morze, gdzie ziemia jest okrągła, czy rozsądnie będzie myslić natenczas, że się utrzyma w miejscu? Byłoby to zupełnie toż samo, co mniemać, że woda utrzyma się na pochyłości skał czarnych, tam o milę stąd lejących, chociaż i teraz twoje uszy jej spadanie słyszą.
Jeżeli rozumowania filozoficzne białego niedosyć przekonywały Indyanina; dziki miał przynajmniej tyle godności, ze niechciał popisywać się z niedowiarstwem. Słuchał jak gdyby wierzył; a potém znowu zaczął opowiadać równie uroczystym głosem.
— Przybyliśmy ztamtąd, gdzie słońce kryje się na noc, przez rozległe równiny będące pastwiskiem bawołów nad brzegami rzeki wielkiej; pobiliśmy Alligewów: krew ich zczerwieniła ziemię, i od brzegów rzeki wielkiej, aż do wielkiego jeziora wód słonych, niespotkaliśmy już nikogo. Makwy z daleka szli za nami. Powiedzieliśmy, że kraj będzie naszym od miejsca gdzie woda w tej rzece cofać się przestaje, aż do rzeki o dwadzieścia dni drogi w stronie lata płynącej. Jako mężowie zatrzymaliśmy ziemię, którą podbiliśmy jako wojownicy. Przegnaliśmy Makwów razem z niedźwiedziami w głąb lasów: odtąd ledwo brzegiem ust kosztowali oni soli, nie pływali po wielkiém jeziorze słoném, zjadali tylko wyrzucone wnętrzności ryb naszych.
— Słyszałem o tém wszystkiém i wierzę, — odezwał się strzelec, skoro Indyanin zamilkł; — ale to było bardzo dawno przed tém nim Anglicy przybyli tutaj.
— Sosna stała na tém miejscu gdzie teraz ten kasztan. Pirwsze twarze blade które przybyły do nas, nie mówiły po angielsku; przyniosła je łódź wielka wówczas kiedy ojcowie moi zakopali Tomahawk wśród ludzi czerwonych. Wtenczas, Sokole Oko, — i głos Indyanina tém tylko wydał żywe wzruszenie jego, ze stając się co raz bardziej głuchy i harkawy, przybrał harmoniją mowie dzikich wyłącznie właściwą, — wtenczas, Sokole Oko, jeden tylko składaliśmy naród i byliśmy szczęśliwi. Żony darzyły nas dziećmi; ryb jezioro słone, danielów puszcze, powietrze dostarczało nam ptaków. Czciliśmy Wielkiego Duelia, a Makwów trzymaliśmy tak daleko, ze nie mogli słyszeć naszych pleśni tryumfalnych.
— A wieszże czém byli wtenczas przodkowie twoi? ale jak na Indyanina jesteś zacny człowiek, i ponieważ mniemam, że odziedziczyłeś ich przymioty, musieli bydź walecznymi wojownikami, mędrcami zasiadającymi koło ogniska walnej rady.
— Pokolenie moje }est matką wielu narodów ale w mych żyłach krew niezmięszana płynie. Holendrzy na brzeg wysiedli i podali wodę ognistą[8] ojcom moim, którzy pili ją póty aż, zdało się obłąkanym, że niebo zstąpiło na ziemię i że widzą Wielkiego Ducha. Wtenczas stracili posiadłości swoje i, krok po kroku musieli oddalać się od brzegów. Ja który jestem wodzem i Sagamorem, nigdy inaczej nie widziałem słońca, jak przez gałęzie drzew leśnych, nigdy nie odwiedziłem mogił mych ojców:
— Mogiły obudzają poważne i uroczyste myśli, — rzecze biały, wzruszony mężną spokojnością swego towarzysza; — ich widok utwierdza częstokroć człowieka w przedsięwzięciach dobrych. Co do mnie, spodziewam się bez pogrzebu zgnić w lesie, jeżeli tylko nie stanę się pastwą wilków. Ale gdzie jest twoje pokolenie, które, wiele lat już temu, w Delawarach znalazło swych krewnych?
— A gdzie są kwiaty tych lat wielu? zwiędły i upadały jedne po drugich: tak stało się i z przodkami, i z rodakami mymi; jedni po drugich przenieśli się do ziemi duchów. Ja stoję na wierzchołku góry, lecz będę musiał zejść na dolinę; a kiedy i Unkas pójdzie za mną, nie zostanie ani jednej kropli krwi Sagamorów, bo syn mój jest ostatnim Mohikanem.
— Unkas jest tutaj, — odezwał się nie daleko ktoś trzeci, podobnie miłym i gardłowym głosem; — czego chcesz od Unkasa?
Strzelec wyciągnął nóż ze skórzanych pochew, i drugą ręką mimowolnie sięgnął po rusznicę; lecz Indyanin nie okazał żadnego wzruszenia, ani nawet nie zwrócił głowy, żeby zobaczyć kto tak niespodzianie przemówił.
W tejże prawie chwili, młody wojownik lekkim krokiem bez najmniejszego szelestu przemknął się między nimi, i usiadł nad brzegiem rzeki. Ojciec nie wydał żadnego głosu podziwienia, syn również milczał, i zdawało się, że oba przez kilka minut czekali przyzwoitego czasu, w którymby mogli przemówić bez okazania ciekawości kobiecej, lub niecierpliwości dziecinnej. Biały, jakby chcąc stosować się do nich, włożył swój nóż w pochwy, i podobnąż przybrał obojętność.
Nakoniec Szyngaszguk zwolna podnosząc oczy na syna, zapytał: — A co, Makwy czy śmieli zostawić w lesie ślad mokkasinów swoich?
— Tropiłem ich wszędy, odpowiedział Iadyanin młody; i wiem że jest ich tyle ile palców w obu mych rękach; ale kryją się jak tchórze.
— Zbójcy szukają rabunku, albo głowy do obdarcia, — rzecze biały, którego, podobnie jak Szyngaszguk, ciągle Sokołem Okiem będziemy nazywali. — Montkalin podeszłe szpiegów aż pod sam nasz obóz; ale się dowie jakiem ogrzewamy się drzewem.
— Dosyć natém, — rzecze ojciec, poglądając na stonce zbliżone już do poziomu: — ruszą się oni jak daniele ze swoich kryjówek. Weźmy posiłek wieczorny, Sokole Oko, a jutro pokażemy Makwom żeśmy mężowie.
— Gotów jestem na jedno i na drugie, odpowiedział strzelec; ale żeby pobić tych nikczemnych Irokanów, trzeba ich wprzódy znaleść; a żeby wziąść posiłek, trzeba mieć zwierzynę. — Ach! wspomnij tylko djabła, zaraz i rogi zobaczysz. Widzę tam w krzaku pod tą górą parę tak pięknych rożków, jakich jeszcze niewidziałem tego lata. No, Unkas, dodał zniżając głos przez nałogową ostróżność, w zakład o trzy naboje prochu, przeciw pół łokcia wampum, że w sam łeb i to bliżej lewego oka trafię.
— Nie sposób, zawołał młody Indyanin zrywając się z całą żywością swojego wieku; ledwo końce rogów widać.
— Dziecko jeszcze, rzecze biały do ojca, wstrząsaiąc głową; zdaje się jemu, że strzelec widząc jedną część daniela nie może zgadnąć jak stoi cały?
To mówiąc przyłożył strzelbę do twarzy, i już miał dać dowód że się nie próżno z biegłości swojej chlubił, ale wtém doświadczony wojownik ręką odtrącił mu broń na stronę, i rzekł:
— Czy masz ochotę, Sokole Oko, dziś spotkać się z Makwami?
— Indyanie ci jak przez instynkt umieją zachowywać się w lasach, rzecze strzelec postrzegając swój błąd i opuszczając na ziemię kolbę rusznicy.
— Unkas, przydał obracając się do młodzieńca, muszę tego daniela odstąpić twojej strzale, bo inaczej zabilibyśmy go dla tych łotrów Irokanów.
Ojciec dał znak zezwolenia, syn upoważniony jego skinieniem, padł płazem na ziemię i zaczął podpełzać ostróżnie. Kiedy już zbliżył się do krzaków ile mu potrzeba było, z największą starannością założył strzałę i łuk naciągnął, a wtem daniel, jakby czując jakie niebezpieczeństwo, podiosł głowę i całe ukazał rogi.
W chwilę potem, warknęła cięciwa, biały prążek przeciął powietrze i zniknął w krzaku, a raniony daniel wyskoczył z niego. Unkas widząc że przeszyte zwierze na oślep leciało przeciw niemu, usunął się z drogi i w szybkiem rozmijaniu zręcznie zatopił mu nóż w gardło. Ze straszliwém wierzgnieniem krwawa zdobycz wpadła do rzeki i zarumieniła wodę.
— Oto prawdziwa zręczność indyjska, rzecze strzelec uradowany, było na co patrzeć. Zdaje się jednak że strzała nie może obejść się bez pomocy noża.
— Cyt! zawołał Szyngaszguk, obracając się do niego tak szybko, jak pies kiedy trop zwietrzy.
— Cóż! czy nie całe stado! rzecze strzelec z zapałem myśliwskim iskrzącym się już, w jego oku. Jeżeli tu wejdzie ubiję jednego chociażby mój strzał wszystkie sześć narodów miał poruszyć. Czy słyszałeś co Szyngaszguku? bo dla mojego ucha lasy zupełnie są nieme.
— Nie było więcej danieli jak jeden, i ten już nie żyje, odpowiedział Indyanin nachylając ucho prawie aż do samej ziemi; ale słyszę tentent stąpania.
— Mozę wilki rozpłoszyły daniele po lesie i pędzają się za niemi.
— Nie, nie, rzecze Indyanin powstając poważnie, i ze zwyczajną sobie spokojnością usiadając znowu na kłodzie; słyszę konie ludzi białych, twoich braci, Sokole Oko; ty przemówisz do nich.
— Zapewne, przemówię, i tak dobrą angielszczyzną, że sam król, nie wstydziłby się odpowiedzieć. Ale ja nie widzę nikogo; nie słyszę ani koni, ani ludzi. Tu rzecz dziwna, że Indyanin łatwiej poznaje zbliżanie się białych niż człowiek który, jak to sami nieprzyjaciele przyznać muszą, ma krew bynajmniej nie zmieszaną, chociaż między czerwonymi żyje dość długo aby go o to posądzić było można. — O! sucha gałąź skrzypnęła. — Słyszę teraz szelest poruszonych krzaków. — Tak, tak, rozumiałem że to szmer spadającej wody — Ale otoż i jadą — Strzeże ich Pan Bóg od Irokanów!


ROZDZIAŁ IV.

„Czyń co zechcesz, pozwalam; lecz pamiętaj na to,
Że nim wyjdziesz z tych lasów, spotkasz się z zapłaty.
Szekspir.

Zaledwo strzelec — wymówił słowa na końcu poprzedzającego rozdziału umieszczone, naczelnik europejczyków, których czujne ucho Indyanina posłyszało z daleka, ukazał się zupełnie. Jedna ze ścieżek ubitych przez daniele podczas peryodycznych ich przechodów, przerzynała małą dolinę i kończyła się u rzeki właśnie w tém miejscu, gdzie biały i dwaj jego towarzysze czerwoni obrali sobie stanowisko. Podróżni, tą ścieżką powoli zbliżali się do strzelca, który czekał ich stojąc na czele dwóch dzikich.
— Kto tam? zawołał Sokole Oko, chwyciwszy strzelbę na lewem ramieniu opartą niedbale, i bardziej przez ostróżność niż dla postrachu biorąc wielkim palcem za kurek, a wskazującym za cęgiel. Któż to przychodzi tutaj nie lękając się niebezpieczeństw i dzikich zwierząt pustyni?
— Chrześcianie, odpowiedział jadący najpierwej; przyjaciele praw i króla, podróżni od wschodu słońca bez posiłku przebywający te lasy i zmordowani niemiłosiernie.
— Zbłądziliście zatem, i poznaliście jaki to kłopoty kiedy nie wiadomo czy w prawo, czy w lewo wziąść się trzeba.
— Nakształt tego; dziecko u piersi tyle wie gdzie je niosą, ile my gdzie nas prowadzą. Czy nie mógłbyś nam powiedzieć jak daleko stąd do twierdzy William Henryk zwanej?
— Co! do William Henryk! zawołał strzelec z głośnym śmiechem, który uciął nagle, jakby lękając się, żeby go nie usły szał nieprzyjaciel dybiący zanim. Zbiliście się z tropu gorzej niż ten gończy, coby gnał na tej stronie Horykanu, kiedy już zwierz na tamtej. Jeżeli jesteście przyjaciółmi króla, i macie jakie stosunki z jego wojskiem, lepiejbyście pojechali z biegiem tej rzeki do twierdzy Edwarda, gdzie Jenerał Web, traci czas napróżno, zamiast coby miał wystąpić nad wąwozy i tego śmiałka francuza za jezioro Szamplen odeprzeć.
Nim strzelec odebrał odpowiedź, na te słowa, drugi jezdziec ukazał się z pomiędzy krzaków i zbliżył się do niego.
Jakże więc jesteśmy daleko od twierdzy Edwarda? zapytał ten nowo przybyły. Dziś rano wyjechaliśmy z tamtąd, dokąd nam udać się radzisz, i życzylibyśmy sobie bydź w drugiej twierdzy na końcu jeziora położonej.
— Straciliście zatem wprzód oczy niż drogę, gdyż wątpię czy która ulica w Londynie, nawet przed pałacem królewskim jest tak szeroka jak gościniec z twierdzy jednej do drugiej.
— Nie będę się sprzeczał o to, czy jest ten. gościniec i jak szeroki, odezwał się pierwszy podróżny, albo prościej mówiąc major Hejward, bo już czytelnicy poznali go zapewne, powiem ci tylko, że spuściliśmy się na przewodnika Indyanina, który miał nam pokazać krótszą, chociaż nie tak szeroką drogę, lecz nadto zaufaliśmy jego znajomości lasów, jedném słowem, niewierny gdzie jesteśmy.
— Indyanin nie zna lasów! zawołał strzelec wstrząsając głową z wyrażeni niedowierzania. Kiedy słońce oświecało najwyższych drzew wierzchołki, kiedy na rzekach szumiały wodospady, kiedy każdy meszek pokazywał jemu z której strony gwiazda nocy zaświeci, kiedy jeszcze nie wszystkie stada gęsi dzikich odleciały do Kanady; kiedy w puszczy pełno danielowych ścieżek; Indyanin zbłądził między Horykanem, a tym zakrętem rzeki — to rzecz dziwna! Czy on jest Moliawk?
— Nie, tylko przyjęty do tego pokolenia; zdaje się zaś, że urodził się dalej na północy i jest, jak wy nazywacie, Huronem.
— Oh! oh! zawołali dwaj Indyanie zrywając się szybko bez względu na obojętność i powagę z jaką dotąd przysłuchiwali się tej rozmowie.
— Huronem, powtórzył strzelec z nieufném wzruszeniem głowy; Plemię to zawsze rozbojnicze, pod jakjemkolwiek bądź nazwiskiem. Ponieważ państwo powierzyliście się jednemu z tego narodu, to mię dzwi tylko, że nie spotkaliście ich więcej.
— Zapominasz com powiedział, przewodnik nasz został Mohawkiem, sprzymierzeńcem naszym i służy teraz w naszym wojsku.
— A ja powiadam panu, że kto się urodził Mingo, ten i umrze Mingo. Mohawkiem! W Delawarach to, w Mohikanach, szukaj pan ludzi poczciwych i wojowników mężnych, chociaż, rzadko kiedy biją się oni teraz; bo z łaski zdradzieckich swych nieprzyjaciół Makwow, muszą cierpieć, żeby ich nazywano babami.
— Dosyć, dosyć, rzecze Hejward zniecierpliwiony trochę; nie proszę o poświadczenie, czy człowiek którego ja znam, a sam nie znasz, jest poczciwy lub nie. Odpowiedz mi lepiej na moje pytanie: jak daleko jesteśmy od głównego sztabu i od twierdzy Edwarda?
— Tak daleko jak się podoba przewodnikowi pańskiemu. Zdaje się, ze koń taki jak pański nie mało może ubiedz od wschodu do zachodu słońca.
— Nie chcę przyjacielu ucierać się z tobą na słowa, rzecze Hejward łagodniej i starając się przytłumić w sobie poruszenie gniewu. Gdybyś powiedział nam, jak daleko twierdza Edwarda, i chciał nas zaprowadzić do niej, pewno byś nie żałował tego.
— Możebym to i uczynił, gdyby mię kto zapewnił że niebędę przewodnikiem nieprzyjaciela, że nie podprowadzę Montkalmowskiego szpiega. Nie wszyscy ci, co mówią po angielsku, są stronnikami króla.
— Jeżeli należysz do naszego wojska, i jak sądzę jesteś wysłany na wzwiady; musisz znać sześćdziesiąty półk królewski.
— Półk sześćdziesiąty! mało Pan możesz wspomnieć mi oficerów służących Królowi w Ameryce, którychbym nie znał po nazwisku; chociaż zamiast czerwonego munduru, noszę zieloną kurtkę strzelecką.
— Kiedy tak, to musisz wiedzieć jak się nazywa major tego półku.
— Major! zawołał strzelec prostując się z niejakąś pychą. Jeżeli Pan szukasz tego, ktoby znał majora Efingama; masz go przed sobą.
— Wielu jest majorów półku; Efingam z nich najstarszy; ale ja chciałem mówić o tym, co najpóźniej ten stopień mał i dowodzi teraz załogą w twierdzy William Henryka.
— Słyszałem, słyszałem, że jakiś człowiek bardzo bogaty, gdzieś tam z prowincyi południowych przybyły otrzymał to miejsce; a chociaż za młody zęby brać takie zaszczyty mimo nosa tych, co posiwieli w służbie, powiadają jednak, że doskonale zna żołnierkę i jest człowiek honorowy.
— Ktokolwiek on taki i jakiekolwiek może mieć prawo do tych zaszczytów, jego samego widzisz przed sobą i za nieprzyjaciela uważać nie powinieneś.
Strzelec spojrzał na Hejwarda z zadziwieniem, zdiął czapkę i zaczął mówić mniey swobodnie, ale zawsze z niedowierzaniem jakiemś.
— Słyszałem że część wojska miała dziś rano wyruszyć z obozu i ciągnąć nad jezioro?
— Słyszałeś prawdę; ale ja wolałem udać się drogą krótszą, jaką miał mi pokazać Indyanin, o którym mówiłem.
— Który pana oszukał, zaprowadził w lasy i porzucił.
— Nic z tego wszystkiego nie uczynił a przynajmniej nie porzucił, bo jest o kilka kroków za nami.
— Chciałbym go zobaczyć. Jeżeli prawdziwy Irokanin, poznam to z jego rozbójniczej miny i z malowidła na twarzy.
To mówiąc pominął klacz psalmisty i zrzebię, które korzystając z popasu, posilało się mlekiem swej matki, i wyszedł na ścieszkę, gdzie dwie damy równie z niecierpliwością, jak z trwogą czekały końca rozmowy. O kilka kroków dalej stał Indyanin plecami oparty o drzewo, i przyjął przenikliwe spojrzenie Strzelca, z twarzą spokojną, lecz tak ponurą i dziką, że sam jej widok mógłby każdego przerazić.
Zadowolony swojém badaniem strzelec, odszedł na powrót, a pomijając dwie siostry zatrzymał się trochę, jakby ich wdziękami uderzony, i z widoczném ukontentowaniem oddał ukłon Alinie, kiedy ta z uprzejmym uśmiechem skłoniła się jemu. Przechodząc koło klaczy karmiącej zrzebię zastanowił się jeszcze, chcąc zgadnąć, ktoby to taki siedział na niej, i znowu powrócił do Hejwarda.
— Mingo, zawsze jest Mingo, — rzecze po cichu, i wstrząsając głową; — kiedy go Bóg stworzył takim, ani Mohawk, ani nikt w świecie nie potrafi odmieni. Gdybyśmy byli sami tylko i gdybyś pan chciał tego pięknego rumaka zdać na łaskę wilków, w godzinę zaprowadziłbym pana do Edwarda; ale ponieważ, jak widziałem są jeszcze i {kobiety tutaj, to rzecz niepodobna.
— Dlaczegóż? Nie zważaj że one są utrudzone, mogą jeszcze przejechać mil kilka.
— Rzecz niepodobna, — odpowiedział strzelec stanowczym głosem. — Za najlepszą strzelbę, jaka tylko jest w osadach, nie chciałbym po zachodzie słońca jednej mili iśdź lasem z przewodnikiem takim. Są tu w puszczy Irokanie ukryci, a mianowany Mohawk pański, wie dobrze gdzie ich szukać.
— Tak więc powiadasz? — rzecze Hejward pocichu, schylając się do strzelca. — Ja sam miałem go trochę w podejrzeniu, ale Łeby nie zastraszać towarzyszek moich, starałem się ufność okazywać. Widać jednak że niedowierzałem jemu, kiedy wolałem już, sam szukać drogi niżeli iśdź za nim.
— Od pierwszego spojrzenia poznałem jakiej to bandy zbójca, — rzecze strzelec przykładając do ust palec na znak ostrożności. — Widzisz Pan nad innemi drzewami gałęzie tego jaworu cukrowego: łotr stoi o jego pień oparty i prawą nogę trzyma naprzód wyciągnioną, mógłbym stąd, — dodał uderzając zlekka po swojej rusznicy, — wsadzić mu kulę pod kolano i na cały miesiąc odebrać ochotę od włóczenia się po lasach. Gdybym raz jeszcze powrócił do niego; przebiegły hultaj poznałby, że tu chodzi o coś i pierzchnąłby w krzaki jak daniel spłoszony.
— Nie czyń tego: nie pozwolę na to. Może jest niewinny... jednakie, gdybym był przekonany że chciał zdradzić!....
— Nie lękaj się pan pomyłki uważając Irokańczyka za zdrajcę, — odpowiedział strzelec prawie mimowolnie podnosząc strzelbę do twarzy.
— Poczekaj! — zawołał Hejward; — nie zgadzam się na ten śrzodek: trzeba szukać innego; chociaż tylko co nie jestem pewny że łotr mię oszukał.
Posłuszny majorowi strzelec, odrzucił zamiar uczynienia przewodnika niezdolnym do biegu i zastanowiwszy się nieco, skinieniem przywołał swoich towarzyszów czerwonych. Kiedy się ci zbliżyli, zaczął do nich pocichu lecz z zapałem mówić ich językiem, a z częstego ukazywania ręką na gałęzie jaworu, można było poznać że opisywał im, jak i gdzie stoi nieprzyjaciel. Mohikanie zaraz złożyli broń ognista, udali się kaidy w inną stronę i kołując zdaleka, weszli w gęstwinę lasu tak ostrożnie, ze najmniejszy szelest kroków ich nie zdradzał.
— Teraz, powróć pan do tego łotra, — rzecze strzelec, i zacznij z nim gawędę; a tym czasem ci dwaj Mohikanie wypadną nagle i przytrzymają go, bez otarcia malowidła nawet.
— Na cóż, ja sam go przytrzymam, — rzecze Hejward zarozumiale.
— Pan! cóż pan na konin poradzisz Indyaninowi w gęstym lesie?
— Zsiędę z konia.
— Oho! czy pan myślisz, ze on postrzegłszy jedne nogę umykającą ze strzemienia, będzie czekał póki pan wyjmiesz drugą? Kto chce złapać lndyanina w lesie, niech puszcza się na jego własne wybiegi. Ruszaj pan zatem i rozmawiaj z nim tak pięknie, jak gdybyś uważał go za najwierniejszego przyjaciela.
Hejward nie czując się zdolnym do odegrania roli, tak sprzecznej z jego charakterem otwartym, ociągał się czas niejakiś, ale gdy mu przyszło na myśl, że przez zaufanie ślepe, naraził na niebezpieczeństwo kobiety powierzone jego opiece; że z coraz ciemniejszym zmrokiem zbliżała się chwila pożądana barbarzyńcom do wykonania okrótnych zamiarów zemsty: tknięty najżywszą obawą, bez odpowiedzi zawrócił konia, i pojechał ścieszką.
Strzelec w tej chwili zaczął rozmawiać głośno z owym nieznajomym, co tak poufale przypisał się do towarzystwa podróżnych; a Hejward zatrzymał się przy kobietach, powiedział im kilka słów pocieszających i postrzegłszy że nie dorozumiewały się o co rzecz chodziła, utwierdził w mniemaniu, iż całą przyczyną kłopotu była niewiadomość drogi. Nakonjec zbliżył się do Indyanina ciągle w jednostajnej postawie opartego o drzewo.
— Widzisz Magua, — rzecze starając się przybrać ton zaufania i otwartości; — noc nadeszła, a my jeszcze tak daleko jesteśmy od twierdzy William-Henryka jak byliśmy o wschodzie słońca wyjeżdżając z obozu Weba. Zbłądziłeś z drogi i mnie nie udało się jej znaleść; ale szczęściem napotkałem strzelca, co teraz rozmawia tam z naszym śpiewakiem! zna on wszystkie ścieszki, wszystkie zakąty w lesie; uprosiłem go, żeby nas wyprowadził na miejsce, gdziebyśmy przynajmniej bezpiecznie do świtu czekać mogli.
— Czy on jest sam jeden? — zapytał Indyanin złą angielszczyzną, wlepiając w majora jaskrawe swe oczy.
— Sam i... jeden! — zacinając się odpowiedział Hejward nie wyćwiczony w szkole obłudy; — nie, Magua, nie sam jeden... my z nim jesteśmy.
— Jeżeli tak, Chytry Lis pójdzie sobie; — rzecze dziki z krwią najzimniejszą, podnosząc mały tłomoczek leżący u nog jego, — i twarze. blade będą już tylko widziały ludzi swojego koloru.
— Pójdzie! kto? kogo nazywasz Chytrym Lisem?
— Magua dostał to imię od swoich ojców Kanadyjskich; — odpowiedział dziki tonem pokazującym, że uważał sobie za chlubę mieć nadany przydomek, chociaż wiedział zapewne, że ten jakim go uczczono, nie bardzo pochlebnie uprzedzał o nim. — Noc i dzień, wszystko jedno dla Chytrego Lisa, kiedy go Munro czeka.
— I cóż Lis powie dowódzcy William — Henryka o jego dwóch córkach? Będzieź śmiał porywczemu Szkotowi powiedzieć, że przyrzekłszy służyć im za przewodnika, porzucił w lesie?
— Głowa Siwa ma głos mocny i ramię długie, ale ani ten głos, ani to ramię, niedosięgną Lisa w lesie.
— Ale Mohawki cóż powiedzą na to? Uszyją oni jemu spódnicę i jak niegodnemu bydź wśrzód męszczyzn i wojowników, każda z kobiétami w Wigwamie[9] siedzieć.
— Lis wié drogę do Wielkich jezior,! w każdej porze może znaleść kości swych ojców;
— No, no, Magua, nie kłóćmy się a sobą czyli nie jesteśmy przyjaciółmi. Munro obiecał cl nagrodę, a ja z mojej Strony przyrzekam większą jeszcze, jeżeli wypełnisz swój obowiązek. Utrudniłeś się trochę i otworz tłomoczek i posil się sobie, bo trzeba zaczekać chwilkę, nim te kobiety wytchną.
— Twarze blade, są to psy swoich kobiét, — zamruczał Indyanin swoim językiem; — kiedy one jeść zechcą, wojownik musi tomahawk porzucić i dogadzać ich lenistwu.
— Co tam mówisz, Lisie?
— Lis mówi, że dobrze.
Indyanin podniosł oczy na Hejwarda z wldoczném natężeniem uwagi, lecz spotkawszy wzrok jego, odwrócił głowę w inną stronę, niedbale opuścił się na ziemię, otworzył tłomoczek, wydobył trochę żywności, i rzuciwszy na około baczne spojrzenie zaczął się posilać.
— O tak, to dobrze, — rzecze major; — Lis będzie miał siły i bystre oczy, do znalezienia drogi jutro rano... W tém posłyszawszy lekki szelest wzruszonych liści zamilkł trochę; lecz natychmiast przypominając potrzebę zajęcia uwagi dzikiego, dodał:
— Trzeba nam będzie ruszyć z miejsca przed wschodem słońca, żeby Montkalm nie przeciął drogi do twierdzy.
Kiedy Hejward to mówił, ręka Magui bezwładnie opadła mu na udo, oczy utkwiły się w ziemię, głowa schylona na bok, została bez ruchu, zdawało się nawet ze uszy podniosły się w górę; jedném słowem można go było wziąść za posąg wyrażający czujność.
Hejward postrzegłszy to, nieznacznie wyjął prawą nogę ze strzemienia, i zbliżył rękę do olstrów pokrytych niedźwiedzią skórą, żeby wziąść pistolet; ale dziki, którego bystre oczy nie zatrzymując się na niczem, w jednej chwili widziały wszystko, uprzedził go, lekko i bez najmniejszego szelestu stawając na nogach. Hejward nie miał czasu wahać się dłużej i pewny ze przemocą potrafi utrzymać zdradliwego Indyanina, szybko zsiadł z konia. Wszelako żeby go nie przepłoszyć, zachował jeszcze powierzchowność spokojną i pełną zaufania.
— Chytry Lis nie je, — rzecze pochlebiając tein nazwiskiem próżności Indyanina, — Zapewne jego ziarno źle zgotowane? zdaje się że nadto suche. Czy mogę zobaczyć? Magua podał mu tłomoczek i nawet bez najmniejszego wzruszenia pozwolił dotknąć się swojej ręki; ale kiedy poczuł że dłoń majora zaczęła posuwać się w górę po jł^o nagiém ramieniu, trącił go w brzuch z całej siły i skoczywszy przez wywróconego, trzema susami z przeraźliwym wrzaskiem wpadł w gęstwinę lasu, — W tejże chwili prawie, Szyngaszguk, bez najmniejszego szelestu ukazał się jak widmo i pobiegł za nim; głośny krzyk Unkasa oznajmił w przeciwnej stronie kędy zbieg ucieka; krótka błyskawica nagle las oświeciła, a huk tuż następujący po niej, dał poznać że strzelec użył swej rusznicy.


ROZDZIAŁV.

Gdy lew trwożliwej Tyshe ukazał się we śnie,
Że go spotka na jawie, przeczuwała wcześnie.
Szekspir.

Nagła ucieczka przewodnika, krzyk ścigających jego, raz świeżo odebrany, niespodziany huk wystrzału, to wszystko w takie osłupienie wprawiło majora Hejwarda, że przez kilka chwil stał jak wryty. Przypomniawszy jednak, ile należało na tém, żeby pojmać zbiega, rzucił się za nim pomiędzy krzaki. Ale nim zdołał na trzysta kroków przedrzeć się w głąb lasu, spotkał trzech towarzyszów wracających już z daremnej pogoni.
— Dla czegoś zrażacie się tak prędko?
zawołał: łotr ten musiał gdziekolwiek ukryć się aa drzewo, i możemy jeszcze go schwytać. Nie jesteśmy bezpieczni, póki on wolny.
— Pan chcesz żeby obłoki wiatr dognały? — odpowiedział strzelec z niechęcią. — Zaledwo posłyszałem, że zbójca nakształt czarnej żmii śliźnie się po liściach, aż patrzę, już tę sosnę pomija: strzeliłem tylko na los szczęścia, i chybiłem. Ale gdyby i ktokolwiek inny, nie ja sam, teraz strzelał, powiedziałbym zawsze, że się dobrze złożył. Nikt mi nie zaprzeczy: mam wprawę i doświadczenie. Proszę spojrzeć na liście tego sumaku: wszakże czerwone, chociaż jeszcze nie pora im czerwienieć.
— To krew! krew Magui! Trafiony: może i upadł o kilka kroków dalej.
— Nie, nie, nie myśl Pan tak; drasnąłem go tylko i dla tego pobiegł jeszcze prędzej. Kiedy kula tylko rozdziera skórę, jest wtenczas tem, co ostroga dla konia; ale kiedy dostaje się do wnętrzności, każdy żwierz, czy to daniel, czy Indyanin, podskoczywszy kilka razy upaść musi.
— Ale dla czegóż nie mamy go ścigać dalej? Wszakże nas czterech, a on jeden i raniony.
— Czy się już Panu żyć sprzykrzyło? to ten djabeł czerwony wprowadzi pana pod same tomahawki swoich towarzyszów, kiedy coraz bardziej zapalając się będziesz leciał za nim. Już i tak, jak na człowieka co usypiał nieraz, spodziewając się usłyszeć krzyk wojny, postąpiłem nierozważnie: huk broni ognistej może dać hasło zasadzkom ukrytym. Ależ bo pokusa była tak naturalna! — No, przyjaciele, nie dobrze bawić dłużej w tym ostępie, trzeba z niego tak wykluczyć, żeby najprzebieglejszy Mingo nie zawietrzył tropu; inaczej włosy nasze będą jutro powiewały na dworze przed obozem Montkalma.
Skoro strzelec, jako człowiek znający całą wielkość niebezpieczeństwa, lecz razem pełen odwagi potrzebnej do wydobycia się z niego, dał tę straszną przestrogę} Hejwardowi zaraz przyszły na myśl dwie piękne towarzyszki powierzone jego opiece i W nim tylko mogące pokładać nadzieję. Ozierając się na około i daremnie usiłując przeniknąć wzrokiem czarną ciemność lasu, t rozpaczą wyobrażał sobie, że dwie młode osoby, Wszelkiej pomocy ludzkie) pozbawione, lada chwila mogą bydż w ręku barbarzyńców, którzy sposobem źwierząt drapieżnych czekali nocy, Łeby tém pewniejszy i bardziej niebezpieczny cios swej zdobyczy zadać. Z rozpaloną wyobraźnią, patrząc na okryte zwodniczym mrokiem przedmioty, nie raz krzak kołysany wiatrem, lub drzewo zwalone wichrem, brał za straszliwe widma. Wielekroć zdawało mu się, że z pomiędzy gałęzi wyglądają szkaradne twarze Indyan siedzących każdy krok podróżnych.
Już kilka obłoczków nad puszczą zrumienionych ostatnim promieniem słońca, zaczynnało tracić szkarłatną swą barwę, a u stop wzgórka przez to tylko można było rozróżnić rzekę, że słaby blask jej powierzchni odznaczał się srzód gęszczy lasów czerniejących po obu brzegach.
— Cóż teraz począć? — zawołał major nie mogąc oprzeć się dręczącej niespokojności. — Nie opuszczajcie mię na miłość Boga! ratujcie nieszczęśliwe kobiety, i jaką chcecie sami naznaczcie za to nagrodę,
Trzej towarzysze zajęci cichą, lecz żwawą rozmową między sobą, nie zwrócili Uwagi na tę nagłą i gorącą prośbę, Hejward zbliżył się do nich, i trafił na tę chwilę kiedy młodzieniec stale i z zapałem zbijał zdanie ojca spokojniejszym wyrzeczone głosem; ale ponieważ mówili po indyjsku, domyślił się tylko, że chodziło coś o podróżnych. Niemogąc znieść dolegliwej zwłoki w ratowaniu wystawionych na niebezpieczeństwo kobiet, chciał znowu powtórzyć obietnicę hojnej nagrody, ale w tém strzelec skinąwszy ręką jakby na znak, że odstępuje swego zdania, odezwał się po angielsku niby sam do siebie.
— Unkas ma słuszność. Byłoby hańbą dla mężczyzn, zostawić bez obrony dwie biedne kobiety, chociażbyśmy przez to na zawsze mieli utracić schronienie. Panie majorze, — dodał obracając się do Hejwarda, — jeżeli Pan chcesz zasłonić te młode pączki od najstraszniejszej burzy, nie mamy ani chwili do stracenia i trzeba odważyć się na wszystko.
— Nie powinieneś wątpić o mojej odwadze, a co do nagrody juzem ofiarował...
— Ofiaruj Pan modlitwy Bogu, bo on sam tylko może wesprzeć nasz rozum, żebyśmy potrafili oszukać chytrych szatanów kryjących się w tym lesie; ale nie wyjeżdżaj z swojemi ofiarami pienidzy. Może wszyscy nie dożyjemy tego czasu, kiedybyś Pan mógł uskutecznić swoje obietnice, a my z nich korzystać. Ja i ci dwaj Mohikanie uczynimy wszystko, co człowiek uczynić może dla ocalenia tych delikatnych kwiatków, nie do pustyni stworzonych. Będziemy ich bronili bez nadziei innej nagrody, jak tylko tej, co Róg za dobre uczynki obiecał. Ale naprzód musisz Pan, tak od siebie, jak od swoich przyjaciół, przyrzec nam dwie rzeczy; bo możebyśmy chcąc usłużyć Państwu, tylko samym sobie zaszkodzili.
— Jakież to, te dwie rzeczy?
— Pierwsza, milczeć jak te lasy, cokolwiekby się zdarzyło; druga, nigdy nie wydać nikomu miejsca, gdzie Państwo zaprowadzimy.
— Zgoda, i ile w mojej mocy będę się starał, żeby moi towarzysze odpowiedzieli tym warunkom.
— Kiedy tak, proszę za mną, bo tracimy czas równie nam drogi, jak strzelonemu danielowi krew płynąca z rany.
Mimo ciemność nocy, Hejward postrzegłszy niecierpliwe skinienia strzelca nagłym krokiem ruszającego z miejsca, pośpieszył za nim, i kiedy wyszli na ścieszkę, gdzie kobiéty czekały równie z niecierpliwością jak obawą, doniosł im pokrótce o warunkach ułożonych przez nowego przewodnika, wystawując przy tém potrzebę milczenia i baczności, żeby w razie nagłego przestrachu nie wydać najmniejszego głosu.
Przestroga ta sama przez się zdolna byłaby zatrwożyć lękliwe kobiéty, gdyby mężna ufność Hejwarda i może sam rodzaj niebezpieczeństwa nie dodały im odwagi. Usposobione zatém, przynajmniej jak same sądziły, do wytrzymania niespodzianych doświadczeń, na jakie co chwila narażone bydź mogły, bez najmniejszej odpowiedzi, bez najmniejszej zwłoki pozskakiwały z siodeł i kiedy Hejward prowadził lóźne konie, spokojnie szły obok niego aż do brzegu rzeki, gdzie już strzelec z Mohikanami i śpiewakiem psalmów, czekał na nich.
— Cóż teraz zrobić z temi stworzeniami, niememi? — zapytał strzelec, który jak się zdawało, sam jeden przyjął obowiązek kierować całą gromadą. — Pozarzynać je i powrzucać do rzeki, nie mało jeszcze zajęłoby czasu; zostawić tutaj, byłoby to oznajmić Mingom, że i Panów nie daleko mają szukać.
—.Zarzuć im cugle na karki i przepędź w las, — rzecze major.
— Nie, lepiej zamydlić oczy tym zbojcom i dać niby do zrozumienia, że jeżeli chcą dognać swą zdobycz muszą biedź tak prędko jak konie. Ach Szyngaszguk! coż tam słyszę w krzakach?
— To te licho, zrzebię przybiega.
— Trzeba żeby nie biegało więcej, — rzecze strzelec chwytając je za grzywę, i gdy się mu wyniknęło, Unkas, — zawołał — puść strzałę!.
— Poczekaj! — krzyknął z całej siły właściciel skazanego na śmierć zrzebięcią, niezważając bynajmniej że inni starali się mówić jak najciszej. — Zostaw w życiu płód mojej Miriam, jest to piękny owoc wiernej matki i nikomu dobrowolnie nic złego nie zrobi.
— Kiedy ludziom chodzi o życie dane im od Boga, natenczas i krew bliźnich tyle u nich znaczy, co krew zwierząt dzikich; a zatem jeżeli odezwiesz się jeszcze choć z jedném słowem, zostawię WPana Makwom — Puszczaj strzałę, Unkas, tylko weź dobrze; nie mamy czasu poprawiać drugą.
Nim wymówił te słowa, już ugodzone zrzebię wspięło się słupem i padłszy na przednie kolaną próżno usiłowało powstać. W tém prędki jak myśl Szyngaszguk, pociągnął mu nożem po gardle i chwyciwszy oburącz, rzucił do rzeki.
Czyn ten okrótny na pozor, lecz istotnie potrzebny, najlepiej dał poznać wędrowcom stopień grożącego niebezpieczeństwa, a niezachwiana obojętność jego sprawców, nową przejęła ich trwogą. Drżące dwie siostry tuliły się jedna do drugiej, a Hejward prawie mimowolnie sięgnął ręką do pasa, gdzie zsiadając z konia pozakładał pistolety, i przedzielił kobiéty od cieniów, nakształt grubej zasłony powlekających wnętrze puszczy.
Indyanie nie tracąc ani momentu, wzięli konie za cugle i gwałtem wprowadzili do rzeki. Odszedłszy potém od brzegu zwrócili się w stronę i brnąc przeciw wody wkrótce znikli za krętem wybrzeżem.
Strzelec tymczasem, z pod gałęzi krzaku w kształcie sklepienia szeroko rozesłanych nad wodą, wydobył łódkę z kory zrobioną i dał znak kobiétom żeby w nie wstąpiły.
Kiedy Kora i Alina uczyniły to w milczeniu, oglądając się tylko z przestrachem na puszczę, jak czarna ściana ciągnącą się po za brzegu; strzelec dał znak majorowi, żeby podobnie jak on wszedłszy do rzeki, pomógł mu chybkie czołenko pchnąć przeciw wody. Zmartwiony właściciel zabitego zrzebięcia udał się za nimi. Tak szli czas niejakiś w milczeniu, przerywanym tylko szmerem wody i lekkim szelestem łódki przenynaiącej fale. Major ślepo był posłuszny skinieniom przewodnika, a ten raz zbliżał się drugi raz oddalał się od brzegu, w miarę jak chciał uniknąć miejsc nadto płytkich dla czółna, lub nadto głębokich dla człowieka, często zatrzymując się srzód martwej ciszy, której jeszcze większą wspaniałość nadawał co raz bliższy łoskot wodospadu, słuchał z natężeniem, czy jakikolwiek głos nie wychodzi z uśpionych lasów. Kiedy wprawna jego zmysły zapewniły, że wszystko spokojne i żaden znak nie zapowiada zbliżania się grożących nieprzyjaciół, powoli i ostróżnie w dalszą puszczał się drogę.
Przybyli wreszcie na miejsce, skąd baczne oko majora postrzegło kilka czarnych przedmiotów na wierzchołku tak wzniosłego brzegu, że w jego cieniu niknęła rzeka. Nie wiedząc czy miał postępować dalej, wskazał towarzyszowi palcem powod swojej trwogi.
— Widzę, widzę, spoykojnie odpowiedział strzelec; Indyanie z wrodzoną sobie roztropnością ukryli konie. Na wodzie nie zostają ślady, a ciemność tej jaskini oślepiłaby i sowę.
Wkrótce przybrnęli tutaj; Strzelec znalazłszy Mohikanów, znowu zaczął z nimi się naradzać; a tymczasem ci, których los zależał od dobrej wiary i roztropności tych mieszkańców lasu, mieli porę przypatrzyć się bliżej swemu stanowisku.
Zwężona tu rzeka cisnęła się między dwie tak strome skały, że wierzchołek jednej wychylał się aż nad łódkę podróżnych, ponieważ zaś zbliżone ich grzbiety łączyły rozłożyste drzewa, płynęła jak pod sklepieniem jakiem. Cały ten wąwóz nieprzenikniona, napełniała ciemność: w górze przebijał się tylko między gałęźmi nocny błękit nieba, z tyłu kręte wybrzeże zamykało widok, a z przodu i jak się zdawało dosyć blisko, woda spadając jakby z obłoków chłonęła się w przepaść z rykiem daleko rozlegającym się po lasach. W tey ustroni na samotność i schronienie przeznaczonej, Obie siostry przypatrując się malowniczym, chociaż dzikim pięknościom natury, odetchnęły wolniej i zaczęły mniej lękać się o siebie.
Konie przywiązano do drzew wyrastających z rozpadlin skały i zostawiono na całą noc po kolana w wodzie. Czynne krzątanie się przewodników nie pozwoliło wędrowcom nasycać się dłużej wdziękami ustronia i nocy. Strzelec umieściwszy Hejwarda, jego towarzyszki i śpiewaka na jednym końcu łódki, sam usiadł na drugim tak śmiało, jak gdyby to był pokład linijowego okrętu, i kiedy Indyanie przeprowadzający podróżnych do czółna odeszli wparłszy długą tyczynę w głaz najbliższy, z wielkim pędem wątły statek wypchnął ga na śrzodek rzeki. Walka chybkiej łódki przeciw nagiemu biegowi nurtów długo była wątpliwa. Podróżni mając zalecenie nie zmieniać miejsca i siedzieć jak najspokojniej, ponieważ, najmniejszy ruch mógł przewrócić czołno, zaledwo oddychać śmieli i ze drżeniem poglądali na groźne głębinie. Nie raz zdawało się im, że już toną, ale zręczność wprawnego sternika zawsze odnosiła zwycięztwo. W chwili kiedy Alina sądząc że wir szumiący pod wodospadem ma ich pochłonąć z przestrachu zasłoniła oczy; kiedy obie siostry myśliły że sam strzelec zwątpił i w rozpaczy ostatnich sił dobywał, potężny zamach wiosła położył koniec tej trudnej żegludze i łódka stanęła u skalistej płaszczyzny ledwo na dwa cale wzniesionej nad powierzchnię wody.
— Gdzież to jesteśmy i co pozostaje nam czynić teraz? — zapytał Hejward, widząc że strzelec opuścił już wiosło i zatknął tyczynę.
— Jesteśmy u podnoża Glenu i pozostaje wysiadać tylko, — odpowiedział przewoźnik głośno, ponieważ wsrzód ryku spadającej wody nielękał się bydź słyszanym zdaleka; — ale trzeba wysiadać ostróżnie żeby nie przechylić łodki, bo moglibyście Państwo tąż samą drogą, daleko prędzej choć nie tak wygodnie powrócić nazad. Kiedy rzeka wezbrana, ciężko płynąć przeciw wody, a pięć osob to zanadto na lichą łódkę skleconą z kory i żywicy. No, proszę wychodzić na skałę, a ja pojadę po Mohikanow i daniela: nie zapomnieli oni jego zarzucić na konia; pościć wsrzód dostatku, byłoby toż samo co swoje włosy pod noż Mingów oddać.
Podróżni nie czekali powtórzenia rozkazu i zaledwo ostatnia noga stanęła na skale, łódka uleciała szybkością strzały. Przez chwilę, widna jeszcze była wysoka postać Strzelca, jakby śliznąca się po wodzie i zaraz znikła w ciemności.
Pozbawieni przewodnika wędrowcy niewiedzieli co począć. Słysząc po obu stronach łoskot wody walącej się w otchłanie, lękali się dać jednego kroku, żeby gdzie w pociemku nie trafić na urwisko, lub nie pomknąć się w przepaść, Ale oczekiwanie ich nie było długie: przy pomocy Mohikanow strzelec z łódką ukazał się już na powrót u skalistej płaszczyzny, kiedy major mniemał, ze jeszcze do swoich towarzyszów nie dopłynął.
— Otóż jesteśmy w twierdzy z dobrą osadą i zapasem żywności, — zawołał Hejward tonem zagrzewającym; — niedbamy teraz o Montkalma i o sprzymierzeńców jego. Powiedz mi waleczny mój obrońco; czy możesz ztąd usłyszeć lub zobaczyć choć jednego z tych, których nazywasz Irokanami?
— Nazywam ich Irokanami, bo każdy dziki który mówi językiem obcym, bez względu czy służy królowi, czy nie, jest u mnie nieprzyjacielem. Jeżeli Web szuka uczciwości i dobrej wiary w Indyanach, niech przywoła pokolenie Delawarów, a tych łupieżnych Mohawków, przewrótnych Onejdow i wszystkie sześć łatiow skich narodów, niech przepędzi w głąb Kanady, gdzieby ci zbójcy zawsze przebywać powinni.
— Byłoby to zamienić przyjaciół bitnych, na sprzymierzeńców nieużytecznych. Słyszałem że Delawarowie złożyli tomahawk i pozwolili nazywać siebie babami.
— Tak, na hańbę wieczną Holendrów i Irokanów, którzy przez jakąś moc szatańską potrafili ich do tego traktatu skłonić! Ale ja znam ich od lat dwudziestu, i ktokolwiek powie, że w żyłach Delawara podła krew płynie, nazwę go kłamcą. Qdegnawszy wilczym prawem lud ten od brzegów morza, musicie zapewne wierzyć temu, co ich nieprzyjaciele mówią, żeby zagłuszyć wasze sumnienie i usypiać spokojnie. — Tak jest, tak, każdy Indyanin, który nie mówi językiem Delawarów, jest u mnie Irokanem, bez względu, czy jego rodzina w Jorku czy w Kanadzie mieszka.
Major uważając, że nie zachwiane przywiązanie strzelca do sprawy jego przyjaciół Delawarów, czyli Mohikanów, gdyż oba te pokolenia były gałęźmi jednego szczepu, mogłoby przedłużyć Spór nieużyteczny, zręcznie zmienił przedmiot rozmowy.
— Nie wiem, — rzecze, — czy jaki traktat w tej mierze nastały lub nie; ale to pewna tylko, że ci dwaj towarzysze twoi są równie mężni jak przezorni. Mozę więc oni słyszeli albo widzieli którego z naszych nieprzyjaciół?
— Indyanin jest taki człowiek, ze wprzód go poczujesz niż zobaczysz, — odpowiedział strzelec, niedbale rzucając z plec daniela; — kiedy powiadam, ze Mingowie są blisko, to pewno nie na mocy tych znaków, jakie oczyma postrzedz można.
— Na mocy czegoż więc sądzisz, ze odkryli oni nasze schronienie?
— Niech Bóg nas strzeże od tego, chociaż jesteśmy w miejscu gdzie można porządny ogień wytrzymać. Muszę powie dzieć jednak, ze kiedy przepływałem blizko koni, drżały na ten czas, jak gdyby wilka czuły; a wilki często włóczą się za kupą Indyan w nadziei pożywienia się ostatkami danielów upolowanych przez dzikich.
— Ale i tego, co tu u nóg leży, również Wilki zawietrzyć mogły. Zapominasz przytém o zrzebięciu zabitém.
— Biedna Miriam! — zawołał żałośnie nauczyciel śpiewania, — dziecię twoje było przeinaczone na pastwę źwierząt dzikich! — Podnosząc potém głos wsrzód łoskotu wody zaśpiewał następującą sztrofę:

W ciemności nocnej zstąpiwszy na ziemi

Wytępił wszelkie pierworodne plemię.
By cud ten straszny i nowy

Nachylił harde Egypcyali głowy.

— Śmierć zrzebięcia cięży mu na sercu, — rzecze strzelec; — ale to dobry znak, kiedy kto ma przywiązanie do swoich bydląt. Ponieważ jednak wierzy on w przeznaczenie, powinien myślić; ze co miało bydź, to się i stało; a tą uwagą pocieszony, przekona się, iż słusznie odebrać życie stworzeniu niememu, dla ocalenia istot rozumnych. Co zaś pan mówiłeś o wilkach, to może bydź prawda, dla tegoż trzeba oprawić daniela cze<n prędzej i trzewie wrzucić do rzeki, bo inaczej to zaraz całe stado wilków zawyje na wierzchołku skały, jakby urzekając nam każdy kęs niesiony do gęby; a chociaż mowa Delawarów jest dla Irokanów księgą zamkniętą, przebiegłe łotry mają jednak dosyć zmyślności, żeby odgadnąć przyczynę wilczego wycia.
Tak rozprawiał strzelec cały zajęty przygotowaniem wszystkiego, co mu potrzebne było do oprawienia daniela. Skończywszy mówić porzucił podróżnych i oddalił się z dwoma Mohikanami; którzy, jak się zdawało, bez słownego tłumaczenia rozumieli jego myśli. Wszyscy trzej znikli kolejno, jakby zapadając wewnątrz czarnej skały, na kilka sążni wyniesionej nad poziom wody.


ROZDZIAŁ VI.

„Wnet księgę świętych pieśni Syonu otwiera,

Biegle przerzuca karty, jeden hymn wybiera

I poważnie głos wznosząc śpiewa: — Chwalmy Pana!
Burns.

Hejward i jego towarzyszki patrzyli na u to zniknienie tajemnicze z niespokojnością wewnętrzną; chociaż bowiem postępki białego nie dały im dotąd najmniejszego do powątpiewali powodu, jednakże prosty rynsztunek jego, ton rubaszności śmiałej, wstręt widoczny do tego, co nienawidział, niewiadomy sposób myślenia dwóch towarzyszów milczących: to wszystko zdolne było obudzić podejrzenie w umysłach świeżo zatrwożonych zdradą przewodnika Indyanina.
Sam tylko nauczyciel śpiewu zdawał się obojętnym na wszystko co się koło niego działo. Usiadłszy na kawałku skały oddał się rozpamiętywaniu, jak z częstych westchnień wnieść można było, nie miłemu bardzo. Wkrótce dał się słyszeć szmer głuchy podobny do głosu kijku osób rozmijających w głębi ziemi, a zaraz i blask nagły uderzając oczy podróżnych, odkryj im tajne kryjówki.
Pod skałą, w końcu głębokiej jaskini która patrzącym wciąż przy szczególnym sposobie oświecenia wydawała się jeszcze dłuższa, siedział strzelec z zapaloną gałęzią sosnową w ręku. Mocny blask padając prosto na jego twarz ogorzałą i ubiór szczególniejszy, nadawał coś malowniczego widokowi człowieka, którego odzież nie zwykła, tęgość członkow żelazna prawie, i rysy w dziwnej mięszaninie kolejno wyrażające rostropność, czujność i prostactwo, przy świetle dnia nawet, zwróciłyby oczy, Na kilka kroków przed nim stał Unkas, a bliskość i położenie pozwalały przypatrzyć mu się dokładnie. Podróżni z upodobaniem rozważali prosty i wysmukłą postać młodego Mohikana, we wszystkich poruszeniach i ujęciach mający wdzięk naturalny. Ciało jego bardziej niż zazwyczaj było okryte odzieniem myśliwskim. W czarnych oczach obok blasku odwagi i dumy jaśniała spokojność i słodycz. Kształtne rysy twarzy ukazywały w całej czystości czerwoną farbę jego pokolenia. Wyniosłe czoło pełne było godności a na szlachetnej głowie wznosił się tylko ten pukiel włosów, który dzicy przez męstwo zachowują jakby dla pokazania, że nieprzyjaciel próżnoby usiłował go zedrzeć.
Dopiero raz pierwszy Dunkan Hejward i jego towarzyszki mieli czas wolny przypatrzyć się wybitnym rysom jednego z Indyan napotkanych tak szczęśliwym trafem; a wyczytując na twarzy młodego Mokikana dumę i odwagę, lecz razem otwartość i szczerość, poczuli ulgę w niespokojności, tyle ich dręczącej. Znali oni, że jeżeli mają przed sobą człowieka pogrążonego w ciemnocie, to przynajmniej nie przebiegłego wiarołomcę, ze skłonności szukającego zdrady. Dziecinna Alina patrzyła na niego z takim podziwieniem, jak na grecki lub rzymski posąg ożywiony cudem. Hejward chociaż nawykły często widywać doskonałość kształtów w dzikich nieskażonych zepsuciem, wyraźnie jednak okazał zadowolenie.
— Spodziewam się, — odpowiedziała mu Alina, — spokojnie zasnąć pod strażą tak szlachetnego i mężnego jakim pewno będzie ten młodzieniec. Bez wątpienia Dunkanie, owe zabójstwa barbarzyńskie, owe tortury straszliwe, o których słyszałyśmy i czytałyśmy tyle przerażających doniesień, nie dzieją się nigdy w obecności takich, jak on ludzi, — Zapewne, jestto rzadki zbiór przymiotów właściwych dzikim i ja podobnież mniemam że to czoło, te oczy, stworzone są inaczej na postrach nieprzyjaciół, niż uwiedzenie ofiar. Ale nie uwodźmy sami siebie spodziewając się po tych ludziach cnot innych nad te, jakie dzicy posiadać mogą. Świetne przykłady przymiotów wielkich rzadkie są u chrześcian, a jakże u Indyan mogą bydź częste? Wierzmy jednak dla zaszczytu natury ludzkiej, że i między niemi zdarzają się czasem; ze ten młody Mohikan nie zawiedzie naszego przeczucia, i że będzie dla nas teé wszystkiém, co powierzchowność jego obiecuje, to jest walecznym i wiernym przyjacielem.
— Tak mówić na majora Hejwarda przysłało, — rzecze Kora. — Widząc to dziecko przyrodzenia, któżby się jeszcze zastanawiał jaka farba jego skóry?
Chwilowe milczenie nastąpiło po tej znaczącej uwadze. Przerwał je strzelec wołając głośno na podróżnych żeby weszli do jaskini.
— Ogień nadto zaczyna dawać blasku, — rzecze do nich skoro weszli, — i mógłby Mingów w ślad za nami sprowadzić; Unkas; spuść zasłonę niech te łotry tylko wszystko, czarno widzą. Nie będziemy mieli takiej wieczerzy, jakiejby major amerykanów królewskich, spodziewać się miał prawo, ale ja widziałem jak całe oddziały tego wojska bardzo były rade kiedy mogły dostać kawał zwierzyny zupełnie surowej i bez żadnej przyprawy. Tu przynajmniej mamy podostatek soli i ogień, który nam zaraz zrobi wyborne pieczyste. Oto kupa szafranowych gałęzi: niech damy usiędą na niej. Nie jest to siedzenie tak wystawne, jak ich mahoniowe krzesła, niema na niém sprężysto pikowanych poduszek, ale za to wydaje zapach lekki i przyjemny. — No przyjacielu nie myśl już o zrzebięciu. Biedne stworzenie wprawdzie nie szkodziło nikomu, ale mogło nam zaszkodzić. Zresztą, cóż mu śmierć uczyniła złego, uwolniła tylko od bied i trądów przyszłych.
Unkas wypełnił dany sobie rozkaz, i kiedy Sokole Oko przestał mówić, nic już nie było słychać prócz szumu katarakty, podobnego do oddalonego grzmotu.
— Czy jesteśmy bezpieczni w tej jaskini? — zapytał Hejward. — Nie powinniśmy się obawiać jakiego podejścia? )eden człowiek zbrojny zastąpiwszy od wchodu, miałby nas wszystkich w swojej mocy.
Wysoka postać podobna do upiora wyszła z ciemnego końca lochu, stanęła za strzelcem i wziąwszy z ogniska rozżarzoną głównię podniosła w górę, jakby chcąc oświecić głąb jaskini. Na to zjawisko Alina krzyknęła z przestrachu, i Kora nawet szybko stanęła na nogach, lecz Hejward jedném uspokoił je słowem, powiadając ze to był ich przyjaciel Szyngaszguk. Indyanin odkrył inną zasłonę i ukazał ze jaskinia miała drugi otwór; wyszedłszy po tém ze swoją pochodnią, przeszedł wydrążenie, można powiedzieć rozpadlinę skały, pod kątem prostym zetkniętą — z grotą gdzie się schronili, lecz bez innej pokrywy prócz sklepienia niebios, i prowadzącą do podobnej jak pierwsza pieczary.
— Starych jak ja i Szyngaszguk lisów, nie złapać w nórze o jednem wyjściu, — śmiejąc się rzecze strzelec. — Możesz pan widzieć teraz, czy to miejsce dobre. Skała jest wapienna, a wiadomo wszystkim, kamień wapienny, miękki i gładki, tak że kiedy nie ma chróstu lub jedliny nie źle za poduszkę służy. Owoż wodospad był niegdyś o kilka staj od miejsca gdzie jesteśmy, a tu woda płynęła tak równo jak na całym Hudsonie. Ale czas, wielki niszczyciel piękności, o czém te damy dowiedzą się „w swojej porze, zmienił i to miejsce. Skały pełne są szczelin, kamień nie wszędzie jednostajnie twardy, i dla tego woda przedarłszy się wewnątrz, porobiła jamy, zwróciła się na bok, utworzyła sobie nową drogę, i na dwa koryta rozdzielona spada bez ładu i kształtu.
— Na jakiejże części tych skał znajdujemy się teraz?
— Blisko tego miejsca, gdzie Opatrzność jak się zdaje, pierwiastkowe zakreśliła koryto, lecz buntownicze wody niechciały długo w niém zostawać, a widząc że skały po obu stronach były słabsze, rozpruły w nich nowe łożysko, i wyrywszy te dwie pieczary na schronienie dla nas}osuszyły śrzodek rzeki.
— Jesteśmy więc na wyśpię?
— Tak, i z obu stron mamy wodospad, a przed i za nami rzekę. Gdyby to we dnie, prosiłbym pana wstąpić na skałę, żebym pokazał dziwactwa wody: jak ona to się wznosi, to w przepaść leci; jak tu ledwo płynie, ówdzie tryska pędem; w jedném miejscu jak śnieg biała, w drugim zielona jak trawa; z tej strony wre w potokach które zdaje się ze ziemię wskróś chcą rozedrzeć, z tamtej, mruczy strumykiem i złośliwe zakręcając wiry drąży kamienie jak gdyby to glina była. Przewrócił się cały porządek rzeki. O parę set sążni w górze płynie ona spokojnie, niby wierna dawnemu korytu, lecz wkrótce rozdzieliwszy wody, w lewo i prawo bije nadbrzeża; zdaje się nawet że się w tył oziera, jak gdyby z żalem opuszczając pustynie niechętnie szła łączyć się z wodami słonemi. Tak, tak Pani, pajęcza tkanina którą widzę na jej szyi, jest siecią rybacką w porównaniu tych delikatnych żyłek jakie rzeka gdzie nie gdzie rysuje na piasku, jak gdyby zrzuciwszy jarzmo, chciała sprobować każdego rzemiosła. I cóż jej z tego po tém? Zaledwo nakształt krnąbrnego dziecka dogodzi na chwilę swoim kaprysom, znaglona tą samą ręką co ją stworzyła, zbiera swe wody i musi spokojnie mknąć w morzu, gdzie jej od wieków-ginąć przeznaczono.
Chociaz podróżni z przyjemnością słuchali tego opisu uczynionego po prostu, a razem upewniającego £e się znaydowali w bespieczném schronieniu, nie byli jednak skłonni równie korzystnie jak Sokole Oko oceniać powabów jaskini. Samo położenie zresztą niepozwalało im zgłębiać wszystkich przyrodzonych piękności tego miejsca, i wcale byli radzi, gdy strzelec w ciągu opowiadania, tyle tylko przerywając swoję czynność kucharską, żeby złamanym widelcem który miał w ręku, pokazać im kierunek tej lub owej części wod buntowniczych, nagle zamknął swą mowę oznajmieniem że wieczerza już gotowa..
Cały dzień będąc bez żadnego posiłku, wędrowcy nasi czuli wielką jego potrzebę, i jakkolwiek wieczerza była prosta, wzięli się do niej ochoczo. Unkas przyjął na siebie staranie, aby damom dochodziło wszystko, i nadskakując im jak mógł, dziwném połączeniem powagi i przymilenia bawił majora, który wiedział le to było zupełném wprowadzeniem nowości do zwyczajów indyjskich, niepozwalających wojownikowi upadlać się najmniejszą usługą domową, mianowicie dla kobiet. Ponieważ jednak i prawa gościnności święte były u nich, to zgwałcenie zwyczajów narodowych, to zapomnienie godności męzkiej, do żadnych objaśnień nie dało powodu.
Gdyby w teru towarzystwie znajdował się ktokolwiek, coby miał czas zbierać wzorki, mógłby postrzedz, że młody wódz indyjski nie zachowywał ścisłej bezstronności w oddawaniu usług dwóm siostrom. Podawał wprawdzie Alinie z przyzwoitą grzecznością kubek tykwowy pełny przezroczystej wody, lub zraz zwierzyny na talerzu drewnianym gładkiej roboty; lecz kiedy tez same względy odbierała Kora, w jej twarz znaczącą z taką słodyczą wlepiały się czarne jego oczy, że promień dumy ciągle w nich błyszczący znikał zupełnie. Raz lub dwa razy wypadło mu przemówić żeby zwrócić uwagę pań którym służył. Odezwał się złą w prawdzie ale dosyć zrozumiałą angielszczyzną i tym głosem, któremu gardłowe wymawianie taką nadawało słodycz, że obie siostry poglądały na niego z ciekawością i podziwieniem.[10] Kilka słów zamienionych podczas przyjęcia i oddawania tych usług, zbliżyło obie strony do znajomości, mającej pozor dawnej przyjaźni.
Ale powaga Szyngaszguka była nie zachwiana. Siedział on najbliżej ognia i podróżni często rzucając na niego spojrzenia niespokojne, mogli rozpoznać naturalny wyraz twarzy wsrzód dziwacznych malowideł krzyżujących się na niej. Mimo różnicę wieku i poniesionych trudów, uderzyło ich podobieństwo ojca z synem. Zdawało się, że duma zwykle panująca na jego czole ustąpiła teraz miejsca tej spokojności ociężałej, jakiej się oddaje wojownik indyjski, skoro już żaden powód mocy jego do działania niewyzywa. Z chwilowych jednak wzruszeń ukazujących się w nim kiedy niekiedy łatwo miarkować można było, że za najmniejszém oburzeniem namiętności, owe rysy, któremi dla postrachu nieprzyjaciół twarz namazał, uczyniłyby cały swój skutek.
Przeciwnie, czujne i ruchawe oko strzelca nie spoczywało ani na chwilę. Zajadał on wprawdzie tak smaczno, jak gdyby żadna nie trwożyła go obawa, lecz właściwa mu ostrózność wydawała się zawsze. Nie raz tykwa lub kęs źwierzyny zostały zawieszone przed jego ustami, kiedy schyliwszy głowę na bok, nadstawiał ucha jakby słuchając czy jakikolwiek głos obcy nie mięsza się z szumem wodospadu. Poruszenie to zawsze boleśnie przypominano wędrowcom naszym wątpliwość ich losu i czyniło mniej bacznemi na osobliwości miejsca gdzie potrzeba zmusiła szukać przytułku. Ponieważ jednak w końcu tych przerw częstych, żadna nie następowała uwaga, niespokojność zrodzona przez nie, niknęła zaraz.
— No przyjacielu! — rzecze Sokole Oko wyciągając z pod liści nie wielką beczułkę i obracając się do śpiewaka, który siedząc przy nim, oddawał zupełną sprawiedliwość jego umiejętności kucharskiej: — skosztuj mojego piwa jałowcowego; wybije ci ono przynajmniej z głowy to nieszczęśliwe zrzebię i umorzy troski. Do WPana, niech żyje lepsza między nami przyjaźń; spodziewam się że za lada potomstwo końskie nie poróżniemy się z sobą. Jak się nazywasz?
— Gamma, Dawid Gamma, — odpowiedział psalmista, machinalnie otarłszy wprzód sobie gębę wierzchem ręki, żeby przygotować się do utopienia trósków w trunku, którym miał bydź poczęstowany.
— Bardzo piękne nazwisko, — rzecze strzelec wychyliwszy tykwę piwa swoiej roboty i smakując z tą roskoszą, jakiej doświadcza ten, ęc się rozpływa nad własném dziełem: — jestem pewien że otrzymałeś je po czci godnych przodkach. Mam ja szczególne poszanowanie dla nazwisk, chociaż zwyczaj w tym względzie u białych, wcale nie ma tej wagi co u dzikich. Największy tchórz jakiego tylko znałem w osadach, nazywał się Lew, a jego żona tak kłótliwa, że uciekałbyś od niej prędzej niż daniel przed psiarnią, miała imie Cierpliwość. U Indyan zaś przeciwnie, nazwisko daje się sumiennie i w powszechności pokazuje czém jest ten, co je nosi. Szyngaszgnk naprzykład, znaczy wąż wielki, nie dla tego, żeby on w istocie był wielkim czy małym wężem, ale że zna wszystkie kryjówki serc ludzkich, umie rostropnie zachowywać milczenie, i uderza na nieprzyjaciela wtenczas, kiedy się ten najmniej spodziewa tego, A WPana jakie rzemiosło?
— Jestem niegodny nauczyciel śpiewania psalmów.
— Jak powiadasz?
— Uczę śpiewać młodych konskrypcyonietów Konektykuckich.
— Mógłbyś przydad się na cokolwiek lepszego mój Panie. Te psięta i tak już nadto głośno chychoczą i wyśpiewują po lasach, gdzie nawet oddychać powinnyby ciszej niżeli lis w norze. Czy umiesz strzelbę wziąść w rękę?
— Dzięki Boga, nigdy nie miałem potrzeby brać się za to narzędzie zabójcze.
— To zapewne znasz rysunek, umiesz oznaczać na papierze rzeki i góry w pustyniach, żeby ci co ciągną za woyskiem, postrzegłszy je mogli poznać zaraz?
— Nie trudnię się niczém podobném.
— Przy takich nogach najdłuższa droga zapewne wydaje się WPann krótka. Sądzę, że czasami musisz bydź posyłany z rozkazami Jenerała.
— Nie; zajmuję się tylko mojém powołaniem; które jest dawać lekcyje muzyki kościelnej.
— Szczególniejsze powołanie! całe życie nic więcej nie robić, tylko jak ów ptak przedrzeźniacz[11] naśladować wszystkie głosy cieńkie i grube, jakie gardło ludzkie wydać może; wszakże tak przyjacielu, mnie się zdaje ze tą zdolnością jesteś obdarzony? szkoda ze nie lepszą, gdybyś mógł bydź dobrym strzelcem, naprzykład. No, ale obaczmy, pokaz nam próbę swojego talentu, będzie to razem sposób przyjacielski oddania nam dobrej nocy; czas już żeby te damy udały się na spoczynek dla nabrania sił do jutrzejszej podróży; bo trzeba będzie wyjechać bardzo rano, wprzód nim Makwy ruszać się zaczną.
— Najchętniej przystaję na to, — odpowiedział Dawid, osadzając na nosie okulary w żelazo oprawne i wydobywając z kieszeni nieocenioną swą książeczkę. — Cóż może bydź przyzwoitszego i bardzie] pocieszającego; — dodał obracając się do Aliny, — jak odśpiewać modlitwy wieczorne po dniu tak pełnym niebezpieczeństwa? Może i pani raczysz mi pomodz?
Alina uśmiechnęła się i spojrzała na Hejwarda z zapłonieniem, sama nie wiedząc co odpowiedzieć.
— Dla czego nie? — rzecze jej major z cicha, — imiennik króla proroka, bardzo dobrze radzi w tym razie.
Ośmielona temi słowy a razem pobudzona przez pobożność, miłość muzyki i własny ochotę, Alina przyjęła zaprosiny Dawida. Otworzono książkę w miejscu gdzie hymn dosyć był stosowny do obecnego położenia podróżnych, a poeta tłumacz przestając tylko na samem naśladowaniu natchnionego króla Izraelu, więcej oddał słuszności świetnej poezyi koronowanego proroka. Kora oświadczyła się śpiewać z siostrą i kiedy metodyczny Dawid swoim zwyczajem przegrał na instrumencie dla dobrania tonu, zaczęto pieśń pobożną.
Nota jej przeciągłą i uroczysta raz wznosiła się tak wysoko, jak tylko zdołał wystarczyć delikatny głos śpiewaczek, drugi raz zniżała się tak dalece, ze szmer wody wydawał się harmonijném towarzyszeniem. Smak wrodzony i dobre ucho Dawida rządząc głosem zmiarkowały go stosownie do miejsca w którem śpiewano, i nigdy dźwięk czystszy nie rozlegał się w tych rozpadlinach skały. Indyanie bez ruchu z wlepionymi oczyma słuchali tak pilnie, iż zdawało się że wytężenie uwagi zmieniło ich w posągi kamienne. Strzelec oparty brodą na ręku siedział z początku w obojętnej postawie, lecz wkrótce opuściła go ta odrętwiałość. W miarę prześpiewanych wierszy odwalniały się skrzepłe rysy jego twarzy i w myśli odżywało wspomnienie dzieciństwa, kiedy podobne, chociaż daleko mniej miłym głosem śpiewane hymny słyszał w kościołach osad. Zwolna oczy jego zaczęły się zwilżać, a przed końcem pieśni bujne łzy strumieniem puściwszy się ze źrzódła, które zdawało się już oschłe na zawsze, płynęły po licach nawykłych tylko do kropel deszczowej wody.
Właśnie kiedy śpiew zniżał się na jeden, z tych cichych i niejakoś konających tonów, które ucho z taką roskoszą chwyta, wrzask jakiś nie ludzki, nie ziemski, rozległszy się w powietrzu, przeniknął nie tylko głębie pieczary, lecz i serca zgromadzonych w niej osob. Martwa cichość nastąpiła po nim; zdawało się, że ten krzyk okropny i nadzwyczajny, zawiesił nawet spadające wody.
— Co to jest takiego? — przemówiła Alina po kilku chwilach oniemienia z przestrachu.
— Co to za wrzask? — zapytał Hejward półgłosem.
Ani strzelec, ani żaden z Indyan nic nie odpowiedzieli jemu. Słuchali oni jeszcze jakby spodziewając się powtórzenia tego krzyku, a na ich twarzach malowało się zadziwienie którem sami przejęci byli. Nakoniec pomówili między sobą w języka Delawarów, i Unkas wyszedł przez otwór przeciwległy temu, kędy podróżni weszli. Po jego wyjściu strzelec odpowiedział na zadane pytania.
— Co to jest, — rzecze, — lab coby bydź mogło, tego nikt tu powiedzieć nie umie, chociaż Szyngaszguk i ja sam, trzydzieści lat chodziemy po lasach. Sądziłem ze nie masz żadnego głosu Indyanina albo dzikiego zwierza, któregobym na własne nie słyszał uszy, lecz poznaję teraz ze byłem zarozumiałym i próżnym.
— Czy nie jest to ten okrzyk, który dzicy wydają kiedy chcą nieprzyjaciół przerazić? — zapytała Kora poprawując na głowie zasłonę ze spokojnością, jakiej nie dzieliła jej siostra.
— Nie, niej — odpowiedział strzelec, — był to wrzask straszliwy, okropny, mający coś nadprzyrodzonego-, okrzyk zaś wojenny jeżeli kto raz usłyszy, nie mylnie pozna go zawsze. — W tém postrzegłszy wchodzącego młodego wodza. — A co? — dodał, jego mową, — co widziałeś? Czy świeci przez zasłonę nasz ogień?
Krótka i wtymże samym języku odpowiedź zdawała się dostateczną.
— Nie widać nic że wnątrz, — rzecze Sokole Oko, z nieukontentowaniem wzruszając głową. — Blask co tu świeci nie mo£o nas zdradzać. Kto czuje potrzebę spoczynku niech przejdzie do drugiej jaskini i stara się zasnąć, bo trzeba nam będzie wstać przed wschodem słońca i starać się przybydź do twierdzy Edwarda, nim Mingowie przetrą sobie oczy.
Kora powstając zaraz, dała przykład swojej siostrze. Alina nie ociągała się jej towarzyszyć i Wychodząc prosiła majora pocichu żeby udał się z niémi. Unkas otwierając im wyjście, podniosł zasłonę, a kiedy obróciły się podziękować jemu za tę grzeczność, ujrzały Strzelca siedzącego przed gasnącém żarzyskiem, z czołem opartém między dwie dłonie, tak iż można było poznać, ze się zastanawiał nad tym niepojętym krzykiem, co niespodzianie przerwał im modlitwy wieczorne.
Hejward wziął zapaloną gałąź sosnową, przez ważkie przejście wszedł do drugiej jaskini i utkwiwszy ją w ten sposob, aby mogła palić się dalej, po raz pierwszy od wyjazdu z okopów twierdzy Edwarda, znalazł się sam na sam ze swojemi towarzyszkami.
— Nie porzucaj nas Dunkanie, — rzecze Alina. — Nie podobna żebyśmy w takiém jak to miejscu o śnie pomyślały, kiedy ten krzyk straszliwy, jeszcze i teraz odzywa się nam w uszach.
— Obaczmy naprzód, — odpowiedział Hejward, — czy jesteście bezpieczne w swojej warowni, a potém pomówiemy o reszcie.
Poszedł w koniec jaskini i znalazł podobne pierwszemu wyjście również zakryte zasłoną, a skoro ją podniosł obwiało go świeże i chłodne powietrze z nad wody. Bystra rzeka, wązkiém lecz głębokiém korytem wydrązoném przez się w skałach płynęła tu prawie pod nogami jego. Spienione nurty raz cofały się w biega i wrzały na miejscu, drugi raz gwałtownie lecąc na przód, z szumem waliły się z progu w przepaść ręką przyrodzenia utworzoną. Miejsce to obronne samo przez się, zdało mu się wolném od wszelkiej obawy.
— Przyrodzenie utworzyło z tej strony nieprzebytą zaporę, — rzecze do towarzyszek przed spuszczeniem zasłony ukazując im ten widok wspaniały; — wiedząc zatém, że od wejścia bronią was wierne i waleczne straże, czemużbyście nie miały usłuchać rady dobrego gospodarza naszego? Kora pewno zgodzi się ze mną, że sen potrzebny dla was obu.
— Kora może uznać tę radę za rozsądną, ale nie koniecznie potrafi podług niej postąpić, — odpowiedziała starsza, siadając obok Aliny na kupie szafranowych gałęzi i liści. — Gdyby nawet nie ten krzyk okropny, i tak już byłoby dosyć przyczyn do oddalenia snu od powiek naszych. Zważ sam Hejwardzie, czy córki mogą napomnieć o tém, jakiej niespokojności doświadczać musi ojciec, kiedy oczekiwane dzieci nocują nie wiedzieć gdzie, śród dzikich lasów i niebezpieczeństw wszelkiego rodzaju!
— Twój ojciec Koro, jest żołnierzem; wie on że zdarza się zbłądzić w puszczy.
— Alę zawsze jest ojcem, a przyrodzenie zawsze rozciąga swe prawa.
— Z jakiémże pobłażaniem ulegał on wszystkim mym chęciom, wszystkim kaprysom, wszystkim głupstwom moim! — rzecze Alina ocierając oczy: — wielki nierozsądek z naszej strony moja siostro, żeśmy się w takim czasie naparły jechać do niego!
— Może bydź ze postąpiłam nierozsądnie napierając się pozwolenia na to; ale chciałam mu pokazać, że kiedy inni go zaniedbują, dzieci przynajmniej zostały mą wierne.
— Skoro się dowiedział, — rzecze major, — żeście przybywały do twierdzy Edwarda, gwałtowna walka powstała w jego sercu między boiaźnią i miłością ojcowską; ale to ostatnie czucie podniecone długiem niewidzeniem rychło wzięło górę. Odwaga to mojej szlachetnej Kory sprowadza je tutaj, rzekł do mnie, nie chcę zawieść jej nadziei. Oby niebo choć połowę tego męztwa udzieliło temu, co ma powierzoną sławę naszego monarchy!
— A o mnie czy nic nie wspomniał, Hejwardzie? — odezwała się Alina, jakby przez: zazdrość przywiązania. — Nie podobna żeby zapomniał o swojej, jak nazywa, malutkiej Alisi!
— Któżby wątpił o tém znając go dobrze, — odpowiedział major. — Wspominał, wspominał w najczulszych wyrazach i mówił wiele takich rzeczy, których nieśmiem powtórzyć, chociaż za najsłuszniejsze uważam. Powiedział mi jednego razu....
Dnnkan niemógł dokończyć, bo kiedy trzymał oczy wlepione w Alinę, która poglądała na niego z niecierpliwością przywiązania dziecinnego, lękając się stracić słówko, ten sam krzyk okropny, co ich przeraził wprzódy, rozległ się znowu. Kilka minut trwało milczenie przestrachu i wszyscy troje poglądali jedno na drugiego z niespokojnością oczekując powtórzenia się wrzasku. Nakoniec podniosła się zasłona przykrywająca pierwsze wnijście i strzelec ukazał się z twarzą pomieszaną, jak gdyby zaczynał upadać w duchu przed tajemnicą zwiastującą niebezpieczeństwa nie znane, które jego odwagę, doświadczenie i przemysł zniweczyć mogły.


ROZDZIAŁ VII.

„Czy sadzisz że się chwilom spoczynku oddają?
Nie, nie; przy tej tu skale ukryci czuwają.“
Gray.

Ukrywać się dłużej kiedy taki głos słychać w lesie, — rzecze strzelec, — byłoby to nie zważać na ostrzeżenie zesłane dla dobra naszego. Te panienki mogą tu pozostać, lecz dwaj Mohikanie i ja wyjdziemy trzymać straż na skałach; spodziewam się że major sześćdziesiątego półka zechce także pójść z nami.
— Czyliż jesteśmy w niebespieczeństwie tak nagłém? — zapytała Kora.
— Ten co stworzył głos tak dziwny i każe mu odzywać się na pożytek ludzki, ten tylko może wiedzieć jakie jest niebespieczeństwo nasze. Co do mnie uważałbym siebie, za nieposłusznego woli Nieba, gdybym siedział zagrzebany w jaskini, kiedy powietrze taką przestrogę przynosi. Ten niedołęga nawet co całe życie śpiewa tylko, wzruszył się tym głosem i powiada, że gotów stanąć do bitwy. Gdybyż to chodziło o bitwę, to nam wszystkim nie nowina i prędko poradzilibyśmy sobie, lecz powiadają, że kiedy taki krzyk rozchodzi się między niebem a ziemią, wcale inna to wojna.
— Jeżeli nie grożą nam niebespieczenstwa inne prócz pochodzących z przyczyn nadprzyrodzonych; nie mamy się czego trwożyć, — rzecze Kora śmiała, — ale czy jesteś pewny, że nieprzyjaciele nasi nie wymyślili jakiego nowego sposobu, aby nas przerazić, i przezto zwycięstwo ułatwić sobie?
— Pani, — odpowie strzelec tonem uroczystym, — trzydzieści lat przysłuchiwałem się Wszystkim głosom jakie tylko w lasach usłyszeć można, a przysłuchiwałem się tak pilnie, jak ten, czyje życie częstokroć polega na bystrości jego słnchu. Nie masz żadnego zawycia pantery, ładnego gwiźnienia przedrzeżniacza, żadnej szatańskiej sztuki Mingów, któreby mię oszukać potrafiły. Słyszałem jęk lasów podobny do jęku cierpiącego człowieka, słyszałem trzask piorunu walącego się w powietrzu jak cała puszcza, kiedy połyskał widłowaty płomyk, a nigdy nie pomyśliłem, żeby to było co innego, jak tylko to, co podobało się uczynić temu, który wszystko stworzone trzyma w swém ręku. Lecz ani Mohikanie, ani ja, człowiek biały bez najmniejszej krwi mieszaniny, nie możemy wytłumaczyć tego krzyku, co dopiéro w tak krótkim czasie powtórzył się dwa razy. Sądziemy zatém, że to jest znak zesłany dla naszego dobra.
— Rzecz dziwna! — zawołał major, biorąc pistolety z kąta jaskini, gdzie wszedłszy był je położył; — ale czy to jest znak pokoju czy, hasło wojny, powinien zwrócić naszę uwagę. Pokaż mi drogę — przyjacielu, idę za tobą.
Kiedy wyszli z jaskini do wąwozu łączącego ją z drugą, orzeźwiła ich świeżość nadwodnego powietrza. Lekki wietrzyk marszczył powierzchnię rzeki i zdawało się że napędzał jej fale śpieszyć w przepaść, gdzie waliły się z rykiem grzmotu. Prócz tego hałasu i szelestu wietrzyka nic nie mieszało ciszy, jaką tylko noc i samotność rozciągnąć tu mogły. Wszedł xiężyc: blask jego padając na rzekę i lasy, podwajał ciemność miejsca na którém się zatrzymali u podnoża skały wznoszącej się za nimi. Próżno kazden z nich przy tem słabem świetle wodził oczyma po obu brzegach, chcąc odkryć jakikolwiek znak życia, coby im wytłumaczył naturę słyszanych głosów; zawiedziony wzrok ich spotykał tylko drzewa i skały.
— Nic nie widać prócz ciszy i spokojności wieczora, — rzecze major półgłosem. — Jakże ten widok wydałby się nam pięknym w innym razie. Koro! wyobraź sobie że jesteś bezpieczna, a co teraz prawdziwie może powiększać twój przestrach, nową sprawi ci przyjemność.
— Słuchajcie! — zawołała Alina. Wezwanie to było daremne. Wrzask ten sam co wprzódy, wychodząc jak się zdawało z głębi wody, ze śrzodka rzeki, rozległ się po okolicznych lasach i powtórzył się odbiciem o wszystkie skały.
— Jestże tu ktokolwiek, coby mógł powiedzieć jakie to głosy? — rzecze strzelec, — jeżeli jest niech powie, bo co ja, to sądzę że nie są ziemskie!
— Jest, jest ten, co może was wyprowadzić z błędu, — odpowiedział Hejward. — Poznaję już teraz dokładnie jakie to krzyki, słyszałem je nie raz na polu bitwy i w wielu innych zdarzeniach często przytrafiających się żołnierzowi: jestto okropny krzyk zdychającego konia: zwykle wydziera go boleść, ale czasem i strach zbyteczny. Albo na mego konia napadł jaki źwierz drapieżny, albo on znajduje się w niebezpieczeństwie z którego wydobydź się nie ma sposobu. W jaskini nie mogłem poznać tego głosu; ale na otwarłem powietrzu pewno się nie mylę.
Strzelec i jego dwaj towarzysze słuchali tego objaśnienia z ciekawością radośną, jakiej się doświadcza, kiedy nowe myśli rozpędzają dawne daleko mniej przyjemne. Obadwa dzicy wydali w swoim języku okrzyk podziwienia i radości, a Sokole Oko po chwili namysłu odpowiedział majorowi:
— Nie mogę zaprzeczyć temu co pan mówisz, bo nie wiele chodziłem koło koni, chociaż jest ich dosyć w kraju gdziem się urodził. Bydż może, że gromada wilków weszła na skałę wznoszącą się nad końmi i biedne stworzenia wzywają pomocy ludzkiej jak mogą. — Unkas, weź łódkę, podpłyń w dół rzeki i rzuć rozżarzoną głównie między tę bandę zbójecką, bo czego wilk niedokaże, to przestrach uczynić może i jutro będziemy bez koni, ataki kawał drogi przed nami.
Młody wód zbiegł już nad brzeg rzeki i zabierał się siadać do łódki, żeby wypełnić to polecenie? kiedy długie wycie przez kilka minut rozchodząc się w powietrzu oznajmiło że wilki, czy to zrażone niepodobieństwem, czy nagłym spłoszone postrachem opuszczają swą zdobycz. Unkas powrócił zaraz i znowu jego ojciec ze strzelcem zaczęli naradzać się po cichu.
— Byliśmy tego wieczoru, — odezwał się nakoniec Sokole Oko, — jak myśliwi, którzy stracą kierunek czterech stron świata, gdy słońce cały dzień zakryte dla nich; ale teraz zaczynamy postrzegać znaki, które nam wskażą drogę, i już ścieżka uprzątnięta z cierni. Usiądźcie państwo pod tą skałą, jej cień gęstszy niżeli sosen; zaczekamy co Pan Bóg raczy uczynić z nami. Proszę rozmawiać po cichu, albo lepiej żeby każdy przez czas niejaki ze swémi myślami rozmawiał tylko.
Strzelec powiedział to głosem poważnym, znaczącym i zdolnym uczynić mocne wrażenie, chociaż sam nieokazywał już, najmniejszej bojaźni. Chwilowa ta słabość opuściła go natychmiast skoro objaśniła się tajemnica, na pojęcie której doświadczenie jego nie było dostateczne: a jakkolwiek znał wątpliwość obecnego położenia, łatwo wszakże dawało się widzieć, że uzbrojony w przyrodzoną sobie moc ducha, gotów był na wszystko coby się przytrafić mogło. Mohikanie usposobieni zapewne podobnież, obrali stanowisko jeden niedaleko drugiego i w ten sposób, aby sami ukryci w ciemności, mogli mieć na oku obadwa nadbrzeża rzeki.
W takiém zdarzeniu naturalnie wypadało podróżnym naśladować ostróżność swoich towarzyszów. Hejward poszedł do jaskini po kilka brzemion szafranowych gałęzi i rozesławszy je w wązkim przejściu z jednej do drugiej groty, zrobił dla dwóch sióstr siedzenie zasłonione od strzałów broni ognistej lub łuków, które z obu brzegów dosięgać mogły. Uspokoiwszy je potém zapewnieniem, ii nic się nie przytrafi o czemby wprzód ostrzeżone nie zostały, umieścił się tak blizko, aby dosyć cichym głosem mógł rozmawiać z niemi. Dawid Gamma idąc za przykładem dzikich, żeby nie bydź. postrzeżonym rozciągnął wielkie swe członki w rozpadlinie skały.
Odtąd godziny upływały spokojnie. Xięzyc wstąpił na najwyższy punkt swojej drogi i łagodne światło jego prostopadle prawie padało na dwie siostry uśpione w objęciach wzajemnych. Hejward przykrył je obszernym szalem Kory, i pozbawiwszy się tak lubego widoku, układł się także na poduszce ze skały. Dawid wydawał już głosy, których nie zniosłoby delikatne jego ucho gdyby je mógł słyszeć. Jedném słowem wszystkie czworo podróżnych sen ogarniać zaczął.
Lecz czujność niezmordowanych ich obrońców nie opuszczała na chwilę. Nieporuszeni jak te skały, których każdy z nich zdawał się bydź cząstką, oczyma tylko ciągle przebiegali oba brzegi wzdłuż ciemnych lasów otaczających rzekę. Żaden głos z ust ich nie wyszedł, żadnego tchnienia nawet nieposłyszałoby najpilniejsze ucho. Ostróżność tę zbyteczną na pozory nakazywało im zapewne doświadczenie wyższe nad wszelką przebiegłość nieprzyjaciół; baczność ta jednak hie odkryła żadnego niebezpieczeństwa; Nakoniec xieżyc zniżył się ku ziemi, a blade światełko przenikając wierzchołki drzew na niedalekim zakręcie rzeki, zapowiedziało wschód jutrzenki.
Natenczas jeden z posągów ożył; strzelec ruszył się z miejsca, przypełzł po za skale i obudził majora.
— Czas ruszać w drogę, — rzecze, — obudź pan kobiéty i bądźcie gotowi siąść do łódki, na pierwsze moje wezwanie.
— Czy spokojnie noc wam przeszła? — zapytał Hejward, — bo co do mnie, sen pokonał mą czujność.
— Wszystko jeszcze spokojne jak o północy, — odpowiedział Sokole Oko. — Proszę milczeć i pośpieszać.
W mgnieniu oka major stanął na nogach i zaraz podniósł szal okrywający dwie siostry. Wzruszeniem tém Kora na wpół przebudzona wyciągnęła rękę, jakby chcąc odepchnąć co jej spać nie dawało. Alina zaś odezwała się przez sen głosem przytłumionym: Nie, mój ojcze, nie byłyśmy opuszczone; Dunkan był przy nas.
— Tak Jest niewinna istoto — szepnął młodzieniec w uniesieniu, — Dunkan jest przy was i póki mu życia stanie, póki niebezpieczeństwa będą wam groziły, nigdy was nie opuści. Alino, Koro, wstawajcie! czas jechać.
Krzyk przestrachu młódszej, nagle zerwanie się starszej siostry, wyraz trwogi i pomieszania na ich twarzach, były mu odpowiedzią. Zaledwo bowiem skończył mówić, straszliwy wrzask i wycie rozlegając się po lesie, lodem ścięły mu krew w żyłach. Rzekłby kto że szatani z piekła napełniwszy całe na około powietrze, wynurzali okrutną swą wściekłość przez najdziksze głosy. Trudno było zgadnąć skąd wychodziła ta wrzawa, gdyż rozlegała się po całej puszczy, rzece i jaskini nawet.
Obudzony tym hałasem Dawid, powstał jak wysoki i zatykając uszy obu rękami; — Co za wrzask, — zawołał, — piekło musiało się otworzyć żeby nas zagłuszyć takim krzykiem!
W tej chwili dziesiątek błyskawic mignęło na przeciwległym brzegu, tuż po nich huknęło tyleż wystrzałów i biedny Gamma bez czucia zaległ toż samo miejsce, gdzie tylko co spał tak smaczno. Dwaj Mohikanie na okrzyk tryumfu jaki nieprzyjaciele wydali widząc padającego Dawida, śmiało odpowiedzieli podobnymże wołaniem. Ogień ręcznej broni z obu stron był częsty i spieszny, lecz walczący jak jedni tak drudzy, mieli ostrózność nie wystawiać się na widok.
Major mniemając że ucieczka była jedynym ratunkiem, niecierpliwie żądał usłyszeć czém prędzej szum wioseł pędzących łódkę do skalistej płaszczyzny. Jej powierzchnia i rzeka płynąca zwykłym swym pędem były przed jego oczyma, lecz łódka nie ukazywała się na niej. Zaczynał już posądzać Strzelca o nielitościwe opuszczenie podróżnych, kiedy błysk ognia z nad skały położonej za nim, a wycie skonania na drugim brzegu oznajmiły mu, że goniec śmierci z długiej strzelby Sokolego Oka posłany, ugodził swą ofiarę. Po tej pierwszej stracie oblegający cofnęli się natychmiast i wszystko powróciło do tej ciszy jaka była przed niespodzianą wrzawą.
Major korzystając z pierwszej chwili uspokojenia, przeniósł nieszczęśliwego Dawida do ważkiej rozpadliny, gdzie ukrywały się dwie siostry, a w minutę potém i cała gromadka zebrała się tutaj.
— Udało sin temu szatanowi ocalić czuprynę, — rzecze strzelec z krwią najzimniejszą gładząc Dawida po głowie; — ale to dowodzi że człowiek może mieć język długi, a rozum krótki. Czyliż nie głupstwo sześć stop ciała i kości na gołej skale wysławiać rozjuszoney dziczy? To mię tylko dziwi, że jeszcze został przy życiu.
— Alboż żyje? — zapytała Kora głosem zupełnie niestosownym do tej odwagi, jaką udawać chciała; — czy można temu biedakowi przynieść jaką ulgę?
— Niech się pani nie lęka, — odpowiedział strzelec, — nie umarł jeszcze: zaraz się orzeźwi i będzie pamiętał tę naukę do dni życia. — Rzuciwszy potém na Dawida spojrzenie, ukośne, całv zajęty nabijaniem strzelby, ze spokojnością dziwną, — Unkas, — rzecze, — wciągnij go do jaskini i połóż na szafranie. Im dłużej będzie tam zostawał, tętn lepiej, bo nie wiem czemby tu na skałach zasłonić tak ogromne członki, a Irokanom nie o śpiewanie jego będzie chodziło.
— Sadzisz więc, ze oni powrócą? — zapytał major.
— Czyliżbym mógł sądzić, że wilk zgłodniały przestanie na jednym kęsie? Stracili jednego człowieka, a to jest ich zwyczaj cofać się kiedy nie mogą dostać nieprzyjaciół i ponoszą stratę, ale wkrótce powrócą z nowym zasiłkiem żeby nas pobrać i z włosów naszych zrobić trofea zwycięstwa. Jedna nadzieja nasza trzymać się mężnie na tych skałach, póki Munro nie przyszłe wsparcia. Daj Boże tylko, żeby to było co najprędzej i żeby naczelnik oddziału znał się dobrze na zwyczajach Indyan.
Kiedy to mówił czoło jego było zasępione niespokojnością dotkliwą, lecz ponurość ta rozproszyła się zaraz, jak lekki obłoczek przed promieniem słońca.
— Słyszysz Koro, czego obawiać się mamy, — odezwał się Hejward, — lecz wiész razem ile nam obiecuje doświadczenie waszego ojca i jego troskliwość o was. Idź więc z Aliną do jaskini, gdzie przynajmniej, jeżeli się okrótni nieprzyjaciele nasi znowu ukażą, będziecie od kul bezpieczne i nieszczęśliwemu towarzyszowi podróży dacie ratunek jaki wam litość doradzi.
Obie siostry poszły za majorem do drugiej z dwóch jaskiń, w której Dawid zaczynał okazywać znaki życia. Hejward poleciwszy go ich staraniom, zawrócił się i chciał odejść.
— Dunkanie! — zawołała Kora głosem drżącym kiedy już wychodził z groty, i tego było dosyć żeby się zatrzymał. Odwróciwszy głowę spojrzał na Korę. Żywe kolory z jej twarzy spędziła bladość śmiertelna, usta drżały z poruszenia, a oczy tak czule zwracały się ku niemu, że natychmiast przyskoczył do niej.
— Pamiętaj Dunkanie, — mówiła dalej, — ile los nasz od całości twojej zawisł; nie zapominaj jak święcie strzedz powinieneś tego, co ci ojciec powierzył; zważaj że wszystko na twojej roztropności i umiarkowaniu polega; miej wreszcie to zawsze na myśli, — dodała rumieniąc się powoli i wnet zapłoniona cała, — jak dalece jesteś drogi wszystkim co noszą nazwisko Munra.
— Jeżeli cokolwiek może powiększyć przywiązanie do życia, to zapewne tak miłe zapewnienie, — odpowiedział major mimowolnie poglądając na milczącą Alinę. — Gospodarz nasz wam powie, że jako major 60 półku muszę mieć udział w obronie miejsca ale to nic trudnego: chodzi tylko o to, żeby przez kilka godzin utrzymać dzikich w oddaleniu.
Nie czekając odpowiedzi wyrwał się z oczarowania, które go przy dwóch siostrach zatrzymywało i pobiegł do wąwozu łączącego dwie jaskinie, gdzie był strzelec i jego towarzysze.
— Słuchaj Unkas, — mówił strzelec w tej chwili, kiedy major przybywał do nich, — daremno proch marnujesz; nie dawaj nabojów tak mocnych. Kiedy prochu nie wiele, ołowiu jak w miarę, a ramię dosyć długie, rzadko się nie udaje wydrzeć; Mingowi śmiertelnego zawycia. Tak przynajmniej nauczyło mię doświadczenie. No no, każdy na swoję miejsce; bo nikt nie wie kiedy i z któtej strony napadnie Makwa.
Dwaj Indyanie w milczeniu udali się na te same stanowiska, gdzie noc całą nie daleko jeden drugiego przepędzili w rozpadlinach skał panujących nad powierzchnią Wodospadu. Kilka karłowatych sosen w kształcie krzaku rosło pośrzodku wysepki. Tu strzelec z Hejwardem umieścili się między kupą ogromnych głazów. Za niemi wznosiła się okrągława skala, która opierając się gwałtownym wodom zmuszała je dwoma korytami wpadać do opisanych już przepaści. Ponieważ zaczynało świtać, nadbrzeża rzeki przestały bydź dla oczu ciemną tylko ścianą i wzrok mógł przenikać dosyć daleko w głąb lasów.
Tak ukryci zostawali czas nie mały, a nic nie ukazało się takiego, coby mogło zapowiadać powrót nieprzyjaciół. Major zaczynał tuszyć sobie, że dzicy zrażeni niepowodzeniem w pierwszym napadzie, przestali myśleć o drugim i ośmielił się wyjawić towarzyszowi swoję nadzieję.
— Nie znasz Pan co to jest Makwa, — odpowiedział strzelec, z powątpiewaniem kiwając głową, — jeżeli myślisz że tak łatwo pójdzie w nogi nie obdarłszy ani jednej głowy. Wyło ich tutaj ze czterdziestu dziś rano, a wielu nas, wiedzą oni bardzo dobrze i nie tak prędko porzucą swoje polowanie. Cyt! spojrzyj Pan tam blizko pierwszego wodospadu. Niech umrę, jeżeli te łotry nie odważyli się przebywać w pław, rzeki, i jak na nieszczęście nasze, umieli trzymać się śrzodka między pędem dwóch koryt. Oto już dopływają do wyspy! Cicho, nie pokazuj się Pan, albo będziesz miał odarte włosy tak prędko jak nóż okręcić koło głowy.
Hejward podniósł się ostróżnie i postrzegł to, co mii się słusznie zdawało cudem śmiałości zuchwałej. Woda ciągłém i długiém działaniem zmywszy pierwszy z dwóch skalistych progów, spadała tu nie tak gwałtownie i pionowo, jak zwykle w podobnych miejscach spada. Kilku nieprzyjaciół zawziętych, ośmieliło się przebydź pęd tego koryta w nadziei, ze potém łatwo przepłyną do wyspy objętej dwóma ramionami groźnej katarakty, i nasycą zemstę zamordowaniem swych ofiar.
Zaledwo strzelec skończył mówić, czterej z nich ukazali głowy nad pniami drzew, które wodą przyniesione, zatrzymały się u brzegu, i może przez to podały dzikim myśl niebezpiecznego ich przedsięwzięcia. Piąty płynął nieco dalej, a z trudnością walcząc przeciw nurtóm, próżno usiłował skierować się ku wyspie. Zaiskrzone oczy wystąpiły mu na łeb, wyciągał niekiedy rękę jakby prosząc towarzyszów o pomoc, nakoniec uniesiony pędem wody, zanurzył się w przepaść i tylko wycie rospaczy wyszło z głębi gdzie pochłoniony został.
Wrodzoném uczuciem ludzkości powodowany Dunkan, ruszył się z miejsca chcąc zobaczyć czyliby nie można było ratować ginącego człowieka, lecz strzelec go wstrzymał.
— Co to Pan chcesz robić? — rzecze do niego cichym lecz mocnym głosem, — czy niechybną śmierć sprowadzić na nas, pokazując Mingom gdzie jesteśmy? Oszczędził się przez to jeden nabój, a proch tak jest nam drogi, jak każde wytchnienie danielowi od psów, gnanemu. Daj Pan nową podsypkę do pistoletów, bo wilgotna kurzawa wodospadu mogła zamoczyć panewki, i przygotuj się walczyć łeb na łeb za pierwszym moim wystrzałem.
To rzekłszy, do ust przyłożył palec i wydał przeciągłe gwiźnienie, któremu odpowiedziało podobneż z drugiej strony skały, gdzie stali dwaj Mohikanie. Na ten głos pływacze, znowu wysunęli głowy, jakby chcąc poznać skąd wychodził, lecz cofnęli je natychmiast. W tejże chwili major usłyszawszy lekki szelest za sobą, obejrzał się i postrzegł Unkasa przypełzającego płazem. Sokole Oko powiedział mu coś po delawarsku, młodzieniec zajął wskazane miejsce ostróznie i z krwią najzimniejszą. Hejward drżał z niecierpliwości, lecz strzelec w chwili tak stanowczej, widział jeszcze potrzebę dać młodym towarzyszom niektóre przestrogi względem użycia broni ognistej.
— Ze wszystkiej broni, najniebespieczniejsza jest rusznica z długą i należycie zahartowaną rurą, jeżeli tylko w dobrem znajduje się ręku, bo żeby dokazała czego wymagamy po niej, trzeba silnego ramienia, trafnego oka i umiarkowanego naboju. Fabrykanci nie znają dobrze celu swojego rzemiosła, robiąc strzelby myśliwskie i te cacka co nazywają pistoletami olstro.
Przerwał mu Unkas cichém wykrzyknieniem swojego narodu: Hug! Hug!
— Widzę, widzę ich dobrze, — odpowiedział Sokole Oko; — zabierają się włazić na skałę, inaczej nie pokazaliby z wody czerwonych swoich piersi. Dobrze więc, niech tu idą, — dodał opatrując na nowo podsypkę i krzemień. — Pierwszemu co się posunie naprzód, zajrzy śmierć w oczy, chociażby to sam Montkalm był nawet.
Tymczasem czterej dzicy wyszli na wyspę wśród straszliwego wycia, które odezwało się w przyległym lesie. Hejward umierał z chęci wyskoczenia na ich spotkanie, lecz widząc stalą spokojność towarzyszów pohamował swą niecierpliwość. Skoro dzicy wdarli się po głazach i z przeraźliwym wrzaskiem zaczęli zbliżać się do śrzodka wyspy, rusznica strzelca powoli wysunęła się z pomiędzy sosen, rozległ się huk strzału i Indyanin idący naprzód, podskoczywszy jak raniony daniel, zleciał z wierzchołka skały.
— Teraz że Unkas, — zawołał strzelec z zapałem błyszczącym w oczach i wyciągając swój nóż potężny, — uderz na tego łotra co idzie ostatni, a my rozpawiemy się z dwóma bliższymi.
Unkas wyskoczył natychmiast i już po jednym tylko nieprzyjacielu zostało dla każdego. Hejward dał strzelcowi jeden pistolet; za zbliżeniem się Indyan strzelili obadwa, lecz żaden nie trafił.
— Wiedziałem że tak będzie i mówiłem Panu, — zawołał strzelec ze wzgardą rzucając przez skałę broń nie mającą u niego żadnej wagi. — Chodźcie, chodźcie tu psy piekielne! Czeka na was człowiek niezmięszanego rodu.
Zaledwo wymówił te słowa, stanął przed nim dziki olbrzymiej postaci i srogiej twarzy, a w tejże chwili drugi napadł Dunkana. Strzelec ze swoim przeciwnikiem chwycili się nawzajem za ręce uzbrojone w noże zabójcze. Przez kitka chwil mierzyli jeden drugiego wzrokiem: każdy z nich usiłował oswobodzić swoję ramię nie puszczając cudzego. Nareszcie siła I wytrwałość białego wzięła przewagę nad mniéj wyćwiczoną mocą nieprzyjaciela; podwojeniem natężeniem Sokole Oko wyrwał prawą rękę z omdlałej dłoni Indyanina i utopiwszy mu ostrze w sercu obalił pod swoje nogi.
Tymczasem Hejward niebezpieczniejszą wytrzymywał rozprawę. Za pierwszem złożeniem się pałasz jego pękł na straszliwym nożu nieprzyjaciela. Pozbawiony wszelkiej broni, ostatni ratunek widział we własnych siłach i odwadze rospaczy; lecz miał doczynienia z przeciwnikiem i mocnym i Śmiałym. Szczęściem udało mu się rozbroić jego, i skoro wytrącony nóż upadł na skałę, chodziło już tylko o to, kto kogo zepchnąć z niej potrafi, Każde wytężenie zbliżało pasujących się nad brzeg przepaści: Dunkan postrzegł że przyszła stanowcza chwila, ostatnich sił dobył, żeby zwycięzcą wyjść z walki. Ale przeciwnik nie mniej był straszny: obadwa znajdowali się o dwa kroki od przepaści, na dnie której odmęt przechłaniał rzekę; Hejward miał gardło ściśnione ręką przeciwnika, widział na jego ustach ten uśmiech srogi, co zdawał się wyrażać ze gotów zginąć byleby nieprzyjaciela pociągnął za sobą; czuł powolne ustępowanie sił swoich przewyższającej mocy, i doświadczał całej okropności takiego zgonu. W tej chwili niechybnej zguby, postrzegł między sobą a dzikim czerwoną rękę i błyszczącą klingę noża: wnet lndyanin puścił swą zdobycz, z podciętych żył jego natężonej ręki trysnęła krew strumieniem, a kiedy zbawcze ramię Unkasa cofało w tył Hejwarda, jego noga tymczasem strąciła w przepaść nieprzyjaciela grożącego jeszcze wzrokiem.
— Nazad! nazad! — zawołał strzelec, w tymże samym prawie czasie odniosłszy zwycięztwo nad przeciwnikiem swoim; — nazad! życie nasze zależy od tego. Nie myślcie żeby to już była rzecz skończona.
Młody Mohikan zwyczajem swojego narodu wydał głośny okrzyk tryumfu; trzej zwycięzcy zszedłszy ze skały, powrócili na też same stanowiska które zajmowali przed potyczką.


ROZDZIAŁ VIII.

Mściciele swej ojczyzny czekają tu jeszcze!.
Gray.

Przepowiedzenie strzelca nie było bezzasadne. W ciągu potyczki któreśmy dopiero opisali, żaden głos ludzki nie mięszał się z łoskotem wodospadu. Możnaby powiedzieć, ze natężenie uwagi z jaką jej przypatrywali się dzicy zebrani na przeciwnym brzegu, zaniknęło im usta i trzymało niejakoś w zawieszeniu, póki nagłe ruchy pasujących się niepozwalały dać im ognia, który równie dla przyjaciół jak nieprzyjaciół mógł bydź zgubny. Lecz skoro zwycięztwo przechyliło się widocznie, wycia wściekłości, zemsty i okrucieństwa z poza całego lasu rozległy się w powietrzu, a razem posypały się szybkie wystrzały, jak gdyby barbarzyńcy na drzewach i skałach chcieli mścić się śmierci swych towarzyszów.
Szyngaszguk przez cały czas potyczki z niezachwiany stałością zostawał na swoim stanowisku i ukryty oddawał nieprzyjaciołóm strzały równie nieszkodliwe, jak sam odbierał. Kiedy okrzyk tryumfu Unkasa doszedł jego uszu, zadowolony ojciec okazał radość podobnymże wołaniem, i odtąd z częstych tylko strzałów można było poznać, że nie opuścił swojego miejsca. Kilkanaście minut upłynęło szybkością myśli, a napastnicy nie przestawali dawać ognia już pojedynczo, już razem. Skały, drzewa i krzaki, nosiły piętna kul na około oblężonych, lecz ci tak bezpieczne obrali schronienie, że jeden tylko Dawid był raniony między nimi.
— Niechaj sobie szafują prochem, — rzecze strzelec z krwią najzimniejszą, chociaż kule gwizdały mu nad głową, — poźbieramy ich ołów kiedy przestaną pukać, a spodziewam się że prędzej tym łotrom uprzykrzy się ta zabawka, niż te stare głazy poproszą ich o pardon. Unkas, powtarzam tobie, że wielkie dajesz naboje; kiedy strzelba trąca, kula celnie iść nie może. Mówiłem żebyś brał «a cel tego poganina niżej białej kresy jego czoła, a kula poszła o dwa cale wyżej. Mingi mają życie mocne, a sama ludzkość każe nam rozgniatać węża od razu.
Chociaż Sokole Oko powiedział to po angielsku, młody Mohikan jednak lekkim uśmiechem dał poznać, że zrozumiał jego słowa; lecz ani odpowiedział, ani się starał usprawiedliwiać.
— Nie mogę pozwolić na to, — rzecze major — żebyś Unkasa obwiniał o brak rostropności albo nieuwagę. Przed chwilą równie walecznie jak i rozważnie ocalił mi życie i zjednał sobie przyjaciela, któremu nigdy nie trzeba będzie przypominać ile mu winien.
Unkas podniósł się trochę i podał Hejwardowi rękę: Przy tej oznace rozczulenia, taka wyrozumiałość błyszczała w oczach młodego Indyanina, że major zapomniał na jego ród i farbę.
Sokole Oko na te oświadczenia wzajemnej przyjaźni dwóch młodzieńców poglądał obojętnie, chociaż obojętność ta nie była skutkiem nieczułości. — Życie, — rzecze, — jest to dług, który często dwaj przyjaciele na pustyni zaciągają jeden u drugiego. Śmiem powiedzieć, że ja sam kilka przysług tego rodzaju uczyniłem Unkasowi, a i on, pamiętam o tem bardzo dobrze, pięćkroć zasłonił mię od śmierci; trzy razy w bitwach z Mingami, raz przepływając Horykan i raz kiedyśmy...
— No! to strzał lepiej wymierzony niż inne, — zawołał major uchylając się szybko, kiedy kula obok niego odskoczyła od skały.
Strzelec podniósł kulę i obejrzawszy pilniej rzekł wzruszając głową: — Rzecz dziwna! kula nie spłaszcza się padając. Czy nie z obłoków strzelają do nas?
Strzelba Unkasa już była wymierzona ku niebu; Sokole Oko rzuciwszy wzrok w jej kierunku, znalazł wytłumaczenie tajemnicy. Ogromny dąb stał na prawym brzegu rzeki prosto przeciw tego miejsca, gdzie się oblężeni chronili. Jeden z dzikich wdarł się po jego gałęziach do takiej wysokości, ze górował nad kupą głazów, za którą trzej sprzymierzeńcy byli dotąd od kul bezpieczni. Nieprzyjaciel ten zasłoniony pniem drzewa, wychylił się trochę, zapewne chcąc zobaczyć jaki uczynił skutek pierwszy strzał jego.
— Szatani ci niezadługo wlazą do nieba żeby z góry spaść na nas, — rzecze strzelec; — nie strzelaj jeszcze Unkas, poczekaj póki ja nie będę gotów: damy ognia z dwóch stron razem.
Unkas usłuchał. Sokole Oko dał znak, dwa strzały błysnęły razem; oszarpane liście i kora dębu wyskoczywszy w górę, poleciały z wiatrem, lecz Indyanin za pniem ukryty został cały, a ukazując się natenczas ze wściekłym uśmiechem, drugi raz dał ognia i kula przeszyła czapkę strzelcowi. Dzikie wycia odezwały się znowu, znowu kule gradem zaczęły świstać nad głowami oblężonych, jak gdyby przez to nieprzyjaciele chcieli ich wstrzymać od ucieczki z miejsca, gdzie się spodziewali widzieć ich zgon od strzałów przemyślnego wojownika, który zdobył stanowisko na dębie.
— Trzeba położyć koniec temu wszystkiemu — rzecze strzelec niespokojnie oglądając się koło siebie. — Unkas, zawołaj ojca; potrzebna nam wszystka broń nasza, żeby tę gąsienicę zbić z tego drzewa.
Dano hasło i nim Sokole Oko nabił strzelbę, Szyngaszguk już przyszedł. Kiedy syn ukazał mu stanowisko groźnego nieprzyjaciela, wykrzyknienie Hug! wymknęło mii się, lecz odtąd ani podziwienia ani bojaźni zgoła nie było w nim widać. Strzelec i dwaj Mohikanie pomówiwszy z sobą po delawarsku rozeszli się j ojciec z synem na lewo, a Sokole Oko na prawo.
Wojownik będący na dębie, od chwili jak został postrzeżony dawał ognia bez, innej przerwy, prócz czasu potrzebnego na nabicie broni. Czujność przeciwników nie pozwalała mu dobrze wymierzać, gdyż skoro ukazał jaką część ciała, zaraz Mohikanie lub strzelec chwytali ją na cel. Mimo to wszakże kule jego o niewiele chybiały. Hejward w swoim mundurze widoczniejszy nad innych, miał już kilka razy przestrzelone odzienie, a ostatnia kula do krwi zadrasnęła mu ramię.
Ośmielony powodzeniem dziki, chcąc lepiej wziąść na bel majora, ukazał nogę i całe niemal udo prawe. Bystre i baczne oczy Mohikanów postrzegły to natychmiast; dwa strzały wyleciały w tymże czasie i nic nie sprawiły prócz huku. Jeden z nich wszakże, albo może i oba nie były chybne tym razem. Dziki chciał przyciągnąć do siebie zranioną nogę i w tem usiłowaniu wychylił drugą stronę ciała. Szybki jak błyskawica strzelec dał ognia, wnet Huron upuścił z rąk strzelbę i nie mogąc utrzymać się na pokaleczonych nogach poleciał w dół głową; lecz padając chwycił się oburącz za gałęź, i gdy się ta pod jego ciężarem ugięła tylko, został zawieszony między niebem a przepaścią, nad brzegiem której dąb się wznosił.
— Przez litość dokończ go drugą kulą, — zawołał Hejward, odwracając, oczy od tak okropnego widoku.
— Ani kamuszkiem! — odpowiedział Sokole Oko; śmierć jego i tak już pewna, a my nie mamy prochu do tracenia na próżno, bo bitwy z Huronami nie jeden dzień trwają czasem. Chodzi tu o ich albo o nasze włosy, a Bóg co nas stworzył wlał nam w serca przywiązanie do życia.
Nie było co odpowiedzieć na takie rozumowanie polityczne. W tein zamilkły wycia i strzały dzikich, a wszystkie oczy z obu stron zwróciły się na nieszczęśliwego, co się w tak okropném znajdował położeniu. Ciało jego kołysało się z wiatrem, a chociaż nie wydał najmniejszego jęku, najmniejszego głosu boleści, mimo odległość widać jednak było na jego twarzy obok wzgardy i groźby dla nieprzyjaciół udręczenia rozpaczy.
Trzy razy Sokole Oko zdjęty politowaniem podniósł strzelbę, trzy razy roztropność kazała mu kolbę opuścić na ziemię. Nakoniec zmordowana jedna ręka Hurona opadła w dół bez ruchu, a daremne usiłowanie żeby ją podnieść i chwycić za gałęź na której utrzymywał się drugą, podwoiło okropność widoku. Strzelec nie mógł wytrzymać dłużej, złożył się i dał ognia. Głowa dzikiego skłoniła się na piersi, drgnęły Wszystkie jego członki, dłoń uwolniła gałęż, zleciał w przepaść otwartą pod nim i zniknął z oczu na zawsze.
Mohikanie nawet nie wydali okrzyku tryumfu i jakby przejęci okropnością spojrzeli po sobie. Jedno zawycie odezwało się w stronie lasu, a po niém znowu głęboka nastała cichość. Sam tylko Sokole Oko całkiem był zajęty tém, co dopiéro uczynił i głośno narzekał na siebie, że uległ chwilowej słabości.
— Popełniłem dzieciństwo, — rzecze, — wystrzeliłem ostatni nabój prochu i ostatnią kulę. Cóż zależało na tém, czy on żyw, czy martwy spadłby w otchłań? wszakże zawsze spaść musiał. Unkas, zbiegaj do łódki i przynieś ztamtąd wielki róg z prochem; cały to nasz zapas, i chyba nie znam Mingów, jeżeli co do ziarna nie będzie nam potrzebny.
Młody Mohikan pobiegł spiesznie, a strzelec tym czasem grzebał się po wszystkich kieszeniach i z umartwieniem wstrząsał próżny swój rożek. Nie pomyślne to szukanie skończyło się prędko, gdyż przerwał je tak przeraźliwy krzyk Unkasa, że nawet mniej wprawne ucho Dunkana poznało hasło zapowiadające nowe i niespodziane jakieś nieszczęście. Dręczony więc niespokojnością o drogie osoby ukryte w jaskini, powstał nagle nie myśląc o tém, jak niebezpieczno było ukazywać się na widok. Tymże uczuciem zdziwienia i przestrachu zdjęci dwaj towarzysze jego poszli za jego przykładem, i kiedy wszyscy trzej wielkim pędem biegli ku wywozowi łączącemu dwie pieczary, kilku nieprzyjaciół dało ognia do nich, lecz żaden nie trafił. Na głos Unkasa obie siostry i nawet Dawid, którego rana nie była ciężka, wyskoczyli z jaskini. Tak więc cała gromada zebrała się w jedno miejsce i dosyć było spojrzeć na rzekę, żeby poznać co młodemu wodzowi dało powód do krzyku.
Niedaleko skały łódka żeglowała po wodzie w ten sposób, iż łatwo było zgadnąć, że jakaś siła ukryta kierowała je] biegiem. Skoro to strzelec postrzegł, jakby przez instynkt przyłożył swą rusznicę do twarzy i pociągnął za cęgiel, lecz krzemień wydał tylko iskrę nieużyteczną.
— Już za poźno! — zawołał w złości i rozpaczy, — już za poźno! zbójca dostał się na bystrą wodę, i chociażbyśmy proch mieli, zaledwo kula dognałaby go teraz.
Nim wymówił te słowa, Huron skurczony w łodzi widząc się już bezpiecznym od strzału, ukazał się cały, i dla zwrócenia uwagi towarzyszów swoich, podniósłszy rękę w górę, wydał okrzyk tryumfu, na który odpowiedziały wycia radośne, jak gdyby zgraja szatanów cieszyła się z upadku chrześcijańskiey duszy.
— Słuszną macie przyczynę cieszyć się, dzieci piekła, — rzecze Sokole Oko siadając na urwisku skały i nogą trącając precz od siebie swoję broń nie przydatną na nic. Oto trzy strzelby najlepsze ze wszystkich jakie są w tych lasach, tyle warte teraz, co spróchniałe polana, albo zrzucone rogi daniela.
— I cóż mamy począć teraz? — zapytał Hejward nie ulegając zwątpieniu, i chcąc dowiedzieć się czy nie zostawał jeszcze śrzodek jaki; — co będzie z nami?
Strzelec odpowiedział mu tylko oprowadzeniem ręki koło głowy w sposób tak dobitny, że nie trzeba było słów na wytłumaczenie co to znaczyło.
— Nie jesteśmy jeszcze przyprowadzeni do tej ostateczności, — rzecze major, — możemy bronić się w jaskini, możemy niepozwolić im wysiąść na brzeg.
— I czémeż? — spokojnie zapytał Sokole Oko; — strzałami Unkasa? łzami kobiet? Nie, nie, nie czas już myśleć o obronie. Jesteś młody, jesteś bogaty, masz przyjaciół, wiem że przy tém wszystkiém gorzko jest umierać; ale, — dodał poglądając na Mohikanów, pamiętajmy, że mamy krew czystą i pokażmy tym mieszkańcóm, lasów, że człowiek biały równie mężnie jak czerwony umie cierpieć i umrzeć kiedy ma czas przyjdzie.
Hejward spojrzawszy w tę stronę gdzie się zwróciły oczy strzelca, ujrzał z postępowania obu Indyan, że wszystka jego obawa nie była próżna. Szyngaszguk siedząc poważnie na ułamku skały, odwiązał nóż i tomahawk od pasa, a zdjąwszy z głowy pióro orle, czub swój jakby przygotowując do rychło spodziewaney operacyi wygładzał garścią. Twarz jego była spokojna, chociaż zamyślona, a czarne i błyszczące oczy utraciwszy zapał bitwy, przybrały wyraz stosowniejszy do obecnego położenia.
— Nie mamy jeszcze powoda rozpaczać, — rzecze major, — lada chwila może nam przyjść pomoc. Nie widzę nieprzyjaciół nigdzie w około; oni się cofnęli, opuścili bitwę widząc że więcej w niej mają straty niż zysku.
— Może te przeklęte węże, jeszcze za godzinę, za dwie, przypłyną do nas, — odpowiedział Sokole Oko, — równie jak może już są tak blizko że nas słyszą, ale przybędą pewnie i w ten sposób, że nam nie zostawią żadnego ratunku. Szyngaszguku, bracie mój! — dodał po delawarsku, — ostatni raz dopiero walczyliśmy razem, bo Makwy wydadzą okrzyk tryumfu, zadając śmierć mądremu Mohikanowi i bladej twarzy, której wzroku lękali się równie we dnie jak w nocy.
— Niech kobiety Mingów śmierć ich opłakują, — rzecze Szyngaszguk ze zwyczajną swą powagą i niezachwianem męztwem; — wielki wąż Mohikański wcisnął się do ich wigwamów i zatruł im tryumf wrzaskiem dzieci, których ojcowie nie powrócą nigdy. Od czasu jak ostatni raz spędziło śniegi, jedenastu wojowników zaległo ziemie daleko od mogił swych przodków i nikt nić powie gdzie ich znaleść, póki będzie milczał język Szyngaszguka. Niech dobędą najostrzejszych nożów, niech podniosą tomahawki najcięższe, bo najszkodliwszego nieprzyjaciela mają w swém ręku. Unkasie, synu mój, ostatni szczepie szlachetnego drzewa, przywołaj nikczemników, powiedz niechaj się śpieszą, bo zmiękną im serca, i znowu tylko będą babami:
— Łowią oni teraz ciała swoich towarzyszów, — odezwał się słodki i poważny głoś młodego Indyanina. — Huronowie z węgorzami pływają w rzece, padają z dębów jak dojrzałe żołędzie, a Delawarowie śmieją się z tego.
— Tak tak, — rzecze strzelec wysłuchawszy charakterystycznej rozmowy dwóch Indyan: — « starają się oni rozegrzeć krew w sobie, i będą drażnili Makwów, żeby prędzej odebrać ostatni cios od nich. Ale ja co mam krew niezmięszaną, potrafię umrzeć, jak powinien umierać biały: bez obelg w ustach, bez goryczy w sercu.
— I dla czegóż umrzeć? — rzecze przystępując do niego Kora, — droga wolna wam teraz, a zapewne potraficie wpław przebyć rzekę. Uciekajcie do lasu, który dopiero opuścili nieprzyjaciele nasi, i proście nieba o pomoc. Idźcie poczciwi ludzie, i tak już zbyt wiele narażaliście się dla nas; nie trzymajcie się dłużej nieszczęśliwego losu naszego!
— Nie znasz Pani Irokanów, jeżeli sądzisz że nic czatują na wszystkich ścieżkach, wiodących w głąb lasu, — odpowiedział Sokole Oko, a potém dodał w prostocie ducha: — Prawda, że puszczając się tylko bez oporu z pędem wody, wkrótce bylibyśmy dalej, niż ich kule i nawet głosy dosięgnąć mogą.
— Czegóż się więc opóźniać? — zawołała Kora, — rzucajcie się do rzeki, nie pomnażajcie liczby ofiar dla nieprzyjaciół bez litości.
— Nie, — rzecze strzelec dumnie poglądając w koło siebie, — lepiej jest umrzeć w zgodzie z samym sobą, niż żyć z obciążoném sumieniem. Cóżbyśmy odpowiedzieli Munrowi, gdyby nas zapytał, gdzie i dla czego opuściliśmy jego dzieci?
— Spieszcie do jego samego i powiedzcie niech prędzej pomoc nam przysyła, — zawołała Kora z zapałem szlachetnym, — powiedzcie mu, że Huronowie wloką nas w pustynie północne, lecz przy baczności i pośpiechu może nas jeszcze ocalić. A jeśliby przypadkiem ratunek był zapóźny, — dodała smutniejszym, lecz natychmiast wzmocnionym głosem, — zanieście jemu ostatnie pożegnanie, zaręczenie miłości, błogosławieństwo i modły obu córek; proście żeby nie płakał nad ich zbyt wczesnym zgonem, żeby w pokornej ufności czekał, póki niebo nie pozwoli mu połączyć się z niemi.
Na skrzepłej twarzy Strzelca dało się postrzedz nadzwyczajne wzruszenie. Słuchał on z pilną uwagą, a kiedy Kora przestała mówić, podparł się pięścią pod brodę i milczał, jakby zastanawiając się nad uczynioną mu propozycyą.
— Jest to prawda poniekąd, — rzecze na koniec, — i nie można zaprzeczyć, prawda wynikająca z ducha religii chrześcijańskiej. Co może bydź dobre dla człowieka czerwonego, może bydź złe dla białego, który na swoję wymówkę ani jednej kropli krwi zmięszanej nie ma. Szyngaszguku, Unkasie, czy słyszeliście co mówiła kobieta biała z czarnemi oczyma?
Powiedział im potém cóś po delawarsku, chociaż łagodnym i spokojnym, widocznie jednak stanowczym tonem.
Szyngaszguk wysłuchał go ze zwyczajną sobie powagą, zdawało się że czuł ważność słów jego i zastanawiał się głęboko, a po chwili niepewności skłaniając głowę na znak potwierdzenia, wymówił angielski wyraz: Dobrze! — z przesadą właściwą swemu narodowi. Przypasawszy potem nóż i tomahawk, w milczeniu udał się w stronę przeciwną stanowisku nieprzyjaciół, zszedł na brzeg skały, zatrzymał się chwilę, wskazał ręką las będący na drugiej stronie, powiedział słów kilka w swoim języku, jakby opowiadając kędy popłynie, rzucił się do wody, dostał się na śrzodek rzeki i wkrótce zniknął z oczu.
Strzelec zatrzymał się jeszcze żeby powiedzieć słów kilka wspaniałomyślnej Korze, która widząc skutek swych przełoeżń zaczęła oddychać wolniej.
— Mądrość czasami znajduje się w młodych, równie jak w starych, — rzecze, — i co Pani powiedziałaś jest mądre, jeżeli nie co więcej. Gdyby państwa, to jest przynajmniej tych z państwa, których może ocalą, na chwilę uprowadzano w lasy, starajcie się po drodze co najwięcej łamać gałęzi, a mocne robić ślady na ziemi: póki oko ludzkie dostrzedz je będzie mogło, póty miejcie nadzieję w przyjacielu, który nie opuści was choćby mu przyszło na koniec świata iść za wami.
Wziął potém rękę Kory, uścisnął ją czule, podniósł z ziemi swoję strzelbę, popatrzył na nię boleśnie, i starannie schowawszy pod krzakiem, poszedł ku brzegowi w prost do miejsca obranego przez Szyngaszguka. Tu zatrzymał się jeszcze, jakby niepewny co miał począć i oglądając się na Około z twarzą zmartwioną, zawołał:
— Gdyby mi został ten rożek prochu, nigdybym nie poniósł takiej hańby! — To rzekłszy, rzucił się do rzeki i podobnież jak Mohikan znikł niebawem.
Wszystkie oczy zwróciły się wtedy na Unkasa, który najspokojniej stał oparty o skałę. Po niejakim milczeniu Kora ukazując mu rzekę, odezwała się do niego:
— Widzisz, ze twoi przyjaciele uszli nie postrzeżeni i zapewne już są bezpieczni teraz; czego się ociągasz iśdź za nimi?
— Unkas chce tu pozostać, — odpowiedział młodzieniec złą angielszczyzną, lecz najmilszym głosem.
— Żeby powiększyć okropność naszej niewoli i zmniejszyć nadzieję ratunku? — zawołała Kora spuszczając oczy przed pałającym wzrokiem młodego Indyanina. — Uchodź szlachetny młodzieńcze, — mówiła dalej, może i z tajemnym uczuciem władzy jaką miała nad nim; — uchodź i bądź najzaufańszym moim posłańcem. Spiesz do mojego ojca, powiedz mu ze prosiemy jego żeby tobie powierzył śrzodki wyrwania nas z niewoli. Spiesz natychmiast, proszę, błagam cię o to!
Spokojna i łagodna twarz Unkasa oblekła się ponurym smutkiem, lecz nie ociągał się dłużej. Trzema susami przyskoczył nad brzeg skały, rzucił się do wody i skrył się w nurtach przed śledzącemi go oczyma. W chwilę potém, wynurzył głowę na śrzodku bystrej rzeki i zaraz znowu znikł w oddaleniu.
Trzy te próby szczęścia, pomyślne jak się zdawało, nie zajęły nad kilka minut czasu, tak drogiego w obecnym razie. Kiedy już nie było widać Unkasa, Kora obróciwszy się do majora rzekła prawie drżącym głosem:
— Słyszałam Dunkanie, że pływasz wybornie; nie trać więc czasu i idź za przykładem tych szlachetnych i wiernych ludzi.
— Tegoż to Kora Munro spodziewa się po tym, co nią opiekować się jest obowiązany? — Zaytał Hejward z gorzkim uśmiechem.
— Nie pora teraz wchodzić w drobnostki i wysilać się na sofizmata, — zawołała Kora i żywością; — kiedy należy tylko na powinność zważać. W obecnem zdarzeniu pomodz nam nic nie możesz; zachować życie drogie dla przyjaciół innych, starać się powinieneś.
Hejward nic nie odpowiedział, lecz tylko rzucił bolesne spojrzenie na Alinę, która nie mogąc utrzymać się o swych siłach, opierała się na ramieniu siostry.
— Pomyśl jednak, — odezwała się Kora po niejakiej przerwie, w której widocznie doświadczała uczuć mocniejszych ni£ okazać chciała, — pomyśl że nic gorszego nad śmierć spotkać nas tu nie może, a to jest dług, który każde stworzenie wypłacić powinno wtenczas, kiedy się Stwórcy dopomnieć podoba.
— Są rzeczy nad śmierć gorsze, — odpowiedział Hejward tonem pokazującym że się mu to naleganie przykrzyło, — a które obecność człowieka gotowego umrzeć za was odwrócić może.
Kora nic więcej nie mówiąc zakryła twarz szalem, wzięła Alinę pod rękę i weszła z nią do drugiej z dwóch jaskiń.


ROZDZIAŁ IX.

Poddajcie się dopiero miłej wesołości,

Gdyż zamiast niebespieczeństw pokój śród was gości;
Spędźcie z czoła te chmury, ten smutek grobowy,

A niech waszą twarz uśmiech przyozdobi nowy.
Śmierć Agryppiny.

Jakby czarnoksięska cisza, przerywana tylko łoskotem wodospadu, następując nagle po wrzawie potyczki, takie wrażenie uczyniła na Hejwardzie, iż mniemał prawie, ze się obudzą ze snu; a chociaż wszystko, co widział, co robił, co się koło niego działo, głęboko utkwiło mu w pamięci, zaledwo jednak mógł dać wiary, że to było na jawie. Nie wiedząc jeszcze, jaki los spotkał uniesionych pędem wody, pilnie słuchał, azali jaki okrzyk radości, lub głos rozpaczy, nie oznajmi mu o pomyślnym skutku, albo smutnym końcu niebezpiecznej ich wyprawy. Ale próżno nadstawiał ucha, ostatni ślad jego towarzyszów zniknął z Unkasem.
Wśród tak bolesnej wątpliwości, ni© pomnąc na wszystkie przestrogi strzelca dawane mu podczas bitwy, bez namysłu poszedł nad brzeg skały, lecz i tu z niczego nie mógł poznać, ani czy przyjaciele zostali ocaleni, ani czy nieprzyjaciele zbliżają się, lub gdzie w okolicach są ukryci. Zdawało się, ze nadbrzeżne lasy znowu opuściło wszystko, cokolwiek cieszyło się życiem. Zamiast wrzawy przed chwilą rozlegającej się po nich, szumiał już tylko głuchy szmer wody. Ptak drapieżny, co siedząc nie daleko na uschłej jedlinie, spokojnie przypatrywał się bitwie, rozwinął teraz skrzydła i ogromne w powietrzu zakreślając koła, upatrywał pastwy dla siebie; a sojka, której głos wrzaskliwy zagłuszały wycia dzikich, zaczęła krzyczeć znowu, jakby z radości, ze zostawiono jej posiadłość dziedzicznych pustków. Wszystkie te znaki bezludności ustronia wlały w serce Hejwarda nowy promyk nadziei i pokrzepiły jego odwagę.
— Nie widać Huronów, — rzekł major zbliżając się do Dawida, który nie mogąc jeszcze przyjść do siebie po tym upadku, co mu bardziej niż kula odebrał zmysły, siedział na kamieniu oparty grzbietem o skałę; — skryjmy się w jaskini i zdajmy resztę na wolą Opatrzności.
— Przypominam sobie, — odpowie psalmista, — że razem z jedną z naszych dam milutkich, wznosiłem głos mój na złożenie dzięków Niebu; lecz sąd Boski ukarał mię za moje grzechy. Zasnąłem potem, a sen ten snem nie był i uszy moje rozdarły głosy tak fałszywe, jak gdyby już, w całém przyrodzeniu zepsuła się harmonija i przyszedł dzień ostatni.
— Oh nieboraku! — zawołał Hejward, — tylko co nie przyszedł dla ciebie dzień ostatni. Ale no; chodź za mną, zaprowadzę cię na miejsce, gdzie nie usłyszysz innych głosów prócz śpiewu twych psalmów, jeżeli zechcesz.
— Jest jakaś melodya w szumie wodospadu, — rzecze Dawid, ściskając sobie czoło, — i szmer bieżącej wody nie ma nic przykrego dla ucha. Ale czy nie napełniają powietrza, te głosy okropne], tłumne, jak dusze wszystkich potępieńców...
— Nie, nie, — przerwał Hejward, — ucichły wycia szatanów, i spodziewam się, że oni sami już odeszli. Wszystko spokojne i ciche, prócz wody rzecznej. Chodź do jaskini, będziesz mógł tam wydawać głosy przyjemniejsze dla ciebie.
Dawid uśmiéchnął się posępnie, chociaż na wzmiankę ulubionej muzyki, promyk radości błysnął w jego oczach. Nie ociągając się za tém, pozwolił siebie prowadzić na miejsce, gdzie mógł swobodnie dogodzić swemu upodobaniu, i oparty na ramieniu Hejwarda wszedł do jaskini.
Pierwszém tu staraniem Hejwarda było, pomyślić o tém, żeby wejście nie dawało się postrzedz zewnątrz; zatknął więc je kapą szafranowych gałęzi, a dla uczynienia ciemniejszą tej wątłej zapory rozwiesił wewnątrz zasłonę Indyan. Tym sposobem słabe tylko światełko wpadało przez bardzo szczupły otwor wychodzący, jakeśmy już powiedzieli, na odnogę rzeki, która nieco niżej łączyła się z drugą.
— Nie lubię ja tego zdania Indyan: ulegać bez oporu, jak tylko zda się ze nie masz ratunku, — rzecze major, cały zajęty zabezpieczaniem swej twierdzy; — Nasza maxyma, że nadzieja trwa równo z życiem, daleko bardziej jest pocieszająca i właściwsza żołnierzowi. Tobie Koro nie mam potrzeby dodawać odwagi; twoja słabość, twój rozsądek uczą cię, co twojej płci przystoi; ale czy nie masz jakiego sposobu otrzeć łez trwożliwej siestrzyczce, płaczącej na twém łonie?
— Jużem się uspokoiła Dunkanie, — rzecze Alina, usuwając się z rąk siostry, i usiłując mimo łzy okazać spokojność; — daleko jestem spokojniejsza teraz. Możemy bydź bezpieczne w tym zakątku; nie mamy się czego obawiać, któż tu nas odkryć potrafi? Miejmy nadzieję w tych ludziach szlachetnych, co się już tyle narażali dla nas.
— Kochana Alina nasza, mówi teraz jak córka Munra, — rzecze Hejward zbliżając się do niej, żeby uścisnąć jej rękę, — Mając przed oczyma dwa takie przykłady odwagi, któżby mógł bez wstydu nie zostać bohaterem?
Usiadł potém na środku jaskini i ścisnął mocno w ręku pozostały pistolet, a z brwi zmarszczonych można było poznać w jakie postanowienie uzbroiła go rozpacz. Jeżeli Huronowie i przyjdą, nie tak łatwo im będzie, jak sobie myślą, dostać się tutaj; przemówił sam do siebie opierając głowę o skałę, i odtąd z oczyma ciągle zwróconemi na otwór zabezpieczony rzeką, odważnie i cierpliwie czekał dalszego wypadku.
Długie i głębokie milczenie nastąpiło po tych słowach majora. Chłód poranku oświeżył jaskinię i szczęśliwy skutek sprawił na umysłach zgromadzonych w niej osób. Każda chwila upłyniona bez nowego niebezpieczeństwa, rozniecała w ich sercach iskierkę odradzającej się ufności; nikt wszakże nie śmiał odezwać się z nadzieją, którą moment następny mógł zniszczyć.
Zdawało się, że jeden tylko Dawid nie doświadczał tych uczuć. Przy słabym promyku światła przez otwor jaskini padającym na niego, można było widzieć że pilnie przerzucał kartki swojej nieocenionej książki, jakby szukał pieśni stosownej do obecnego zdarzenia; bo zapewne kręciło się jeszcze mu w pamięci co major mówił wprowadzając go do jaskini. Nareszcie usilna jego praca uwieńczona została. Jednym razem, bez wstępu, bez przemowy: — Wyspa Wigów! zawołał, i zagrawszy na ulubionym instrumencie dla dobrania tonu, harmonijnym głosem prześpiewał nótę zapowiedziane] pieśni.
— Czy to będzie bezpiecznie? zapytała Kora wlepiając w Hejwarda czarne swe oczy.
— Głos tego nieboraka, — rzecze major, — nie jest teraz tak mocny, zęby go kto usłyszał wsrzód łoskotu spadającej wody. Może więc bez obawy pocieszać się swoim sposobem.
— Wyspa Wigów! — powtórzył Dawid oglądając się w kóło z tak nadętą powagą, jakgdyby chciał uciszyć kilkadziesiąt gadatliwych uczniów; — Piękna to nota i słowa uroczyste tej pieśni; zaśpiewajmy je zatém z uszanowaniem przyzwiotém.
Zamilkł na chwilę w celu zwrócenia tém większej uwagi słuchaczów, i potém zwolna głos podnosząc napełnił jaskinię harmonijném brzmieniem. Melodya tém tkliwsza; że piersi śpiewaka były osłabione nieco, wkrótce uczyniła mocne na słuchających wrażenie i kazała zapomnieć o nędznym przekładzie śpiewu, tak starannie wyszukanego przez Dawida. Alina czule zwróciwszy na psalmistę osuszone ze łzów oczy jawnie wyrażała niezmyśloną roskosz. Uśmiech zadowolenia na ustach Kory był nagrodą imiennikowi króla proroka za pobożną gorliwość. Wypogodziło się nawet zachmurzone czoło Hejwarda, kiedy wzrok jego oderwany na chwilę od otworu jaskini spotykał kolejno, to zapał błyszczący w oczach śpiewaka, to słodszy promyk, co jaśniał pod zwilżonemi jeszcze rzęsami Aliny.
Skoro muzyk postrzegł takie wrażenie na słuchaczach, zadowolona miłość własna wróciła głosowi jego całą moc i pełność, nie ujmując bynajmniej słodyczy. Lecz właśnie kiedy pod sklepieniem jaskini śpiew wdzięczny zaczął brzmieć najsilniej; straszliwy krzyk nad nią przerwał głos śpiewakowi tak nagle, jak gdyby mu kto niespodzianie zatknął gębę.
— Już po nas! zawołała Alina rzucając się w ręce Kory, otwarte na jej przyjęcie.
— Nie jeszcze, nie, — rzecze Hejward; — krzyk ten słychać na śrzodku wyspy; wydali go barbarzyńcy na widok swych towarzyszy pobitych. Nie jesteśmy jeszcze odkryci i możemy mieć nadzieję.
Jakkolwiek słaba była ta nadzieja, Dunkan nie bezużytecznie z nią się odezwał; bo przynajmniej dał poznać obu siostrom potrzebę zachowywania cichości.
Drugi krzyk nastąpił tuż po pierwszym i wkrótce dały się słyszeć pojedyncze wołania dzikich, biegących od brzegu na środek wysepki i aż na skałę kryjącą obie jaskinie. W powietrzu ciągle rozlegały się wycia srogie, jakie sam tylko człowiek, i to w stanie najdzikszego barbarzyństwa, wydawać jest zdolny.
Straszliwe te głosy wnet rozsypały się na wszystkie strony. Jedni przywoływali swoich towarzyszy do brzegu; drudzy odpowiadali im z wierzchołka skały. Niebezpieczniejsze krzyki dały się słyszeć blisko wąwozu łączącego dwie pieczary; wkrótce kilku Huronów odezwało się na dnie rozpadliny: jedném słowem, przeraźliwa ta wrzawą szerzyła się tak nagle, zdawała się tak bliską, ze cztery osoby zamknięte w grocie uczuły bardziej niż kiedykolwiek potrzebę zachowania najgłębszej cichości.
Wsrzód tego hałasu jeden okrzyk tryumfu odezwał się niedaleko otworu zakrytego kupą szafranowych gałęzi. Hejward sadząc, że już wchód postrzeżono, stracił ostatek nadziei. Jednakże ochłonął znowu, kiedy posłyszał że dzicy rzucili się ku miejscu, gdzie strzelec schował swą rusznicę i z kilku wyrazów mowy używanej w Kanadzie[12], jakie Huronowie do swojej mięszali, domyślił się że )ą znaleziono teraz.
Wielu zawołało razem: Długi Karabin! a gdy echo przy tém powtórzyło imie sławnego strzelca, który niekiedy obozom angielskim za przewodnika służył, major dowiedział się kto przed godziną był jego towarzyszem.
Słowa te: długi karabin! długi karabin! z ust do ust przechodziły ciągle i cała zgraja zebrała się koło zdobytej broni, którą uważano za dowod śmierci jej właściciela. Po gwarliwej naradzie, przerywanej często uniesieniami dzikiej radości, Huronowie rozbiegli się na wszystkie strony wywołując imie nieprzyjaciela, którego ciało, jak się Hejward z niektórych ich wyrażeń dorozumiewał, spodziewali się znaleść, gdziekolwiek w rozpadlinie skały.
— Teraz to stanowcza chwila, — szepnął Hejward siostrom drżącym z bojaźni. — Jeżeli ta jaskinia ujdzie ich wzroku, będziemy ocaleni. Cokolwiek bądź, jesteśmy pewni z tego co gadali, że nasi przyjaciele nie wpadli w ich ręce i za parę godzin możemy otrzymać pomoc od Weba.
Kilka minut] upłynęło w milczeniu nie spokojności, a wszystko świadczyło ze dzicy daleko ściślej zaczęli przetrząsać wyspę. Nie raz słychać było, jak w wywozie łączącym dwie jaskinie z szelestem ocierali się koło liści szafranowych; suche gałązki kruszyły się pod ich stopami; nareszcie i wiązka zgromadzona przez Hejwarda usunęła się trochę i z boku zabłysła szczelina. Kora w śmiertelnym przestrachu przytuliła siostrę, a Dunkan powstał szybko jak błyskawica. Potężny okrzyk w tej chwili wychodzący widocznie z przyległej pieczary oznajmił że Huronowie ją odkryli i cała tłuszcza wbiegła do niej, albo przynajmniej zgromadziła się u wchodu.
Ponieważ nie zbyt wielka odległość dzieliła dwie jaskinie, major uważał za rzecz niepodobną, aby odkrywszy pierwszą, nie odkryto drugiej. Myśl ta rzuciła go w rozpacz: przyskoczył do zasłony i zbliżył oka do szpary otworzonej przypadkiem, chcąc zobaczyć gdzie się obracali dzicy.
Na sięgnienie ręką od niego stał Indyanin olbrzymiego wzrostu i głosem brzmiącym dawał, jak się zdawało, rozkazy innym. Nieco dalej mnóstwo Huronów z największą ścisłością przetrząsało wszystkie zakątki jaskini pierwszej. Krew z rany Dawida zafarbowała kilka gałązek na kupie szafranu gdzie przed chwilą leżał. Dzicy postrzegłszy to wydali okrzyk radości, podobny do zawycia całej psiarni, kiedy jeden gończy wpadnie na trop stracony. Zaraz przyskoczyli wszyscy i w nadziei że już znajdą nieprzyjaciela, oddawna będącego przedmiotem ich nienawiści i obawy, zaczęli rozgrzebywać gałęzie i dla uprzątnienia zawady wyrzucać je na przestrzeń dzielącą dwie pieczary. Jeden wojownik dzikiej i srogiej twarzy zbliżył się do wodza z garstką szafranowych gałęzi w ręku i rozprawiając żwawo z miną tryumfującą pokazał ma plamy krwi na nich; Hejward z częstego powtarzania: Długi karabin, domyślił się treści słów jego. Dziki rzuciwszy potém skrwawione gałęzie na kupę zasłaniającą wejście do drugiej pieczary, zakrył szczelinę. Dalsi idąc za jego przykładem zwalili na nię cały chrust wyniesiony z jaskini pierwszej, i tym sposobem mimowolnie przyczynili się do zabezpieczenia osób ukrytych w drugiej. Wątłość tej zapory stanowiła właśnie jej dzielność, każdy bowiem sądził że ktoś inny w czasie rozruchu zsunął tę kupę chrustu i nikt nie myślał jej roztrząsać.
W miarę jak zasłona rozpięta wewnątrz uchylała się przed co raz zsiadlejszém brzemieniem gałęzi narzucanych zewnątrz; Dunkan oddychał wolniej. Nie mogąc już wreszcie nic widzieć, powrócił znowu na swoje miejsce, skąd miał przed oczyma wyjwyjście na rzekę. Tymczasem zdawało się że Indyanie zaniechali dalszych poszukiwań: jedni po drugich wyszli z pieczary, udali się na miejsce gdzie pierwszy rozlegał się ich okrzyk, i wnet wycia żałosne oznajmiły że są już przy ciałach towarzyszy poległych w pierwszej wyprawie.
Ledwie dopiero major odważył się podnieść oczy na swoje towarzyszki; przez cały bowiem krótki przeciąg grożącego niebezpieczeństwa, lękał się aby niespokojność malująca się na jego twarz, nie zatrwożyła jeszcze bardziej przelęknionych dziewcząt.
— Już Odeszli Koro, — szepnął; — już wracają tam, skąd przyszli Alino; zostaliśmy ocaleni. Dziękujmy za to Niebu, które nas wybawiło ód nieprzyjaciół okrótnych.
— Dzięki więc Niebu! — zawołała Alina wyrywając się z rąk siostry i padając na kolana. — Najgorętsze dzięki Niebu, co tyle łez oszczędziło dobremu ojcu, co zachowało życie tak drogich dla mnie osób!
Kora więcej od siostry panująca nad sobą, z rozczuleniem patrzała na ten popęd mocnego wzruszenia, a Hejward pomyślał, że pobożność nigdy nie mogła przybrać uroczniejszej postaci. Oczy Aliny jaśniały ogniem wdzięczności, policzki odzyskały całą swą piękność; a z wymownych rysów twarzy można było poznać, że gotowała się głosem wyrazić uczucie przepełniające jej serce. Lecz zaledwo otworzyła usta, słowa jakby zamarły na nich, śmiertelna bladość twarz jej pokryła, oczy utkwiły się w jakiś przedmiot z osłupieniem przestrachu, ręce wzniesione do góry wyciągnęły się poziomie ku wyjściu na rzekę i wszystkie członki zadrżały gwałtownie. Hejward szybko rzuciwszy wzrok w kierunku jej ramion, postrzegł na drugiej stronie zatoki, płynącej wąwozem, jakiegoś człowieka, a wnet z dzikiej i srogiej jego twarzy poznał że to był wiarołomny przewodnik — Lis Chytry.
W okropnej chwili zadziwienia i przestrachu, przytomność nie opuściła majora. Wnosząc z obojętnej postawy Indyanina że jego oczy przyzwyczajone do światła nie przeniknęły ciemności panującej w jaskini, spodziewał się jeszcze ukryć z towarzyszkami w kącie ciemniejszym, gdzie siedział Dawid. Ale wyraz radości okrótnej, jaki w tejże chwili ukazał się na twarzy dzikiego, przekonał go, że wszystko za poźno, że już są odkryci.
Nie mogąc znieść tej miny zwierzęcego tryumfu, co mu tak straszną objawiała pewność, Hejward zapomniał na wszystko, i w zapale gniewu pragnąc tylko wydrzeć życie wiarołomnemu nieprzyjacielowi, strzelił do niego z pistoletu. Huk podobny do wybuchnienia wulkanu rozległ się w jaskini, Hejward nie mogąc nic widzieć za dymem przyskoczył do otworu, lecz już na tém miejscu gdzie był Magua nie postrzegł nikogo. Zdrajca o kilkanaście kroków dalej, schylony przemknął się mimo skały.
Głębokie milczenie powstało między Indyanami, na link ten, jak mniemali wychodzący z wnętrzności ziemi. Lecz skoro Lis wydał okrzyk przeciągły, i dla zbytku radości niezrozumiały prawie, towarzysze tłumném odpowiedzieli mu wyciem, skupili się znowu i wbiegli do wąwozu dzielącego dwie jaskinie, i nim Hejward ochłonął z pierwszego pomięszania, zwaliła się słaba zapora szafranowych gałęzi, dzicy wpadli do pieczary, chwycili cztery osoby w niej schronione i wyciągnęli je na wolne powietrze, miedzy całą zgraj? uradowanych Huronów.


ROZDZIAŁ X.

Sen nam noc całą nieskleił powieki,
Lecz jutro, jutro może pośniemy na wieki!
Szekspir.

Hejward przyszedłszy do siebie a pierwszego pomieszania, po tak nagłej zmianie losu, zaczął wyczytywać z twarzy i obejścia się zwycieżców czego się mu lękać lub spodziewać należało. Wbrew zwyczajowi dzikich, skorych zawsze do nadużycia odniesionej korzyści, szanowali oni nie tylko obie siostry i psalmistę, ale nawet majora; a chociaż jego mundur, nadewszyslko zaś szlify, mocnę sprawiały im pokusę i kilku sięgało już po nie łupieżną ręką w niewątpliwym zamiarze przywłaszczenia sobie, rozkaz jednak naczelnika surowym wyrzeczony tonem, pohamował ich natychmiast. Hejward wniósł zatém, że oszczędzano ich, do czasu przynajmniej, dla szczególnej jakiejś przyczyny.
Kiedy młodsi z pomiędzy dzikich, skupieni koło oficera, ciekawym i pożądliwym wzrokiem przypatrywali się jego mundurowi, w który każdemu z nich chciałoby się przystroić; tymczasem starsi i doświadczeńsi wojownicy znowu przetrząsali obie jaskinie i wszystkie rozpadliny skały, z niechęcią pokazującą widocznie, iż nie dość im było na odniesionym owocu zwycięstwa. Niemogąc znaleść ofiar najpożądańszych dla ich zemsty, powrócili nareszcie do swoich jeńców i opryskliwie zapytali złą francuszczyzną, gdzie się podział Długi Karabin. Hejward udał, że nie rozumie tego języka, a Dawid w istocie nie umiejąc po francuzku, nie miał potrzeby uciekać się do udawania. Zmordowany nakoniec natręctwem i ponieważ badania stawały się co raz natarczywsze i groźniejsze, lękając; się rozdrażnić barbarzyńców przez nadto uporczywe milczenie, major szukał oczyma Magui, chcąc niby użyć go za tłumacza.
Dziki ten postępowaniem swojém zupełnie różnił się od innych. Od czasu odkrycia czworga jeńców nie mięszał się on do niczego: kiedy jedni przetrząsali wyspę, drudzy otworzywszy tłomoczek psalmisty chciwie dzielili się znalezioną w nim ruchomością, on tak spokojnie, z tak wesołą twarzą stał o kilka kroków dalej, iż widocznie było, ze otrzymał wszystko, czego się po swej zdradzie spodziewał. Major spotkawszy złowrogie, chociaż spokojne wejrzenie swojego niegdyś przewodnika, ze wstrętem zrazu odwrócił oczy; ale wnet przypominając potrzebę hamowania swych uczuć, przezwyciężył siebie i odezwał się do niego:
— Lis Chytry jest tak wielkim wojownikiem, że zapewne nieodmówi wytłumaczyć bezbronnemu nieprzyjacielowi, czego chcą od niego zwycięzcy.
— Pytają oni u niego, gdzie jest strzelec, Co zna wszystkie manowce lasów, — odpowiedział Magua złą angielszczyzną, i przykładając rękę do ramienia przewiązanego gałęźmi szafranu; — Długi Karabin, — dodał i dzikim uśmiechem; — jego strzelba jest dobra i oko nigdy się nie zmruża, lecz równie jak mała strzelbeczka wodza białego, nie może wydrzeć życia Chytremu Lisowi.
— Lis nie tak mało jest mężny, — rzecze Hejward, — żeby myślał o ranie odniesionej na wojnie i wyrzucał to ręce, która ją zadała.
— Czy to wojna była natenczas, kiedy Indyanin zmordowany usiadł pod dębem posilać się swoim ziarnem? Kto napełnił lasy zaczajonymi nieprzyjaciółmi? Kto mu chciał schwytać ręce? Kto miał pokój na języku, a krew w sercu? Czy Magua mówił że własnemi rękami wykopał swą siekierę z ziemi?
Hejward nie śmiejąc tych zarzutów przeciw oskarżycielowi zwrócić i wymawiać mu że on sam knował zdradę; a razem mając sobie za poniżenie usprawiedliwiać się dla złagodzenia jego gniewu, milczał na to wszystko. Magua także nie okazał chęci do dalszych sporów i opierając się znowu o skałę, od której był oddalił się trochę, przybrał, tęż samą co miał pierwej obojętną postawę. Ale wołania: — Długi Karabin, — — powtórzyły się zaraz, skoro niecierpliwi dzicy postrzegli, że się ta krótka rozmowa skończyła.
— Słyszysz, — rzecze Magua od niechcenia, — Huronowie pragną krwi Długiego Karabina, albo ją — wytoczą tym, co go ukrywają.
— Niemasz go tutaj, — odpowiedział major, — uszedł dalej niż Oni dosięgnąć mogą.
Magua uśmiechnął się wzgardliwie.
— Człowiek biały, — rzecze, — sądzi umierając że już będzie spokojny; ale czerwony umie dręczyć nawet duch swojego nieprzyjaciela. Gdzie jest jego ciało? Pokaż Huronom jego głowę.
— Wszakże mówiłem że on nie poległ, że uszedł.
— Czy on jest ptakiem, któremu dosyć rozwinąć skrzydła? — zapytał Indyanin z niedowierzaniem wstrząsając głową; — albo rybą, która może pływać nie widząc słońca? Wódz biały czyta swoje książki i sądzi że Huronowie nie mają rozumu.
— Długi Karabin, może pływać chociaż nie jest rybą. Wystrzeliwszy ostatni nabój prochu rzucił się do rzeki, i kiedy oczy Huronów mgłą zakryte były, woda uniosła go daleko.
— I czemuż wódz biały nie uczynił tego? Czy jest kamieniem tonącym na dno, albo czy jego włosy parzą mu głowę?
— Gdyby twój towarzysz z głębi tej przepaści mógł przemówić do ciebie, dowiedziałbyś się że nie jestem kamieniem, który lada ręka popchnąć mole; ale biali mają tego za nikczemnika kto opuszcza kobiety, — odpowiedział major, sądząc ii mu należało użyć tej szumnej mowy, co zawsze u dzikich na podziwienie zasługuje.
Magua zamruczał pod nosem kilka słów niezrozumiałych i rzekł potém:
— A Delawary czy też umieją pływać tak dobrze, jak skradać się poza krzakach? Gdzie jest Wąż Wielki?
— Uszedł podobnież za pomocą bystrej Wody.
— A Jeleń Rączy? nie widzę go tutaj.
— Nie wiem o kim to mówisz, — rzecze major, chcąc zyskać cokolwiek czasu.
— Unkas, — rzecze Magua wymawiając to imie Delawarskie z większą trudnością niż słowa angielskie. — Bounding-Elk, przezwał człowiek biały młodego Moliikana.
— Niemogliśmy się zrozumieć, — odpowiedział Hejward; bo elk znaczy łoś, jak deer daniel, a jelenia nazywamy stag.
— Tak, tak, — rzecze Indyanin swoim językiem i niby sam do siebie; — twarze blade są to gadatliwe baby; człowiek czerwony samym dźwiękiem głosu wyraża wszystko, a u nich na jednę rzecz mnóstwo jest nazwisk. Obróciwszy się potém do majora, znowu odezwał się złą angielszczyzną. — Daniel jest rączy, ale słaby; łoś i jeleń są rącze, ale mocne: otoż syn Wielkiego Węza jest Jeleniem Rączym. Czy on przez rzekę wskoczył do lasu?
— Jeżeli mówisz o synu Mohikana — odpowiedział Hejward; — uszedł on podobnież jak ojciec i Długi Karabin, powierzając się pędowi wody.
Ponieważ w takim sposobie ucieczki, dla Indyanina nie było nic niepodobnego do prawdy, Magua nie powątpiewał dłużej; owszem uwierzył słowom majora z łatwością, pokazującą iż nie wiele dbał o pojmanie tych trzech zbiegów. Ale inni Huronowie widocznie nie tak myślili w tej mierze.
Czekali oni końca rozmowy z cierpliwością odznaczającą dzikich, lecz skoro postrzegli że już obie strony zamilkły, wszyscy zwrócili oczy na Maguę, wyrazistym tym sposobem zapytując go co słyszał. Indyanin wskazał ręką na rzekę, i w kilku słowach opowiedział, gdzie się podziały przedmioty ich zemsty.
Kiedy wiadomość ta stała się powszechną, dzicy wściekając się ze złości, ze spodziewane ofiary rąk ich uszły, zawyli okropnie. Jedni biegali jak szaleni bijąc rękami powietrze, drudzy plwali w rzekę, niby karząc ją za to, ze pomogła uciec zwyciężonym, a zwycięzcom prawną wydarła zdobycz; inni nie mniej straszni, ponuro spoglądali na jeńców będących w ich mocy i zdawało się, że jeżeli nie posuwają się do gwałtownych kroków, czynią to tylko przez nałog powściągania swych namiętności; lecz nakoniec znaleźli się i tacy co do niemych pogróżek, przyłączyli straszliwe giesta. Jeden rozjuszony Huron chwycił śliczne włosy ulatujące po szyi Aliny, a drugi zaczął wywijać nożem koło jej głowy, jakby chcąc pokazać w jak szkaradny sposób, zostanie pozbawiona tej pięknej ozdoby.
Młody major nie mógł znieść tak okrótnego widoku i chociaż miał ręce związane chciał rzucić się na barbarzyńców; lecz w tejże chwili poczuł na ramieniu ciężką rękę Indyjskiego wodza, i przekonany że bezsilna gwałtowność bardziejby tylko rozjątrzyła zapaleńców, ulegając konieczności starał się pokrzepić nieszczęśliwe towarzyszki zapewnieniem, ze dzicy zawsze mają zwyczaj przerażać pogróżkami, których spełnić nie myślą.
Pocieszające te słowa wszakże miały tylko na celu uspokojenie sióstr zlęknionych, sam zaś Hejward nie łudził się w tej mierze. Wiedział on dobrze, żę władza Indyjskiego wodza, opierała się na bardzo Wątłej podstawie, na jego sile osobistej raczej, niżeli na jakich pobudkach umysłowych; a za tém o stopniu niebezpieczeństwa wnosić należało z liczby otaczających go istot dzikich. Rozkaz naczelnika mógł bydź złamany w tejże chwili, kiedyby któremu zapaleńcowi przyszło do głowy, cieniom krewnego lub przyjaciela posłać ofiarę. Mimo więc całą wytrwałość i odwagę zamierało serce Hejwarda, skoro który z drapieżnych nieprzyjaciół zbliżał się do dwóch sióstr nieszczęśliwych, albo choć tylko zwracał ponure spójrzenie na te istoty, nie zdolne odeprzeć najmniejszego gwałtu.
Obawa jego uśmierzyła się jednak, kiedy zobaczył, że wódz w celu niby narady wojennej przywołuje wojowników do siebie. Rozprawiano nie długo, nie wielu występowało mówców, i jak się zdawało, jednomyślne zaszło postanowienie. Ponieważ mówiący często wskazywali rękoma w stronę gdzie leżał oboz Weba, Hejward mógł się domyślać, ze lękali się napada wojsk angielskich. Ta też zapewne uwaga przyśpieszyła ich postanowienie i wielki rozruch sprawiła między nimi.
Podczas krótkiej namowy Huronów, major zastanawiając się nad tém, jakim sposobem wylądowali na wyspę, nie mógł dosyć wydziwić się ich roztropności.
Powiedzieliśmy już, że u podnoża skały składającej połowię wysepki, zatrzymało się kilka drzew niesionych wodą. Obrali oni to miejsce do wyjścia na brzeg, zapewne dla tego, iż nie odważali się płynąć przeciw bystremu pędowi dwóch wodospadów połączonych niżej. Przeniósłszy więc łódkę lasem aż za kataraktę, złożyli w niej broń i amunicyą, dwaj najwprawniejsi dzicy wsiedli do niej z wodzem, a inni wpław poszli za nimi. Tym sposobem przybili do brzegu w miejscu, gdzie nieszczęśliwie skończyła się pierwsza wyprawa ich towarzyszów. Nie można było wątpić, że takim przypłynęli porządkiem, ponieważ, takim odpłynąć zamierzali. Przeniesiono czółno lądem z jednego końca wyspy na drugi i zepchnięto je na wodę przy skalistej płaszczyznie, gdzie strzelec swoich towarzyszów wysadzał.
Hejward widząc że wszelkie przekładania na nicby się nie przydały, a opór był niepodobny, dał przykład uległości potrzebie, wstępując do łódki natychmiast skoro mu kazano. Obie siostry i Dawid Gamma weszli za nim, a potem usiadł sternik, inni zaś dzicy rzucili się wpław przez rzekę. Huronowie nie wiedzieli o mieliznach, ani o skałach ukrytych pod wodą; ale nie byli to tak mało wyćwiczeni żeglarze, żeby nieznali się na znakach wydających te miejsca, lub popełnili błąd jakikolwiek. Wątła barka zatém bez żadnego przypadku leciała a biegiem bystrej wody i za kilka minut jeńcy wysiedli na południowym brzegu rzeki, prawie wprost przeciw tego miejsca, gdzie wsiadali przeszłego wieczoru.
Indyanie złożyli tu znowu nie dłuższą od pierwszej naradę, a tymczasem kilku dzikich poszło po konie, których rżenie przyczyniło się zapewne do odkrycia ich panów. Cała banda rozdzieliła się potém na dwoje. Wódz siadł na majorowskiego konia i z większą częścią ludzi przebywszy rzekę zniknął w lesie, a sześciu dzikich pod naczelnictwem Chytrego Lisa zostało przy jeńcach. Ten zwrót niespodziany, nową niespokojnością nabawił Hejwarda.
Z niesłychanego umiarkowania dzikich wnosił on dotąd, że zachowują ich dla wydania Montkalmowi, i ponieważ wyobraźnia dotkniętych nieszczęściem rzadko kiedy usypia, mianowicie gdy ją choć najsłabsza obudzą nadzieja, roił nawet, że Jenerał francuzki mógł rachować wcześnie, iż małość ojcowska skłoni Munra do odstąpienia powinności względem Króla. Chociaż bowiem Montkalm uchodził za człowieka śmiałego w przedsięwzięciach i pełnego odwagi, znano go także z tej strony, że łatwo puszczał się na owe wybiegi polityczne, nie zawsze zgodne z zasadami moralności, które natenczas powszechnie plamiły dyplomacyą europejską.
Ale ostatni postępek Huronów zniweczył wszystkie wysilone domysły majora. Kiedy wódz ze swoim oddziałem udał się ku Horykanowi, rzecz prawie widoczna była, iż pozostali mieli ich prowadzić jako niewolników w głąb pustyń. Gotów poświęcić wszystko byleby wyjść z tej niepewności morderczej, i chcąc sprobować czyliby nareszcie pieniędzmi nie potrafił dokazać czego, przezwyciężył w sobie wstręt do mówienia z dawniejszym swoim przewodnikiem, co teraz przyjął ton i minę człowieka mającego prawo rozkazywać innym, i rzekł do niego z takim pozorem zaufania, jaki zdołał wymodz na sobie.
— Chciałbym żeby Magua wysłuchał słów moich, które tylko tak wielkiemu wodzowi godzi się słyszeć.
Indyanin obrócił się do majora, spójrzał wzgardliwie i odpowiedział:
— Mów, drzewa nie mają uszu.
— Ale Huronowie nie są pozbawieni słuchu, a słowa przyzwoite dla uszu wielkiego człowieka, mogłyby zawrócić głowy wojownikom młodym. Jeżeli Magua nie chce słuchać, oficer królewski potrafi milczeć.
Dziki powiedziawszy coś od niechcenia swoim towarzyszóm, niezgrabnie zajmującym się siodłaniem koni dla kobiet, oddalił się od nich na kilka kroków i nieznaczném skinieniem przywołał Hejwarda.
— Mów teraz, — rzecze, — jeżeli tylko słów twoich Chytry Lis słuchać powinien.
— Chytry Lis pokazał że jest godzien zaszczytnego przezwiska, jakie dali mu jego ojcowie kanadyjscy, — rzecze major. — Poznaję teraz roztropność jego postępowania, widzę ile uczynił dla nas i niezapomnę o tém, kiedy godzina nagrody przyjdzie. Tak, Lis pokazał że nie tylko jest wielkim wojownikiem w bitwach, wielkim wodzem w radzie, ale nadto ze umie oszukiwać nieprzyjaciół.
— I cóż Lis uczynił? ozięble zapytał Indyanin.
— Co uczynił! — odpowie Hejward, — widział on, ze lasy były pełne nieprzyjaciół, ze nie mógł ominąć zasadzek i dla uniknienia ich zbłądził niby, a potém chcąc odzyskać zaufanie rodaków, którzy go niegdyś skrzywdzili, którzy go jak psa ze swych wigwamów wygnali, udał ze powraca do nich. My zaś poznawszy jaki był jego zamiar, czyliżeśmy mu nie pomagali, postępując w ten sposób, aby Huronóm pokazać, że człowiek biały swojego przyjaciela Lisa miał za nieprzyjaciela? Nie prawdaż to wszystko? A kiedy Lis swoją roztropnością zamykał oczy i zatykał uszy Huronóm, czyliż nie chciał żeby oni zapomnieli o tém, ze mu niegdyś wyrządzili obelgę i zmusili do Mohawków uciekać? Potém zaś, czy nie namówił ich żeby głupcy poszli ku północy, a jego ze swojemi jeńcami zostawili na południowym brzegu? Czyli i nie myśli on teraz wrócić nazad i odprowadzić córki bogatemu Szkotowi z siwą głową? Tak, tak, Magua, poznałem ja to wszystko i myśliłem już czémby nagrodzić taką roztropność i uczciwość. Dowódzca Wiiliam Henryka znajdzie się wspaniale, jak na takiego wodza i za taką usługę przystoi. Cynowy medal na szyi Magui zamieni się w złoty; w rożku jego zawsze będzie pełno prochu, a w kieszeni tyle dolarów, ile kamyków na brzegach Horykanu. Daniele same przyjdą lizać mu ręce, kiedy poznają że dostał strzelbę tak długą, iż od niej ujść nie można. Co do mnie zaś, nie wiem jakby przewyższyć hojność Szkota, ale ja... wiem już... ja...
— Cóż uczyni młody wódz, przybyły z krain gdzie słońce najgoręcej dopieka? — zapytał Indyanin, gdy się Hejward zaciął, chcąc zakończyć swoje wyliczenie tém, co najmocniejszy obudzą chciwość w ludach dzikich.
— Wytoczy on przed wigwamem Magui rzekę wody ognistej, tak nie wysychający nigdy jak ta, co tu przed jego oczyma płynie, aby serce wielkiego wodza było lżejsze niż piórko kolibra, i oddech milszy niż zapach kwiatów najwonniejszych.
Magua w najgłębszém milczeniu słuchał zręcznej i ujmującej przemowy Dunkana, a ten dla mocniejszego wrażenia tłumaczył się powoli. Kiedy powiedział, jakiego domyśla się podstępu ze strony Indyanina przeciw własnemu jego pokoleniu, przybrał on na się powierzchowność ostrożnej powagi. Kiedy uczynił wzmiankę o krzywdach, które uważał za powód do wydalenia się Hurona z jego narodu, postrzegł w oczach Magui zaiskrzenie tak gwałtownego gniewu, iż widocznie mógł poznać że dotknął najczulszej żyłki; a gdy zaczął rozwodzić się nad tém, czém chciał podobnie obudzić chciwość jak rozdrażnił zemstę, pozyskał przynajmniej pilną uwagę słuchacza. Chociaż Lis zadając ostatnie pytanie utrzymał całą spokojność i godność Indyanina, z twarzy jego można było wyczytać jednak, że się mocno zastanawiał, co ma odpowiedzieć na całą przemowę majora.
Po kilku chwilach milczenia, Huron podniósł rękę do ramienia obwiązanego szafranem i rzekł z uczuciem:
— Przyjaciele czy robią takie znaki?
— Gdyby Długi Karabin tę ranę nieprzyjacielowi zadał, byłaźby ona tak lekka?
— Czy Delawarowie dla tego czołgają się między krzakami jak węże, żeby tych, co kochają, zatruwać swym jadem?
— Wąż Wielki dałżeby się słyszeć uszóm, gdyby chciał je uczynić głuchemi?
— Wódz biały czy kiedykolwiek używa prochu przeciw tym, co za swych braci uważa
— A chybiaż On kiedykolwiek, jeżeli doprawdy chce zabić?
Po tych pytaniach spiesznie oddawanych nawzajem, znowu nastąpiło krótkie milczenie. Dunkan sądząc że się Indyanin Wahał, dla dokonania zwycięztwa zaczął powtarzać wszystkie obietnice nagrody, lecz Magua przerwał mu mocnem skinieniem ręki.
— Dość tego, dość, — rzecze, — Lis mądrym jest wodzem, zobaczysz, co uczyni. Idź teraz i trzymaj zamkniętą gębę; kiedy Magua przemówi, wtenczas mu odpowiesz.
Hejward uważając że Indyanin nie spokojnie poglądał na swoich towarzyszów, oddalił się natychmiast, żeby nie bydź posądzonym o tajemne porozumienia a ich Wodzem. Magua zbliżył się do koni, okazał że kontent z przygotowań, jakie jego towarzysze poczynili i dał znak majorowi, żeby pomógł kobiétóm powsiadać na koń; wtenczas bowiem tylko raczył przemawiać po angielsku, kiedy tego wymagała ważna i nieodbita potrzeba. Gdy więc nie było już, żadnej pozornej przyczyny do zwłoki, Dunkan chcąc nie chcąc, musiał wypełnić dany mu rozkaz i starał się tylko pocieszyć nieszczęśliwe towarzyszki, opowiadając pocichu i krótko, jaki miał powód do nowych nadziei. Pocieszenie to bardzo było potrzebne obu siostrom, gdyż drżące i przerażone nie śmiały podnieść oczu, żeby nie spotkać dzikiego wzroku pana ich losu. Ponieważ koń majora i klacz Dawida poszły z pierwszym oddziałem Indyan, obadwa zatém musieli iść piechotą; lecz Dunkan rad nawet był z tego, sądząc że to uczyni podróż mniej śpieszną; ciągle oglądał się bowiem w próżnej nadziei usłyszenia w lesie nadchodzącej z twierdzy Edwarda pomocy.
Kiedy już wszystko było gotowe, Magua kazał ruszyć i znowu jako przewodnik poszedł naprzód, Dawid szedł za nim: zawrót głowy już, go opuścił zupełnie, rana mniej mu dolegała iż zdawało się że znał zupełnie smutne swe położenie. Dwie siostry jechały za Dawidem, major nie odstępował ich na krok, a na ostatku szli Indyanie ciągle czujni i ostróżni.
Tak odbywali podróż w milczeniu, kiedy niekiedy tylko major odzywał się pocieszając swe towarzyszki, a Dawid czasem przez pobożne wykrzyknienia wynurzał gorycz swoich myśli i korne podanie się woli Najwyższego. Ponieważ jadąc ciągle na południe, w prostym kierunku oddalali się od twierdzy William Henryka, łatwo było przekonać się, że Magua zgoła nie odmienił swojego zamiaru; lecz Hejward niechciał sobie przypuścić do głowy, żeby dziki oparł się ponętom obiecanych mu darów, i spuszczał się na to, iż nieraz wsteczna na pozór droga, prosto prowadzi, do celu, chytrego Indyanina.
Już ujechali wiele mil puszczy, jak się zdawało niemającej końca, a nic jeszcze nie zapowiadało kresu podróży. Major często poglądał na słońce, co nad ich głowami złociło gałęzie sosen i wzdychał, żeby czém prędzej polityka Magui pozwoliła im zwrócić się na drogę odpowiedniejszą jego nadziejom. Nakoniec wniósł sobie, że chytry In* dyanin nie mogąc wyminąć wojsk Montkalma posuwających się ku północy, postanowił udać się do powszechnie znajomej nadgranicznej osady, gdzie mieszkał właściciel jej oficer znakomity, mający szczególniejsze zachowanie u sześciu narodów. W istocie wolał bydź oddany w ręce sir Williama Dżonsona, niż dla obminienia wojsk francuskich zwiedzić pustynie Kanady, ale żeby dostać się do niego trzeba było jeszcze wiele mil iść przez lasy, a każdy krok oddalał go od placu wojny i stanowiska, gdzie jego honor i powinność wzywały.
Kora tylko pamiętała o tém, co strzelec rozstając się z nimi zalecał, i wieje razy podała się jej zręczność, wyciągała rękę żeby złamać gałązkę. Ale domyślna baczność Indyan czyniła wypełnienie tego zamiaru równie trudném, jak niebezpieczném. Spotykając zawsze groźny wzrok ponurych strażników, dla odwrócenia podejrzeń musiała zmyślać, ze niby w przestrachu chciała tylko zasłonić się od gałęzi. Jeden raz wszakże udało się jej złamać latorośl sumaku i w tej że chwili przyszła jej myśl dla wyraźniejszego śladu upuścić rękawiczkę. Wybieg ten nie uszedł baczności najbliższego Hurona; podniósł on i oddał jej rękawiczkę, połamał i pokruszył kilka gałęzi w krzaka sumakowym, jakby chcąc pokazać że dzikie źwierzę przebiegało tędy, a potém wskazał ręką na swój tomahawk z tak dobitném spójrzeniem, iż Kora zupełnie straciła chęć zostawiania po sobie znaków przechodu.
Ślady kopyt zostawały wprawdzie, ale ponieważ obie gromady Huronów prowadziły po parę koni, to bardziej mogło w błąd wprawić, niżeli oświecić śpieszących na pomoc.
Hejward nieraz chciał zawołać na przewodnika i znowu go nakłaniać, lecz ponura i zimna twarz dzikiego zawsze mu odbierała odwagę. Przez całą drogę Magua nie przemówił ani słowa, zaledwo nawet dwa lub trzy razy obejrzał się na idących za nim. Patrząc tylko na słońce, albo może radząc się tych znaków, co samym dzikim są wiadome, szedł bez zastanowienia, bez namysłu i prawie w kierunku prostym przez ogromne lasy, przecięte mnóstwem dolin, wzgórków, rzek i strumieni. Czy ścieżka była ubita, czy ledwo znaczna, czy nakoniec ginęła zupełnie, ruszał równie prędkim i pewnym krokiem. Zdawało się nawet że był nie podległy zmordowaniu: ilekroć podróżni podnieśli oczy, zawsze widzieli go pomiędzy pniami sosen idącego swobodnie z głową zadartą do góry. Pióro zdobiące wierzchołek jego włosów, ulatywało ciągle z pędem powietrza, prędkim wzruszonego biegiem.
Spieszne to dążenie nie było jednak bez kresu. Magua przebywszy nie wielką dolinę zaczął wstępować na górę nie zbyt wysoką, ale tak stromą, Że dwie siostry nie mogły wjechać za nim i musiały pozsiadać z koni. Kiedy dostały się na spłaszczony wierzchołek, gdzie rosło kilka drzew ogromnych, Magua już pod jedném z nich leżąc wyciągniony używał wypoczynku, dla całej gromady pożądanego niezmiernie.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.
OSTATNI MOHIKAN.

TOM DRUGI.[13]
ROZDZIAŁ PIERWSZY.
„Jeżeli mu przebaczę, niech zginie nie plemię!“
Szekspir.

Magua zamierzył popasywać na jednym z tych piramidalnych, jakby ręką ludzką usypanych wzgórków, których mnóstwo znajduje się na dolinach Stanów Zjednoczonych. Wzgórek ten, był wysoki i spadzisty, miał wierzchołek spłaszczony i bok jeden bardzo nierówny. Cała dogodność tego miejsca, juk się zdawało, zależała na tem, że przystęp był niepodobny prawie, a odpór łatwiejszy niż gdziekolwiek indziej. Hejward po tak długim przeciągu czasu i tylu milach drogi, straciwszy nadzieję odsieczy, cały zajęty pocieszaniem nieszczęśliwych towarzyszek, widział to wszystko obojętném okiem. Koniom zdjęto uzdzienice, żeby się pasły rzadką i nędzny trawą leśną, a przed czworgiem jeńców, pod cieniem nachylonej brzozy, położono resztki żywności, zabrane z jaskini.
Mimo pośpiech w drodze, Indyanin jeden znalazł porę przeszyć strzałą jelonka, i niósł go na plecach aż do popasu. Towarzysze jego teraz wybierając, podług swego zdania, delikatniejsze kawałki rozpłatanej na prędce źwierzyny, jedli je surowe i bez żadnej przyprawy. Magua tylko nie należał do tej odrażającej uczty: siedział on o kilka kroków dalej i jak się zdawało, mocno był zamyślony.
Dziwna ta wstrzemięźliwość w dzikim, zastanowiła majora. Wniósł sobie że Huron rozmyślał nad tém, jakimby sposobem oszukać czujność towarzyszów i otrzymać obiecaną nagrodę. Chcąc przeto dopomodz mu radą w układaniu zamiarów i nowemi ponętami chciwość zaostrzyć, wstał z miejsca, przeszedł się trochę i niby nieumyślnie stanął przed nim.
— Czy Magua nie dość długo szedł twarzą do słońca, żeby się jeszcze obawiać Kanadyjczyków? — zapytał go tak poufale, jak gdyby o dobrem porozumieniu między nimi, żadnej wątpliwości nie było. — Czy nie należałoby dowódzcy William Henryka odprowadzić jego córek, nim mu serce zatwardnieje na ich stratę, i ręka stanie się mniej hojną?
— Alboż twarze blade mocniej kochają swoje dzieci dziś wieczorem, niżeli jutro rano? — zapytał Indyanin ozięble.
— Nie, zapewne, — odpowiedział major spiesznie poprawując się na słowach; — człowiek biały może zapomnieć i zapomina niekiedy o mogiłach swych przodków; przestaje niekiedy myśleć o tych, co powinien był i przyrzekł kochać zawsze, ale miłość jego ku dziecióm, tylko z nim samym umiera.
— To więc serce starego wodza białych tak jest czułe? — zapytał Magua. — Długo będzie pamiętał on o dzieciach, które mu jego skwawy[14] powiły? Dla swoich wojowników jest on srogi i ma kamienne oczy.
— Jest on surowy względem przestępnych, bo powinność wymaga tego po nim, — rzecze major; — ale względem postępujących dobrze, jest on ludzki i sprawiedliwy. Znałem ja wielu najlepszych ojców, ale żaden z nich nie miał tak wylanego serca dla dzieci. Ty Magua, tylko w pierwszych szeregach wojowników widywałeś Siwą Głowę; ja zaś widziałem go wtenczas, kiedy mówiąc o córkach, które teraz są w twojej mocy, zalewał się łzami.
Hejward nie wiedząc jak ma sobie tłumaczyć wyraz twarzy Indyanina słuchającego pilnie, zamilkł nagle. Zdawało mu się z początku, ze zapewnienie o miłości Munra ku dziecióm, czyniąc Huronowi nadzieję tem świetniejszej i obfitszej nagrody, było powodem jego widocznej radości; ale wkrótce radość ta zaczęła stawać się tak dziką i okropną, iż słusznie należało lękać się, aby nie była jej zrzódłem namiętność bardziej silna i straszna, niż chciwość.
— Odejdź, — rzecze Magua do Hejwarda w mgnieniu oka wszelką oznakę wzruszenia zamieniając na spokojność grobową; — odejdź i powiedz dziewczynie czarnookiej, ze Magua chce z nią pomówić. Co córka przyrzecze, ojciec nie zapomni o tém.
Dunkan mniemając, że dziki chciał pozyskać od Kory, albo obietnicę większych jeszcze darów, albo zaręczenie przyrzeczonej już nagrody, pośpieszył do dwóch sióstr Wypoczywających pod brzozą i oznajmił starszej wolą Magui.
— Znasz Koro, jakiego rodzaju są żądze Indyan, — rzecze major prowadząc swą towarzyszkę na miejsce gdzie Lis jej czekał. — Bądź hojna w obietnicach prochu, odzieży, a najbardziej wódki, bo za tém przepadają wszystkie pokolenia dzikich. Nie źle byłoby także, żebyś z tym wdziękiem jaki tobie jest właściwy, ofiarowała mu cokolwiek od siebie samej. Pamiętaj Koro, że może od twojej zręczności i przytomności umysłu, zależy teraz życie twoje własne i Aliny.
— I twoje Hejwardzie?
— Mniejsza o moje; poświęciłem je królowi, a za tém każdy nieprzyjaciel, za pierwszą zręcznością ma prawo je wydrzeć. Nie mam ojca, coby płakał po mnie; nie wielu przyjaciół poświęci łzę wczesnemu zgonowi, którego tyle razy na drodze sławy szukałem. Ale cicho! jesteśmy już blisko Indyanina. Oto, Magua, masz przed sobą młodą damę, z którą chciałeś mówić.
Huron podniosł się zwolna i więcej minuty stał w milczeniu. Skinął potem, ręką, jakby dając znak majorowi żeby się oddalił.
— Kiedy Huron mówi z kobiétami, — rzecze oziębłe, — całe jego pokolenie ma zatknięte uszy.
Dunkan wahał się jeszcze.
— Odejdź Hejwardzie, — rzecze Kora z uśmiechem spokojnym; — delikatność wymaga tego po tobie. Idź do Aliny i staraj się pocieszyć ją dobrą nadzieją.
Kiedy odszedł, odezwała się natenczas do Magui głosem pewnym i z całą godnością płci swojej:
— Co Lis ma powiedzieć córce Munra?
— Słuchaj, — rzecze Huron kładąc jej rękę na ramię, jakby dla mocniejszego zwrócenia uwagi. Kora spokojnie lecz śmiała cofnęła się od niego, a Indyanin tak mówił dalej: — Magua był wojownikiem i wodzeni wsrzód Huronów nadjeziernych. Dwadzieścia razy słońce letnie, spędziło do rzek śniegi i lody zimowe, nim pierwszy raz zobaczył twarz bladą, nim przestał bydź szczęśliwym. Ale gdy jego ojcowie Kanadyjscy przyszli w głąb lasów i nauczyli go pić wodę ognistą, stał się szalony. Huronowie pędzili go jak wściekłego bawołu i przepędzili daleko od pradziadowskich mogił. Poszedł więc brzegiem jeziora i zaszedł do Kanonburga. Żywił się tam z rybołowstwa i polowania; lecz znowu popchnięto go między nieprzyjaciół w lasy: aż nakoniec wódz urodzony Huronem, został wojownikiem Mohawków.
— Słyszałam cóś o tém wszystkiém, — rzecze Kora widząc ze dziki hamując w sobie popęd gniewu, obudzonego wspomnieniem doświadczonych niesprawiedliwości, zamilkł na chwilę.
— Czyliż Magua winien temu, że jego głowa nie ze skały? — odezwał się Indyanin znowu. — Kto mu podał pić wodę ognistą? Kto go szalonym uczynił? Twarze to blade, ludzie twojego koloru.
— Jeżeli między ludźmi jednąż ze mną mającemi farbę, są źli lab nierozważni, czyliż słusznie maro pokutować za to?
— Nie; Magua jest mąż, a nie głupiec. Wie on, ze takie jak ty kot i ty nie otwierają ust nigdy na przyjęcie wody ognistej; Duch Wielki dał wam mądrość.
— Cóż więc mogę powiedzieć lub uczynić względem twych nieszczęść, albo może i błędów?
— Słuchaj! mówiłem już. Kiedy wasi ojcowie anglicy i francuzi odkopali siekierę wojny, Lis podniósł swój tomahawk i razem z Mohawkami poszedł przeciw własnemu narodowi. Twarze blade odparli ludzi czerwonych w głąb lasów; i teraz jeżeli się bijemy, biały dowodzi nami. Stary wódz Horykanu, ojciec twój, był Wielkim naczelnikiem narodu naszego. Mówił on Mohawkom: róbcie to, róbcie owo, i słuchano go. Postanowił przy tém prawo, li jeśli Indyanin napije się wody ognistej i wejdzie do płóciennych wigwamów jego żołnierzy, będzie ukarany za to. Magua nierozważnie otworzył usta i gorący napój wciągnął go do chaty Munra. Cói wtenczas uczynił Siwa głowa?
— Zachował się podług prawa ustanowionego przez się i karząc winowajcę wymierzył sprawiedliwość.
— Sprawiedliwość! — powtórzył Indyanin rzucając z pode łba dzikie spojrzenie na łagodną i spokojną twarz Kory; — czy to sprawiedliwość, bydź przyczyną złego i karać za nie innych? Magua nie był winien: gorzałka to czyniła i gadała przez niego. Ale Munro nie chciał uwierzyć temu; wódz Huronów został schwytany, przywiązany do słupa i jak pies ćwiczony rózgami w obecności wszystkich wojowników białych.
Kora milczała nie wiedząc jak usprawiedliwić w oczach Indyanina, ten surowy, a może poniekąd i nieroztropny postępek swojego ojca.
— Zobacz! — mówił dalej Magua rozchylając na swych piersiach lekką tkaninę indyjską; — oto blizny od kul i nożów: wojownik nie wstydzi się pokazać ich przed całym narodem; ale Siwa głowa na plecach Hurońskiego wodza porobił inne znaki, które on jak skwawa pod tém płótnem, rękami ludzi białych farbowaném, ukrywać musi.
— Ja sądziłam ze wojownik indyjski jest cierpliwy, że jego duch nie czuje, nie podziela cierpień zadanych jego ciału.
— Kiedy Czippewy uwiązali Maguę do słupa i zadali mu tę ranę, — rzecze Huron z chlubą prowadząc rękę wzdłuż wielkiej blizny przepasującej mu całe piersi, — Lis śmiał się im w oczy i powiedział, że tylko skwawy tak niedołężnie ranią. Duch jego natenczas unosił się wyżej obłoków; ale kiedy czuł upadlające razy Munra, duch jego był pod ziemią. Duch Hurona nie upija się nigdy; nigdy pamięci stracić nie może.
— Ale uspokojony bydź może. Jeżeli mój ojciec wyrządził ci niesprawiedliwość, pokaż mu, oddając córki, że Huron umie przebaczać krzywdy. Wiesz co przyrzekł major Hejward; ja nadto z mojej strony....
Magua wstrząsnął głową i niepozwolił wyliczać darów.
— Czegóż więc żądasz? — zapytała Kora boleśnie przekonana, że szlachetną szczerość Hejwarda, zawiodła złośliwa obłudą dzikiego.
— Czego żądam? Huron zawsze żąda, dobre za dobre, a złe oddać za złe.
— Chcesz tedy pomścić się krzywdy poniesionej od Munra na jego córkach bezbronnych? Ja mniemałam, że taki wódz jak Magua, będzie uważał za rzecz godniejszą męszczyzny, starać się spotkać go osobiście i zwyczajem wojowników dopomnieć się o słuszność.
— Twarze blade mają ręce długie i noże wyostrzone dobrze, — odpowiedział Indyanin z uśmiechem dzikiej radości. — Pocóż Lisowi Chytremu iść między karabiny wojowników białych, kiedy duch swego nieprzyjaciela ma w ręku?
— Powiedz mi przynajmniej, Magua, jakie są twoje zamiary? — rzecze Kora, prawie z nadludzką mocą utrzymując powierzchowną spokojność. — Czy myślisz prowadzić nas w niewolą za lasy, czy tu nam śmierć zadać? Powiedz, niemożnaż żadnym już sposobem wynagrodzić ci krzywdy i ułagodzić serca? Daj przynajmniej wolność mojej siostrze, a na mnie zwal cały ciężar twojego gniewu. Pozyskaj bogactwa za jej okup od ojca i przestań na poświęceniu jednej ofiary dla twojej zemsty. Strata obu córek wpędziłaby starca do grobu, a jakaż ztąd korzyść, jaka przyjemność wynikłaby dla Lisa?
— Słuchaj jeszcze! Dziewczyna z błękitnemi oczyma będzie mogła powrócić nad Horykan i opowiedzieć staremu wodzowi wszystko co się stało, jeżeli dziewczyna czarnooka przysięże mi na Wielkiego Duchą swych ojców, że nie skłamie przede mną.
— Ale jakiejże prawdy, jakiej obietnicy chcesz ode mnie? — zapytała Kora, ciągle przez swoję krew zimną i godność utrzymując na wodzy niepohamowane chuci dzikiego.
— Kiedy Magua opuścił swoje pokolenie, żona jego dostała się innemu wodzowi. Teraz zaś gdy się pojednał z Huronami i wraca do mogił swych ojców nad jezioro wielkie, niech córka wodza angielskiego zgodzi się pojsdź za nim i na zawsze w jego wigwanie pozostać.
Jakkolwiek oburzająca była ta propozycyą, Kora potrafiła jeszcze panować nad sobą odpowiedziała bez najmniejszego znaku wzruszenia.
— I jakąż Magua miałby przyjemność podzielać swój wigwam z kobietą, której nie kocha, z kobietą innego rodu, innej farby ciała? Czy nie lepiej żeby przyjąwszy złoto od Munra, hojnością pozyskał rękę i serce młodej jakiej Huronki?
Indyanin blizko minuty nie odpowiadał Korze, lecz jego wzrok dziki z takim wyrazem zwracał się na nię, że musiała spuścić oczy i lękać się nowej jakiej propozycyi szkaradniejszej jeszcze. Nakoniec Magua odezwał się tonem najdotkliwszego urągania.
— Kiedy rózgi padały na plecy wodza Hurońskiego, wiedział już on wtenczas, gdzie znajdzie dla siebie żonę, któraby to ścierpiała. Co za roskosz dla Magui patrzeć co dzień, jak córka Munra, sieje i zbiera jego zboże, nosi mu wodę i piecze źwierzynę! Ciało Siwej głowy będzie mogło zasypiać pod obroną armat; ale duch jego! ha! ha będzie pod nożem u Chytrego Lisa.
— Potworo! — zawołała młoda piękność z gniewem i zapałem miłości dziecinnej, — godnie odpowiadasz danemu ci przezwisku! Sam szatan chyba tylko wymyśliłby podobnie okrótną zemstę! Ale zbyt wiele rozumiesz o twojej władzy. Poznasz że prawdziwy duch Munra masz w twoim ręku, i twoja złośliwość nic mu poradzić nie zdoła!
Na to uniesienie czułości, Huron odpowiadając tylko wzgardliwym uśmiechem, dał poznać niezmienność swego postanowienia, i skinął ręką, jakby na znak ze już nie ma nic mówić.
Kora żałując prawie, że zbyt porywczo postąpiła, musiała odejść, bo Magua już się zawrócił i poszedł do towarzyszów, kończących swój obiad źwierzęcy. Hejward wybiegł na spotkanie Kory i zapytał o wypadku rozmowy, podczas której nie spuszczał oka z obojga rozmawiających. Ponieważ byli już tylko o parę kroków od Aliny, Kora lękając się powiększyć jej przestrachu, starała się uniknąć odpowiedzi wyraźnej; lecz z jej wybladłej i zmienionej twarzy, z jej niespokojnych spojrzeń na strażników, łatwo było poznać że nic pomyślnego donieść nie miała.
Alina zapytała ją z kolei, czy wie przynajmniej jaki los ich czeka. Kora nie mogąc wytrzymać dłużej dręczącego uczucia, przycisnęła siostrę do siebie i wskazała ręką na gromadę dzikich.
— Patrz, tam! patrz! Czy nie widzisz? Los nasz, z ich twarzy wyczytać można.
Gwałtowne, to poruszenie i głos przerywany, bardziej niż same słowa; przeraziły nieszczęśliwych jeńców. Wszyscy spojrzeli w stronę, gdzie oczy Kory zatrzymały się z natężeniem uwagi, jakiej aż nadto wymagała chwila tak stanowcza.
Magua przystąpiwszy do dzikich, z niedbałością bydlęcą powyciąganych na ziemi, zaczął mowę tonem powagi wodza indyjskiego. Za pierwszém słowem zerwali się wszyscy i przybrali postawę pełnej uszanowania baczności. Chociaż czujni strażnicy niedaleko siebie umieścili jeńców, ci jednak nierozumiejąc języka Magui, tylko z odmian jego głosił i z tych poruszeń wyrazistych, jakie zwykle towarzyszą krasomówstwu dzikich, mogli domyślać się o co rzecz chodziła.
Z początku równie postać jak mowa jego była spokojna i łagodna. Kiedy już pozyskał całą uwagę towarzyszów, Hejward wyniósł z częstego zwracania ręki w stronę jeziór wielkich, ze mówił im okraju przodków, lub o dalekim ich narodzie. Słuchacze kiedy niekiedy lekkiem wykrzyknieniem dawali mu oklask niby, i poglądali jeden na drugiego jakby zadziwieni wymową.
Lis przebiegły nie zaniechał korzystać z tego powodzenia. Zaczął wystawiać im naprzód, jak długą i trudną drogą, opuściwszy rodzinne wigwamy i lasy, szli walczyć za swych ojców Kanadyjskich. Wspominał potem wojowników ich narodu, sławił ich dzieła, opisywał rany, wyliczał jak wiele głów odarli i niezapomniał pochwalić każdego z obecnych, a o którym w szczególności mówił, na tego twarzy jaśniała duma, ten nie wahał się nawet oklaskiem potwierdzić dawanej sobie pochwały.
Wyliczywszy dawne bitwy i zwycięztwa z zapałem tryumfu, zniżył głos i poprostu zaczął opisywać wodospad Glenu, niedostępne położenie wysepki, jej skały, jej jaskinie, jej przepaści z obu stron, a wymówiwszy: Długi Karabin, zatrzymał się aż póki ostatnie echo nie powtórzyło przeciągłego wycia, jakie powstało na wzmiankę tego imienia. Wskazał potem palcem młodego jeńca angielskiego i opisał zgon Hurona strąconego przezeń ze skały. Odmalowawszy następnie śmierć tego, co zawieszony między ziemią a niebem, długo stawił okropny widok, rozwodził się szeroko nad jego męztwem i nad szkodą, jaką poniósł naród ze straty tak odważnego wojownika. Uczcił równąż pochwałą wszystkich poległych podczas zdobywania wyspy i pokazał na swojém ramieniu ranę, którą sam odebrał.
Skończywszy opisy świeżo zaszłych wypadków, zmienił ton znowu i gardłowym, słodkim, załosnym głosem, zaczął mówić o wdowach i sierotach wojowników pobitych. Wystawiał jaka boleść ich spotka, jaka nędza ich czeka, jaka zemsta im należy.
Wtém nagle pozwalając całej mocy swym piersióm zawołał z uczuciem: — Czy Huronowie są psy żeby znosili to wszystko? Kto pójdzie powiedzieć żonie Menowguma, że jego ciało pożerają ryby, a rodacy nie pomścili się za niego? Kto będzie śmiał przed matką Wassawatimy, przed tą dumną kobieta stanąć z rękoma nie zbroczonemi we krwi? Co odpowiemy starcom pytającym nas wieleśmy głów obdarli, kiedy ani jednych włosów nie będziemy mieli im pokazać? Wszystkie kobiety będą palcami nas wytykały. Czarna stąd plama zostałaby na imieniu Huronów, a żeby ją zmyć, krwi potrzeba.
Głos jego zniknął w tłumie wściekłych okrzyków, jak gdyby tu na wierzchołku góry nie sześciu, lecz całe pokolenie Indyan było.
Nieszczęśliwi, których mowa Magui obchodziła najwięcej, wyraźnie widzieli na twarzach słuchaczów jego, że pomyślnie zmierzał do założonego celu. Posępne malowidło klęski cierpień, wydarło im z piersi jęk bolesny; obrazy zwycięztw, wzbudziły okrzyk radosny; pochwałom, odpowiadały potwierdzające skinienia. Kiedy mówił o męztwie, oczy ich nowym iskrzyły się blaskiem; kiedy wystawiał jak wzgardliwie przyjmą ich kobiety w narodzie, wszyscy pospuszczali głowy; lecz kiedy wezwał zemsty, dając razem uczuć że ta jest w ich ręku, dotknął natenczas stróny, której dźwięk nigdy napróżno nie odzywa się w sercu dzikiego: rozjuszeni Huronowie nagle wydali wrzask wściekły i z podniesionym tomahawkiem w jedném, a z nożem w drugiém ręku, rzucili się na jeńców.
Hejward postrzegłszy to, własnemi piersiami zasłonił obie siostry, i chociaż bezbronny, uderzając z całą mocą rospaczy na pierwszego co się zbliżył, potrafił na chwilę przynajmniej wstrzymać jego zapęd, tém łatwiej, że dziki nie spodziewał się oporu. Z powodu tego zdarzenia Magua znalazł czas wdać się jeszcze, i bardziej przez gwałtowne poruszenia, niżeli krzyk donośny, zwrócił na się uwagę towarzyszów. Ale uczucie wcale różne od litości powodowało nim teraz. Zabierając głos znowu, miał na celu przełożyć słuchaczóm, żeby zamiast zadania prędkiej śmierci, starali się przedłużyć zgon swych ofiar. Myśl tę przyjęto z okrzykiem dzikiej radości i natychmiast zaczęto czynić przygotowania do morderstw.
W tejże chwili dwóch ogromnych Indyan rzuciło się na Hejwarda, a trzeci uważając psalmistę za mniej strasznego przeciwnika, zajął się nim sam jeden. Obadwa jeńcy wszakże nie ulegli bez mężnej, chociaż daremnej, obrony. Dawid nawet obalił swojego mordercę i wprzód musiano go przemódz, żeby potém wspólnemi siłami podołać majora. Skrępowano ich nakoniec wiotkiemi gałęźmi i przywiązano do sosny.
Kiedy Dunkan miał jż czas podnieść oczy na swoję towarzyszki, postrzegł z boleścią, że wszystkich jednaki los czekał. Po prawej jego stronie Kora podobnież, przywiązana do drzewa, chociaż blada i wzruszona, wzrokiem mężnym i śmiałym śledziła wszystkie kroki nieprzyjaciół. Po lewej, Alina, martwa raczej niż żywa, nie mogąc utrzymać się na nogach, wisiała na więzach krępujących ją do brzozy. Głowa jej opadła na piersi, ręce były złożone jak przy modlitwie, ale zamiast tego coby miała wznieść oczy do nieba, skąd jedynie tylko pomocy spodziewać się mogła, wlepiła je w Dunkana z obłąkaniem, mającém jakiś wyraz prostoty dziecinnej. Dawid po pierwszej walce w swém życiu, zdziwiony prawie i cały zajęty tą okolicznością, tak nową dla niego, zastanawiał się w milczeniu, czy godziło się mu postąpić w ten sposób.
Tym czasem Huronowie podżegani co raz gorętszém pragnieniem zemsty, gotowali się ją nasycić przez wszystkie śrzodki okrócieństwa, jakie od wielu używane wieków, stały się pospolitemi w ich narodzie. Jedni zbierali gałęzie i robili z nich stosy koło nieszczęśliwych ofiar; drudzy czesali drewniane gwoździe do zapędzania w ciało jeńców podczas palenia ich na ogniu powolnym. Dwaj ż pomiędzy nich usiłowali nagiąć dwie młode sosenki stojące obok, żeby przywiązawszy do wierzchołków ręce Hejwarda, puścić je potém w górę. Ale te rozmaite męczarnie nie wystarczały jeszcze dla zaspokojenie zemsty Magui.
Kiedy mniej dowcipni barbarzyńcy, w oczach nieszczęśliwych jeńców, robili przygotowania tylko do zwyczajnych i pospolitych morderstw, on tymczasem zbliżył się do Kory i ukazując jej narzędzia śmierci, rzekł z uśmiechem piekielnym:
— Cóż teraz córka Munra powie na to? Czy jej głowa zbyt dumna żeby spoczywać miała na poduszce w wigwamie Indyanina, woli taczać się u podnoża góry jak okrągły kamień i wilkóm za igraszkę służyć? Jej piersi nie chcą karmić dzieci Hurona, dobrze więc, Huronowie będą plwali na nie.
— Co tam ten potwór mówi? — zawołał Hejward, nie pojmując znaczenia słów jego.
— Nic, — odpowiedziała Kora, równie łagodnie jak mężnie: — jest to barbarzyniec ciemny i dziki; nie wie on sam co mówi i co czyni. Poświęćmy ostatnie chwile nasze na ubłaganie nieba, żeby oświeciwszy go, raczyło mu przebaczyć.
— Przebaczyć! — powtórzył Indyanin w szaleństwie gniewu rozumiejąc mylnie, że to jego o przebaczenie błagano. — Pamięć Hurona jest dłuższa niżeli ręka twarzy bladej, a łaskawość jego krótsza niż sprawiedliwość białych. Mów: czy mam odesłać ojcu głowę z włosami światłemi, i dwóch innych towarzyszów twoich? Czy zgadzasz się pójśdź za Maguą nad jezioro wielkie, żeby mu nosić wodę i jedzenie gotować?
— Daj mi pokój! — odpowiedziała Kora z gniewem, którego już ukryć nie mogła, lecz razem tak uroczystym tonem, że poskromiła dzikiego na chwilę: — ostatnie modlitwy zatruwasz mi goryczą i stajesz między mną a Bogiem moim.
Lekkie wrażenie, jakie słowa te uczyniły na barbarzyńcy, nie trwało długo.
— Patrz, — rzecze ukazując jej Alinę z radością tyrańską; — ona płacze; ona zbyt eszcze młoda dla śmierci! Odeszlij ją Munrowi, niech ma staranie koło jego włosów siwych i utrzymuje życie w piersiach starca.
Kora prawie mimowolnie rzuciła spojrzenie na siostrę i postrzegła w jej oczach przestrach, rospacz, a razem miłość życia, tak właściwą wszystkiemu co oddycha.
— Co on mówi kochana Koro? — zawołała Alina głosem drżącym; — zdaje się powiedział że nas odeszle do ojca?
Kora miotana walką spierających się uczuć, długo trzymała oczy wlepione w siostrę i nie mogła odpowiedzieć. Nakoniec odzyskała władzę mówienia, a głos jej zwykle pełny i mocny przyjął ton tkliwości macierzyńskiej prawie.
— Alino, — rzecze, — Huron ma nam obu darować życie; więcej jeszcze, przyrzeka was, ciebie i naszego Dunkana, uwolnić, powrócić przyjaciołom i nieszczęśliwemu ojcu, jeżeli...... jeżeli ja zdołam to serce nieposłuszne, godność własną, przezwyciężyć do tego stopnia żebym...
Zabrakło jej głosu; załamała tylko ręce i wzniosła oczy do nieba, jakby błagając mądrości nieskończonej o natchnienie, co mówić, co czynić.
— Żebyś, co? — zawołała Alina, — kończ droga Koro! czego on wymaga od ciebie? Oh czemuż to nie na mnie ta kolej! Najchętniej gotowabym umrzeć dla ocalenia ciebie, dla ocalenia Dunkana, dla zachowania choć jednej pociechy nieszczęśliwemu ojcu!
— Umrzeć, — powtórzyła Kora spokojniejszym i mocniejszym głosem; — śmierć byłaby niczem; ale o daleko straszniejszą rzecz idzie! Chce on, — mówiła dalej spuściwszy głowę ze wstydu, że musi objawiać poniżającą propozycyą, jaką jej dziki uczynił; — chce on, żebym poszła za nim na pustynię, żebym zamieszkała wsrzód Huronów, żebym pędziła z nim całe me życie, słowem, żebym została jego żoną! Powiedz teraz Alino, najmilsza siostro moja, powiedz majorze Hejwardzie; wesprzyjcie radą słaby mój rozum: mamże taką ofiarą was okupić? Alino, Dnnkanie, czy chcecie za taką cenę przyjąć życie z rąk moich? Mówcie! powiedzcie oboje, co mam czynić; ja się spuszczam na was.
— Czy ja chcę życia za taką cenę! — zawołał major z gniewem. — Koro! Koro! nie urągaj się naszej boleści! nie mów więcej o tym szkaradnym sposobie okupu! sama myśl o tém straszniejsza nad tysiące śmierci!
Na te słowa twarz Kory słabym ożywiła się rumieńcem i oczy zajaśniały krótką błyskawicą. — Wiedziałam, — rzecze, — że Hejward tak odpowie; ale co mówi droga Alisia moja? Nic nie masz czegobym dla niej uczynić nie była gotowa, bez najmniejszego szemrania nawet.
Hejward i Kora z najżywszą uwagą słuchali w milczeniu, ale żadnej odpowiedzi doczekać się nie mogli. Rzekłby kto, że ostatnie słowa zniszczyły, albo przynajmniej zatamowały władze życia w Alinie. Ręce jej opadły ku ziemi i tylko lekkie drganie poruszało palce; głowa skłoniła się na piersi, kolana ugięły się pod nią; zawisła na przepasce z gałązek, krępującej ją do brzozy. Po kilku chwilach jednak słaby rumieniec ożywił jej policzki; znaczącém wstrząśnieniem głowy dała poznać, jak daleką jest od zezwolenia na ofiarę siostry. Nakoniec przygasłe jej oczy nowym zajaśniały blaskiem i zawołała z uczuciem:
— Nie, nie! umrzyjmy raczej! Żyłyśmy i umierajmy razem!
— Dobrze więc, umieraj! — zawołał Magua zgrzytając zębami ze złości, że młode dziewczę nad spodziewanie jego taką okazało moc ducha, i cisnął na nią siekierę. Zabójcze żelazo błysnąwszy mimo oczu Hejwarda utonęło w drzewie o cal nad głową Aliny i tylko ucięło jeden pukiel pięknych jej włosów.
Widok ten wściekłością zapalił Hejwarda, rospacz dodała mu sił nadludzkich: targnął się gwałtownie i zerwawszy więzy, skoczył przeciw drugiemu barbarzyńcy, który z przeraźliwym wyciem podniósł swój tomahawk, żeby pewniejszym ciosem ugodzić ofiarę. Dwaj przeciwnicy pasując się przez chwilę w objęciach wzajemnych padli na ziemię; lecz nagi prawie Huron łatwo wymknął się z rąk majora i przytłoczywszy go kolanem, podniósł nóź w górę; ale nim błyszczące ostrze zdołało przeszyć serce Dunkana, kula wyprzedzając huk strzału, świsnęła mu nad uchem, ciężar uwolnił jego piersi i morderca chwiejąc się padł przy nim bez życia.


ROZDZIAŁ II.

Dobrze więc, dobrze; rzucę panów, rzucę;
Lecz nie ja będę, jeśli znów nie wrócę.
Szekspir.

Na widok nagłej śmierci jednego z pomiędzy siebie, Huronowie stanęli jak wryci; a kiedy szukali oczyma śmiałka, co był tak pewny strzału, że nie lękał się zamiast nieprzyjaciela, ratowanego trafie, imie Długi Karabin wychodząc razem z ust wszystkich, oznajmiło majorowi kto był jego zbawcą. W tejże chwili wielki krzyk odpowiedział im blizko miejsca gdzie leżały ich strzelby, i pozbawieni przystępu do broni ognistej dzicy, wściekając się ze złości, zaryczeli znowu.
Sokole Oko nie miał cierpliwości nabić po raz drugi swojej rusznicy znalezionej pod krzakiem, i wielkim pędem wyskoczył z siekierą w ręku; ale jakkolwiek biegł szybko, wyprzedził go młody Indyanin śpieszący za nim, i z ogromnym tomahawkiem w jednej, a z nożem w drugiej dłoni, stanął przed Korą. Tuż po nich trzeci, umalowany w straszliwe godła śmierci, ukazał się z niemniej groźnym zamachem. Wściekłe wycia Huronów zamieniły się na wykrzykniki podziwienia i wnet imiona — Jeleń Rączy! Wąż Wielki! — kolejno wymówione zostały.
Magua najpierwszy wyszedł z osłupienia, w jakie ich tak niespodziany wypadek wprawił, i skoro postrzegł że tylko trzech nieprzyjaciół grozi, głosem i przykładem zagrzewając towarzyszów, uzbrojony w nćż tylko, z przeraźliwym wrzaskiem skoczył do Szyngaszguka, który zatrzymał się na przyjęcie jego. Było to hasło ogólnej potyczki, i ponieważ Huronowie nie mogli, a Mohikanie dla pośpiechu Strzelca, nie zdołali wziąść broni ognistej, zręczność więc i siła członków zwycięztwo stanowić miała.
Unkas, jako najbliższy nieprzyjaciół, naprzód napadniony został i pierwszemu co się do niego posunął, roztrzaskał tomahawkiem głowę. Zwycięztwo to zrównało liczbę stron obu; odtąd każdy jednego przeciwnika miał tylko. Hejward widząc że dziki leciał do niego z nożem, wyrwał na swą obronę siekierę Magui, będącą w drzewie nad głową Aliny.
Ciosy sypały się gradem i z równąż prawie zręcznością odpierane były. W krótce jednak siła Sokolego Oka pokazała swą wyższość: przeciwnik jego ugodzony tomahawkiem padł bez życia.
Tymczasem Hejward uniesiony zbyt porywczym zapałem, nie czekając póki jego napastnik zbliży się dosyć, cisnął siekierę. Trafiony w czoło dziki posłonił się na bok i zatrzymał się w biegu. Popędliwy major tym pozorem zwycięztwa zagrzany jeszcze bardziej, bez broni rzucił się do niego; lecz natychmiast poznał, jak nierozważnie uczynił, bo musiał użyć całej przytomności umysłu, całej mocy ciała, żeby uniknąć natarczywych pchnięć nieprzyjacielskiego noża. Nie mając innego sposobu ratunku, chwycił Hurona w objęcia i przycisnął go mocno do siebie; ale to wytężenie sił nie mogło trwać długo: czuł już nawet że wkrótce dziki uczyni z nim co zechce, kiedy w tem grzmiący głos zawołał mu nad uchem:
— Śmierć i wytępienie! Nie masz pardonu przeklętym Mingóm!
W tejże chwili ciężka kolba rusznicy strzeleckiej zwalając się na ogoloną głowę Hurona, wyprawiła go do towarzystwa poległych jego rodaków.
Na początku bitwy piąty Huron nie mając przeciwnika, posunął się zrazu w pomoc Magui walczącemu z Szyngaszgukiem, lecz piekielny duch zemsty wnet inną myśl mu natchnął. Zwróciwszy się nagle, z przeraźliwym krzykiem podskoczył do Kory, i z daleka jeszcze rzucił na nię siekierą, jakby oznajmując co ją czeka. Ostre narzędzie zadrasnęło tylko drzewo i przecięło sploty krępujące brankę. Uwolniona Kora zamiast coby miała uciekać, przybiegła do Aliny i tuląc ją do siebie, drzącemi rękami starała się rozerwać jej więzy. Szlachetny ten rys przywiązania zmiękczyłby każdą inną potworę, prócz Hurona. Chciwy krwi barbarzyniec, dognał Korę i chwyciwszy ją za włosy wolno puszczone po jej szyi i ramionach, odwrócił ją twarzą do siebie, żeby widziała nóż, co tak okrutnym sposobem miał zdjąć tę piękną ozdobę z jej głowy. Ale za ten moment tyrańskiej uciechy ciężko przypłacił morderca. Unkas w tej chwili rozciągnąwszy trupem pierwszego nieprzyjaciela, rzucił wzrok koło siebie, jak rozjuszony lew nowej, szukając zdobyczy i postrzegł to okrótne widowisko. Piorun nic uderzyłby prędzeej od młodego Mohikana. Zamach jego był tak gwałtowny, ze obadwa padli razem. Lecz i obadwa w okamgnieniu zerwali się z ziemi: a chociaż ich zawziętość była równa, chociaż ich krew płynęła wspólnie, potyczka jednak zakończyła się prędko, bo kiedy nóż Unkasa przeszywał serce Hurona, tomahawk Hejwarda i kolba Strzelca zdruzgotały mu czaszkę.

o Walka Wielkiego Węza z Lisem Chytrym nie mogła roztrzygnąć się jeszcze. Dzicy ci bohaterowie godnie odpowiadali znaczeniu danych im przezwisk. Po wielu ciosach z zawziętością śmiertelną wymierzonych i odpartych niebezpiecznie, chwycili jeden drugiego i razem padłszy na ziemię toczyli bój, jak dwa splecione węże.
Kiedy inne potyczki ukończone już zostały, obłok kurzu i suchych liści, jakby wichrem kręcony, ukazał miejsce ich bitwy. Powodowani, każdy z osobna, miłością synowską, przywiązaniem i wdzięcznością, Unkas, strzelec i major pośpieszyli Szyngaszgukowi na pomoc. Ale próżno nóż Unkasa szukał przejścia do serca ojcowskiego nieprzyjaciela; próżno Sokole Oko podnosił i zniżał kolbę swej rusznicy, chcąc go w łeb ugodzić; próżno Hejward upatrywał chwili, żeby złapać rękę lub nogę Hurona: gwałtowne ruchy tarzających się we krwi i piasku zmieniały się tak szybko, iż dwa ich ciała zdawały się jedném. Nikt nie śmiał zadać ciosu lękając się pomylić i zgubę zamiast ratunku przynieść.
Były jednak, chociaż bardzo krótkie chwile, kiedy oczy Hurona straszne, jak owego potworu w bajkach bazyliszkiem zwanego, błyszcząc przez powłokę kurzu, spotykały natężony wzrok nieprzyjaciół grożących; ale nim przeznaczone mu ciosy spaśdź zdołały, już na tém miejscu ukazała się zapalona twarz Mohikana. Plac walki zmieniał się nieznacznie i zapaśnicy zbliżali się nad urwisty brzeg góry. Szyngaszguk nakoniec potrafił ugodzić przeciwnika nożem: Magua opuścił ręce, westchnął ciężko i pozostał bez ruchu, a Mohikan wstając szybko, napełnił lasy okrzykiem tryumfu.
— Górą Delawarowie! górą Mohikanie! — zawołał Sokole Oko, a potem dodał; — z tém wszystkiém nie ujmie to naszemu przyjacielowi czerwonemu, ani sławy, ani prawa da włosów tego łotra, jeżeli człowiek prawdziwie biały dokończy go porządném przypuszczeniem kolby.
To mówiąc podniósł swą rusznicę, ale nim zdołał ugodzić w łeb leżącego na wznak Hurona; Lis Chytry dał koziołka aż nad brzeg płaszczyzny, potoczył się z góry i zniknął w krzakach. Mohikanie najmocniej przekonani dotąd, że ich nieprzyjaciel śmiertelnie był pchnięty, okamienieli na chwilę, a potém z wielkim krzykiem rzucili się w pogoń, jak charty za upuszczonym zwierzem. Lecz strzelec pomimo miłość sprawiedliwości, względem Mingów przesądny zawsze, odwołał ich nazad.
— Dajcie mu pokój. — rzecze, — gdzież chcecie go znaleść? pewno już wpadł do nory jakiej. Prawdziwie, nie darmo przezwano go Lisem! O, podły oszust! Uczciwy Delawar będąc zwyciężony w otwartej walce, bez oporu pozwoliłby się dobić; a te zbójcy Makwy to są jak dzikie koty; trzeba ich zaijać po dwa razy, żeby bydź pewnym, że nie odżyją. Dajcie mu pokój, niech sobie idzie! Cóż on nam zrobić może? Sam jeden, bez strzelby, bez tomahawku, daleko od Francuzów i od swoich, jest teraz jak wąż pozbawiony jadowitych zębów. Przynajmniej wprzód będziemy na bezpiecznem miejscu, nim on nam zaszkodzić potrafi. Ale, Unkas, — dodał po delawarsku, — oto już twój ojciec żnie włosy. Nie zawadzi, mnie się zdaje, obejrzeć tych łotrów, czy każdy doprawdy nieżyje, bo gdyby wszyscy zaczęli powstawać jak tamten, mielibyśmy do czynienia na nowo.
To rzekłszy, poczciwy, lecz nieubłagany strzelec poszedł kolejno od jednego do drugiego trupa, i wszystkich pięciu poruszając nogą, albo nawet próbując końcem noża, zapewniał się czy nie żyje który, tak obojętnie, jak ów rzeźnik co ćwiartki baranów własną porżniętych ręką porządkuje na stole. Szyngaszguk nie mniej pilnie pozbierał z ich głów pamiątki zwycięztwa.
Unkas tymczasem odstępując swego zwyczaju, a może i skłonności nawet, delikatniejszém powodowany uczuciem, poszedł za majorem i pomagał mu uwalniać Alinę z więzów, czego Kora dokazać nie mogła. Zaledwo pękł ostatni skręt gałęzi, dwie siostry rzuciły się w objęcia jedna drugiej.
Próżnobyśiny usiłowali opisywać uniesienia wdzięczności dwóch czułych istot, dla najwyższego Sprawcy wszech zdarzeń, co im teraz niespodzianie powrócił życie i nadzieję zobaczenia ojca. Modły ich były uroczyste lecz nieme. Alina z objęć siostry padła na kolana i znowu po chwili ręce wzniesione do nieba opuściła na jej szyję; a kiedy wśrzód tkliwych pieszczot oddawanych sowicie, ze łkaniem wymówiła imie ojca, iskra odżywionej nadziei błyszcząc w jej oczach zalanych łzami, całej twarzy nadała jakiś niebieski wyraz.
— Jesteśmy więc ocalone! — zawołała — jesteśmy ocalone! Uściśniemy jeszcze naszego ojca: strata córek nie rozedrze jemu serca. Koro! droga siostro, więcej niż siostro dla mnie! ty mi powrócona jesteś, i Duukan, — dodała poglądając na niego z niewinnością anielską, — kochany, waleczny nasz Dunkan, także z niebezpieczeństwa wyrwany został!
Na te słowa wymówione z zapałem obłąkania prawie, Kora tylko serdeczném uściśnieniem odpowiedziała siestrze; Hejward nie mógł się od łez wstrzymać; a Unkas zbroczony krwią nieprzyjaciół i własną, chociaż miał postawę obojętnego widza tej rozrzewniającej sceny, z jego spojrzeń jednak można było poznać, że już o wiele wieków podobno wyprzedził w uczuciu dzikich swych rodaków.
Tymczasem Sokole Oko upewniwszy się dostatecznie, iż żaden z nieprzyjaciół rozciągniętych na ziemi szkodzić już nie zdoła, zbliżył się do Dawida z przykładną cierpliwością znoszącego niewolą i porozrzynał jego więzy.
— No, — rzecze rzucając precz ostatni splot gałęzi, — otoż jeszcze raz możesz swobodnie swojemi członkami władać, chociaż nie lepiej ich używasz, jak je natura kształciła. Jeżeli nie obrazisz się radą człowieka, który lubo nie starszy od ciebie, przyjacielu, ale przepędziwszy większą część życia na pustyni, może rzec śmiało, że więcej ma doświadczenia niżeli lat, powiem ci co myślę. Zrobiłbyś bardzo rozumnie, gdybyś pierwszemu głupcowi, którego spotkasz, przeciął ten instrument, co ci tu wygląda z kieszeni, a za te pieniądze kupił rzecz użyteczniejszą, broń jaką, choćby najlichszy pistolet wreszcie. Tym sposobem przy starania i przemyśle mógłbyś z czasem przydać się na cokolwiek; bo co teraz, mnie się zdaje sam to widzisz, że kruk nawet więcej wart od przedrzeźniacza: pierwszy przynajmniej sprząta ścierwa i trupy, a drugi tylko swoim głosem zwodniczym oszukuje człowieka, kiedy i tak już wiele kłopotów w lesie.
— Broń i trąby do bitew, a śpiew do składania dzięków Najwyższemu dawcy zwycięztw, — odpowiedział uwolniony śpiewak, ze łzami w oczach podając strzelcowi szczupłą i delikatną rękę. — Dziękuję ci przyjacielu, ze mam jeszcze włosy na głowie; nie są one wprawdzie tak piękne i utrefione ładnie jak u innych, ale dla mnie bardzo dobre. Jeżeli nie pomagałem wam walczyć, nie mojej woli to wina; byłem związany. Ty dałeś dowody zręczności i męztwa, i zaiste godzien jesteś pochwał, kiedy chrześcijanin odłożywszy świętszą powinność, składa ci dzięki.
— Nie uczyniłem nic osobliwego, — odpowiedział Sokole Oko poglądając na Gammę mnie] obojętnie, skoro ten w niewątpliwych wyrazach oświadczył mu wdzięczność; — nierazbyś to zobaczył, gdybyś dłużej pobył z nami. Ale ot znalazłem dawną towarzyszkę, danielówkę moję, — dodał uderzając po rurze swej strzelby, — i tego staje mi za zwycięztwo. Irokańczycy są przebiegli jak szatani, ale na ten raz opuściła ich przebiegłość: złożyli broń ognistą trochę za daleko od siebie. Gdyby Unkas i jego ojciec mieli rozum, a wzięli strzelby jak ja, trzema kulami powitalibyśmy tych łotrów, a wtedy i ten co uszedł, równy dział mógłby dostać. Ale kiedy taka wola Bożka, musi bydź tak lepiej.
— Słusznie mówisz, — odpowiedział Gamma, — przejęty jeste śprawdziwym duchem chrześcijaństwa. Kto ma bydź zbawiony, ten zbawiony, a kto potępiony, ten potępiony będzie. Jest to dla pobożnego chrześcijanina bardzo pocieszająca prawda.
Strzelec zajęty opatrywaniem wszystkich sztuk swojej rusznicy, tak troskliwie, jak gdyby to ojciec oglądał członki dziecka po niebezpiecznym szwanku, podniósł oczy na psalmistę z wyraźném nieukontentowaniem i nie pozwolił mu kończyć.
— Prawda, czy nieprawda, — rzecze, — jednak poczciwy człowiek powinien myślić inaczej. Mogę ja wierzyć, ze ten Huron z mojej ręki miał zginąć, bo sam go ubiłem. Ale że on otrzyma nagrodę w niebie, równie jak że Szyngaszguk, co stoi tutaj, w dzień strasznego sądu potępiony zostanie, temu wtenczas chyba uwierzę, kiedy sam będę tego świadkiem.
— Nauka twoja, równie jak jest zuchwała, tak też na niczém się nie opiera, niczém jej ustalić nie możesz, — zawołał Dawid napojony temi subtelnościami rozróżnień metafizycznych, co w owym czasie, a mianowicie w jego prowincji ojczystej, ćmiły świetną prostotę religii objawionej; — kościół twój zbudowałeś na piasku i lada wicher wzruszy go z posady. Pytam, czém możesz wesprzeć tak nielitościwe zdanie? Powiedz mi gdzie jest podobny text pisma świętego: zacytuj wiersz, rozdział i księgę.
— Księgę! — powtórzył Sokole Oko tonem najdumniejszej wzgardy. — Cóż to, uważasz mnie za żaka przyczepionego do fartucha którejś tam babulki waszej? Czy ta prawdziwa rusznica, co leży na mych kolanach wydała ci się piórem gęsim? Czy sądzisz że ten rożek jest z atramentem, nie z prochem, a w tej torbie noszę dla siebie obiad do szkoły? Księgę! i na cóż te księgi człowiekowi, co jest wojownikiem pustyni, chociaż ma krew czystą? Jednę ja znam tylko księgę: jej słowa tak jasne i proste, iż lubo pochlubić się mogę, że czterdzieści lat czytam ją ciągle, nigdy jeszcze nie potrzebowałem ni tłumaczeń ni wykładów.
— Jakiż jej tytuł? — zapytał psalmista, biorąc w prostém znaczeniu przenośne słowa Sokolego Oka.
— Masz ją otwartą przed twojemi oczyma, — odpowiedział strzelec; — właściciel jej niezazdrośny: wszystkim pozwala czytać. Słyszałem że są tacy którym ksiąg potrzeba, żeby się przekonali o bytności Boga. Może w osadach ludzie tak potwornie przekształcili jego dzieła, że co jest jasnem i widoczném na pustyni stało się wątpliwém śrzód kupców i księży. Ale jeżeli jest choć jeden niedowiarek taki, niech tylko od wschodu do zachodu słońca pochodzi ze mną po tych lasach, przekonam go, że głupi, a jego głupstwo największe, że chce stanąć na równi z istotą, której dobroci i władzy nigdy nawet wyrachować nie zdoła.
Skoro Dawid postrzegł, że jego przeciwnik opiera się tylko na zdrowym rozsądku i pogardza subtelnościami metafizyki, nie widząc dla siebie ani zaszczytu ani korzyści z takiej dysputy, zaniechawszy jej wprzód, nim strzelec przestał mówić, usiadł spokojnie, dobył swoje kantyczki, włożył okulary w żelazo oprawne, i gotował się wypełnić powinność, której nie odwlekałby tak długo, gdyby jego prawowierny sposób myślenia nie odebrał nagłego ciosu.
Dawid Gamma był istnym minstrelem, lecz nowego świata; daleko nowszej daty, od owych wieszczów natchnionych, co niegdyś w starym świecie głosili sławę baronów i książąt. Jako bard zatém prawdzie wie stosowny do ducha swojego czasu i kraju, miął teraz opiewać albo raczej błogosławić świeżo odniesione zwycięztwo, i zaczekawszy cierpliwie póki strzelec nie skończył mówić, odezwał się podnosząc głos i oczy.
— Wzywam was bracia, żebyście przykładnie wysłuchali śpiewu na cześć nieba za wybawienie nas z rąk barbarzyńców, niewiernych.
To rzekłszy, powiedział tytuł hymnu i liczbę stronicy, jak gdyby słuchacze w podobnych książkach mieli go szukać, i przegrawszy swoim zwyczajem na instrumencie dla dobrania tonu, zaczął śpiewać tak poważnie, jak gdyby siedział w ławkach kościelnych; a chociaż, tą razą żaden głos nie towarzyszył jemu, bo obie siostry były zajęte sobą, nie zrażając się tą obojętnością pozorną kończył bez przerwy.
Strzelec opatrując swą rusznicę słuchał go pilnie; lecz śpiew Dawida nie robił teraz na nim takiego wrażenia, jak w jaskini. Słowem> nigdy minstrel nie popisywał się, ze swoim talentem przed mniej czułem zebraniem; lubo zważając na jego pobożność i świątobliwy zapał, godzi się mniemać, że nigdy śpiew barda nie wzniósł się tak blizko najwyższego tronu. Sokole Oko powstał nakoniec, skinął głową i mrucząc cóś pod nosem, z czego dwa słowa tylko — Irokańczyk i gardło — zrozumieć można było, poszedł obejrzeć zbrojownię Huronów: Prócz strzelb Szyngaszguka i Unkasa, znaleziono tu jeszcze w co uzbroić Hejwarda i Dawida nawet; a nadto taki podostatek kul i prochu, iż nie można było lękać się, aby broń stała się nieużyteczną.
Kiedy strzelec z Szyngaszgukiem wybrali co im było potrzebne i opatrzyli towarzyszów, pierwszy z nich zapowiedział ze czas ruszać w drogę. Śpiew Dawida już się zakończył, a obie siostry zaczynamy bydź paniami swych uczuć. Hejward i Unkas sprowadzili je z góry, na którą przed kilku godzinami wszedłszy śladem przewodników daleko innych nie spodziewały się zejść z niej nigdy. Chociaż konie wypoczęły i napasły się dosyć, na to jednak tylko były potrzebne kobiétom, żeby brod suchą nogą przebydź mogły, ledwo bowiem, idąc za nowym przewodnikiem, co w tak okropnych razach tyle gorliwości i przywiązania okazał dla nich, ujechały ćwierć mili, Sokole Oko porzuciwszy ścieszkę, którą Huronowie wiedli swe ofiary, wziął się na prawo, przebrnął niewielki strumyk i zatrzymał się na małej dolinie ocienionej kilka wiązami.
Indyanie i strzelec znali zapewne to miejsce, bo zaraz postawiwszy strzelby przy drzewach, zaczęli odmiatać suche liście z pod trzech wierzb płaczących, a kiedy nożami otworzyli ziemię wytrysnęło źrzódło przezroczystej wody. Sokole Oko natenczas rzucił spojrzenie w stronę i jakby nie znajdując czegoś oglądał się na około.
— Już to nie inaczej, — rzecze, — te łotry Mohawki, albo ich bracia Tuskarory czy Onondagi, przychodzili pić tutaj i zabrali czerpach z sobą. Otóż rób dobrze tym psom szkodliwym. Bóg wyciągnął rękę na tę pustynię i z wnętrzności ziemi dobył dla ich użytku źrzódło tak ożywiającej wody, iż zanic przy nie] wszystkie apteki; a ci hultaje zatkali je darniem, i patrz ich, bestye! nie jak ludzie, ale jak bydła udeptali ziemię!
Kiedy strzelec tak złorzeczył, Unkas nic nie mówiąc podał mu czerpach znaleziony pod gałęźmi wierzby, gdzie go niecierpliwy towarzysz nie dostrzegł, Sokole Oko zaczerpnął wody, i z wielkiém upodobaniem wychyliwszy do dna, zaczął skwapliwie wydobywać z torby resztki żywności po Huronach zabranej.
— Dziękuję, — rzecze oddając Unkasowi wypróżnione naczynie. — Obaczemyż teraz jak te włóczęgi żyją w drodze. Widzisz ich! znają się łotry na lepszych sztukach jelonka; mógłby kto powiedzieć ze umieją nawet jak najdoskonalszy kucharz rozebrać i upiec zwierzynę, a przecież wszystko surowe: Irokanin zawsze jest prawdziwym dzikim. Unkas, weź moje krzesiwko i roznieć ogień; zraz pieczystego nie zaszkodzi po tylu poniesionych dziś trudach.
Hejward widząc, że przewodnik nie żartem zabierał się do popasu, radził towarzyszkom pozsiadać z koni i umieścić się w cieniu na trawie, a kiedy przygotowania kuchenne szły swoim porządkiem, zbliżył się do strzelca, chcąc zaspokoić ciekawość, jakim szczęśliwym trafem trzej przyjaciele tak w porę przybyli na ratunek.
— Jak się to stało, mój zacny przyjacielu, — rzecze, — żeśmy się znowu zobaczyli tak prędko, i ze nie przyprowadziliście pomocy z twierdzy Edwarda?
— Gdybyśmy przepłynęli zakręt rzeki, przyszlibyśmy w porę na pokrycie liśćmi ciał waszych, ale zapóźno na ocalenie włosów. Zamiast więc cośmy mieli daremnie tracić czas i siły biegle do twierdzy, woleliśmy zrobić zasadzkę nad brzegiem i śledzić kroki Huronów.
— Widzieliście zatem wszystko co się działo?
— Bynajmniej. Indyanie nie takie mają oczy, Łeby ujść ich wzroku; musieliśmy kryć się jak najstaranniej. Ale największa bieda była utrzymać w spokojności tego młodzika. Oj! Unkas, postąpiłeś tym razem, jak ciekawa kobieta, a nie jak wojownik twojego narodu.
Przenikliwe oczy Unkasa zwróciły się na strzelca, lecz ani odpowiedział, ani okazał najmniejszego upokorzenia; owszem, jak Hejwardowi zdało się przynajmniej, twarz młodego Mohikana malowała dumę i wzgardę. Jeżeli zaś milczał na ten zarzut, to zapewne albo przez poszanowanie dla osób obecnych, albo przez zwykły uległość dla towarzysza białego.
— Ale postrzegliście ze nas odkryto? — dodał major.
— Posłyszeliśmy, — odpowiedział z przyciskiem Sokole Oko; — wycie dzikich jest mowy dosyć zrozumiałą dla tych, co pędzą życie w lasach. Lecz kiedyście państwo wysiadali z łódki, natenczas musieliśmy jak węże cisnąć się pod krzaki żeby nas nie postrzelono, i odtąd nie ujrzeliśmy już was aż tam przy tych drzewach, gdzie uwiązani mieliście po indyjsku zginąć.
— To sama Opatrzność ocalić nas raczyła, — rzecze Hejwaird; — cud prawie, ze nie inną poszliście drogą; bo Huronowie rozdzielili się na dwie gromady, i tak jedni jak drudzy wzięli po parę koni.
— Ale, ale! — zawołał strzelec, jakby przypominając wielki kłopot; — z tej przyczyny tylko cośmy nie stracili tropu, jednak domyślając się, i jak się pokazało słusznie, że ci zbójcy nie poprowadzą jeńców na północ, wzięliśmy się w tę stronę. Lecz kiedy uszedłszy mil kilka, nie znalazłem żadnej gałązki złamanej, o co odchodząc prosiłem, zacząłem już wątpić nie żartem, tem bardziej, że wszystkie ślady jakie postrzedz mógłem były od mokassińów.
— Huronowie mieli ostrózność, obuć nas po swojemu, — rzecze Dunkan podnosząc nogę i pokazując indyjskie obuwie.
— Jestto koncept prawdziwie dzikich; ale my nie tak mało mamy doświadczenia, żeby podobny wybieg mógł nam zamydlić oczy.
— Czemuż więc dziękować winniśmy, żeście nie zmienili drogi?
— Temu, co człowiek biały ani jednej kropelki krwi indyjskiej nie mający w żyłach, ze wstydem wyznać musi: zdaniu młodego Mohikana o takiej rzeczy, na którejby mnie daleko lepiej znać się należało, a której i teraz zaledwo jeszcze wiarę dać mogę, chociaż na własne przekonałem się oczy.
— Cóś dziwnego! Cóż to było przecie?
— Oto Unkas śmiał nam dowodzić, — rzecze strzelec z ciekawością i podziwieniem rzucając wzrok na konie stojące niedaleko; — że wierzchowce tych pań, stawią nogi nie na przemian, lesz po dwie razem z jednej strony, co jest rzeczy przeciwną chodowi wszystkich zwierząt czworonożnych jakie znałem dotąd, prócz niedźwiedzia. Przekonałem się jednak na własne oczy, że ta para koni chodzi w ten sposób, jak pokazywały nam ślady, których trzymaliśmy się przez dobrych mil dwadzieścia.
— Jestto szczególna ich zaleta i dla tego sprowadzono je aż z nad zatoki Narragansetu, z małej prowincyi osad Opatrzności. Są one bardzo wytrwałe i niezmiernie lekko noszą; chociaż można i inne konie nauczyć takiego chodu.
— Bydź to może, — rzecze strzelec wysłuchawszy tego objaśnienia z uwagą osobliwszą; — nic to niepodobnego; bo ja, chociaż ani kropli krwi zmięszanej nie mam, lepiej jednak znam się na danielach i bobrach, niż na bydlętach domowych. Major Effingham ma wyborne konie; ale żaden z nich nie chodzi tak szczególnym krokiem.
— Zapewne, — odpowiedział Dunkan, — bo on innych przymiotów w koniach szuka. Te wszakże nie mniej są z gatunku szacownego, i najczęściej mają zaszczyt służyć takim jeźdźcom, — dodał wskazując na kobiéty.
Mohikanie porzuciwszy na chwilę swoję czynność kucharską słuchali tej rozmowy, a kiedy major przestał mówić, spojrzeli ]eden na drugiego wyrażając podziwienie. Z ust Szyngaszguka wymknął się zwyczajny jego wykrzyknik; strzelec przez minutę prawie był zamyślony, jak ten co szykuje w głowie nowo nabyte wiadomości, a potém rzuciwszy jeszcze raz na konie ciekawe spojrzenie, dodał: — Mnie się zdaje, że daleko dziwniejsze rzeczy można zobaczyć w naszych osadach europejskich, bo człowiek niemiłosiernie przekręca przyrodzenie, kiedy mu się uda wziąść górę nad niem. Ale mniejsza oto jaki jest chód tych koni, zwyczajny czy uczony, prosty czy krzywy; dosyć że Unkas go zauważał i śladem ich przyszliśmy do krzaku, u spodu którego były znaki kopyt, a w górze jedna gałązka złamana tak wysoko, że chyba człowiek na konia mógł jej dosięgnąć, kiedy tymczasem niższe pokruszone i potarte zapewne przez pieszego, dały nam do zrozumienia, iż jeden z tych chytrych łotrów chcąc zatrzeć ślad uczyniony przez którąkolwiek z swych branek, pogniotł i porozchylał gałęzie, jak gdyby dzikie źwierze przeciskało się tędy.
— Nie omyliła was przezorność; to wszystko właśnie tak było.
— Nie potrzeba na to przezorności szczególniejszej; łatwiej to poznać niż chód konia zauważać. Przyszło mi wtenczas na myśl, że Mingowie udadzą się do tego zrzódła, bo ci zbójcy znają dobrze własność tej wody.
— Czy więc to zrzódło tak jest głośne? — zapytał Hejward z większą uwagą przypatrując się samotnej dolinie i zrzódłu otoczonemu ziemią brunatną.
— Mało jest czerwonych, którzyby w podróży na południe lub wschód jezior wielkich, nie słyszeli o zaletach tej wody. Może pan chcesz jej skosztować?
Hejward przyjął podany czerpach, lecz zaledwo wziął do ust kilka kropel wody, oddał go marszcząc się z niesmakiem. Strzelec uśmiechnął się i z miną zadowolenia poruszał głową.
— Jak widzę nie przypadła panu do smaku, — rzecze. — I ja dawniej brzydziłem się nią podobnież; ale teraz piję z upodobaniem i niekiedy z takiém upragnieniem śpieszę do tego źrzódła, jak daniel do rzeki. Najlepsze wina pewno nie tyle smakują państwu, co ta woda dzikiemu, zwłaszcza jeżeli czuje się zwątlonym na siłach, ponieważ jest wzmacniająca. Ale już Unkas upiekł pieczenię: trzeba się posilić trochę, bo jeszcze daleką drogę mamy przed sobą.
Zakończywszy rozmowę tak nagłém przejściem, Sokole Oko zabrał się korzystać z resztek jelonka pozostałych od żarłoczności Huronów. Jedzenie równie podano jak przygotowano po prostu. Strzelec i Mohikanie nasycali się cicho i spiesznie, jak zazwyczaj ludzie, którzy myślą tylko o tém, żeby pokrzepić siły do nowych prac i trudów.
Uczyniwszy zadość potrzebie, wszyscy trzej napili się wody lekarskiej z tego źrzódła, nad które teraz od pięciudziesiąt lat z całej północy Ameryki, piękność, bogactwa i talenta, zbierają się szukać przyjemności i zdrowia.
Sokole Oko zapowiedział potem, że już czas ruszać w drogę. Obie siostry siadły na koń; Dunkan i Dawid wzięli strzelby i szli obok nich albo za niemi, podług tego jak szerokość przejścia pozwalała; strzelec przewodniczył gromadzie, a Mohikanie tylną straż składali. Tym porządkiem spiesznie dążyli ku północy, zostawiwszy wodom źrzódła wolny bieg do bliskiego strumyka, a ciała Huronów niepogrzebione na górze, co tak często spotykało wojowników leśnych, iż ani do litości, ani do żadnych uwag nie mogło, bydź, powodem.


ROZDZIAŁ III.

„Lżejszą ja wynajdę drogę“.
Parnel.

Podróżni za przewodnictwem Sokolego Oka, przebywali pod wieczór w kierunku ukośnym tez same piasczyste płaszczyzny pokryte lasem i gdzie nie gdzie urozmaicone wzgórkiem lab doliną, kędy rano Magua prowadził ich jako niewolników swoich. Słońce zniżyło się ku ziemi, upał przestał doskwierać i gdy pod sklepieniem drzew leśnych powietrze znacznie ochłodło, mogąc pośpieszać w podróży, nie mało mil uszli do zmroku.
Podobnie jak pierwej dziki, tak teraz strzelec przodkując w drodze, pilnował się tajemnych znaków wiadomych jemu tylko; szedł ciągle jednostajnym krokiem i nigdy nie zatrzymywał się dla namysłu. Dosyć mu było w szybkim przechodzie rzucić wzrok na pień mchem porosły, podnieść oczy na słońce zbliżone do poziomu, lub spojrzeć nabieg strumienia, żeby się zapewnie, iż nie błądził. Tymczasem żywa zieloność lasów w miarę ubywającego światła, zmieniała się nieznacznie w czarność posępną.
Kiedy dwie siostry starały się jeszcze przez gęste drzew gałęzie dojrzeć choć jeden promyk słońca, które nad zachodniemi górami tonęło w gruby obłok, ukraszony najżywszą barwą purpury i złota, strzelec zatrzymał się nagle i obrócił się do idących za nim.
— O to, — rzecze wskazując ręką na zachód, — znak od przyrodzenia człowiekowi dany, kiedy powinien posiłku i spoczynku szukać. Mądrzejby on robił, gdyby zawsze go słuchał, naśladując w tém ptaki i źwierzęta leśne. Nadto, noc wkrótce zakończy się dla nas, bo jak tylko księżyc wznijdzie, ruszymy w drogę. Przypominam sobie, podczas pierwszej wojny, w której zacząłem rozlewać krew ludzką, właśnie tu gdzieś w tém miejsca biliśmy się z Makwami i na obronę włosów naszych zbudowaliśmy sobie drewnianą twierdzę niby. Jeżeli mię pamięć nie myli, znajdziemy ją niedaleko! stąd po lewej ręce.
Nie czekając odpowiedzi nagle zwrócił się na lewo i wszedłszy w gęste zarosłe młodych kasztanów, rozchylał a spodu gałęzie, jak gdyby tuż spodziewał się znaleść to czego szukał. Nie zawiodła go pamięć, gdyz po dwiestu lub trzystu krokach trudnej przeprawy przez ciernie i krzaki, wyprowadził podróżnych na wolny przestwór, gdzie wśrzód zielonego wzgórka sterczał zrąb od wielu lat opuszczonej budowy.
Budowa ta, będąc jednym z tych prostych zasieków, imieniem twierdz zaszczycanych, które jak prędko budowano w razie potrzeby, tak też prędko zapominano o nich potem, niszczała w głębi odludnego lasu, prawie nienawiedzana nigdy. Szerokie pasmo pustyń, dzielące niegdyś prowincye nieprzyjazne, obfituje w podobne pomniki krwawego przechodu ludzi. Zwaliska te równie posępne jak wszystko co je otacza, są dziś zabytkami dla historyi Osad. Zrobiony z kory dach tego budynku skruszył się już od dawna i spróchniałe jego szczątki pomięszały się z ziemią, lecz ściany wiązane z nieoczesanych kłód sosnowych trzymały się jeszcze na miejscu, chociaż pochyłość jednego węgła zapowiadała że wkrótce i te upadną.
Kiedy Hejward i jego towarzyszki z obawą zbliżali się do tak nadwątlonej budowy, Sokole Oko i oba Indyanie bez najmniejszej bojażni weszli wewnątrz. Strzelec ciekawie oglądał wszystkie jej części i zdawało się, że co raz żywiej przypominał coś sobie, a Szyngaszguk rodowitym językiem opowiadał synowi pokrótce bitwę, którą będąc jeszcze młodym toczył w tém ustroniu. Jakiś smutek i razem tryumf wydawał się w jego głosie.
Tymczasem siostry pozsiadały z koni, z radością zabierały się wypocząć kilka godzin w chłodzie wieczornym i w miejscu, gdzie prócz źwierząt leśnych nie lękały się nikogo.
— Mój waleczny przyjacielu, — rzecze major do strzelca, skoro ten wyszedł z pomiędzy rozwalili, — czy nie lepiej żebyśmy obrali inne, mniej znajome, mniej uczęszczane miejsce?
— Nie łatwo pan dzisiaj znajdziesz człowieka, coby wiedział że ta twierdza jest, lub kiedykolwiek była tutaj, — odpowiedział Sokole Oko powolnym i smutnym głosem. — Nie zawsze to pisano książki o podobnych utarczkach, jaka tu niegdyś zaszła między Mohikanami a Mohawkami, podcza8 wojny tyczącej się tylko ich samych. Bardzo jeszcze młody byłem natenczas i chwyciłem się strony Mohikanów, bo wiedziałem że to pokolenie ciemiężono niesłusznie. Ja sam, człowiek prawdziwie biały, jak pan dobrze wiesz o tém, podałem projekt tej budowy i razem z Mohikanami własnemi rękoma ją stawiłem, Czterdzieści dni i nocy krążyli koło niej zbójcy krwi naszej chciwi; w dziesięciu broniliśmy się przeciwko dwudziestu, aż póki liczba stron obu nie zrównała się prawie. Wtedy dopiero, zrobiliśmy wycieczkę i ani jeden z tych psów nie powrócił do swojego narodu, żeby oznajmić co jego towarzyszów spotkało. Oh! byłem jeszcze młody, widok krwi ludzkiej był dla mnie rzeczą zupełnie nową-, nie mógłem sobie przypuścić do głowy, żeby istoty, równie jak ja żyjące przed chwilą, miały pozostać na pastwę dla źwierząt drapieżnych. Pozbierałem więc ciała pobitych i zagrzebałem je własnemi rękoma. Stąd to ten mały wzgórek, na którym nasze panie dosyć wygodnie siedzą, chociaż jego podstawą są kości Mohawków.
Na te słowa obie siostry zerwały się nagle, pomimo świeżo widziane i tylko co nie doświadczone okropności nie mogąc słyszeć bez wstrętu, że siedziały na mogile hordy dzikich. Prawdę rzekłszy, słabe światełko zmroku ciemniejącego nieznacznie, głucha cisza rozległych lasów, szczupły przestwór ich stanowiska opasany czarną ścianą gęstych i wyniosłych sosen; to wszystko przyczyniało się bardzo do wzmocnienia przerażających wrażeń.
— Już ich nie masz; nie lękajcie się panie, — rzecze strzelec z melancholicznym uśmiechem poglądając na przestrach kobiet. — Nie wydadzą oni teraz okrzyku wojny, ani tomahawku nie podniosą, a ze wszystkich co się przyczynili do umieszczenia ich tutaj, ja i Szyngaszguk żyjemy tylko. Dalsi towarzysze nasi byli to jego bracia i krewni; dziś, całe pokolenie jego radzicie przed sobą.
Alina i Kora mimowolnie rzuciły spojrzenie politowania na Indyan stojących niedaleko. Ojciec poważnie opowiadał wielkie dzieła wojowników swojego rodu, a syn nauczony czcić męztwo i dzikie ich cnoty, słuchał z najżywszy uwagą.
— Ja sądziłem, że Delawarowie byli narodem spokojnym, — rzecze major: — że nie wojowali z nikim i obronę swych granic powierzali tymże samym Mohawkóm, przeciw którym sam tutaj walczyłeś z nimi.
— To po części prawda, — odpowiedział Sokole Oko; — ale w gruncie fałsz piekielny. Był podobny traktat, wiele lat temu; bo Holendrzy wszelkich używali podstępów żeby rozbroić krajowców, mających najpierwsze prawo do ziemi zagrabionej przez nich, lecz część tego narodu, Mohikanie, mając natenczas do czynienia z Anglikami, nie należeli do tych układów, i własnej waleczności powierzyli się tylko, co też i Delawarowie uczynili potem, kiedy otworzono im oczy. Masz pan przed sobą głowę wielkich Sagamorów mohikańskich. Przodkowie jego polując na daniele po rozleglejszym kraju niż Albany Palterun nie spotykali jednego strumyka, jednego pagórka, coby nie należał do nich; a dziś cóż posiada ostatni potomek tego rodu? Trzy łokcie ziemi, gdzie mu Bóg wyznaczyć raczy, gdzie będzie leżał spokojnie, jeżeli znajdzie się przyjaciel coby go zakopał tak głęboko, żeby pług nie dosięgnął jego kości.
— Chociaż mówimy o rzeczach bardzo ciekawych, trzeba jednak podobno przerwać naszą rozmowę, — rzecze major, lękając się aby przedmiot na który wpadł strzelec, nie dał przypadkiem powoda do sporów szkodliwych dobrej harmonii, kiedy właśnie najmocniej o nię starać się należało; — uszliśmy dziś wiele mil drogi, a rzadko kto z ludzi naszego koloru, może tyle co ty przyjacielu, wytrzymywać niebezpieczeństw i trudów.
— Jednakże to ciało i te kości co znoszą to wszystko, ożywia krew człowieka białego prawdziwie, — odpowiedział strzelec poglądając na swoje silne i żylaste członki z zadowoleniem pokazującem, ze nie obojętnie przyjął pochlebne słowa Hejwarda. — Można znaleść w osadach ludzi ogromniejszych ode mnie; ale długobyś pan musiał chodzić po mieście, nimbyś spotkał takiego, coby bez wytchnienia mógł ujśdź mil pięćdziesiąt, albo na polowaniu kilka godzin tuż za psami biegać. Ponieważ jednak nie wszystkie ciała podobne, bardzo bydź może że te panie po tém, co się im przytrafiło dzisiaj, potrzebują wypoczynku. Unkas, odgarnij te liście; powinno tu bydź zrzódło, a ja tymczasem z twoim ojcem zrobię dla nich dach z kasztanowych gałęzi i naścielę suchych liści.
To rzekłszy, strzelec zajął się ze swoimi przyjaciółmi przygotowaniem dla podróżnych wygodnego noclegu, ile miejsce i okoliczności pozwalały. Źrzódło, co niegdyś skłoniło Mohikanów do czasowego obwarowania się w tej dolinie, od wielu lat zatkane, wytoczyło teraz strumyk czystej wody. Jeden kąt budowy został osłoniony gęstemi gałęźmi od rosy, zawsze w tamecznym klimacie obfitej; posłanie z suchych liści urządzono pod niemi; a co z resztek jelonka, upieczonych przez młodego Mohikana, pozostało od popasu, podano na wieczerzę.
Kora i Alina zjadłszy trochę, bardziej z potrzeby niż z chęci, weszły do starego budynku, gdzie złożywszy Bogu dzięki za doświadczoną, a prośby o dalszą opiekę, układły się na przygotowanej pościeli i mimo przykre wrażenia całodziennych przypadków, mimo strach, jakiego odegnać zupełnie nie mogły, podały się przemożne) snu władzy.
Dankan postanowił sobie przepędzić noc na straży u drzwi zwaliska zaszczyconego imieniem starej warowni, lecz strzelec postrzegłszy jego zamiar, rzekł wyciągając się spokojnie na trawie i ukazując mu Szyngaszguka: — Oczy człowieka białego są za ciężkie, za tępe do czatowania w podobnym razie. Mohikan będzie nas pilnował; myślmy tylko o spaniu.
— Zasnąłem wczoraj na mojem stanowisku, — rzecze Hejward, — i dla tego mniej potrzebuję snu niżeli wy, coście lepiej wypełnili powinność żołnierską. Wszyscy trzej zatém wypocznijcie teraz, a ja będę stał na pikiecie.
— Nie żądałbym lepszej pikiety, gdybyśmy byli przed białemi namiotami 66go półku i w obec takich nieprzyjaciół, jak Francuzi; ale wśrzód ciemności i na pustyni, nie więcej sądzić możesz od dziecka i czujność pańska na nic się nie przyda. Proszę więc uczynić jak ja i Unkas: spać, i spać bez najmniejsze] obawy.
Hejward postrzegł iż w samej rzeczy młody Indyanin leząc pod wzgórkiem na trawie, korzystał z chwil wypoczynku, jak ten co ich ma nie wiele. Dawid poszedł za jego przykładem i muzyka mniej przyjemna od śpiewu psalmów, zapowiadała ze potrzeba snu po długiej i spiesznej podróży pieszo, mocniejsza była nad boleść jego rany. Nie chcąc napróżno sprzeczać się dłużej, major niby usłuchał rady strzelca i usiadłszy przy starej twierdzy, oparł się plecami o ścianę, w mocnem postanowieniu jednak, ani zmrużyć oka póki nie odda Munrowi drogiego przedmiotu swych starań. Strzelec sądząc że Dunkan umieścił się do spania, zasnął wkrótce i znowu głucha cichość pustyni powróciła w to ustronie.
Przez niejakiś czas udawało się Hejwardowi mieć otwarte oczy i uszy czujne na najmniejszy szelest. Kiedy przyświecały mu gwiazdy, rozróżniał jeszcze dwóch towarzyszów rozciągniętych na ziemi i Szyngaszguka stojącego pod lasem tak bez ruchu, jak drzewo o które był oparty; lecz w miarę przybywających cieniów nocy, wzrok jego zaczął ćmie się co raz bardziej. Wkrótce spadły ociężałe powieki i zdawało mu się ze przez lekką zasłonę patrzy na gwiazdy. W tym stanie jednak, słyszał łagodny oddech towarzyszek śpiących o kilka kroków za nim, szmer liści poruszanych od wiatru i żałobny krzyk sowy. Niekiedy gwałtem otworzywszy oczy, wlepiał je w krzak niedaleki i po chwili znowu mimowolnie zamykał, sądząc ze widział swojego towarzysza bezsenności. Nakoniec głowa jego skłoniła się na ramię, ramię oparło się o ziemię, słowem zasnął smaczno i śnił że jest rycerzem błędnym, ze stoi na straży przy namiocie księżniczki wybawionej przez się, że pewno pozyska jej łaskawe względy za taką gorliwość i czujność.
Jak długo zostawał w tych słodkich marzeniach, tego i sam nie mógł powiedzieć nigdy, to pewna tylko, że spał bardzo spokojnie, i kto wie kiedyby się obudził, gdyby nie poczuł dotknięcia obcej ręki. Przestraszony tym hasłem, w oka mgnieniu stanął na nogach, zaledwo niewyraźnie pamiętając o tém, co postanawiał z wieczora.
— Kto tu? — zawołał chwytając się do szpady; — przyjaciel, czy nie?
— Przyjaciel, — odpowiedział Szyngaszguk pocichu i ukazując mu palcem promień króla nocy świecący ukośnie przez drzewa, dodał złą angielszczyzną: — Księżyc już przyszedł; twierdza człowieka białego jeszcze daleko, bardzo daleko. Trzeba iść póki sen zamyka oboje oczu Francuza.
— Słusznie mówisz, — rzecze major, — obudź twoich przyjaciół i posiodłaj konie, a ja tymczasem powiem kobietom, żeby się przygotowały do podróży.
— Już my nie śpiemy, Duukanie, — odezwał się za ścianą słodki głos Aliny, — wypoczęłyśmy dosyć i jesteśmy gotowe jechać; ale sam, jestem pewna, że całą noc czuwałeś nad nami, jeszcze po dniu tak okropnym!
— Powiedz raczej Alino ze chciałem czuwać, ale zdradziły mię nieposłuszne me oczy, — odpowiedział Hejward. — już drugi raz pokazałem, ze jestem niegodzien opiekować się wami.
— Nie zapieraj się Dunkanie, — rzecze Alina z uśmiechem, w całej świeżości wdzięków, ożywionych snem posilnym, wychodząc na blask księżyca, — ja wiem, ze zapominasz się czasami kiedy chodzi o ciebie samego, ale o bezpieczeństwo innych zawsze jesteś troskliwy. Czy nie możemy zaczekać tu kilka godzin, żebyś wypoczął trochę, równie jak ci poczciwi ludzie. Kora i ja staniemy teraz na straży, i z przyjemnością najpilniej odbędziemy naszą kolej.
— Gdyby wstyd snu pozbawiał, całe życie nie zmrużyłbym oka, — odpowiedził młody oficer, nie rad już trochę, i podejrzliwie spójrzał na Alinę czy nie chciała hartować z niego, lecz postrzegłszy w jej twarzy samą otwartość i szczerość, dodał: — Nie dość ze przez moją zbyt nieroztropną ufność naraziłem was na niebezpieczeństwa, ale nawet nie wypełniłem powinności żołnierza strzegąc was w nocy.
— Tylko sam Dunkan może Dunkanowi takie wymówki czynić, — rzecze Alina w stałem przekonaniu, ze jej kochanek niczém się nie różnił od wzoru doskonałości, jaki sobie w młodej wyobraźni kreśliła; — posłuchaj mię zatém, idź, zaśnij trochę i bądź pewny, że ja i Kora wypełniemy powinność najczujniejszej straży.
Hejward zmięszany jeszcze bardziej, chciał tłumaczyć się na nowo, ale wtem Szyngaszguk dobitnym, chociaż ostrożnym, głosem dał hasło trwogi i wnet Unkas zerwawszy się nagle, przybrał postawę słuchającego z natężeniem.
— Mohikanie posłyszeli nieprzyjaciół, — rzecze strzelec stojący już w gotowości do drogi; — wiatr donosi im o jakiemś niebezpieczeństwie.
— Niech Bóg strzeże! — zawołał major, — dosyć już i tak krwi rozlanej. — Mimo to jednak, gotów poświęceniem życia na obronę towarzyszek, zatrzeć swoję winę, wziął strzelbę i zbliżył się do lasu, a posłyszawszy wkrótce szmer oddalony, szepnął strzelcowi na ucho: — To jakiś źwierz drapieżny upędza się za zdobyczą.
— Cicho! — odpowiedział Sokole Oko, — to stąpanie ludzkie: poznaję już, nie mając nawet słuchu Indyan. Ten łotr Huron co nam uszedł, musiał spotkać którąkolwiek bandę dzikich przodkujących wojskom Montkalma, opowiedział wszystko i doszli nas tropem. Co do mnie, nie chciałbym drugi raz w tém miejscu rozlewać krwi ludzkiej, — dodał ozierając się niespokojnie, — ale jeżeli trzeba, to trzeba. Unkas, wprowadź konie do twierdzy, i państwo schrońcie się w niej takie. Jakkolwiek stary to łom, zawsze jednak siaka taka zasłona; te ściany oswojono z ogniem ręcznej broni.
Usłuchano go natychmiast. Mohikanie wprowadzili konie do budynku. Kobiéty z Dawidem weszły za nimi i siedziały jak najciszej.
Tymczasem szelest zbliżył się znacznie i można już było niewątpliwie rozpoznać chód człowieczy; a wkrótce dały się słyszeć głosy ludzi, zwołujących się po indyjsku. Strzelec przyłożywszy usta do ucha Hejwarda szepnął mu, ze z języka poznaje Huronów. Kiedy przyszli na miejsce, gdzie konie weszły w gęste zarośle, widocznie zmięszali się nie znajdując dalszego śladu.
Jak się zdawało z liczby głosów, było ich ze dwudziestu, i wszyscy razem dawali zdanie w którą stronę wziąść się nalepy.
— Łotry wiedzą że nas nie wielu, — rzecze strzelec, wyglądając spólnie z Hejwardem przez szparę, między pniami dwóch drzew zbliżonych; — inaczej czybyto rozprawiali oni napróżno jak skwawy? Słuchaj pan, ktoby pomyślił, że każdy z nich ma dwa języki a jedne tylko nogę.
Hejward zawsze odważny, a niekiedy nawet zuchwały do potyczek, w chwili dręczącej niespokojności nie mógł odpowiedzieć towarzyszowi ani słowa. Ścisnął tylko strzelbę w ręku i zbliżył bardziej oko do szczeliny, jak gdyby śrzód nocy i gęstego lasu chciał równie widzieć jak słyszał Huronów.
W tém dzicy umilkli i jeden tylko, wódz zapewne, mówił jeszcze czas niejakiś poważnym i rozkazującym głosem. W kilka chwil potém szelest liści i trzask gałęzi oznajmił, że Huronowie na wszystkie strony rozeszli się szukać utraconego śladu. Szczęściem, blask księżyca, słabo oświecający dolinę, nie przenikał we wnątrz gęstej puszczy, a szlak kędy podróżni przybyli do starej warowni był tak krótki, że dzicy go nie postrzegli, chociaż we dnie pewno jakikolwiek znak przejścia nieuszedłby ich wzroku.
Z tém wszystkiém, nim upłynęło parę minut, stąpania kilku Huronów dały się słyszeć w zaroślach kasztanowych, ledwo o dziesiątek kroków od brzegu.
— Już przychodzą, — rzecze Hejward cofając się w tył, żeby wysunąć koniec strzelby pomiędzy drzewa; — dajmy ognia do pierwszego co się pokaże.
— Nie rób tego; — odpowiedział Sokole Oko; — za pierwszym błyskiem z panewki cała zgraja, jak gromada zgłodniałych wilków, rzuciłaby się na nas. Jeżeli już tak Bóg przeznaczył, żebyśmy walczyli w obronie naszych włosów, spuść się pan na ludzi, którzy lepiej znają obroty dzikich i nie gotowi przed lada krzykiem wojennym uchodzić z miejsca.
Dunkan spojrzał za siebie i postrzegł w najgłębszym końcu budowy dwie siostry przytulone jedna do drugiej, a po obu stronach drzwi, Mohikanów stojących w cieniu ze strzelbami w ręku, lecz wyprężonych i nieruchomych jak słupy. Pohamowawszy swój zapał i postanowiwszy czekać hasła od tych, co lepiej znali się na tym sposobie toczenia bitew, schylił się do otworu, chcąc zobaczyć co się przed nim działo. Ogromny Huron uzbrojony w tomahawk i strzelbę, wyszedł z lasu i posunął się kilka kroków naprzód. Przy świetle księżyca można było widzieć na jego twarzy podziwienie i ciekawość, kiedy postrzegł budynek. W tejże chwili wydał głos, jakim Indyanin zwykle pierwsze z tych uczuć wyrażaj wnet drugi Huron ukazał się przy nim.
Dwaj ci mieszkańcy lasów długo oglądali starą warownię, żwawo rozprawiając w języku swego pokolenia; a potém zaczęli zbliżać się do niej zwolna i zastanawiając się co krok, jak przestraszono daniele, których jednak ciekawość prowadzi do przedmiotu ich trwogi. Jeden z nich zawadził nogę o wspomnianą już mogiłę i szybko schylił się ku ziemi, a natychmiast dobitne jego poruszenia dały poznać, iż się domyślał, co ten wzgórek ukrywał. W tej chwili Hejward postrzegłszy, że strzelec probował czy nóż łatwo z pochew wychodzić może i czy krzemień u strzelby dosyć pewny, przygotował się również do nieuchronnej już bitwy.
Dzicy byli tak blizko, iż najmniejsze poruszenie któregokolwiek konia nie uszłoby ich słuchu, lecz skoro ujrzeli i poznali mogiłę, zdawało się że ona tylko, całą zajmowała ich uwagę. Odtąd zaczęli rozmawiać cichym i uroczystym głosem, jak gdyby religijnem uszanowaniem lub jakąś niepojętą trwogą przejęci byli. Odeszli potem rzucając jeszcze bojaźliwe spojrzenia na zwaliska, skąd lękali się zepewne ujrzeć wychodzące mary pogrzebionych tu nieboszczyków, i swoją drogą ostróżnie powrócili do lasu.
Sokole Oko opuścił rusznicę kolbą na ziemię i odetchnął mocno, jak gdyby przez ostróżność dech wstrzymując czuł wielką potrzebę świeżego powietrza.
— Tak, — rzecze — szanują oni umarłych i to im, a może i nam samym, ocaliło teraz życie.
Hejward nic nie odpowiedział na to: cała jego uwaga zajęta była Huronami, których chociaż nie widział, ale jeszcze słyszał niedaleko. W krótce można było poznać, że się wszyscy zgromadzili i z powagą indyjską słuchali ich opowiadania. Po kilku minutach mniej gwarliwej niż pierwsza rozmowy, ruszyli z miejsca: tentent ich kroków oddalał się nieznacznie i nakoniec zniknął w głębi lasu; Strzelec czekał jednak nim Szyngaszguk nie dał znaku że już są zupełnie bezpieczni, a potém rozkazał Unkasowi wyprowadzić konie i prosił majora, żeby zalecił pośpiech kobietóm. Wkrótce cała gromadka udała się w podróż i dwie siostry wjeżdżając do lasu przeciwległego zaroślom kasztanowym, rzuciły ostatnie spojrzenie na zwaliska warowni i grobowiec Mohawków.


ROZDZIAŁ IV.

— „Kto idzie?
— Chłopi, Francuzi niehodzy.“
Szekspir.

Podróżni nasi czając potrzebę ostrózności, przebywali las w najgłębszem milczeniu. Strzelec przodkował im zawsze, lecz ponieważ lękając się spotkać Huronów, krążył przez nieznajomą część puszczy, chód jego nie był ani tak swobodny, ani tak prędki jak wczoraj. Zatrzymywał się nawet często i zasięgał rady Mohikanów, ukazując im położenie księżyca i gwiazd niektórych, lub z szczególniejszą uwagą oglądając korę i mech na drzewach.
W krótkich tych przerwach podróży Hejward i dwie siostry ciągle mając na myśli dzikich swych nieprzyjaciół słuchali z natężeniem, czy jakikolwiek szelest nie zapowiada ich przybycia; ale zdawało, się że ogromna przestrzeń lasów w wiecznej cichości pogrążona była. Ptaków, źwierząt i ludzi, jeśli w tej pustyni znajdowali się jacy, równie głęboki sen ogarniał. Raz tylko wiatr przyniósł oddalony szmer strumyka, lecz tego było dosyć: przewodnicy nie wahając się dłużej zwrócili się w tę stronę.
Przybywszy nad brzeg rzeczki, Sokole Oko zatrzymał się znowu i po krótkiej naradzie z dwóma towarzyszami swémi, zalecił Hejwardowi i Gammie zdjąć obuwie, a sam podobnie jak Mohikanie zrzuciwszy mokkasiny, wszedł do wody i kazał konie wprowadzić za sobą. Tak, dla zatarcia śladów, idąc więcej godziny korytem płytkiego strumyka, przebrnęli na drugą stronę, kiedy już xiężyc krył się pod czarną chmurę, opasującą zachodni brzeg widokręgu. Lecz tu znowu okolice były znajome strzelcowi; bez zastanowienia i namysłu szedł równie prędko jak śmiało.
Droga, coraz bardziej nierówna, prowadziła między dwa pasma gór, tak zbliżające się z obu stron, ze podróżni ujrzeli się na koniec w ciasnym wąwozie. Sokole Oko zatrzymał się tutaj i czekał póki nie nad% ciągnęła cała gromada, a potem rzekł ostróżnym i uroczystym głosem:
— Nic trudnego znać ścieszki i strumyki pustyni, ale kto wie, może i całe wojsko obozuje za temi górami.
— To więc niedaleko już do William Henryka? — zapytał major skwapliwie.
— Jeszcze mamy porządny kawał drogi; lecz najtrudniejsza rzecz zgadnąć, jak i kędy wnijśdź do twierdzy. Patrz pan, — dodał ukazując między drzewami gładką powierzchnię wody, w której odbijały się gwiazdy, — oto jest staw krwi. Nie tylko często przechodziłem te strony; ale nie raz walczyłem tutaj od wschodu do zachodu słońca.
— Ach! to te wody, co są grobem poległych w sławnej bitwie. Zapominam jak się nazywają, ale słyszałem o nich.
— Trzy razy jednego dnia biliśmy się tutaj z Francuzami i Holendrami, — mówił dalej strzelec, jakby przypominając sobie, nie zaś opowiadając majorowi. — Nieprzyjaciel spotkał nas, kiedyśmy rozciągali zasadzkę na ich straż przednią. Pierzchaliśmy przez wąwozy, jak daniele rozpłoszone, a nad brzeg Horykanu; lecz tam zebrawszy się za wałem z drzew pospuszczanych, uderzyliśmy na nieprzyjaciół pod dowodztwem sir Williama, który właśnie też za to co dokazywał dnia tego, został sir Williamem, i wieczorem godnie powetowaliśmy nasz odwrót ranny. Kilka set Francuzów i Holendrów ostatni raz widziało słońce; ich naczelnik nawet, Dizo, dostał się nam tak pokryty ranami, ze już niezadatny potem do służby, musiał powrócić do swojego kraju.
— Był to dzień pamiętny, — rzecze Hejward z zapałem; — doszła jego sława aż do naszych wojsk południowych.
— Tak, ale nie koniec na tém. Major Effigam, z rozkazu samego sir Williama kazał mnie przejśdź po za skrzydle Francuzów i zanieść wiadomość o ich porażce do twierdzy położonej nad Hudsonem. Właśnie tam pod tą górą, widzisz pan na jej wierzchołku najwyższe drzewa, spotkałem oddział wojska idący nam w pomoc i zaprowadziłem na miejsce, gdzie nieprzyjaciel obiadował sobie tak swobodnie, jak gdyby już było po wszystkiem.
— I zeszliście ich niespodziewanie?
— Jeżeli śmierć powinna bydź rzeczą niespodziewaną dla tych, co tylko myślą o naładowaniu brzuchów. Cokolwiek bądź, nie daliśmy im przyjśdź do przytomności, bo też i oni z rana nie dawali pardonu naszym, tak, że każdy z nas miał kogo opłakiwać, albo przyjaciela, albo krewnego. Po skończonej bitwie ciała martwych, lub nawet jak powiadano, i umierających jeszcze, zostały wrzucone do tego stawu, i woda zrobiła się taka czerwona, jakiej w żadném zrzódle nie widziałem nigdy.
— Spokojna to mogiła dla żołnierzy. Nie mało więc dokazywałeś na tein pograniczu?
— Ja! — odpowiedział strzelec, podnosząc głowę z uczuciem chluby żołnierskiej; — nie masz pewno ani jednego echa w tych górach, coby nie powtarzało huku moich strzałów; nie masz jednej mili kwadratowej między Horykanem a Hudsonem, na którejby z tej danielówki człowiek lub zwierz nie poległ. Ale co się tyczy spokojności tej mogiły, jak pan powiadasz, to rzecz inna. Niektórzy w naszym obozie utrzymują, że człowiek wtedy tylko spokojnie leży gdzie go pochowają, jeżeli już bez duszy w ciele pochowany został; a. wówczas na gorącym razie nie było czasu rozważać pilnie, kto żyw a kto zupełnie martwy. Cyt! Czy nie widzisz Pan, kto się tam przechadza nad brzegiem stawu?
— Nie spodziewam się żeby kto chciał używać przechadzki w tej pustyni, gdzie tylko nas konieczność zagnała.
— Takim istotom pustynia nic nie znaczy; i kto cały dzień pod wodą przebywa, ten niedba o rosę nocną, — rzecze Sokole Oko, tak silnie ściskając Hejwarda za ramię, iż ten przekonał się w istocie, że zabobonny strach opanował człowieka, nieustraszonego żadném niebezpieczeństwem rzeczywistém.
— Dla Boga, jakiś człowiek! — zawołał major chwilą później, — postrzegł on nas i zbliża się tutaj! Opatrzcie broń przyjaciele, niewiadomo kogo to spotkaliśmy.
— Kto idzie? — odezwał się w tém nieznajomy po francuzku, a głos jego mocny wśrzód ciszy i ciemności wydał się prawdziwie nie ludzkim.
— Co on mówi? — zapytał strzelec; — nie jest to ani angielski, ani indyjski język.
— Kto idzie? — powtórzyło się znowu i razem dał się słyszeć szczęk karabina poruszonego żwawo.
— Francuzi, — odpowiedział Hejward także po francuzku, gdyż równie łatwo mówił tym językiem jak swoim ojczystym. I wystąpiwszy z cieniu drzew zbliżył się do pikiety.
— Skąd i dokąd tak rano? — zapytał żołnierz.
— Odbywałem patrol i wracam do siebie.
— Mam więc przed sobą oficera Króla Jegomości?
— Nieinaczej, mój towarzyszu; albożeś myślał ze oficera wójsk angielskich? Jestem kapitan strzelców.
Hejward tak mówił, bo poznał z munduru ze szyldwach był grenadyerem.
— Mam tu z sobą córki komendanta twierdzy William Henryka, które zabrałem w niewolą; czy nie słyszałeś o tem? Prowadzę je do jenerała.
— Dalibóg, żal mi was panie, — rzecze młody grenadyer, grzecznie i zgrabnie podnosząc rękę do czapki; — ale cóż robić; zdarzenie to wojenne. Proszę pocieszyć się jednak; jenerał nasz równie dla kobiet grzeczny, jak dla nieprzyjaciół straszny.
— Tacy są zwyczajnie rycerze francuzcy, — rzecze Kora, prędko zdobywając się na przytomność umysłu; — bądź zdrów przyjaciela; życzyłabym żebyś przyjemniejszą odbywał powinność.
Żołnierz ukłonem podziękował za uprzejmość; Hejward powiedział mu: Dobranoc, towarzyszu, i podróżni ruszyli dalej; a szyldwach przechodząc się po nad brzegiem stawu, zapewne natchniony widokiem młodych piękności, zaczął nucić narodową piosnkę: Niech żyje wino, dziewczyna! i t. d.
— To szczęście że pan mogłeś z nim rozmówić się po francuzku, — rzecze Sokole Oko, kiedy się już oddalili znacznie, spuszczając korek na pierwszy odwod i niedbało zarzucając strzelbę na ramię. — Poznałem od razu że to musi bydź Francuz, i dobrze poradził sobie że zaczął z nami łagodnie, bo inaczej mógłby powiększyć towarzystwo swoich rodaków na dnie stawu. Ani wątpić, był to człowiek żywy; duch nie władałby karabinem tak silnie i zręcznie...
Przeciągły jęk wychodzący z nadstawa i tak żałobny, ze przesądnemu człowiekowi mógłby wydać się głosem mary grobowej, przerwał słowa strzelca.
— Tak, był to człowiek żywy; ale czy żyje jeszcze, można wątpić o tém, — odpowiedział Hejward, widząc że Szyngaszguka nie było.
Kiedy to mówił, dał się słyszeć plusk, jakby ciężaru rzuconego do wody, a po nim znowu głęboka cichość nastapiła. Wśrzód coraz bardziej przykrej niepewności, czy jechać dalej, czy czekać na nieobecnego towarzysza, ujrzano nakoniec Indyanina. Szedł on powoli trocząc szóstą zdobycz, włosy nieszczęśliwego grenadyera i uwiązując tomahawk do pasa; a potem włożywszy w pochwy nóż świeżą krwią zbroczony, zbliżył się do podróżnych i zajął zwyczajne swe stanowisko z zadowoleniem człowieka przekonanego, iż uczynił rzecz godną pochwały.
Strzelec opuścił rusznicę kolbą na ziemię, założył ręce na końcu rury i stanął zamyślony głęboko.
— Gdyby to biały uczynił, byłoby to okrócieństwo, — rzecze po chwili milczenia, smutnie wzruszając głową; — ale Indyanin.... taka natura jego i mnie się zdaje, że już tak bydź powinno. Wolałbym wszakże, żeby tego nieszczęścia doświadczył który z tych przeklętych Mingńw, niż ten wesoły młodzik, co z tak daleka przyszedł tu na śmierć.
— Przestań mówić o tém; — odezwał się Hejward, lękając się aby przykra wiadomość nie doszła uszu kobiet, i własne wzruszenie uciszając, prawie takiemiż uwagami, jak strzelec. — już się stało; nie masz co poradzić temu; — dodał. — Widzisz wyraźnie, że jesteśmy na linii rozstawionych pikiet nieprzyjacielskich; kędy udamy się teraz?
— Tak, — odpowiedział Sokole Oko zarzucając strzelbę na ramię, — już się stało, słusznie pan mówisz, nie masz co myśleć o tém. Ale doprawdy, Francuzi jak widzę nie żartem obiegli twierdzę; nie łatwo pomiędzy nich przemknąć się ciszkiem.
— I nie wiele już pozostaje nam czasu, — rzecze major, poglądając na obłok mgły rozciągający się szybko.
— Bardzo nie wiele, to pewno; jednak za pomocą opatrzności możemy wywinąć się dwoma sposobami, o trzecim nic wiem.
— Jakiemiż to? zmiłuj się mów prędzej, czas drogi.
— Oto naprzód, możemy poprosić nasze panie, żeby szły piechoto, a puściwszy konie na wolą Bozką, zdać przewodnictwo Mohikanóm. Cały oboz uśpiony teraz; a jeżeli się kto przebudzi, potrafią oni za pomocą tomahawków lub nożów uśpić go na wieki, i choć po trupach wejdziemy do twierdzy.
— Niepodobna! niepodobna! — zawołał szlachetny Hejward; — godzi się czasami żołnierzowi torować drogę tym sposobem, ale nie idziemy teraz jako żołnierze.
— Prawda że delikatne nóżki pań naszych ślizgałyby się bardzo po ziemi od krwi rozmiękłej; lecz uważałem sobie za powinność podać ten projekt majorowi 60. półku, chociaż i sam brzydziłem się nim nie mniej. Jedyny zatem pozostaje nam śrzodek: cofnąć się z linii pikiet nieprzyjacielskich i wrócić na zachód między góry, gdzie tak was ukryję, ze wszystkie gończe piekielne, co teraz wojskom Montkalma przodkują, ani przez miesiąc tropu nie znajdą.
— Dobrze więc, zróbmy tak, — zawołał major z niecierpliwością; — tylkoż zaraz.
Nic potrzeba było dalszych nalegań, bo strzelec w tejże chwili powiedziawszy te dwa słowa: Proszę za mną! zawrócił się i tąż samą drogą, która w niebezpieczne położenie wprowadziła, poszedł na zad. Bojaźń spotkania się co krok z objazdem, strażą, lub czatami, nakazywała podróżnym największą cichość i ostróżność. Przechodząc znowu nad stawem strzelec i Hejward jakby zmównie rzucili spojrzenie na miejsce, gdzie wprzód widzieli młodego grenadyera, lecz już go tu niebyło. Kałuża krwi tylko potwierdziła bez tego niewątpliwy ich domysł.
Sokole Oko wkrótce skierował się ku górom otaczającym zachodni brzeg doliny, albo raczej wąwozu, i po przykrej drodze, wśrzód ogromnych skał odłamów, szybkim krokiem prowadził swych towarzyszy, a chociaż im czarniejszy cień wysokich opok zaczynał ich okrywać, tym więcej spotykali zawad; pewność jednak że coraz są bezpieczniejsi, sowicie wynagradzała trudy.
Scieszka kręto idąca między urwiskami i drzewy prowadziła na górę tak nieznacznie, że chyba tylko mieszkańcy pustyń, których stopy ją udeptały, mogli wiedzieć o niej. W miarę tego jak się podnosili nad dolinę, powietrze zaczynało bydź czystsze i jaśniej dawały się postrzegać przedmioty. Karłowate zarośle z trudnością żywiące się na suchych bokach wyżyn, zostały już pod ich nogami i ukazał się wierzchołek mchem porosły. Wstąpiwszy tu nakoniec znaleźli małą płaszczyznę, a z niej przez sosny rosnące na górze z drugiej strony horykańskiej doliny, ujrzeli czerwonawy blask zorzy.
Strzelec powiedział dwóm siostrom, żeby pozsiadały z koni, i uwolniwszy zmordowane bydlęta od ciężaru siodeł, puścił rozkiełzane paść się trawą i liśćmi krzewów, jakie w tém miejscu bydź mogły.
— Ruszajcie sobie szukać paszy, gdzie się wara podoba, — rzecze poganiając je tręzlami, — ale strzelcie się, żebyście same nie zostały pastwy wilków włóczących się po tych górach.
— Alboż nam nie będą potrzebne jeśliby nas ścigano? — zapytał Hejward.
— Chodż pan, zobacz i sam to osądź, — rzecze strzelec zbliżając się do wschodniego brzegu płaszczyzny i skinieniem przywołując dalsze towarzystwo. — Gdyby tak łatwo było czytać w sercu ludzkiem, jak widzieć stąd, co sin dzieje w całym obozie, Montkalma; mniej szkodziliby obłudnicy i przewrotność Mingów, a uczciwość Delawarów wyszłaby na jaw.
Podróżni stanąwszy o kilka kroków od brzegu góry, przekonali się jednem spojrzeniem, iż strzelec nie darmo obiecywał zaprowadzić ich na miejsce niedostępne najtrafniejszym gończym i oddali sprawiedliwość jego przezorności w wyborze schronienia.


ROZDZIAŁ V.

„Któżby zniósł męki długiego rozstania,

Gdyby nie słodka nadzieja nagrody

W roskosznej chwili pierwszego spotkania!“
Rowe.

Góra na której znajdowali się wędrowcy nasi, przeszło na tysiąc stop wznosiła się nad poziom doliny. Byłato piramidalna opoka wysuniona nieco naprzód z owego łańcucha wyżyn, co wiele mil ciągnąc się w dłuż zachodnich brzegów jeziora, rozsypuje się na urwistej skały, zrzadka zielonemi drzewami upstrzone, i nieładem ucieka do Kanady. U podnoża ich, południowy brzeg Horykanu ogromnym półkolem wbiegał między dwie góry na nierówną i trochę podniesioną płaszczyznę. Jezioro święte roztoczone ku północy wydawało się patrzącym z wysokości wązką wstęgą, a mnóstwo zatok, przylądków i wysepek jakby drobną koruną przy niej. O kilka mil dalej wody ginęły z oczu w górach i mgle, miotanej dziwacznie wietrzykiem porankowym; a potem znowu w niezmiernem oddaleniu, raz jeszcze przed opłaceniem dani jezioru Szamplen, ukazywały się między dwóma wierzchołkami skał czarniawych. Na południe rozciągały się równiny albo raczej lasy, będące teatrem opisanych już zdarzeń.
Górzysta ta okolica zajmowała mil wiele, lecz zniżając się powoli w stronie północnej zmieniała się nakoniec w płaszczyznę przeciętą gościńcem przewozowym, wzdłuż obu łańcuchów gór otaczających dolinę i brzegi jeziora rozwijały się lekkie kłęby mgły, wychodzące z odludnych lasów i tak podobne do słupów dymu, ii ktoby pomyślał ze je wydają liczne kominy miasteczka ukrytego w puszczy; wyziewy bowiem innych miejsc nizkich i bagnistych w grubych massach ciążyły ku ziemi. Jeden tylko obłoczek, jak śnieg biały, ulatywał właśnie nad wodami stawem krwi zwanemi.
W południowej, albo raczej w południowo zachodniej stronie widać było sypane z ziemi waty i nizkie budowy twierdzy William Henryka. Podstawy dwóch baszt naczelnych oblewało jezioro; do innych ścian warowni broniły przystępu szerokie na bagnach rowy. Za przestworem wytrzebionym koło szańców, gdzie tylko wzrok niewybiegał pasmem wód gładkich, lub nie opierał się na stromych bokach skał górujących nad najwyższe drzewa, wszędzie spotykał zieloną powierzchnię lasów.
Przed bramami warowni stało kilka straży zważających wszystkie poruszenia nieprzyjaciół; a wewnątrz jej nawet, u drzwi odwachu można było widzieć żołnierzy śpionych po bezsennej nocy. W południowo wschodniej stronie tuż przy twierdzy był oboz w okopach na wzgórzu, gdzie właściwiej sama twierdzę zbudować należało. Sokole Oko powiedział majorowi że to jest posiłkowy oddział wojska, co chwilą pierwej od niego wyruszył z Edwarda. Nad lasem ciągnącym się ku południowi gęste obłoki dymu łatwo dawały się rozróżniać od mgły przezroczystszej, co strzelec uważał za znak niewątpliwy, że hordy dzikich miały stanowisko w tém miejscu.
Ale inny widok najmocniej zajął młodego majora. Grzbiet ziemi ciągnący się od podnoża gór aż do zachodnich brzegów Horykanu, chociaż z wysokości wydawał się zbyt ważkim aby mógł pomieścić znaczną ilość wojska, miał jednak w istocie kilka set sążni szerokości i dźwigał liczbę namiotów dostateczną dla dziesięciu tysięcy żołnierza. Baterye dawno już były usypane na nim, i kiedy podróżni nasi z rozmaitém uczuciem przeglądali okolicę, jakby kartę jaką rozwiniętą pod niemi, grzmot dział podniosł się z doliny i przebiegając od echa do echa, rozległ się po górach wschodnich.
— Już światło dnia i tam dochodzić zaczyna, — rzecze strzelec z krwią najzimniejszą. — Ci, co powstawali raniej, hukiem dział chcą zbudzić ospałych. Spóźniliśmy się kilku godzinami; Montkalm rozpuścił po lasach przeklętych Irokanów swoich.
— Widocznie przypuszczono szturm do twierdzy, — odpowiedział Hejward, — ale czy nie mamy, czy nie możemy probować przynajmniej jakiego sposobu, żeby wejśdź do niej? Cokolwiek bądź, lepiej dostać się W niewolą Francuzów, niżeli wpaśdź w ręce Indyan.
— Patrz pan, jak kula roztrzaskała węgieł domu, gdzie komendant mieszka! — zawołał Sokole Oko, zapominając się że to mówił przed córkami Munra. — O! Francuzi dobrze umieją wyrychtować armatę i choćby mur był najgrubszy, nie tyle czasu będzie im kosztowało zbicie, co nam postawienie.
— Hejwardzie! — odezwała się Kora — niemogąc podzielać niebezpieczeństwa, nie mogę dłużej patrzeć na nie. Idźmy do Montkalma i prośmy go o wpuszczenie nas do twierdzy. Czyliż będzie on śmiał odmówić córce, żądającej tylko powrócić do ojca?
— Trudno byłoby pani dojśdź do jenerała francuzkiego z włosami na głowie, — spokojnie odpowiedział strzelec. — Gdyby nam kto dał choć jednę z pięciuset łodzi uwiązanych przy brzegu, moglibyśmy na los szczęścia puścić się do twierdzy; ale.... No! ogień nie będzie trwał długo; oto mgła nadchodzi i zaraz dzień w noc zamieni, a wtenczas strzały indyjskie staną się niebezpieczniejsze niżeli armaty chrześcijan. Jednak nam może to posłużyć, jeżeli państwo macie dosyć odwagi przedzierać się śrzód nieprzyjaciół; bo co ja, to czuję wielką chętkę zbliżyć się do obozu, chociażby dla tego tylko, żeby powiedzieć słówko tym psom Mingóm, co się tam snują koło tych brzóz kilku.
— Nie braknie nam odwagi, — mężnie odpowiedziała Kora; — bez trwogi wszędzie pójdziemy za tobą, byleby połączyć się z naszym ojcem.
Strzelec obrócił się i spojrzał na nię z uśmiechem serdecznego zadowolenia.
— Gdybym dostał, — rzecze, — choć tysiąc ludzi mających dobre oczy, silne członki i odwagę pani, w przeciągu tygodnia wszystkich tych ichmościów Francuzów przegnałbym w głąb ich Kanady; niechby tam wyli jak psy na uwięzi albo jak wilki zgłodniałe. Ale idźmy, — dodał odwracając się do reszty towarzystwa, — idźmy nim mgła i nas nie ogarnie; na dole będzie ona nam potrzebniejsza. Jeśliby mię spotkał przypadek jaki, pamiętajcie tak się kierować, żeby wiatr ciągle lewą stronę twarzy obwiewał; albo lepiej pilnujcie się Mohikanów; instynkt wskazuje im drogę, równie we dnie jak w nocy.
To rzekłszy dał znak ęką żeby szli za nim i szybko lecz ostrożnie zaczął spuszczać się z góry. Za pomocą Hejwarda dwie j<ego towarzyszki lubo bojaźliwym krokiem, prędzej jednak i łatwiej zstąpiły na dół niżeli były weszły na górę.
Strzelec wziął się polem drogą wiodącą prosto prawie do furtki w zachodniej ścianie wałów ukrytej, ledwo o pół mili od miejsca gdzie się zatrzymał, żeby Hejward prowadzący kobiety mógł go dognać. Ponieważ zaś mając drogę łatwą i własną niecierpliwością nagleni, wyprzedzili bieg mgły powolnym wiatrem z nad Horykanu gnanej za niémi, trzeba było jeszcze zaczekać nimby ciemny obłok wyziewów powlokł nieprzyjacielski oboz. Mohikanie tymczasem udali się na wzwiady do blizkiego lasku, a wkrótce i strzelec chcąc czém prędzej dowiedzieć się od nich co widzieli i uczynić własne postrzelenia, pośpieszył w tęż stronę.
Po oliwili wrócił zaczerwieniony ze złości, i témi słowy gniew swój wynurzył:
— Przebiegłe psy, Francuzi! na samej drodze naszej postawili pikietę, dwóch ludzi, białego i czerwonego. Któż teraz pod» czas mgły może bydź pewny, że między nich nie wpadnie?
— Czy nie możemy zboczyć trochę żeby ich ominąć, — rzecze Hejward, — a potem znowu na naszę drogę powrócić?
— W takim tumanie straciwszy raz kierunek, — odpowiedział strzelec, — trudno jest wiedzieć kiedy i jak uda się?go odzyskać. Mgła Horykanu, to nie jedno co dym z lulki albo ze strzelby.
Ledwo wymówił te słowa, kula armatna przeszła lasem o kilka kroków od niego, wyrwała kawał ziemi, obiła się o sosnę i padła przy niej. Razem prawie z tym posłańcem śmierci przybyli dwaj Mohikanie: Unkas zaczął cóś po delwarsku opowiadać strzelcowi, żwawo robiąc rozmaite poruszenia rękoma.
— To bydź może, — odpowiedział Sokole Oko; — potrzeba puścić się na jedno, bo nie można tak samo leczyć gorączki jak bola zębów. No, idźmy, już mgła nadeszła.
— Chwilę jeszcze, — zawołał Hejward, — powiedz mi tylko jaką nową powziąłeś nadzieję.
— Wkrótce da się to widzieć, — odpowiedział strzelec; — nadzieja niewielka, ale zawsze lepsza niż żadna. Unkas powiada że ta kula nim od twierdzy doszła tutaj, wiele razy rozorała ziemię, i jeśliby innych zabrakło nam znaków, jej droga może nam wskazać kierunek. Idźmy zatém nietracąc czasu na gawędce, bo zwłoka może to zrobić, że mgła opadnie i zostaniemy w pół drogi wystawieni na ogień wojsk obu.
Hejward czując że w tak niebezpiecznym razie więcej należało czynić niż mówić, wziął pod ręce swoję towarzyszki i przyśpieszał ich kroki, żeby nie stracić z oczu przewodnika. Wkrótce dało się widzieć, że strzelec bez przesady opisywał mgłę Horykanu, gdyż zaledwo uszli pięćdziesiąt kroków, tak ciemny otoczył ich obłok, iż o kilka stop nie mogli rozróżniać jedni drugich.
Po niejakiem wyboczeniu w lewo, zwrócili się znowu wprawo i byli już, jak się zdawało Hejwardowi, na połowie drogi do pożądanej furtki, kiedy nagle głos, ledwo o dwadzieścia kroków oddalony, powitał ich uszy straszliwém: kto idzie?
— Prędzej, prędzej! — rzecze strzelec pocichu.
— Prędzej! — powtórzył Hejward podobnież.
— Kto idzie? — zawołało w tejże chwili rasem dziesiątek ludzi, z groźnym przyciskiem.
— Ja! — odpowiedział Dunkan dla zwłolu, i przyśpieszywszy kroku ciągnął za sobą zleknione towarzyszki.
— Głupi! kto ja?
— Swój, — odpowiedział znowu Dunkan nie zatrzymując się bynajmniej.
— Swój! Prędzej sądziłbym że cudzy. Chodź tu zaraz i odpowiedz mi, albo dalibóg wyprawię cię rozmawiać z djabłem! Milczysz? Baczność bracia! Pal!
Rozkaz ten wypełniono w mgnieniu oka i kilkanaście strzałów karabinowych huknęło razem. Szczęściem że kierunek ich nie zupełnie był trafny; kule jednak zagwizdały o parę calów od uszu Dawida, nieoswojonych z tą muzyką. Wśrzód tłumnego okrzyku Francuzów dał się słyszeć rozkaz powtórnego strzału i ścigania osób podejrzanych. Hejward w dwóch słowach wytłumaczył strzelcowi co mówiono po francuzku, a ten zatrzymał się natychmiast i równie przytomnie jak prędko obmyślił sposób.
— Dajmy ognia i my także, — rzecze, — oni pomyślą że to wycieczka z twierdzy, będą wołali o posiłek, i nim się go doczekają, już będziemy bezpieczni.
Projekt był dowcipny, ale skutek niepomyślny. Pierwszy ogień ręcznej broni ściągnął już uwagę całego obozu; drugi dopiero, poruszył wszystkie wojska od podnoża gór aż do brzegów Horykanu. Bębny ze wszech stron uderzyły trwogę i dał się słyszeć rozruch powszechny.
— Otoż zwróciliśmy na siebie całe ich wojsko, — zawołał Hejward, — uciekajmy przyjacielu, uciekajmy, idzie tu o życie nas wszystkich.
Strzelec radby był pójść za tą radą, ale w chwili trwogi i zamięszania stracił kierunek i niewiedząc gdzie się udać, próżno oba policzki wystawiał na działanie wiatru; powietrze było zupełnie spokojne. W tak ciężkim kłopocie Unkas znalazł miejsce, gdzie kula przechodząc lasem zerwała trzy kępiny.
— Pozwól mi, niech ja sam zobaczę, — rzekł Sokole Oko, schylając się do ziemi i wnet podniosłszy się zaczął iść spiesznie.
Wołania, groźby, przeklęstwa, strzały ręcznej broni, dawały się słyszeć naokoło i nawet dosyć blizko. W tém krótki blask rozdarł mgłę nagle, mocny huk odbił się aż w górach i wiele kul armatnych poleciało przez równinę.
— To z twierdzy! zawołał strzelec zatrzymując się natychmiast, — a my jak szaleni bieżemy do lasu prosto pod noże Makwow!
Tułacze nasi postrzegłszy omyłkę, starali się prędko ją poprawić. Dla łatwiejszego pośpiechu Hejward polecił Unkasowi prowadzić Korę, a młody Mohikan, jak się zdawało, chętnie przyjął ten ciężar.
Tymczasem pogoń natarczywie ścigała niewidomych zbiegów. Każda chwila groziła im utratą życia lub wolności.
— Nie oszczędzać tych łotrów! — krzyknął ni tylko o kilkanaście kroków za nimi naczelnik ścigających.
Lecz w tejże chwili, gło9 mocny tonem rozkazującym zawołał przed nimi na wierzchołku baszty:
— Na miejsce, bracia! Czekajcie póki się nieprzyjaciel nie ukaże, a potem strzelajcie po za ziemi!
— Mój ojcze! mój ojcze! — odezwał się w mgle głos niewieści; — to my, Alina, Kora! Ratuj swoje córki!
— Stójcie! — zawołał znowu na baszcie głos męzki, z całą niespokojnością ojcowskiego przywiązania; — to one! Bóg wraca mi dzieci! Otworzyć furtkę! Prędzej za wały, waleczni bracia! ale nie dawajcie ognia; attak na bagnety!
— Wędrowcy nasi byli przy samej furtce prawie, kiedy skrzypnęły zardzawiałe jej zawiasy i wybiegł długi szereg żołnierzy w czerwonych mundurach. Dunkan poznawszy swój batalion, oddał Alinę w ręce Dawida, stanął na czele wycieczki i wnet pogoń zmusił do odwrotu.
Alina i Kora widząc się nagle opuszczonemi od Hejwarda, stanęły zdumione i pomieszane, ale nim zdołały objawić jedna drugiej powód zadziwienia, oficer postaci olbrzymiej prawie, osiwiały bardziej z trudów wojennych niż ze starości, chociaż wiek podeszły nie ujmując powagi jego męzkiej twarzy, łagodził na niej wyraz dumy żołnierskiej, wybiegł przez furtkę, przyskoczył do nich, uścisnął je serdecznie i bujnemi łzami skrapiając ich czoła, zawołał po angielska znacznie ze szkocka:

— Dzięki ci Boże za tę łaskę! Teraz na wszystkie niebezpieczeństwa sługa twój gotów!

ROZDZIAŁ VI.
„Obaczmyż czego to chce ten poseł układny.

Francuz filut; lecz i mnie, nie bito po głowie,

Odgadnę jego myśli wprzód nim słówko powie.“
Szekspir.

Kilka dni od przybycia Hejwarda i jego towarzyszek do twierdzy William Henryka, upłynęło w nędzy, zamięszaniu i niebezpieczeństwach; gdyż nieprzyjaciel oblegał silnie, a Munro nie miał dostatecznych śrzodków obrony. Zdawało się że Web z calem swojém wojskiem usnął nad Hudsonem i zapomniał o tém, jaka ostateczność groziła rodakom. Montkalm wszystkie lasy napełnił dzikimi; ich wycia rozlegając się po obozie angielskim, nową przejmowały trwogą serca żołnierzy, przez samo już uczucie własnej słabości pozbawione męztwa, a zatem skłonne do przyjmowania w powiększonej postaci wszelkich wrażeń przestrachu.
Inny duch jednak ożywiał zamknionych w twierdzy. Zagrzewani słowami i przykładem naczelników, zdobyli się jeszcze na odwagę i tak byli gotowi bronić dawniej nabytej sławy, że sam ich wódz surowy oddawał im sprawiedliwość.
Jenerał francuzki zaś, chociaż znany z doświadczenia i biegłości, zdawało się atoli, że po to tylko przebył lasy, żeby zajrzeć nieprzyjacielowi w oczy. Zaniechał on nawet osadzić gór przyległych, skądby tak bezkarnie mógł piorunować warownię, iż taktyka teraźniejsza nigdyby nie przebaczyła opuszczenia podobnej korzyści.
Ta niejakoś niedbałość o stanowiska panujące, albo raczęj bojaźń trudów, jakich wymaga wdzieranie się na wzgórza, może bydź uważana za błąd powszechnie właściwy wojnom ówczesnym. Wziął on początek, podobno w czasie tych wypraw indyjskich, kiedy ścigając dzikich po lasach, jak nie spotykano żadnej twierdzy, tak tez artylerya prawie nie potrzebna była. Błąd ten przetrwał aż do wojny powstania i przyprawił Amerykanów o utratę ważnej warowni Tikondegory, co otworzyło wojskom Burgoyna drogę do samego śrzodka kraju. Dziś, nieuwaga ta, czy niedbałość, jakkolwiek ją nazwiemy, wydaje się dziwną, bo wiadomo, ze opuszczenie podobnego stanowiska, bez względu ile trudów może kosztować zajęcie jego, ujęłoby sławy inżynierowi, a nawet i samemu do wodzcy wojska.
Podróżni bez celu, chorzy szukający zdrowia, miłośnicy pięknych widoków przyrodzenia, udając się do wód sztucznych wydobytych z ziemi na rozkaz wysokiego urzędnika, który w śmiałem tém przedsięwzięciu nie lękał się narażać powszechnej opinii o sobie, w wygodnych pojazdach przejeżdżają teraz opisane tu okolice; lecz nie należy myśleć przeto, że przodkowie nasi równie łatwo zwiedzali te lasy, wstępowali na te góry, lub żeglowali po tych jeziorach. Jeżeli udało się natenczas sprowadzić jedne armatę większego kalibru, a razem tak dostateczny zapas nabojów, żeby ta nie stała się tylko próżnym i uprzykrzonym ciężarem, uważano to już za odniesione zwycięztwo.
Niedostatki wynikające z takiego położenia rzeczy, mocno dawały się czuć mężnemu obrońcy William Henryka. Chociaż Montkalm z gór nie korzystał, na dole jednak sztucznie usypał baterye, i równie zręcznie jak czynnie ich używał. Oblężeni zaś ledwo mieli, sposoby obrony, na jakie twierdza w głębi pustyń położona, na prędce zdobyć się mogła. Owe nawet piękne wód płaszczyzny, ciągnące się aż do Kanady, nie tylko żadnej nie dawały im pomocy; lecz jeszcze nieprzyjaciołóm ułatwiały przystęp Piątego dnia od czasu oblężenia warowni, a czwartego od wejścia do niej podróżnych naszych, major Hejward korzystając z krótkiego zawieszenia broni, wstąpił na basztę nadbrzeżną, żeby użyć świeżego powietrza i zobaczyć jak daleko postąpiły przygotowania oblegających. Wszyscy żołnierze pośpieszyli cieszyć się chwilą wypoczynku; jeden tylko szyldwach przechodził się po wale. Wieczor był piękny, powietrze spokojne i czyste. W łonie wód zwierciadlanych, gdzie niedawno z łoskotem tonęły kule, odbijał się przelotny cień obłoczków; na dolinie, gdzie niedawno pod kłębami dymu grzmiały armaty, rozwijał się zachwycający widok. Ostatnie promienie słońca żywym blaskiem oświecały gór wierzchołki. Niezliczone wysepki, jedne równe z wodą, drugie w kształcie pagórków okrągłych, zdobiły Harykan, jak stokrocie trawnik zielony. Mnóstwo łodzi zwolna żeglowało pojezierze: w nich tłumnie zebrani oficerowie i żołnierze wojsk francuzkich, bawili się rybołówstwem i polowaniem.
Widok ten był spokojny i razem pełen życia. Przyrodzenie było jednostajne i wspaniałe; a człowiek stawił obok niego sprzeczność rozmaitości i ruchu.
Dwie chorągiewki białe, godła chwilowego zawieszenia, nie tylko walk lecz i nieprzyjaźni, ulatywały cicho, jedna na rogu twierdzy wchodzącym w jezioro, druga na pierwszym namiocie obozu Montkalma. Nieco dalej za niemi, w długich zwojach powiewały dumnie współzawodniczę sztandary Anglii i Francyi.
Kilkudziesiąt młodych, wesołych i płochych Francuzów, ciągnęło sieć poza piaszczystym brzegu jeziora, prosto przeciw milczących natenczas dział nieprzyjacielskich. Gromady żołnierzy grając w rozmaite gry u podnoża gór, wzruszały ich echa okrzykami radości. Jedni chcąc zblizka widzieć, jak się powodziło rybakom i myśliwcom biegli do brzegu; drudzy żeby mieć pod okiem razem wszystkie części rozległego obrazu, wdzierali się na skały; inni przy bębnie i piszczałce tańcowali i śpiewali wśrzód koła Indyan, ciekawością wywołanych z lasów i stojących w niemem zadziwieniu. Słowem cały ten widok oznaczał raczej dzień uroczystości wesołej, niżeli godzinę skradzioną trudom i niebezpieczeństwom wojny.
Dunkan kilka minut przypatrywał się temu widowisku, oddany myślóm jakie w nim wzbudzało, lecz kiedy wtém usłyszał stąpanie ludzi idących po za wale do tyle kroć już wspomnianej furtki, zbliżył się nad brzeg baszty i postrzegł oficera francuzkiego prowadzącego strzelna pod strażą. Sokole Oko, bez swej ulubionej broni, bez danielówki, jak ją nazywał, z rękoma w tył związanemi, szedł smutny i znużony. Można było widzieć na jego twarzy wstyd i zmartwienie, iż się dał pojmać nieprzyjaciołóm. Ponieważ, chorągwie białe często podczas rozejmu posyłano nawzajem dla wolnego przejścia rozmaitym gońcom; major spodziewał się ujrzeć oficera przybywającego z tym godłem pokoju; ale za pierwszym rzutem oka na wysoką postać jeńca, poznawszy swego towarzysza podróży, zadrżał z zadziwienia i pośpieszył na dół do twierdzy.
Tymczasem głos innych osób zwrócił jego uwagę i ułożony zamiar wybił mu z głowy. Na drugiej stronie baszty Alina i Kora używając także wieczornego chłodu, przechodziły się po wale. Hejward od chwili kiedy je porzucił, jedynie dla tego żeby wstrzymując pogoń zabezpieczył ich ucieczkę do twierdzy, zajęty ciągle mnóstwem czynności nie miał czasu widzieć się z niemi. Były one wtenczas blade, zmordowane podróżą i przerażone strachem; teraz znowu róże rozkwitły na ich licach, znowu wesołość, lubo z niejakąś obawą zmieszana, rozjaśniła ich czoła. Nie dziw więc ze młody żołnierz spotkawszy je niespodziewanie, zapomniał na chwilę, o wszelkim innym przedmiocie swych myśli. Prędka Alina jednak wyprzedziła go, w słowach.
— Otoż jest nasz wiarołomny i niegrzeczny rycerz, co opuściwszy swoje damy w szrankach, śpieszy na niebezpieczeństwa potyczki! — odezwała się młoda piękność tonem wymówki niby, chociaż jej oczy, jej uśmiech i poruszenia ręki, zdradzały udanie. — Tyle już dni, tyle wieków czekamy, czy nie przyjdzie upaśdź nam do nóg i pokornie błagać przebaczenia za tak haniebny ucieczkę, bo nigdy daniel przepłoszony, jak mówił nasz szanowny przyjaciel Sokole Oko, nie mógł uciec prędzej.
— Domyślasz się zapewne Hejwardzie, że Alina mówi, jak mocno pragnęłyśmy oddać tobie podziękowania należne, — rzecze mniej wesoła i poważniejsza Kora. — Ale w samej rzeczy tak długie niewidzenie się z nami dziwiło nas bardzo, kiedy powinieneś był bydź pewnym, że wdzięczność córek równa jest, jak ich ojca.
— Wasz ojciec sam może zaświadczyć, te chociaż oddalony od was, o waszém bezpieczeństwie myśliłem. To miasto namiotów, — dodał wskazując na oboz wojska, przybyłego z twierdzy Edwarda, — bardzo usilnie starają się nam odebrać, a jeśliby kto opanował to stanowisko, ten wkrótce stałby się panem warowni i wszystkiego co się w niej znajduje. Od czasu naszego przybycia przepędzałem tam wszystkie dni i noce. Ale, — mówił dalej z niejakiemś pomieszaniem i smutkiem odwracając głowę; — gdybym i nie miał tak ważnej przyczyny, sam wstyd możeby nie pozwolił mi pokazać się przed wami.
— Hejwardzie! Dunkanie; — zawołała Alina nachylając się żeby zajrzeć mu w oczy, i wyczytać, czy to powiedzenie w istocie ściągało się do tego, co jej przyszło na pamięć. — Gdybym wiedziała, że ten język szczebiotliwy zrobi ci choć najmniejszą przykrość, wskazałabym go na wieczne milczenie! Kora niech powie, jak umiemy cenić twoję gorliwość dla nas, jak szczerą, jak nieograniczony prawie czujemy wdzięczność.
— I Kora poświadczy ze to prawda? — zapytał Hejward, rozweselony znowu uprzejmem obejściem się Aliny; — Cóż mówi poważna Kora nasza? Czy troskliwy i czynny żołnierz, może zagładzić winę ospałego rycerza?
Kora nie odpowiedziała mu zaraz i jakby zajęta widokiem jakim, stała przez chwilę twarzą obrócona do jeziora, a kiedy potem przeniosła na niego swoje czarne oczy, takie malowało się w nich cierpienie, ze młody kołnierz przejęty niespokojnością i politowaniem, zapomniał o wszystkiem inném.
— Co to, czy nie ile się zrobiło miss Munro? — rzecze; — cierpisz, a myśmy się tak zagadali!
— Nie, — odpowiedziała Kora, nie przyjmując podanej sobie ręki. — Jeżeli obraz życia nie przedstawia mi się w tak powabnych kolorach, jak tej młodej i niewinnej wietrznicy — dodała z przymileniem opierając dłoń na ramieniu siostry; — jestto wina doświadczenia, a może też i charakteru mojego. Ale patrz majorze, — mówiła dalej starając się nie okazać najmniejszego znaku słabości, — spojrzyj na około, i powiedz mi; ten widok co nas otacza, czém jest dla córki żołnierza, który za jedyne szczęście uważa honor i sławę?
— Ani honoru, ani sławy, nie mogą mu ująć okoliczności, zgoła nie zależące od niego, — żywo odpowiedział Hejward. — Ale to właśnie przypomina mi powinność. Muszę widzieć się z półkownikiem dla pomówienia z nim co postanowił względem kilku ważnych śrzodków obrony. Niechaj cię Niebo ma w swojej opiece szlachetna Koro! bo inaczej cię nazwać nie mogę; — dodał biorąc ją za rękę, kiedy usta jej drżały i śmiertelna bladość twarz pokrywała. — Czy w szczęściu, czy w przeciwnościach, wiem że zawsze będziesz ozdobą płci twojej. Do zobaczenia, Alino, — rzekł potém już nie wielbiciela, lecz kochanka głosem; — spodziewam się że wkrótce spotkamy się wśrzód uciech i wesołości odniesionego zwycięztwa.
Nie czekając odpowiedzi spiesznie zstąpił z wieży, przeszedł plac niewielki i w kilka chwil stanął przed naczelnikiem.
Munro smutny przechodził się po swoim pokoju, kiedy wszedł Hejward.
— Uprzedziłeś moje żądanie, majorze, — rzecze półkownik, — chciałem posłać prosząc, żebyś był łaskaw przyjśdź do mnie.
— Postrzegłem że posłaniec, którego tak usilnie zalecałem panu, powrócił niewolnikiem Francuzów i mocno mię to obeszło.
Spodziewam się jednak, że wierność jego nie podlega podejrzeniu?
— Wierność Długiego Karabina oddawna jest mnie znajoma i bynajmniej nie wątpię o niej, chociaż szczęście zwykle mu przyjazne odstąpiło go nakoniec. Montkalm schwytał jego i przez swoję przeklęty grzeczność francuzką odesłał mi, rozkazując powiedzieć, że ponieważ wie jak wiele stoję o tego biegusa, nie chce mię pozbawiać jego usług. Otoż masz, majorze, prawdziwie jezuitski sposób doniesienia korpus o przykrym wypadku!
— Ale jenerał Web,...pomoc której oczekujemy....
— Czyż nie patrzałeś w stronę południową? Czy nic tam nie postrzegłeś? — zawołał komendant z uśmiechem pełnym goryczy; — oh, oh! jesteś młody, jesteś zbyt wielka gorączka, majorze, nie dajesz tym ichmościom czasu przyjśdź do nas!
— To więc idą? posłaniec mówił że już idą?
— Idą, tylko kiedy i kędy przyjdą, tego mi powiedzieć nie mógł. Zdaje się wszakże że niósł jakiś list do mnie, i to jedno, co mi się podoba, bo mimo zwyczajną uprzejmość waszego markiza Montkalma, jestem pewny, że gdyby w tym liście były złe nowiny, grzeczny Monsie[15] nie zataiłby ich przede mną.
— Odesłał zatem posłańca, a posyłkę zatrzymał?
— Tak właśnie uczynił, i to zapewne, jak powiadają, przez dobroć i prostotę duszy. Gotów jestem pojśdź o zakład, że gdyby odkryć istną prawdę, pokazałoby się, że dziad dostojnego markiza dawał lekcye szlachetnej sztuki tańców.
— Ale co powiada strzelec? przecież ma on oczy, uszy i język. Co ustnie doniosł Panu?
— Oh pewno! nie jest on ani głuchy, ani ślepy, i bardzo, dobrze może opowiedzieć co widział lub słyszał. Z jego tedy doniesienia, można się dowiedzieć: że nad Hudsonem jest pewna twierdza Jego Królewskiej Mości Króla Angielskiego; że ta twierdza nazwana Edwardem na cześć Jego Książęcej Mości, Księcia Jorku; że w tej twierdzy znajduje się liczna załoga, jak to bydź powinno....
— Ale czy nie widział on jakiego ruchu, jakiego znaku, coby zapowiadał wysłanie pomocy dla nas?
— Widział paradę wojskową, jednę rano, drugą wieczorem, i gdy pewien tęgi chłopak z wojsk prowincyonalnych.... Ale jesteś w połowie Szkotem, Dunkanie; musisz znać przysłowie, że kiedy proch upuszczony z ręki na żar padnie, wtenczas ogień wybuchnie; otoż.... Tu stary wojownik zatrzymał się nagle i porzuciwszy ton gorzkiego urągania, zaczął mówić poważniej:
— Jednak mogło, musiało bydź w tym liście cokolwiek takiego, o czém nie ile byłoby wiedzieć.
— Potrzeba nam prędko obierać śrzodki, — rzecze Dunkan, postrzegłszy w naczelniku tę zmianę humoru i chcąc czém prędzej wprowadzić rozmowę o przedmiotach, które za daleko ważniejsze uważał; — muszę wyznać ze oboz w szańcach zamknięty nie długo trzymać się może; a przy tém ze smutkiem dodać mi przychodzi, że i w twierdzy nie lepiej idą rzeczy; Połowa naszych armat niezdatna jest do użycia.
— Czyliż może bydź inaczej? Jedne łowiono w jezierze, drugie zbierano w lesie, gdzie rdzawiały od czasu odkrycia tego kraju, a i najlepsze są to tylko cacka rozbójników morskich, nie zaś armaty. Czy sądzisz mój panie, że na pustyni o trzy tysiące mil od Anglii, można mieć artyleryą opatrzoną dobrze?
— Wały nasze są blizkie upadku, — mówił dalej Hejward, nie zrażając się tém nowém wybuchnieniem gniewu; — brak zapasów już się czuć daje; w żołnierzach nawet można postrzegać zniechęcenie i bojaźń.
— Majorze Hejwardzie, — odpowiedział Munro, zwracając się do niego z wyrazem godności, jaki mu wiek i wyższy stopień przybrać dozwalały; — daremniebym służył lat pięćdziesiąt królowi mojemu, i doczekał się tych siwych włosów, gdybym nie znał tego o czém mi powiadasz i nie wiedział w jak ciężkich, w jak naglących znajdujemy się okolicznościach; ale winniśmy wszystko poświęcić dla honoru wojsk królewskich, a nieco téż i dla własnego. Póki tylko będę miał jakąkolwiek nadzieję wsparcia, póty będę bronił twierdzy, chociażby kamykami zbieranymi na brzegu jeziora. Ale ten list nieszczęsny... trzeba nam koniecznie wiedzieć jakie ma zamiary ów człowiek, którego nam hrabia Ludon na swojém miejscu zostawił.
— Mogęż w tèm cokolwiek dopomodz?
— Tak jest, majorze, możesz. Markiz Montkalm w dodatku do wszystkich swoich grzeczności kazał mię prosić, żebym widział się z nim osobiście na polu, dzielącém naszę twierdzę od jego obozu. Nie zdaje mi się wszakże rzeczą przyzwoitą zbyt skwapliwie ubiegać się o ten zaszczyt i umyśliłem WPana, oficera zaszczyconego stopniem dostojnym, posłać jako zastępcę; bo zawsze byłoby to ubliżeniem dla Szkocyi, gdybyśmy dozwolili mówić, że którykolwiek narod przewyższył nas w grzeczności.
Nie rozszerzając się nad porównywaniem ukształcenia w tym względzie rozmaitych narodów, Dunkan odpowiedział tylko, ze jest gotów wypełnić wszystkie rozkazy swojego naczelnika. Nastąpiła potém długa i poufała rozmowa, w której Munro nauczał młodego oficera, jak ma postąpić i dawał mu niektóre przestrogi, czerpane ze swego doświadczenia, Hejward pożegnał go i wyszedł.
Ponieważ zaś był tylko zastępcą komendanta twierdzy, nie czyniono tych obrządków, jakieby towarzyszyły widzeniu się dwóch dowodzców sił nieprzyjaznych. Zawieszenie broni trwało jeszcze; otworzono furtkę, ukazała się chorągiewka biała i przy odgłosie bębnów Dunkan wystąpił za wały, w dziesięć minut po odebraniu zlecenia. Oficer dowodzący przednią strażą nieprzyjacielską spotkał go porządkiem zwyczajnym i zaprowadził do namiotu jenerała francuzkiego.
Montkalm przyjął młodego majora w kole znakomitszych] oficerów swoich i wodzów wielu pokoleń Indyiskich, trzymających jego stronę. Hejward rzuciwszy wzrok na tę gromadę ludzi czerwonych, zastanowił się mimowolnie, kiedy postrzegł między nimi surową twarz Magui, który poglądał na niego z tą zimną i ponurą uwagą, jaka zawsze go odznaczała. Głos podziwienia nawet tylko co mu się z ust nie wymknął; ale wnet przypominane z jakiem poselstwem i do kogo przybywał, ukrył wewnętrzne wzruszenie i odwrócił się do jenerała nieprzyjacielskiego, który dał już krok na jego spotkanie.
Markiz Montkalm był natenczas w kwiecie wieku, i można dodadź, na najwyższym szczeblu powodzeń swoich. W tém jednak położeniu godném zazdrości, nie mniej nadskakujący i uprzejmy jak zawsze, łączył najściślejszą grzeczność z ową odwagą rycerską, którą wielekroć okazał świetnie, a we dwa lata później przypłacił życiem na równinach Abrahama. Dunkan odwróciwszy oczy od dzikiej i nikczemnej fizyonomii Magui, z roskoszą ujrzał najzupełniejszą przeciwność w szlachetnej i żołnierskiej twarzy, w miłém spójrzeniu i wdzięcznym uśmiechu markiza francuskiego.
— Bardzo rad jestem, — rzecze Montkalm, — że pana... Ale, gdzież jest ten tłumacz!
— Może obejdziemy się bez niego, — skromnie odpowiedział Hejward; — ja mówię trochę po francuzku.
— Ah! cieszy mię to niezmiernie, — zawołał markiz i poufale wziąwszy Dunkana pod rękę, odprowadził w głąb namiotu, gdzie mogli rozmawiać nie słyszani od innych. — Nienawidzę ja tych tłumaczów, — mówił dalej; — nigdy nie można bydź pewnym, że wiernie oddają co się im powie. To tak tedy, szanowny panie, miałbym sobie za zaszczyt widzieć się osobiście z walecznym komendantem pańskim; ale jestem przynajmniej szczęśliwy, że oglądam na jego miejscu oficera, tak dostojnego jak pan jesteś, i tak przyjemnego jak mi się wydajesz.
Dunkan ukłonił się, bo chociaż miał mocne postanowienie, mimo wszystkie grzeczności lub podstępy jenerała francuzkiego, nie zapominać o tém, co powinien był uczynić dla swojego monarchy; komplement ten jednak nie obraził jego. Po chwili milczenia i namysłu, Montkalm odezwał się znowu:
— Komendant pański jest pełen odwagi, nikt lepiej nad niego nie potrafi opierać się szturmowi; ale tak długo idąc za natchnieniem męztwa, czy nie czas byłoby już usłuchać głosu ludzkości? Równie jedno jak drugie zaleca bohatera.
— My te dwie zalety uważamy za nierozdzielne, — odpowiedział Dunkan z uśmiechem; — lecz kiedy pan dajesz nam tysiące pobudek do ubiegania się o pierwszą, nie widzimy jeszcze żadnej szczególnej przyczyny do okazania drugiej.
Montkalm ukłonił się takie, ale z miną człowieka nie tak mało wyćwiczonego żeby pochlebne słowa mogły go ułudzie; i dodał:
— Może też moje lunety źle pokazują i mury państwa lepiej oparły się naszej artyleryi niżelim mniemał. Pan wiesz zapewne, jaka jest siła nasza?
— Różne w tym względzie mamy doniesienia, — odpowiedział Hejward niedbale; — jak miarkujemy jednak, najwięcej dwadzieścia tysięcy.
Francuz przygryzł sobie usta i wlepił w majora wzrok przenikliwy, a potém jakby uznając ten rachunek za rzetelny, chociaż znał to bardzo dobrze, że i sam Hejward myślał inaczej, dodał z obojętnością doskonale udaną.
— Przykro to jest żołnierzowi, zacny panie, ale muszę wyznać, że mimo wszelką usilność, nie zdołaliśmy ukryć naszej liczby. Gdybyśmy jednak tego dokazali, to chyba w tych lasach. Ponieważ zaś pan myślisz że jeszcze nie czas słuchać głosu ludzkości, — mówił dalej uśmiechając się; — smiem mniemać przynajmniej, że jako młody oficer, nie zapomnisz o względach dla płci pięknej. Córki komendanta, jakem się dowiedział weszły do twierdzy już po jej opasaniu.
— Prawda, —.odpowiedział Hejward; — lecz to bynajmniej nie osłabiło naszego postanowienia; owszem przykład ich odwagi bardziej nas umocnił. Gdyby tylko Jednego męztwa trzeba było do odparcia nieprzyjaciela, choćby nawet tak utalentowanego jak Pan Montkalm, chętniebym starszej z nich powierzył obronę William Henryka.
— Mamy w naszych prawach mądrą ustawę, że korona Francyi nigdy na kądziel spaśdź nie może, — odpowiedział Montkalm sucho i nieco dumnie; ale wnet przyjąwszy znowu swoję minę uprzejmą, dodał: — Z resztą, ponieważ wszystkie wielkie przymioty najczęściej są dziedziczne, tém bardziej temu wierzę. Jednak to nie daje powodu zapominąć że, jak mówiłem panu, samo nawet męztwo powinno mieć granice i że czas już usłuchać głosu ludzkości. Zapewne pan jesteś upoważniony do ułożenia warunków kapitulacyi?
— Czy pan jenerał widzi tak słabą obronę z naszej strony, że ten krok uważa za jedyny dla nas?
— Nie chciałbym żeby dłuższa obrona roztrzyła moich przyjaciół czerwonych, — rzecze Montkalm, zostawując bez odpowiedzi uczynione pytanie i rzucając wzrok na gromadę Indyan, którzy chociaż nie mogli słyszeć rozmowy, pilną jednak zwracali na nię uwagę; — i tak już dosyć mi trudno skłaniać ich do szanowania zwyczajów, przyjętych w wojnach narodów cywilizowanych.
Hejward przypomniawszy niebezpieczeństwa i cierpienia, jakich z towarzyszkami podróży wśrzód tych barbarzyńców doświadczył, zamyślił się i milczał.
— Ci ichmość, — mówił dalej Montkalm sądząc że otrzymał przewagę i chcąc z niej korzystać, — są straszni kiedy się rozgniewają, a wiadomo panu jak nie łatwo ich gniew pohamować. No cóż, będziemy mówili o warunkach kapitulacyi?
— Mnie się zdaje, że Pan jenerał nie dosyć znasz moc naszej twierdzy i siłę jej załogi.
— William Henryk, nie jest to Kwebek. Ja wiem, że oblegam wały sypane z ziemi i bronione przez dwa tysiące trzysta ludzi, chociaż i nieprzyjaciel waleczność przyznać im musi.
— Prawda, nasze wały tylko sypane z ziemi nie mają za podstawę skały Dyamentu; ale brzeg na którym stoją, był nieszczęsny dla Disko i jego wojsk walecznych. Nie raczysz pan przy tém zająć w swój rachunek znacznej siły, którą mamy o kilka godzin drogi i możemy uważać za cząstkę naszej obrony.
— Tak jest, — odpowiedział Montkalm najobojętniej, — sześć do ośmiu tysięcy żołnierzy, których wódz ostróżny woli trzymać w okopach niż wyprowadzić w póle.
Teraz dopiero Hejward musiał przygryść sobie usta, kiedy markiz przypuszczając nawet liczbę daleko większą od istotnej, mówił o niej tak niedbale. Obadwa zamilkli na chwilę, a potém Montkalm odezwał się znowu dając do zrozumienia, iż nie sądzi aby oficer angielski przybył do niego w innym zamiarze, jak tylko dla układów względem podania się twierdzy. Major ze swojej strony usiłował tak rzecz naprowadzić, żeby jenerał francuzki uczynił jakąkolwiek wzmiankę o przejętym liście; lecz ani jeden ani drugi niemógł dokazać swego. Po długiej i próżnej rozmowie, Dunkan nakoniec wyszedł, dobrze uprzedzony o talencie i grzeczności dowodzcy wojsk nieprzyjacielskich, ale o tem, czego się chciał dowiedzieć, nie uwiadomiony bynajmniej.
Montkalm przeprowadził go do drzwi swojego namiotu i zobowiązał powtórnie prosić komendanta twierdzy, żeby raczył, jak można — najrychlej, widzieć się z nim na placu dzielącym wojska stron obu. Tu się pożegnali; ten sam oficer co wprzód towarzyszył majorowi, odwiódł go na powrót. Hejward wszedłszy do warowni, udał się prosto do półkownika.


ROZDZIAŁ VII.

„Nim wyjdziesz na plac bitwy, chciej ten list przeczytać!“
Szekspir (Król Lear).

Munro był w swoim pokoju z córkami tylko, kiedy wszedł major. Alina siedziała na kolanach u ojca i delikalnemi paluszkami swemi rozdzielała jego siwe włosy spadające w nieładzie. Na to dzieciństwo stary żołnierz brwi zmarszczył; ale ona wnet wypogodziła jego czoło przyciskając swoje usteczka różowe. Kora zawsze cicha i poważna siedząc przy nich, patrzyła na te pieszczoty niewinności, z tym wyrazem matczynego przywiązania, jaki zawsze piętnował jej miłość ku siostrze.
Wśrzód czystych i spokojnych uciech rodzinnego towarzystwa, obie siostry zapomniały niejakoś na moment nie tylko o przygodach doświadczonych w lasach, ale nawet o niebezpieczeństwach grożących jeszcze w twierdzy oblężonej przemożnie. Mógłby kto powiedzieć, że starając się korzystać z krótkiego zawieszenia broni, śpieszyły wylewać uczucia najtkliwsze. A kiedy tak córki wszelką bojaźń odkładały na stronę, stary wojownik też, chwilę pokoju i wypoczynku chciał wyłącznie poświęcić wzruszeniom miłości ojcowskiej.
Dunkan śpiesząc zdać sprawę ze swojego poselstwa, wszedł bez oznajmienia, ale postrzegłszy obraz tyle mający dla niego powabu zatrzymał się u drzwi, żeby go nie stracić. Nie długo jednak mógł bydź tajemnym świadkiem, bystre oko Aliny postrzegło go w zwierciedle, na przeciw niej wiszącém.
— Major Hejward! — zawołała zeskakując z kolan ojcowskich.
— I cóż? co miałaś powiedzieć o nim? — zapytał Munro, nie zmieniając swojej postawy. — On teraz szpaczkuje z markizem w obozie francuzkim, dokąd go posłałem. Ach! jużeś powrócił majorze, — mówił dalej, skoro się Dunkan zbliżył; — jesteś młody, a zatem prędki. No dzieci, idźcie sobie! Co tam jeszcze? Czy wam się zdaje, ze na odurzenie głowy żołnierza nie dość jest rzeczy, bez waszego paplania?
Kora już była odeszła, Alina pobiegła za nią z uśmiechem na ustach.
Munro zamiast tego coby miał pytać majora o skutku poselstwa, przechodził się długo z rękoma w tył założonemi i z głową spuszczoną na piersi, jak gdyby cóś rozmyślał głęboko, a po tém podnosząc na Dunkana oczy jaśniejące miłością ojcowską, zawołał:
— Wyborne córki, Hejwardzie! Któżby będąc ich ojcem, nie pysznił się z tego.
— Mnie się zdaje, że P. Półkownik wie już wszystko, co myślę o nich.
— Wiem, wiem i pamiętam ze w dzień waszego przybycia do twierdzy zacząłeś był otwierać się przede mną z, twojemi uczuciami w sposób bynajmniej nie przeciwny mej woli, ale przerwałem ci jedynie dla tego, iż uważałem za rzecz nieprzyzwoitą staremu żołnierzowi, myśleć o ślubowinach i uciechach, kiedy nieprzyjaciele jego króla nieproszeni mogliby zawitać na wesele. Z tém wszystkiem postąpiłem podobno niesłusznie, Dunkanie. Tak jest, niesłusznie, i za to gotów jestem teraz wysłuchać co masz powiedzieć.
— Jakkolwiek to miłe zapewnienie, wielką czyni mi przyjemność; uważam jednak sobie za powinność donieść wprzód panu co markiz....
— Niech go djabli tego francuza i z całém jego wojskiem! — zawołał weteran marszcząc brwi. Montkalm nie ma jeszcze w ręku William Henryka, i nigdy mieć nie będzie; jeżeli Web postąpi jak powinien. Nie, mój panie, nie; nie jesteśmy jeszcze przy wiedzeni do tak ciężkiej ostateczności, żeby Munro nie mógł chwili pomyślić o swoich interesach domowych, o swojej rodzinie. Twoja matka Hejwardzie, była córką największego przyjaciela mojego; muszę cię wysłuchać niezwłocznie, chociażby wszyscy kawalerowie orderu S. Ludwika i ze swoim świętym stali u furtki prosząc mię o minutę posłuchania. Śliczny to order, dalibóg, co można kupić za parę beczek cukru! A ichże markizostwo trzygroszowe? Sta takich możnaby narobić w Lotianie. Order ostu, jeżeli chcesz mówić o orderach, to mi to znak starożytny i dostojny; prawdziwy nemo me impune lacessit[16]. Ty miałeś przodków nim zaszczyconych, Dunkanie: byli oni ozdobą szlachty szkockiej.
Hejward widział że jego naczelnik szukał złośliwe] przyjemności w okazywania wzgardy dla Francuzów i dla ich naczelnika, a wiedząc, iż Munro wkrótce zmieni swój humor i sam wróci do napomknionego przedmiotu, nie odzywał się już więcej ze swojem poselstwem i zaczął mówić o tém, co go daleko bardziej obchodziło.
— Dałem już podobno poznać panu, ii chciałbym bydź zaszczycony imieniem jego syna.
— Tak jest; nie chciałem bydź tyle niewyrozumiałym, żebym tego nie poznał; ale czy równie jasno mówiłeś o tém mojej córce?
— Na honor, uważałbym to za nadużycie ufności, jaką pan we mnie położyć raczyłeś, gdybym w podobnym razie oświadczył jej moje życzenia.
— To z twojej strony bardzo uczciwie, Hejwardzie; i zapewne powinienem pochwalić tę delikatność: ale Kora tak roztropna, tak uważna dziewczyna, ma duszę tak wzniosłą, iż niepotrzebuje aby ojciec mieszał się do jej wyboru.
— Kora!
— Tak jest, Kora! O czém ze mówimy, majorze? Czyliż nie o tém, ze chciałbyś ją zaślubić?
— Ja... ja... zdaje się... nie wspomniałem jej imienia, — wybęknął zakłopotany młodzieniec.
— O czyjąż rękę więc mię prosisz, jeżeli nie o rękę mojej córki? — zapytał weteran prostując się z miną nieukontentowania i obrażonej godności.
— Wszakże pan masz drugą, niemniej przyjemną, niemniej godną kochania córkę, — odpowiedział Hejward.
— Alinę! — wykrzyknął Munro z równém zadziwieniem, jak wprzód Dunkan powtarzając imie Kory.
— Ona to właśnie, jest celem wszystkich mych życzeń.
Oświadczenie to widocznie niespodziewane, nadzwyczajny sprawiło skutek. Młodzieniec w milczeniu czekał odpowiedzi, a stary półkownik jakby wzruszony gwałtownie i w przykrych pogrążony myślach, wielkim krokiem przebiegał pokoj. Po kilku minutach nakoniec Munro zatrzymał się przed Hejwardem, spojrzał mu oko w oko, i zmuszając do mówienia drżące swe usta, odezwał się mocnym głosem:
— Dunkanie Hejwardzie, kochałem cię przez miłość ku temu, czyją krew masz w swych żyłach. Kochałem cię przez wzgląd na twoje własne przymioty. Kochałem cię z przekonania, że będziesz mógł moję córkę uszczęśliwić; ale przychylność ta zmieniłaby się w nienawiść, gdybym był pewny że tak jest w istocie, jak myślę!
— Niech mię Bóg strzeże, żebym miał cokolwiek uczynić, powiedzieć, lub pomyślić, coby mogło tak okrótną zmianę sprawić! — zawołał Hejward śmiałem okiem wytrzymując wlepiony i przenikliwy wzrok naczelnika. Munro postrzegłszy na twarzy młodzieńca sam otwartość i szczerość, zmiękczył się bez względu, że ten nie mógł jeszcze znać uczuć skrytych w głębi jego serca, i przemówił łagodniej:
— Życzysz sobie bydź moim synem, Dunkanie, a nie wiesz jeszcze historyi tego, kogo chcesz ojcem nazywać. Siadaj; otworzę tobie, ile możności pokrótce, niezasklepione jeszcze rany mojego serca.
Poselstwo Montkalnia poszło teraz zupełnie na stronę, i równie ten, co je przyniósł, jak ten do kogo było przeznaczone, zapomnieli o niem. Obadwa wzięli krzesła i kiedy starzec w milczeniu zbierał myślą smutne, jak się zdawało, pamiątki; młody major tymczasem uśmierzywszy swą niecierpliwość, przybrał pełną uwagi i uszanowania postawę. Munro nakoniec zaczął opowiadać.
— Wiesz już, majorze Hejwardzie, — rzecze Szkot, — że pochodzę z dawnej i stojnej familii, chociaż hojność losu nieodpowiadała jej szlachetności. Byłem prawie lat twoich, kiedym przyrzekł wierność dozgonną Alinie Graham, córce sąsiadującego z nami lairda, właściciela dóbr znacznych; lecz rozmaite przyczyny, może tez i ubóstwo moje, były powodem, że ojciec jej nie chciał na nasz związek zezwolić. Uczyniłem tedy, coby każdy uczciwy człowiek uczynił: uwolniłem Alinę od danego mi słowa, i zaciągnąwszy się do wojska opuściłem Szkocyą. Wiele widziałem krain, w wielu miejscach lała się krew moja; nakoniec powinność przeniosła mię na wyspy Indyów zachodnich: tam przypadkiem poznałem jedne kobietę, a z czasem zostałem jej mężem i ojcem Kory. Była ona córką człowieka dobrego urodzenia, ale jej matka, nieszczęściem, jeżeli tak mam mówić przed WPanem; — dodał starzec z uczuciem dumy, nieszczęściem pochodziła, chociaż w dalekim stopniu od tej klassy, którą po barbarzyńsku starają się utrzymywać w upadlającém niewolnictwie, dla dogodzenia zbytkom narodów cywilizowanych. Tak jest, mój panie, i przeklęctwo za to spadło nawet na Szkocyą, z powodu przeciwnego naturze jej połączenia z obcą ziemią i z narodem handlarzy. Lecz gdyby między nimi znalazł się taki, coby śmiał mi wzgardliwie wspomnieć 0 urodzeniu mej córki, na honor, uczułby on cały ciężar ojcowskiego gniewu! Ale i ty majorze jesteś rodem z osad południowych, gdzie te istoty nieszczęśliwe i wszyscy ich potomkowie, uważają się za plemię ludzi niższe od was.
— Na nieszczęście to prawda, — rzecze Dunkan z takiem pomieszaniem, iż musiał spuścić oczy.
— I uwalasz to za słuszny zarzut przeciw mojej córce! — zawołał ojciec tonem, w którym obok boleści i gniewu przebijała się uszczypliwość i gorycz; — jakkolwiek ona jest powabna, jakkolwiek cnotliwa, czujesz wstręt połączyć krew Hejwardów z krwią tak nizką, tak pogardzoną?
— Niech mię Bóg broni od tak nierozsądnego, tak nikczemnego przesądu! — odpowiedział Hejward; chociaż głos wewnętrzny mówił mu tajemnie, że ten przesąd, owoc wychowania, tak głęboko tkwił w jego sercu, jak gdyby go tam samo przyrodzenie zaszczepiło: — łagodność, szczerość, wdzięki i wesołość młodszej córki pańskiej, mogą bez posądzenia mię o niesłuszność usprawiedliwić mój wybór.
— Prawdę mówisz majorze, — rzecze starzec znowu łagodniejszym głosem, — jest ona żywym obrazem tego, czém była jej matka, póki niedoznała cierpień. Po śmierci mojej żony, zbogacony jej posagiem, wróciłem do Szkocyi, i czy dasz temu wiary, Dunkanie? znalazłem anielską istotę, przedmiot pierwszej mej miłości, jedynie z przywiązania ku niewdzięcznikowi, co mógł zapomnieć o niej, od lat dwudziestu więdniejacą w bezżenstwie; więcej jeszcze: przebaczyła mi wiarołomstwo, a będąc już panią swojej woli, oddała mi rękę...
— I została matką Aliny! — podchwycił Hejward z pośpiechem, który mógłby niebezpiecznym bydź, dla niego, gdyby stary półkownik w tej chwili mniej był oddany wspomnieniom bolesnymi.
— Tak jest, — odpowiedział Munro, — i ten drogi upominek dla mnie opłaciła życiem; ale pewno, jest ona świętą w niebie; nie przystoi człowiekowi stojącemu nad grobem szemrzeć na los tak pożądany. Rok tylko żyła ze mną... krótki przeciąg szczęścia dla kobiety, która całą młodość w udręczeniu przepędziła.
Munro zamilkł, a jego smutek niemy tak był poważny i uroczysty, że Hejward nieś śmiał jednego słowa wymówić. Starzec jakoby zapomniał że miał świadka: wzruszenia jego i twarzy malowały boleść głęboką, i bujne łzy skropiły mu policzki.
Nakoniec odzyskał władzę nad sobą, zerwał się z krzesła i przeszedłszy się po pokoju jakby dla uśmierzenia wzburzonych uczuć, zbliżył się do Hejwarda z miną pełną powagi i godności.
— Masz podobno majorze, — rzecze, — powiedzieć mi cóś od markiza Montkalma?
Dunkan zadrżał na to pytanie, bo poselstwo zupełnie mu wyleciało z głowy; lecz natychmiast zebrawszy myśli, chociaż z lekkiem pomięszaniem zaczął zdawać sprawę przed naczelnikiem. Nie widzimy potrzeby rozwodzić się nad tém, jak zręcznie, a razem grzecznie jenerał francuzki potrafił zbyć Hejwarda, i również grzecznie, lecz niewątpliwie dał mu do zrozumienia, że jeżeli komendant William Henryka, chce dowiedzieć się o powodach zagajonego poselstwa, niech albo sam wyjdzie na oznaczone miejsce, albo postanowi obejśdź się bez tego.
Kiedy major powtarzał swoję rozmowę z wodzem nieprzyjacielskim, wzruszenia przez miłość ojcowską obudzone w półkowniku, nieznacznie ustępowały miejsca uczuciom żołnierza, i nim Dunkan skończył mówić, już znikł ojciec, a tylko został przed nim oburzony i gniewny komendant twierdzy William Henryka.
— Z tego co mi nagadałeś majorze, możnaby zrobić cały foliał uwag nad grzecznością francuzka, — odezwał się starzec tonem pokazującym ile go dotknął postępek markiza. — Widzisz go jaki jegomość! wzywa mię dla pomówienia, a kiedy posyłam zastępcę, ze wszech miar zdolnego, bo mimo twą młodość takim jesteś Dunkanie, on nie chce się objaśnić i każe mi wszystko zgadywać!
— Może on o tym zastępcy nie ma tak dobrego rozumienia, jakie pan mieć raczysz, — rzecze major z uśmiechem. — Zresztą wezwanie to, które obowiązany jestem powtórzyć panu, ściąga się do głównego komendanta, nie zaś podwładnego oficera załogi.
— Dobrze, mój panie, — odpowiedział Munro, — ale czyliż zastępca nie ma władzy i dostojności tego, czyim jest reprezentantem? Chce mu się koniecznie mówić ze mną samym. Dalibóg bierze mię ochota, zadość mu uczynić, chociażby dla tego tylko żeby mimo liczbę jego wojska i usilność namowy, pokazać niestrwożoną postawę nasze. Byłby to krok polityki niezgorszy podobno, majorze?
Dunkan uważając za rzecz największej wagi dowiedzieć się czém prędzej, co zawierał list niesiony przez strzelca, chwycił się tej myśli.
— Nic pewniejszego — rzecze, — obojętność i spokojność nasza, wcale nie dodałaby mu zaufania.
— Nigdy większej prawdy powiedzieć nie mogłeś. Chciałbym żeby on wśrzód dnia, i to szturmując przyszedł obejrzeć naszę twierdzę, co lepiej daje poznać, czy nieprzyjaciel umie stawić czoło, i co wolałbym niż jego teraźniejszy sposób bombardowania. Ten wasz Pan Woban przez swoję praktykę nowomodną, zniszczył zupełnie piękność sztuki wojennej. Przodkowie nasi gardzili tym scientyficznem tchórzostwem.
— Może to bydź prawda; ale jesteśmy teraz zmuszeni opierać się tą samą bronią, jakiej przeciw nam używają. Co pan myślisz względem wezwania Montkalma?
— Obaczę się z panem Francuzem, obaczę się z nim bez bojaźni i zwłóki, jak przystało na wiernego sługę Jego Królewskiej Mości mojego Pana. Idź majorze Hejwąrdzie, każ muzyce dać hasło i poszlij trębacza z oznajmieniem, że wyjdę spotkać markiza na oznaczonem miejscu. Ja zaraz udam się tam z orszakiem, bo cześć należy się temu, kto piastuje cześć swojego króla. Ale słuchaj Dunkanie, — dodał cichszym głosem, chociaż prócz nich nie było wiecej nikogo, — nieszkodziłoby na przypadek jakiej zdrady mieć pomoc blizko.
Hejward rad z rozkazu, wyszedł natychmiast i pośpieszył czynić potrzebne urządzenia, ponieważ wieczór już się zbliżał. W kilka minut wyprawiwszy do obozu Francuzów trębacza z chorągwią białą dla oznajmienia, ze komendant twierdzy wkrótce przybędzie, wziął mały oddział żołnierzy zbrojnych i udał się z nimi do furtki, gdzie już Munro czekał na niego. Po zwyczajnych obrządkach wojskowych, stary półkownik i młody jego towarzysz opatrzeni w konwoj wyszli za wały.
Zaledwo na pięćdziesiąt kroków oddalili się od wież swoich, z doliny, albo raczej wąwozu ciągnącego się wzdłuż płaszczyzny między twierdzą a bateryami wojsk nieprzyjacielskich, ukazał się niewielki orszak jenerała francuzkicgo. Munro idąc na spotkanie przeciwnika, przybrał zimną postawę i mierzony krok żołnierza, lecz skoro postrzegł białe pióra pływające nad kapeluszem Montkalma, zaiskrzyły się mu oczy i odrodził się w nim ogień lat młodych.
— Powiedz naszym, majorze, — rzecze z cicha do Dunkana, — niech się mają na baczności i będą gotowi za pierwszym znakiem użyć broni, bo co można wierzyć tym Francuzom? Tymczasem nie pokazujmy przed nimi najmniejszej trwogi. Rozumiesz mię, Hejwardzie?
Turkot bębnów francuzkich, nie pozwolił mu mówić dłużej; kazał na to hasło odpowiedzieć podobnież; obie strony wysłały po jednym oficerze z chorągwią białą, i ostróżny Szkot zatrzymał się na miejscu. Montkalm w postawie pełnej wdzięku zbliżył się do grona nieprzyjaciół i starego ich wodza powitał, zdjęty kapelusz spuszczając tak nizko, że aż kita dotknęła się ziemi. Powierzchowność Munra mogła bydź bardziej męzka i wspaniała; ale brakowało mu ukształcenia i ujmującej grzeczności jenenerała francuzkiego. Obadwa przez niejakiś czas w milczeniu z ciekawością przypatrywali się jeden drugiemu, nakoniec Montkalm odezwał się pierwszy, jak tego wymagał wyższy jego stopień i przedmiot zobopólnego ich przybycia.
Zrobiwszy grzeczność Munrowi, a do Hejwarda uśmiechnąwszy się mile, jak do znajomego, przemówił do niego po francuzku:
— Cieszę się niezmiernie, ze widzę tu pana; obecność pańska uwolni nas od pośrzednictwa zwyczajnego tłumacza, bo jeśli raczysz zastąpić jego, tak będę pewnym, jak gdybym sam wprost mówił.
Dunkan na tę grzeczność odpowiedział tylko skłonieniem głowy, a Montkalm, obróciwszy się do swoich żołnierzy, którzy na wzór angielskich uszykowali się za swoim wodzem, rzekł dając znak ręką:
— Odstąpcie, dzieci; bardzo duszno, odstąpcie trochę.
Hejward nim wzajemnie dał ten dowód ufności, rzucił okiem w koło równiny i nie bez strwożenia się postrzegł pod lasem liczne gromady dzikich, ciekawie przypatrujących się rozmowie naczelników.
— Pan Montkalm łatwo uzna różnicę naszego położenia, — rzecze z niejakiemś pomieszaniem Wskazując mu hordy sprzymierzeńców jego. — Oddalając nasz konwoj zdalibyśmy się na łaskę najniebezpieczniejszych nieprzyjaciół.
— Mój panie, — rzecze Montkalm dobitnie, i kładąc rękę na sercu; — zaręczam pana słowem honoru szlachcica francuzkiego, zdaje się że tego dosyć.
— Aż nadto dosyć, — odpowiedział Dunkan, a potém odwróciwszy się do oficera dowodzącego konwojem, dodał: — Proszę cofnąć się, żebyśmy mogli rozmawiać niesłyszani, i czekać dalszych rozkazów.
Ponieważ cała ta rozmowa odbywała się po francuzku, Munro nie rozumiał ani słowa, i z widoczną niechęcią patrząc na oddalanie się swoich żołnierzy, natychmiast zapytał o przyczynę.
— Czyliż nie jest naszym interesem, nieokazywać najmniejszej nieufności? — odpowiedział Hejward. — Pan Montkalm honorem swoim zaręcza nam bezpieczeństwo, i dla okazania że polegamy na jego słowie, kazałem im oddalić się trochę.
— Możesz mieć słuszność, majorze; ale ja nie bardzo ufam tym wszystkim panom markizom, jak oni tytułują siebie. Dyplomata szlachectwa tak są spospolitowane w ich kraju, iż niekoniecznie wyobrażenie honoru łączyć z niemi można.
— Zapominasz pan, że mamy rzecz z oficerem, który równie w Europie jak w Ameryce tyle się odznaczył. Niepowinniśmy, zdaje się, lękać się człowieka, ze słusznie nabytej sławy znanego powszechnie.
Stary wódz dał znak iż przestaje na tém, lecz surowy wyraz jego twarzy nie zapowiadał najmniejszego ustąpienia nieufności, pochodzącej raczej z narodowej nienawiści ku Francuzom, niżeli z jakiejkolwiek zewnętrznej przyczyny. Montkalm cierpliwie czekał końca tej rozprawki, odbywającej się po angielsku, i z cicha, a potem zbliżywszy się do obu oficerów angielskich, zagaił rzecz w następny sposób.
— Życzyłem sobie widzieć się z naczelnikiem pańskim, — rzecze do Hejwarda, — w nadziei iż da się przekonać, że wszystko uczynił co honor królewski mógł wymagać po nim, a teraz zechce pojśdź za radą ludzkości. Nigdy nie przestanę oddawać mu świadectwa, że trzymał się najdzielniej i póty bronił twierdzy, póki tylko miał nadzieję pomyślnego końca obrony.
Skoro te słowa wytłumaczone zostały, Munro odpowiedział z godnością i dosyć grzecznie:
— Jakąkolwiek cenę przywiązuję do tego świadectwa pana Montkalma; zawsze będzie mi zaszczytniej kiedy wiece} zasłużę na nię.
Montkalm z uśmiechem wysłuchał tłumaczenia tej odpowiedzi i zaraz dodał:
— Co się ofiaruje słusznie cenionemu męztwu, to próżnej uporczywości odmówione bydź, może. Czy nie zechce pan półkownik sam obejrzeć mojego obozu, policzyć wojska, i przekonać się o niepodobieństwie dłuższego odporu?
— Ja wiem że królowi francuzkiemu nie zbywa na żołnierzach, — odpowiedział Szkot nieugięty, skoro tylko Dunkan skończył mu tłumaczyć; — ale i mój monarcha ma niemniej waleczne, wierne i liczne wojska.
— Które na nieszczęście nie znajdują się tutaj; — zawołał uniesiony zapałem Montkalm, wprzód nim Dunkan odegrał rolę tłumacza. — Są w wojnie zrządzenia losu, którym człowiek mężny, powinien umieć poddawać się tak odważnie, jak stawi czoło nieprzyjaciołóm.
— Gdybym wiedział, ze pan Montkalm tak dobrze umie po angielsku, nie zadawałbym sobie pracy ladajako tłumaczyć mojemu naczelnikowi słowa jego, — odezwał się Dunkan tonem wymówki, gdyż wnet przyszła mu na myśl rozmowa, jaką przed chwilą prowadził z Munro.
— Przepraszam pana, — odpowiedział jenerał francuzki, — wcale co innego jest rozumieć słów kilka, a co innego mówić językiem jakim. Dla tego też będę prosił, żebyś pan był łaskaw dalej służyć mi za tłumacza. Te góry, — dodał po chwili milczenia, — dają nam zupełną sposobność przypatrzenia się warowni, i śmiem powiedzieć, że znam jej słabość tak dobrze jak państwo sami.
— Proszę pytać jenerała, — rzecze Munro dumnie; — — czy teleskopy jego sięgają aż za Hudson i czy nie widział wybierających się w pochód wojsk Weba.
— Niechaj jenerał Web sam na to pytanie odpowie, — odparł markiz podając Munrowi list otworzony. — Pismo to przekona pana, ze dla obrotów wojsk tych mogę bydź spokojny.
Stary wojownik nie czekając póki Hejward wytłumaczy mu co powiedziano, chwycił list z pośpiechem, pokazującym ile przywiązywał wagi do zawartej w nim treści; lecz zaledwo przebiegł go oczyma, zmieniła się cała twarz jego, usta drzeć zaczęły, upuścił z rąk papier i skłonił głowę na piersi.
Dunkan podjął list z ziemi i przejrzał go nie prosząc o pozwolenie, a pierwszy rzut oka odkrył mu wiadomość okrutną. Wspólny ich naczelnik, jenerał Web, daleki od zagrzewania do wytrwałego oporu, w jasnych i najwyraźniejszych słowach, radził poddać się natychmiast, kładąc przyczynę iż ani jednego żołnierza w pomoc przysłać nie może.
— Nie masz tu ani pomyłki ani podstęp pu — rzecze Hejward przeglądając list z nową uwagą: — pieczęć i podpis Weba; jest to list przejęty.
— Jestem więc opuszczony, zdradzony! — zawołał Munro z żalem. — Web chce okryć hańbą włos ten osiwiały w dniach sławy; chce zlać wstyd na głowę, która nigdy splamiona nie była.
— Nie mów pan tak! — odezwał się Dunkan z zapałem; — mamy jeszcze w swoim ręku naszę twierdzę i nasz honor. Brońmy się do śmierci i tak drogo przedajmy życie, żeby nieprzyjaciel musiał wyznać, iż ten tryumf ciężko opłacił.
— Dziękuję ci młodzieńcze, — rzecze starzec wychodząc z niejakiegoś stanu osłupienia; — ty przypomniałeś teraz Munrowi jego powinność. Wracajmy do twierdzy i wykopmy sobie mogiły za wałami naszymi!
— Panowie, — rzecze Montkalm przystępując do nich z widocznem wzruszeniem i wspaniałością uprzejmą; — mało znacie Ludwika de Sę Weran, jeżeli sądzicie że tego listu zechce użyć na poniżenie walecznych żołnierzy i zhańbienie samego siebie. Chciejcie przynajmniej przed odejściem wysłuchać, jakie wam podaję warunki kapitulacyi.
— Co tam gada ten Francuz? — zapytał weteran z pogardliwą wyniosłością. — Czy się chlubi z tego, że wziął w niewolą posłańca niosącego list z głównej kwatery? Powiedz mu majorze, że jeżeli chce swemi pogróżkami nieprzyjaciół przestraszyć, niech odstąpi od William Henryka, a idzie obledz twierdzę Edwarda.
Dunkan wytłumaczył mu co mówił markiz.
— Gotowi jesteśmy słuchać co pan Montkalm nam powie, — rzecze Munro łagodniej.
— W żaden sposób państwo nie możecie utrzymać twierdzy, — odpowiedział jenerał francuzki; — a interes mojego króla wymaga, żeby ona była zniesiona. Lecz co do was samych, i walecznych towarzyszów waszych, wszystko co kołnierzowi może bydź drogie, zostawione wam będzie.
— Chorągwie? — zapytał Hejward.
— Odniesiecie je do Anglii jako dowod żeście walecznie ich bronili.
— Oręż?
— Zostanie przy was. Nikt lepiej nim władać nie potrafi.
— A co do oddania twierdzy i naszego wyjścia?
— Wszystko uskuteczni się w sposób najzaszczytniejszy dla was i jak sami zechcecie.
Dunkan wytłumaczył te obietnice swojemu naczelnikowi. Munro słuchał go z zadziwieniem widoczném, a potém żywo wzruszony tak nadspodziewanym postępkiem wspaniałomyślności, zawołał:
— Idź z nim Dunkanie, idź i ułoż warunki poddania się twierdzy. Ten twój markiz prawdziwie godzien bydź markizem. Otoż dożyłem widzieć w starości dwie trudne do uwierzenia rzeczy. Anglik odmawia pomocy towarzyszowi broni; Francuz tak jest honorowy, że nie chce nadużywać odniesionych korzyści.
To rzekłszy, stary wojownik schylił znowu głowę na piersi, ukłonił się markizowi i że swoim orszakiem wrócił do twierdzy, gdzie sam widok smutnej i strapionej jego postawy uwiadomił załogę z niepomyślnym wypadku rozmowy z nieprzyjacielskim wodzem.
Dunkan został dla opisania warunków i aż dopiero w północ powrócił do warowni, a po krótkiej naradzie z półkownikiem, znowu udał się do obozu Francuzów. Ogłoszono na ten czas publicznie, ze wszystkie kroki nieprzyjazne ustają, ponieważ Munro podpisał kapitulacyą, na mocy której, twierdza dnia następnego rano, ma bydź oddana nieprzyjaciołom, a załoga wyjśdź z chorągwiami, bronią i bagażami, a zatem podług wyobrażenia wojskowego, z całym swoim honorem.


ROZDZIAŁ VIII.

„Cały łańcuch sztucznie z ogniw się składa.“
Graj.

Wojska nieprzyjazne obozujące w pustyniach nad Horykanem, przepędziły noc 9 sierpnia r. 1757 prawie tak samo, jak gdyby znajdowały się na najpiękniejszém polu europejskiej bitwy: zwyciężeni w smutku i troskach; zwyciężcy w radości i tryumfie. Ale równie smutek jak radość ma swoje granice: sen rozciągający się z cieniami nocy, powoli uśmierzał wszystko; wkrótce głuchą ciszę ogromnych lasów przerywał tylko gdzie niegdzie głos młodego Francuza, na przednich strażach niedbale nucącego piosnkę, albo groźny krzyk Kto idzie! Anglika zazdrośnie strzegącego wałów do ostatniej chwili oddania twierdzy; nakoniec przyszła uroczysta godzina poprzedniczka zorzy, i żaden już znak nie objawiał, że tak wielka liczba ludzi zbrojnych oddycha na brzegach świętego jeziora.
W tej to godzinie najgłębszego milczenia, płótno zasłaniające wchód do największego namiotu Francuzów, uchyliło się zlekka, i któś u winię ty w płaszcz obszerny, wyszedł bez szmeru. Odzież ta miała zapewne tylko chronić go od wilgoci przenikliwej w lasach, lecz razem ukrywała całą jego osobę. Grenadyer stojący na straży u namiotu jenerała francuzkiego przepuścił go bez oporu i sprezentował mu broń ze zwyczajném uszanowaniem wojskowem. Nieznajomy, krokiem lekkim poszedł przez miasto namiotów ku twierdzy William Henryka. Ilekroć zdarzyło mu się pomijać którego z licznych szyldwachów, czuwających nad bezpieczeństwem obozu, na zwykłe ich pytania odpowiadał krótko i zapewne dostatecznie, bo żaden nie zatrzymywał go w drodze.
Prócz tych częstych spotkań, nic nie przerywało jego milczącej przechadzki, od przodka aż do przednich straży obozu. Nakoniec już i żołnierz stojący na punkcie najbliższym nieprzyjaciół, zawołał:
— Kto idzie?
— Swój.
— Hasło?
— Zwycięztwo, — szepnęła osoba tajemnicza, przystąpiwszy do niego tak blizko, zęby mógł usłyszeć.
— Dobrze, — odpowiedział żołnierz zarzucając znowu karabin na ramię; — ależ bardzo rano przechodzisz się mój panie.
— Trzeba bydź czujnym, moje dziecię.
W tém odsłoniła się jedna poła szerokiego płaszcza, nieznajomy przykrył ją szybko i poszedł ku warowni angielskiej, a zdumiony szyldwach nie mniej szybko z najgłębszém uszanowaniem oddawszy mu cześć żołnierską, przemówił z cicha sam do siebie:
— To prawda, dalibóg, trzeba bydź, czujnym, bo jak widzę mamy takiego kaprala, co nie śpi nigdy.
Oficer nie słyszał, albo udał ze nie słyszał tego, szedł dalej i nie wprzód zatrzymał się aż stanąwszy na piasczystym brzegu jeziora, prawie pod samą basztą zachodnią. Kilka obłoczków ciągnęło się w powietrzu i gdy jeden z nich zasłonił tarczę xięzyca, przyćmione światło ledwo z trudnością pozwalało rozróżniać przedmioty. Ostrożny przychodzień skrył się za grubym drzewem i oparty o nie, przypatrywał się pogrążonej w ciszy warowni William Henryka. Nie obojętna ciekawość jednak wodziła jego oczy: z pilną uwagą śledził gdzie są miejsca mocne lub słabe, a nawet nieufność jakaś wydawała się w jego spojrzeniach. Zaspokojony nakoniec swojém badaniem, odwrócił się ku wschodowi, z poruszeniem niecierpliwości rzucił wzrok na góry, jak gdyby gniewał się że te zbyt długo kryły pożądaną mu jutrzeńkę, i chciał odejść, lecz. cichy szelest w narożnej wieży zmienił jego zamiar.
Jakiś człowiek ukazał się na wale, wzajemnie chwil kilka przypatrywał się obozowi Francuzów, a potém podobnież rzuciwszy spojrzenie w stronę wshodnią, jak gdyby żądał lub lękał się świtu, zwrócił oczy na rozległą płaszczyznę jeziora, nakształt drugiego sklepienia niebios w miliony gwiazd przybraną. Jego postąp wysoka, jego melancholiczne zadumanie, godzina i miejsce jego przechadzki, to wszystko wspierało domysł, że był komendantem twierdzy.
Delikatność i ostróżność radziła ukrytemu widzowi oddalić się niezwłocznie, przesunął się więc na drugą stronę drzewa, żeby mógł odejść nie będąc widzianym; ale w tém znowu jakiś szelest zatrzymał go powtórnie. Szelest ten był podobny do pluskania wody, lecz razem różny od łoskotu fali, i w tymże czasie dawał się słyszeć stuk czółen uderzających się jedno o drugie. Po chwili, ciemna postać Indyanina zwolna podniósłszy się nad wodą, cicho wystąpiła na brzeg, zbliżyła się do tego samego drzewa, i wnet oficer postrzegł koniec strzelby skierowany ku baszcie, a nim dziki zdołał wystrzelić, już ręka jego była na zamku.
Indyanin tak niespodziewanym sposobem zawiedziony w swoim podłym i zdradzieckim zamiarze, wydał głos podziwienia. Oficer nic nie mówiąc wziął go za ramię i odprowadził z miejsca, gdzie rozmowa mogłaby dla obu bydź niebezpieczną. Kiedy już byli dosyć daleko, rozsłonił płaszcz, pokazał swój mundur z krzyżem Świętego Ludwika na piersiach i dawszy się poznać dzikiemu że był Montkalmem, rzekł do niego surowie:
— Co to miało znaczyć? Mój syn czy nie wie, że jego ojcowie Kanadyjscy zakopali siekierę wojny z Anglikami?
— Cóż więc pozostaje czynić Huronom? — odpowiedział Indyanin złą francuszczyzną: — żaden ich wojownik ani jednych włosów na pokazanie nie ma, a twarze blade zawierają przyjaźń między sobą.
— Ach, to Lis Chytry! Skądże ten zbytek gorliwości w przyjacielu, co tak niedawno był nieprzyjacielem naszym! Wiele słońc zaszło od czasu jak Lis trzymał się angielskiego słupa wojny?
— Gdzie jest teraz słońce? Za górami, czarne i zimne; ale kiedy powróci będzie światłe i gorące; Lis Chytry jest słońcem swojego pokolenia. Wiele gór i obłoków było między nim a jego narodem; ale teraz świeci i na niebie chmur nie masz.
— Ja bardzo dobrze widzę, ze Lis jak chce włada swoimi braćmi, bo wczoraj obdzierał im głowy, a dziś słuchają go przy ognisko rady.
— Magua wielki wódz.
— Niechże on tego dowiedzie dając przy-pf kład swojemu narodowi dobrego postępowania z nowymi przyjaciółmi naszymi.
— Na co wódz Kanadyjskich ojców naszych, młodych wojowników swoich przyprowadził w te lasy? Na co kazał armatom strzelać do tego domu z ziemi?
— Żeby go wziąść. Kraj ten należy do mojego pana i kazał on waszym ojcom Kanadyjskim wypędzić z niego Anglików. Oni zgodzili się ustąpić, i teraz nie uważa już ich za nieprzyjaciół.
— Dobrze; a Magua na to odkopał siekierę, żeby ją w krwi zbroczyć. Teraz ona światła, a jak będzie czerwona, zgodzi się znowu ją zakopać.
— Ale Magua nie powinien plamić krwi białej lilii francuzkiej. Nieprzyjaciele wielkiego króla panującego za jeziorem wód słonych, powinni bydź nieprzyjaciółmi Huronów; a przyjaciele przyjaciółmi.
— Przyjaciółmi! — powtórzył Indyanin z gorzkim uśmiechem; — niech ojciec Magui, pozwoli jemu swojej ręki.
Montkalm wiedząc ze dla utrzymania wziętości jaką miał u narodów dzikich, więcej trzeba było ulegać niż używać władzy, podał mu rękę chociaż ze wstrętem. Magua chwycił ją i przyłożywszy palec jenerała do głębokiej blizny w śrzodku swoich piersi, zapytał tonem tryumfującym:
— Czy mój ojciec poznaje co to jest takiego?
— Któryżby wojownik tego nie poznał? Jest to znak od ołowianej kuli.
— A to? — rzekł potem Indyanin pokazując mu nagie swe plecy; gdyż prócz pasa i mokkasinów nie miał innej odzieży.
— To? Któż to tak nielitościwie skrzywdził mojego syna?
— Magua miał bardzo twardą pościel w wigwamach Anglików, i od niej te znaki.
Dziki znowu uśmiechnął się gorzko, lecz uśmiech ten nie skrył zajadłości barbarzyńskiej. Nakoniec pohamowawszy wzruszenie, przybrał ponurą godność wodza Indyjskiego i dodał:
— Idź, powiedz młodym wojownikom swoim że mają pokoj! Lis Chytry wie co Hurouom po wiedzieć.
Nie racząc rozmawiać dłużej, ani czekać odpowiedzi, wziął swoję strzelbę pod pachę i poszedł do lasu, gdzie obozowali jego rodacy. Po drodze liczne pikiety pytały go: Kto idzie? nie odpowiadał żadnej, i temu tylko był winien życie, iż żołnierze znali upor Indyan Kanadyjskich i zaciętą hardość dzikich.
Montkalm stał jeszcze czas niejakiś na miejscu, gdzie go Magua porzucił. Świeży przykład nieugiętego charakteru sprzymierzeńców dzikich, przykre obudził w nim uwagi. Przypomniał, że już jedno okropne zdarzenie w okoliczności podobnej do obecnej splamiło jego imię, i żywo uczuł, jaką odpowiedzialność bierze ten na siebie, kto byleby osiągnąć cel zamierzony, nie dba o wybór śrzodków; jak niebezpiecznie jest używać narzędzia, nie będąc pewnym czy jego skutki umiarkować się dadzą!
Lecz nakoniec wszystkie te myśli uznał za słabość w chwili tryumfu; powrócił do swego namiotu i ponieważ dzień zaczynał już świtać, kazał biciem w bębny obudzić całe wojsko.


ROZDZIAŁ IX.
„O! tak srogich tygrysów, Hirkanija nie ma“
Szekspir.

Jak tylko bębny francuzkie odezwały się w obozie, natychmiast angielskie odpowiedziały im w twierdzy; a tejże chwili prawie, mocny dźwięk muzyki wojskowej, rozlegając się po całej dolinie, zagłuszył ich łoskot. Trąby i puzany zwyciężców nie przestawały grać wesoło aż póki żołnierze co do ostatniego nie stanęli pod bronią; lecz skoro piszczałki na wałach dały hasło poddania się twierdzy, wszystko ucichło w obozie.
Tymczasem weszło słońce i rzuciło blask na świetną broń szyków francuzkich, czekających jenerała. Kapitulacya wiadoma powszechnie, dopiero została ogłoszona urzędowie i oddział wojska przeznaczony do zajęcia bram pozyskanej twierdzy, przeciągnął mimo wodza. Przygotowania poprzedzające przejście warowni w obce ręce, odbywały się z obustron, lecz podług różnych okoliczności, różny stawiły obraz.
Na dany rozkaz ustąpienia z twierdzy, po wszystkich szeregach angielsko-amerykańskich dał się widzieć nagły i niechętny ruch do pochodu. Żołnierze z miną ponury zarzucali na ramię broń nienabitą i szykowali się spiesznie, a z ich twarzy i postaci można było wyczytać, że długim oporem rozjątrzeni na nieprzyjaciela, czekali tylko zręczności do zemszczenia się za obrazę wyrządzoną ich dumie, chociaż wolność wyjścia ze wszelką czcią wojskową, powinna była łagodzić to uczucie poniżenia. Kobiety i dzieci biegały tu i ówdzie, już znosząc lekkie ostatki ich bagażów, już szukając między szeregami tych, na których opiece rachować mogły.
Munro ukazał się pośrzód wojsk swoich w mężnej, ale smutnej postawie. Jakkolwiek starał się utrzymywać pozor niezachwianej wytrwałości żołnierza, łatwo dawało się widzieć, że niespodziewana utrata twierdzy rozdarła mu serce.
Hejward mocno był wzruszony; czynnie jednak spełniał swa powinność i potem zbliżył się do starca z zapytaniem: czyliby nie miał jeszcze czego mu polecić.
Munro dwa tylko wymówił słowa: Moje córki! Ale jakże wiele znaczącym głosem!
— Mój Boże! — zawołał Dunkan; — alboż jeszcze nie zrobiono rozporządzenia względem ich wyjazdu?
— Dzisiaj jestem żołnierzem tylko, majorze, — odpowiedział weteran, — wszyscy których tu widzisz koło mnie, nie sąż mojemi dziećmi?
Tego było dosyć Hejwardowi. Nie tracąc ani chwili coraz droższego czasu, pobiegł do mieszkania zajmowanego niegdyś przez komendanta szukać jego córek. Obie były już na progu przygotowane do podróży i otoczone tłumem szlochających kobiet, które zebrały się tutaj, jak gdyby instynkt jakiś im radził, że w tém miejscu znajdą najpewniejszą opiekę. Kora chociaż blada i niespokojna, nic jednak nie straciła odwagi; ale czerwone i podbrzękłe oczy Aliny, świadczyły ile łez wylała. Obie z nietajoną radością ujrzały młodego oficera i Kora przeciw swemu zwyczajowi pierwsza przemówiła do niego.
— Twierdza stracona, — rzecze z posępnym uśmiechem; — przynajmniej spodziewam się że honor nam został.
— Owszem, nigdy niebył świetniejszy jak teraz! — zawołał Hejward. — Ale droga miss Munro, czas mniej troszczyć się o innych, a więcej o siebie. Zwyczaj wojskowy i honor, ten sam honor, który tak umiesz cenić, nakazuje półkownikowi i mnie, przynajmniej do pewnej odległości iść na czele wojska; gdzież teraz wśrzód zamieszania i nieładu znaleść kogokolwiek, coby mógł opiekować się wami?
— Nie potrzeba nam nikogo, — odpowiedziała Kora: — któż, będzie śmiał znieważyć albo skrzywdzić córki takiego ojca i w takiej chwili?
— Nie chciałbym jednak za dowództwo nad najlepszym półkiem, zostawić was samych; — odparł major oglądając się na około i nie postrzegając nikogo prócz kobiét i kilkorga dzieci. — Pamiętaj że nasza Alina nie ma tyle mocy ducha, a Bóg wie jakie okropności spotkać ją mogą!
— Możesz mieć słuszność, majorze, — znowu przemówiła Kora, uśmiechając się smutniej jeszcze niż pierwej; — ale słuchaj: przypadek zdarza nam przyjaciela, którego jak powiadasz, nam potrzeba.
Major zamilkł i zaraz poznał o kim to mówiła. Przeciągła i poważna nóta pieśni świętych, powszechnie znajoma w osadach ku wschodowi położonych, obiła się o jego uszy. Pobiegł na miejsce skąd ten głos wychodził i znalazł tego, kogo spodziewał się znaleść.
W przyległym domu opuszczonym już przez mieszkańców, Dawid Gamma siedząc przy stole plecami do drzwi, gorliwie wywodził pobożne tony. Dunkań stał za nim póki ostatni spadek miarowego zniżania się jego ręki nie zapowiedział końca sztrofy, a potem uderzywszy go zlekka po ramieniu dla zwrócenia na się uwagi, krótko objaśnił czego żądał.
— Bardzo chętnie, — odpowiedział poczciwy uczeń króla proroka. — Sama melodya i harmonija wydaje się w tych dwóch młodych damach; a przy tem kiedy razem byliśmy w niebezpieczeństwach tak wielkich, słuszna też, żebyśmy razem odbywali podróż w pokoju. Zaraz pójdę do nich jak skończę modlitwę poranną: tylko jeszcze Chwała Ojcu dośpiewać potrzeba. Może prześpiewamy razem? Nóta nie trudna: jestto właśnie ta, którą znają wszyscy pod imieniem Sutwela.
To rzekłszy Dawid otworzył książkę i przegrawszy na swoim instrumencie dla dobrania tonu, zaczął śpiewać tak pilnie, iż Hejward musiał czekać póki nie skończy, a nareszcie kiedy już włożył okulary do futerału i książkę do kieszeni, odezwał się do niego:
— Będziesz łaskaw, przyjaciela, postrzegać żeby nikt nie ubliżył tym damom powinnego uszanowania i nie pozwalał sobie w ich obecności gawęd grubijańskich, bądź czerniących postępki ich ojca, bądź urągających jego nieszczęściu. Słudzy ich będą ci w tém pomocą.
— Bardzo chętnie, — powtórzył Dawid.
— Bydź może, — mówił dalej major, — że gdziekolwiek na drodze spotkacie jaką bandę Indyan, albo włóczęgów francuzkich: w takim razie przypomnisz im warunki kapitulacyi i pogrozisz, jeśliby tego wymagała potrzeba, zaniesieniem skargi do Montkalma. Jednego słowa będzie dosyć.
— A jeżeliby nie było dosyć, przemówię do nich innym tonem, — odpowiedział Dawid biorąc się za swoje okulary i kantyczki, z miną pobożnego zaufania. < — Mam ja tu pieśń jednę, która przy mocnym głosie i muzycznym takcie, największego zuchwalca poskromi. I natychmiast zaintonował:
„Po co poganie! ta wściekłość zawzięta?
— Dobrz! dobrze! — zawołał Hejward przerywając to napomnienie muzyczne. — Zrozumieliśmy się, i czas już żeby każdy z nas pomyślił o swoich obowiązkach.
Dawid skinął głową i obadwa poszli razem, Kora grzecznie przyjęła nowego i nieco osobliwszego opiekuna swojego, a blade policzki Aliny ożywił na chwilę, uśmiech figlarny, kiedy dziękowała majorowi za tak dobry wybór.
Dunkan odpowiedział że uczynił wszystko, co mu okoliczności pozwalały, a z resztą ponieważ najmniejszego niebezpieczeństwa spodziewać się nie należało, obecność Dawida powinna była uspokoić ją zupełnie. Przyrzekłszy na koniec połączyć się z nimi o kilka mil od Hudsonu, pośpieszył stanąć na czele wojska.
Rozkaz pochodu był już wydany i kolumny angielskie ruszały z miejsca. Bębny zagrzmiały nagle: na głos ten obie siostry wstrzęsły się i wybiegły z domu. Pierwszym widokiem, co je przeraził, były białe mundury grenadyerów francuzkich pilnujących już bram warowni, a kiedy zbliżyły się do przedmurza, zdało się im jakby obłoczek jakiś mignął w powietrzu; podniosły oczy i postrzegły nad swojemi głowami pływającą białą chorągiew Francyi.
— Prędzej, uchodźmy stąd! — zawołała Kora, — nie przystoi córkom oficera angielskiego zostawać tu dłużej.
Alina podała jej rękę: a otoczone tłumem kobiet i dzieci wcisnęły się w bramę. Oficerowie francuzcy wiedząc że były córkami komendanta, oddawali im znaki uszanowania, lecz przez delikatność uczucia wstrzymywali się od wszelkich innych grzeczności, które w podobnym razie nie mogły bydź im przyjemne.
Ponieważ ledwo wystarczało koni i powozów dla ranionych i chorych; Kora i Alina wolały iść piechotą, niżeli którego z tych nieszczęśliwych pozbawić nieodbicie potrzebnej pomocy. I tak jeszcze wielu niezupełnie ozdrowionych i słabych, musiało wlec za wojskiem wycieńczone swoje członki, gdyż nie było w pustyni żadnego śrzodka ulżenia im podróży. Wszystko jednak ciąguęło jakimkolwiek bądź sposobem: żołnierze w ponurem milczeniu, niedołężni i kalecy z jękiem i bolem, kobiéty i dzieci przejęte strachem, chociaż sam nie mogły powiedzieć jego przyczyny.
Kiedy ostatnia ta gromada opuściła twierdzę, gdzie nie było już schronienia ani dla siły uzbrojonej ani dla słabości bezbronnej, całkowity obraz rozwinął się na płaszczyźnie. W niewielkiej odległości po prawej ręce, uszykowane wojska Montkalma stojąc pod bronią przepuszczały zwyciężonych, podług umowy, ze wszelką czcią wojskową. Francuzi przypatrywali się uważnie i w milczeniu: żadne urągowisko, żadne słowo dotkliwe nie obiło się o uszy Anglików. Załoga przeszło z trzech tysięcy ludzi złożona, dwoma szeregami zmierzała do jednego punktu, skąd droga przez las szła nad Hudson. Wciąż po za całym brzegu puszczy widać było chmury Indyan jak sępów łakomie poglądających na blizką zdobycz i tylko obecnością większej siły wstrzymywanych od rzucenia się na nię. Kilku ich jednak wmięszało się między rozmaite gromady krokiem nierównym dążące za Wojskiem, gdzie także byli i opoźnieni żołnierze, mimo surowy zakaz wydalania się z szeregów: dzicy ci atoli, mieli powierzchowność spokojnych, lubo ponurych widzów.
Kiedy już przednia straż prowadzona przez Hejwarda weszła do lasu i powoli znikała z oczu, rozruch swarliwy w gromadzie niedalekiej od kobiet zwrócił uwagę Kory. Jakiś żołnierz z wojsk prowincyonalnych, za karę nieposłuszeństwa, został zagrożony utratą ciężaru, który opóźniał jego kroki. Jeden Indyanin chciał mu odebrać manatki: Amerykanin był silny i nie gotów bez oporu zrzec się własności: wszczęła się więc zwada, a wkrótce i bitwa powszechna. Sto dzikich jakby cudownie zjawiło się na tém miejscu, gdzie tylko co, ledwo dziesiątek ich było, i kiedy ci wspierali napastnika, a Amerykanie bronili towarzysza, Kora postrzegła Maguę z całą mocą swojej wymowy zdradliwej przemawiającego do rodaków. Kobiety i dzieci nie śmiejąc iść dalej, cisnęły się jedne do drugich jak stado przestraszonych owiec. Lecz wnet skoro chciwy Indyanin otrzymał czego żądał i odszedł ze zdobyczą, dzicy cofnęli się na bok, jak gdyby chcieli dać wolne przejście Amerykanom i nie mieli zamiaru turbować ich więcej.
Wszystko znowu ruszyło w drogę i przyszła kolej na kobiety pomijać Huronów. Jeden z nich postrzegłszy na przechodzącej blizko, szal żywego koloru, bez wahania się wyciągnął po niego rękę. Kobieta ta niosła dziecię przykryte końcem szalu, i bardziej z przestrachu niż w zamiarze bronienia własności, dziecko razem z szalem mocno przytuliła do piersi. Kora tylko co już chciała zawołać na nię, żeby zaspokoiła chciwość dzikiego, lecz ten opuścił szal, a porwał dziecię. Matka bez przytomności, z rospaczą wyrytą na twarzy rzuciła się do niego chcąc odebrać syna. Indyania z okrótnym uśmiechem jednę rękę wyciągnął ku niej na znak, że gotów uczynić zamianę, a w drugiej trzymając niemowlę za nogę kręcił je koło głowy, jak gdyby chciał pokazać przez to ile przywiązywał ceny do żądanego okupu.
— Na! — bierz! — oto masz! — bierz wszystko! — wołała przerażona matka ledwo mogąc oddychać, i drżącą ręką zrzucając z siebie odzienie, jakie tylko naprędzce zdjąć mogła; — bierz wszystko co mam, a oddaj mi dziecko!
W tém drugi Huron podpadł i chwycił szal na powietrzu. Dziki stratą upragnionej zdobyczy wzburzony do wściekłości, zdeptał inne sprzęty ofiarowane jemu i roztłukłszy głowę dziecka o kamień, drgające jeszcze członki rzucił matce pod nogi. Nieszczęśliwa na moment zmieniła się w posąg. Obłąkane jej oczy utkwiły się bez ruchu w martwe jestestwo, co przed chwilą na jej łonie tak mile uśmiechało się do niej.
Podniosła potém głowę w górę, jak gdyby chciała błagać nieba o pomstę nad zbójcą; lecz barbarzyniec widokiem świeżej krwi rozjuszony jeszcze bardziej, podniosł tomahawk i zdruzgotał jej czaszkę. Padła na ciało dziecka i skonała.
W tej chwili przesilenia, Magua przyłożył obie dłonie do gęby i wydał straszliwy krzyk wojny. Rozsypani po wszystkich stronach Indyanie odpowiedzieli mu na wyścigi; okropne wycie rozległo się od brzegów lasu aż do końca doliny.
Podobnie jak szybko wyskakują konie biegowe, kiedy im szranki otworzą, więcej dwóch tysięcy Indyan, w mgnieniu oka wybiegłszy z lasu rzuciło się na tylną straż wojsk angielskich, jeszcze ciągnącą przez dolinę i na rozmaite gromady, które po osobno szły za wojskiem. Nie będziemy kreślili widoku jaki odkrył się natenczas: jest on zbyt okropny. Indyanie byli uzbrojeni zupełnie; Anglicy nie spodziewali się paści: żołnierze ich nie mieli broni nabitej, a większa część osób składających ostatnie kupy, żadnego nie mogła dać oporu. Śmierć za tém grasowała wszędy i w najohydniejszej postaci. Obrona służyła tylko do rozjątrzenia drapieżności morderców. Postwili się oni nawet nad ciałami już pozbawionemi czucia. Krew płynęła strumieniem: widok jej zapalał w nich pragnienie do tego stopnia, że niektórzy uklękłszy na ziemii pili ją z roskoszą piekielną.
Wojska wyćwiczone, prędko uszykowały się w kwadrat i to je ocaliło. Chociaż wielu żołnierzy w próżnej nadziei zaspokojenia chciwych barbarzyńców pozwoliło sobie wydrzeć z rąk nienabite karabiny, żaden jednak szereg złamany nie został. Klęska rzezi spadła całkiem na bezbronne tłumy podanych.
Wśrzód takiego widoku, dwie siostry skamieniałe ze strachu, przez dziesięć minut, które wydały się im dziesięciu wiekami, stały na miejscu. Za pierwszym ciosem kobiety i dzieci z wrzaskiem skupiły się koło nich tak mocno, iż nie podobna było myśleć o ucieczce, a później kiedy tłum rozbiegł się próżno unikając niechybnej zguby, w żadna stronę nie mogły dać kroku, żeby nie wpaśdź pod tomahawki dzikich. Krzyk, jęki, płacz, narzekania i przeklęstwa, mieszały się z rykiem Indyan.
W tém Alina postrzegła wysoką postać oficera angielskiego spiesznie dążącego przez równinę ku stanowisku wojsk Montkalma. Zdało się jej, że to ich ojciec, i w istocie był to Munro. Niebaczny na wszystko co go spotkać mogło, biegł on zapytać jenerała francuzkiego, gdzie jest przyrzeczone bezpieczeństwo i domagać się pomocy, bardzo już późnej. Tomahawki jedne po drugich podnosiły się na niego, kilkadziesiąt nożów groziło mu kolejno: starzec silnem jeszcze ramieniem spokojnie odpychał ręce sięgającej po jego życie, lecz ani używał innej obrony, ani opóźniał kroku. Jego stopień, wiek i nieustraszona odwaga, takiém uszanowaniem przejmowały dzikich, i£ żaden nie śmiał zadać wymierzonego ciosa. Na szczęście przy tém, mściwy Magua szukał go natenczas w szeregach przedniej straży.
— Ojcze! Ojcze! My tutaj! — zawołała Alina poznawszy go nakoniec. — Ratuj nas kochany ojcze! ratuj ho zginiemy!
Głos ten zdolny zmiękczyć serce kamienne powtórzył się wielekroć, lecz zawsze napróżno. Ostatnim razem wszakże, zdawało się że Munro cóś usłyszał; ale ponieważ Alina padła omdlona, a Kora ze łzami rzuciła się na nię, nie mógł ich postrzedz i smutnie wstrząsnąwszy głową szedł dalej, myśląc tylko o spełnieniu tego, co powinność wymagała po nim.
— Panienki! — rzecze Dawid, który chociaż bezbronny, nie pomyślał do tąd opuścić stanowiska; — Jestto jubileusz diabłów nie przystał chrześcianom dłużej zostawać tutaj. Wstawajcie i uciekajmy.
— Uciekaj sam, staraj się ratować siebie: nam nic dopomodz nie możesz, — odpowiedziała Kora ciągle trzymając siostrę w obieciach.
Gwałtowne jej poruszenia przy tych słowach zwróciły uwagę Gammy na Alinę pozbawioną czucia. Poznał ze siostra jej nie odstąpi i znowu rzucił wzrok na szatanów roznoszących morderstwa; pierś mu się wzdęła, wyprężyła się jego postać wysoka, a ta całej twarzy widać było, że wstrzęsło nim nowe i mocne uczucie.
— Jeżeli młody pasterz Hebrajski, — rzecze do siebie — mógł dźwiękiem arfy i pienieni swoich hymnów boskich, poskromnić złego ducha Saulowego; zacóżbyśmy teraz nie sprobowali władzy muzyki świętej?
Dobywszy potém całego głosu, zaintonował pieśń pobożną z tak wysokiego tonu, że słyszano go pomimo krzyk rospaczy, jęki umierających i zwierzęce wycia zabójców.
Kilku dzikich posunęło się już do córek Munra w zamiarze obdarcia im głów i ubiorów; lecz postrzegłszy ogromną marę bez ruchu stojącą przy nich i jakby zachwyconą myślami swojego śpiewu, wstrzymali się i zaczęli słuchać. Podobała się im nieustraszona stałość, z jaką wojownik biały śpiewał swoję pieśń śmierci. Popatrzali na niego z uwielbieniem i wyrajając jedni drugim wspólne zadowolenie poszli szukać innych ofiar i innych zdobyczy.
Zagrzany i Złudzony tém powodzeniem Dawid, sądząc że wpływ świętej władzy działać zaczyna, podwoił usilność. Głos ten nadzwyczajny zastanowił jakiegoś Indyanina, który jakby nie racząc mordować lada kogo przebiegał rozmaite gromady i szukał ofiary godnej siebie. Był to Magua: zwrócił się on w tę stronę i postrzegłszy dawniejsze swe branki znowu w swojej mocy, wydał przeciągłe wycie tryumfu.
— Pódź! — zawołał potém, okrwawioną ręką chwytając Korę za suknię; — pódź do wigwamu Hurona! Czyliż ci tam nie będzie lepiej niż tutaj?
— Precz odemnie! — odpowiedziała Kord odwracając głowę.
Indyanin wyciągnął jej przed oczy zbroczoną we krwi rękę i rzekł z okrótnym uśmiechem:
— Ona czerwona; ale ta czerwoność z żył białych.
— Potworo! — zawołała nieszczęśliwa, — to ty jesteś sprawcą wszystkich tych okrócieństw!
— Magua wielki wódz, — odpowiedzią Huron tonem tryumfującym. — No cóż, czy dziewczyna czarnowłosa pójdzie za nim do jego narodu?
— Nie! nigdy! odważnie wyrzekła Kora: — zabij mię, jeśli chcesz, nasyć twoję zemstę piekielną.
Magua sięgnął po tomahawk, lecz wnet się wstrzymał, wahał się jeszcze przez chwilę, a potém jakby nagłą uderzony myślą, chwycił na ręce martwą prawie Alinę, i pobiegł ku lasowi.
— Stój! stój! — wołała Kora z obłąkanym wzrokiem pędząc się za nim, — stój nędzniku! Puść to dziecię! Cóż, więc chcesz uczynić?
Ale Lis Chytry był głuchy na to wołanie; albo raczej widział jaką własność miał ciężar będący w jego ręku, i chciał z niej korzystać.
— Poczekaj, panienko, poczekaj! — wołał ze swojej strony Dawid; — poczekaj; już moc święta działać poczyna i wkrótce uśmierzy się piekielna wrzawa.
Lecz widząc że go także niesłuchano, wierny Gamma pobiegł za rospaczającą siostrą i zacząwszy pieśń nową, podług niezbędnego zwyczaju, to podnosił to zniżał długie swe ramię. Tak przebiegli płaszczyznę śrzód umierających i martwych, mordowanych i morderców. Alina w ręku srogiego Hurona była bezpieczna; ale Kora stokroć uległaby pod ciosami rozjuszonych nieprzyjaciół, gdyby nie dziwna istota, co się przyczepiła do niej; dzicy bowiem mniemali że psalmista był obdarzony duchem szaleństwa, i to ocaliło ich oboje.
Magua przemyślny na sposoby unikania wszelkich niebezpieczeństw i pogoni, wązkim parowem wpadł do lasu, gdzie go czekały konie, które znalazł przed kilku dniami porzucone ud podróżnych. Trzymał je drugi barbarzyniec nie mniej odrażające) twarzy. Lis Chytry przewiesiwszy na jednym ciało Aliny pozbawione czucia, dał znak Korze żeby dosiadła drugiego.
Mimo okropność jaką przejmowała ją obecność tego człowieka, uczula ona niejakąś ulgę, skoro obmierzły widok morderstw znikł jej z oczu. Wsiadła na koń i wyciągnęła ręce do siostry z tak tkliwym wyrazem, że sam Magua został wzruszony i umieścił Alinę na jedném z nią siodle. Wziąwszy potém cugle szybko poprowadził w głąb lasu.
Dawid w mniemaniu dzikich i tego nawet nie wart żeby go pozbywać się uderzeniem tomahawku, widząc iż nikt o nim nie myślał, zarzucił długą swą nogę na pozostałego konia, i jako człowiek zawsze ścisły w pełnieniu wszystkiego, co sobie za powinność uważał, jechał przy nieszczęśliwych siostrach tak blizko, jak mu niedogodna droga pozwalała.
Wkrótce zaczęli wstępować pod górę, lecz ponieważ ruch jazdy, orzeźwiał powoli Alinę, Kora mając uwagę raz zajętą troskliwém staraniem koło siostry, drugi raz rozerwaną gwałtownym krzykiem podnoszącym się z doliny, nie zwalała dokąd ich prowadzono i aż, dopiéro na spłaszczonym wierzchołku skały, poznała miejsce gdzie przed kilku dniami, bardziej ludzki przewodnik uważał ich za bezpiecznych zupełnie. Tu Magua zatrzymał się i pozwolił zsiąść z koni. Zdaje się, że okropność ma niepokonaną dla ciekawości ponętę: nieszczęśliwe branki, chociaż same w najsmutniejszém położeniu, uczuły jednak chętkę spojrzeć na opłakane widowisko, rozwijające się prawie pod ich stopami.
Dzieło śmierci dokonywało się jeszcze; Huronowie ze wszech stron ścigali resztę swych ofiar, a półki francuzkie uszykowane i pod bronią stały w tém osłupieniu, które niewytłumaczone dotąd, rzuciło niestartą plamę na imię ich wodza. Dzicy póty broczyli się we krwi, póki chciwość zdobyczy nie wzięła góry nad pragnieniem rzezi. Zwolna zaczęły słabieć jęki konających, nakoniec powszechny okrzyk tryumfu barbarzyńców zatłumił wszystko.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.
OSTATNI MOHIKAN.

TOM TRZECI.[17]
ROZDZIAŁ PIERWSZY.
„Nazwij mię sobie, jak ci podobać się będzie,

Zabójcą, czy mordercą; miej tylko na względzie,
Że nie dla własnej zemsty szukam tu ofiary,

Lecz słucham praw honoru. —“
Szekspir.

Barbarzyńskie i krwawe widowisko, ledwo w słabych rysach przy końcu tomu poprzedzającego wystawione, nosi w rocznikach osad aż nadto zasłużony tytuł rzezi William Henryka. Nieco dawniej już, wypadek podobny skaził imie jenerała francuzkiego; chwalebna śmierć jego nie zdołała zatrzeć tej plamy, czas ją tylko przykrył zapomnieniem. Chociaz Montkalm poniósł zgon bohaterski na równinach Abrahama; trwa jednak zdanie, że mu brakowało tej mocy ducha, bez której nie masz wielkości prawdziwéj. Możnaby tu okazać, że szlachetność, ukształcenie i waleczność rycerska, nie są głównemi przymiotami w człowieku piastującym wielką polityczną władzę. Ale historya podobnie jak miłość, lubi wieńczyć bohaterów swoich blaskiem urojonym: potomność będzie zapewne uważała Ludwika de Sę-Weran za mężnego obrońcę kraju, a zapomni o jego nieczułości okrótnéj nad brzegami Oswego i Horykanu. Z żalem, że ten przedmiot przechodzi nasze przywileje, wróciemy do granic jakich trzymać się powinniśmy.
Ku schyłkowi trzeciego dnia od podania się twierdzy, musi jeszcze raz czytelnik towarzyszyć nam w okolice świętego jeziora. Opuściliśmy te miejsca pełne okropności i wrzawy; teraz milczenie w nich panujące, prawdziwie możnaby zwać mnożeniem śmierci. Zwycięzcy odeszli zburzywszy nawet szańce własnego obozu. Kilka tylko szałasów żołnierskich ukazywało jego stanowisko; wnętrze twierdzy oddano na pastwę płomieniom, wały wysadzono na powietrze; armaty jedne uwieziono, drugie zagwżdżono łub wyłamano ż lawet. Słowem, nieład i zniszczeli i przedstawiały się wszędy; oko nic postrzegać nie mogło, prócz zwalisk dymiących się jeszcze i nieco dalej wielu set niepogrzebionych trupów, między którymi było już kilka napoczętych od zwierząt i ptaków drapieżnych.
Sama nawet pora roku, zdawała się równie zmienioną zupełnie. Grube obłoki przejmowały ciepło i światło słoneczne i mgły, co niegdyś wznosząc się nad góry ulatywały ku północy, teraz całą wściekłością uraganu odparte na południe, rozwlekły całun posępny i przyniosły prawie listopadowe zimno. Nie widać już było na Horykanie mnóstwa żeglujących łódek; fale tylko biły gwałtownie o brzeg południowy, jak gdyby chciały piaskom wyrzucić brudne swe piany. Przezroczystość wody atoli, mogła bydź jeszcze godna podziwienia, chociaż nieodbijało się w niej nic więcej, prócz szarej chmury pokrywającej całe niebo. Z cichém i mglistém powietrzem znikł ten wdzięk szczególny, co przed kilku dniami łagodził widok nieuprawnych i dzikich okolic, a wiatr północny szumnie dmący wzdłuż plosy jeziora, nie przynosił ni dla oka, ni dla wyobraźni żadnego przedmiotu zdolnego zająć je na chwilę.
Wichry wysmaliły trawę, jak gdyby płomień przebiegł równinę. Tylko gdzie nie gdzie wznosiła się kępa zielona, zapowiadając niby przyszłą żyzność ziemi, świeżo napojonej krwią ludzką. Całe to ustronie tak wdzięczne pod pięknem, niebem i w przyjemnej perze, teraz wystawiało niejakoś alegoryczny obraz życia, na którym rażących kolorów żaden cień nie łagodził.
Lecz ten akwilon burzliwy, co ledwo pozwalał dostrzegać resztki zieloności uszłe z pod jego zamieci, nie przeszkadzał bynajmniéj widzieć prawie w około równiny, ogromnych mas skał nagich; a oko próżnoby szukało milszego widoku na niebie, gdzie zamiast świetnego błękitu, pędem leciały mgły ciemne.
Wiatr jednak dął nierównie: raz puszczał się po za ziemi z przytłumionym jękiem, jakby przemawiając cóś do zimnego ucha śmierci i drugi raz z hukiem wynosił się w powietrzne krainy, wpadał na drzewa, kruszył gałęzie i zerwane liście sypał przed sobą. W całej pustyni nie widać było żywego stworzenia prócz stada kruków, które długi czas walcząc przeciw gwałtowności burzy, przepłynęły nakoniec zielonawy ocean lasów i spuściły się na pole rzezi, szukać obmierzłej pastwy.
Jedném słowem, wszystko stawiło widok zniszczenia. Możnaby było powiedzieć, ze śmierć zakreśliła tu okręg fatalny i uderzała każdego kto śmiał go przestąpić. Po trzech dniach wszakże ustał ten zakaz i pierwszy raz od czasu, kiedy i ci którzy dopełnili, i ci którzy pozwolili dopełnić krwawy czyn morderstwa, oddalili się z tego miejsca, kilku ludzi żyjących przedsięwzięło zbliżyć się do straszliwego widowiska.
Pod wieczór wspomnionego dnia, godziną przed zachodem słońca, pięciu mężczyzn wyszedłszy z manowca wiodącego nad Hudson, zaczęło postępować ku zwaliskom twierdzy. Kroki ich zrazu były powolne i ostrożne, jak gdyby czuli wstręt zbliżyć się do śladów rzezi skończonej, lub lękali się ujrzeć widoku nowej. Hoży i lekki młodzieniec z bystry czujnością dzikiego krajowca przodkując innym, wstępował na każde wzgórze skąd mógł przeglądać okolice i znakami wskazywał towarzyszom, podług swego mniemania najprzyzwoitszą drogę. Ci jednak nie mniéj przeto mieli się na baczności. Jeden z nich, Indyanin także, szedł nieco dalej bokiem i wzrok nawykły poznawać najmniejszy ślad niebezpieczeństwa, bezprzestanku wodził po za brzegu paszczy. Trzej inni, byli biali, w odzieży takiego gatunku i koloru, jakie najlepiej odpowiadały ich śmiałemu przedsięwzięciu posuwania się za liczném i nieprzyjaźném wojskiem.
Okropne widoki co krok przedstawujące się wędrowcom, sprawiały na każdym z nich odmienne wrażenie. Ten co szedł naprzód, był jeszcze tak młody, że ilekroć w lekkim biegu przez równinę spotykał pokaleczone ofiary, nie mógł oprzeć się sile przyrodzonego uczucia, i lękając się wydać mimowolnego wzruszenia, rzucał na nie wzrok ukradkiem. Lecz starszy Indyanin niedostępny tej słabości, krokiem śmiałym i pewnym przechodził między gromadami trupów, z twarzą tak spokojną, iż łatwo dawało się widzieć, że ma nie nowina była patrzeć na podobne obrazy.
Uczucia białych także, aczkolwiek wszystkich trzech równie bolesne, w różnych piętnowały się cechach. Piérwszy z nich, chociaż jego postawa marsowa, włos wiekiem zbielony i marszczki na wyniosłem czole, świadczyły że był oswojony od dawna z okropnemi następstwami wojny; nie wstydził się jęczeć głośno, skoro jaki ślad nadzwyczajnego okrócieństwa uderzył go w oczy. Młody jego towarzysz wzdrygał się przejęty zgrozą, lecz żeby tém mocniej nie rozdrażniać czułości w starcu, usiłował uśmierzać siebie. Trzeci tylko, jakby straż tylna idący za nimi, swobodnie i bez wszelkiego względu oddawał się swoim wzrucszeniom. Żaden rys nie zmienił się na jego twarzy, suchym okiem poglądał on na widok najbardziej oburzający, lecz przez złorzeczenia i przeklectwa wynurzał swój zapęd gniewu.
W liczbie tych pięciu przechodniów, czytelnik poznał już, zapewne dwóch Mohikanów, ich białego przyjaciela Strzelca, półkownika Munra i majora Hejwarda. Nieszczęśliwy ojciec z młodzieńcem tak mocno przywiązanym do całej jego rodziny i z trzema ludźmi, którzy tak wielkie dali dowody wierności i odwagi w zdarzeniach wyżej opisanych przez nas, szedł szukać swych córek.
Unkas przebiegłszy prawie połowę drogi od lasu do zwalisk William Henryka, wydał krzyk głośny i wnet towarzysze pośpieszyli do niego na miejsce, gdzie cuchnące już ciała pomordowanych kobiet, leżały gromadnie. Jakkolwiek przykra była to czynność, Munro i Dunkan mieli odwagę przejrzeć te wszystkie mniej więcej pokaleczone trupy, żeby się zapewnić, czy nie było między niemi Kory i Aliny. Ojciec i kochanek uczuli nareszcie trochę ulgi, kiedy nie tylko nieznaleźli drogich osób szukanych z taką obawą znalezienia ich tutaj, ale nawet wśrzód resztek odzieży pozostałych od łupieztwa dzikich, niepostrzegli żadnej cząstki ich ubioru.
Nie mniej jednak przeto skazani na męczarnie prawie tak srogiej wątpliwości jak najokrutniejsza pewność, stali jeszcze w milczeniu nad przerażającą gromadą trupów, kiedy strzelec pierwszy raz od wyjścia w drogę, przemówił do swych towarzyszów.
— Nie jedno widziałem ja pole bitwy, — rzecze z twarzą zapaloną gniewem, — nie jeden raz śladem krwi szedłem mil kilkanaście; ale nigdy i nigdzie nie widziałem ręki szatańskiej wypiętnowanej tak wyraźnie jak tutaj! Zemsta jest uczuciem szczególnie Indyanóm właściwém; ale chociaż wszyscy co mię znają, wiedzy że ani kropli krwi indyjskiej nie mam w mych żyłach, muszę jednak powiedzieć teraz w obliczu nieba i Stwórcy panującego i nad tą pustynią, że byleby który z tych łotrów Francuzów, co dopuścili takiej rzezi, ukazał się mnie w mecie, o to ta strzelba niezaniedba spełnić swojej powinności, póki tylko skałka będzie dawać ognia a iskra proch zapalać. Niech sobie noża i tomahawku używają ci, którzy z natury mają zręczność do nich. Cóż mówisz, Szyngaszguku, — dodał po delawarsku, — ci Huronowie czerwoni, czy będą przed swoimi skwawami chełpili się z tego dzieła, podczas wielkich śniegów?
Błyskawica gniewu mignęła na twarzy Mohikana: wyciągnął nóż swój do połowy z pochew, lecz wnet odwróciwszy oczy przybrał znowu taką spokojność, jak gdyby nic go nie obchodziło.
— Montkalmie! Montkalmie! — mówił dalej zawzięty strzelec głosem pełnym mocy; — przyjdzie czas, powiadają księża, kiedy wszystko cośmy uczynili w ciele, odkryje się jednym razem przed oczyma wolnemi już od wszelkiej słabości ludzkiej. Biada temu kto się urodził po to, żeby zdać w ów czas rachunek z tego, co działo się na tej równinie! Ach! Jakem człowiek krwi niezmięszanej, wszak to między trupami jeden czerwony z odartą głową! Zobacz Szyngaszguku, czy nie który z tych co brakną tobie; jeżeli tak, trzeba mu sprawić pogrzeb jako walecznemu wojownikowi. Widzę z twoich oczu Sagamorze, widzę, że którykolwiek Huron odpłaci tobie życiem za życie, wprzód nim zapach krwi zwietrzeje.
Mohikan zbliżył się do skażonego trupa, przewrócił go piersiami do góry i po godle odróżniającym, sześć narodów sprzymierzonych poznawszy, że chociaż walczył pod chorągwiami Anglików, był śmiertelnym nieprzyjacielem jego pokolenia, trącił go nogą i odszedł tak obojętnie jak od psa zdechłego. Strzelec bardzo dobrze zrozumiał co znaczyło to wszystko i znowu oddając się wzruszeniom własnego gniewu, zaczął wyrzekać przeciw jenerałowi francuzkiemu.
— Sama tylko — rzecze — nieskończona mądrość i moc bez granic, ma wolą tak jednym zamachem tylu ludzi zmiatać z powierzchni ziemi; bo sam Bóg tylko wie, kiedy uderzyć, a kiedy zatrzymać rękę. I któż prócz niego potrafi nagrodzić choć jedno stworzenie które pozbawia życia? Co do mnie, mam sobie nawet za szkrupuł ubić drugiego daniela póki pierwszego nie zjem, chyba że się wybieram w daleką drogę albo na długą zasadzkę. Na polu bitwy zaś, w obec nieprzyjaciela, to co innego! Tam każdy szuka śmierci ze strzelbą lub tomahawkiem w ręku, podług tego, jak ma skórę białą lub czerwoną. Unkas, przejdź tędy, niech ten kruk spuści się na Minga. Ja wiem z doświadczenia, ze te ptaki szczególniej lubią mięso Onejdów; i pocóż im przeszkadzać?
— Hug! — zawołał młody Mohikan podnosząc się na palcach i wlepiając oczy w las będący przed nim, a wykrzyknik ten wyprawił kruka dalej pożywienia szukać.
— Cóż tam jest? — zapytał strzelec z cicha i garbiąc się jak pantera, kiedy ma rzucić się na zdobycz. — Czy nie który włóczęga Fracuz przychodzi tu obdzierać trupy, chociaż nie wiele zostawiono dla nich. Dałby to Bóg! spodziewam się źe moja danielówka prościuteńko uderzyłaby teraz.
Unkas nic nieodpowiedział, tylko rączo jak jelonek poskoczył do lasu, ułamał gałązkę cierni i zdiąwszy z niej szmatek zielonej zasłony Kory, w tryumfie wzniosł go nad głowę. Powtórny wykrzyknik młodego Mohikana i ten urywek lekkiej tkaniny, sprowadziły do niego resztę towarzyszów.
— Moja córka! — zawołał Munro głosem, przerywanym; — któż mi ją powróci?
— Unkas będzie starał się o to, — odpowiedział młody Indyanin równie skromnie jak z zapałem.
Obietnica ta i głos jakim wymówiona była, nieuczyniły żadnego wrażenia na nieszczęśliwym ojcu. Nie słysząc prawie słów Unkasa, chwycił cząstkę ubioru. Kory i ściskając ją w drżącem ręku, wodził wzrok błędny po przyległych krzakach, jak gdyby spodziewał się że one wrócą mu córkę, albo lękał się ujrzeć między niemi skrwawionych zwłok jej tylko.
— Nie widać tu trupów, — rzecze Hejward przez bojaźń przytłumionym i jakby podziemnym głosem; — zdaje się ze burza nie szła w tę stronę.
— To rzecz widoczna i jaśniejsza niż niebo teraz, — odezwał się Sokole Oko z niezachwianą swoją krwią zimną; — ale niezawodnie albo ona sama przechodziła, albo ją niesiono tędy; bo pamiętam bardzo dobrze, że na jej twarzy, którąby każdy lubił widzieć odkrytą, była zasłona podobna do tej gazy. Słusznie mówisz, Unkas, — odpowiedział potém młodemu Indyaninowi na kilka słów jego przemówionych po delawarsku, — i ja tak myślę, ona sama musiała iść tędy. Uciekała gdzieś do lasu jak daniel przepłoszony; ależ bo i któżby mając nogi czekał na miejscu żeby go zabito? Teraz szukajmy jej śladów; pewno znajdziemy; przecież musiała stąpać, a mnie się zdaje nie raz, że oczy Indyanina mogą nawet postrzedz znak w powietrzu, kędy koliber przeleciał.
— Niech cię niebo błogosławi zacny człowieku! — zawołał mocno wzruszony ojciec; — niech cię Bóg nagrodzi! Ale dokądże mogły one uciec! gdzie znajdziemy moje córki?
Tym czasem młody Mohikan czynnie już wypełniał zalecenie strzelca, i zaledwo Munro skończył pytanie, na które nie mógł spodziewać się pomyślnej odpowiedzi, nowy okrzyk radości dał się słyszeć niedaleko w lesie. Wszyscy pobiegli na to miejsce i Unkas pokazał im drugi kawałek tejże samej zasłony wiszący na gałęzi brzozy.
— Powoli! powoli! — rzecze Sokole Oko wyciągaiąc długi swój karabin, żeby wstrzymać Hejwarda; — nie potrzeba tak się zapalać: zbyteczny pośpiech łatwo zbije nas z drogi, a jeden krok nierozważny więcej godziny kłopotu przyczynić może. Jesteśmy teraz na tropie; to nic pewniejszego.
— Ależ w którą stronę za niemi iść mamy? — z niecierpliwością zapytał Hejward.
— W którą stronę iść za niem czyli raczej w którą one poszły, — odpowiedział strzelec, — to od wielu okoliczności zależy. Same jedne prędzejby szły krążąc niż prosto, i w takim razie moglibyśmy teraz tylko o mil dziesiątek znajdować się od nich; ale jeżeli poprowadzili je Huronowie albo inni dzicy sprzymierzeńcy Francuzów; tedy pewno już są blizko granic Kanady. I cóż stąd! — dodał postrzegłszy na twarzach półkownika i majora niespokojność i zmartwienie; — oto my trzej, dwaj Mohikanie i ja, mamy jeden koniec ich tropu, i chociażby o tysiąc mil musiemy dójść drugiego. Nietak prędko, Unkas, nie tak prędko! jesteś niecierpliwy jak gdybyś się w osadach urodził. Pamiętaj że lekkie nogi niegłębokie zostawują ślady.
— Hug! — wykrzyknął Szyngaszguk zajęty oglądaniem rozchylonych krzaków, przez które jak gdyby kto torował sobie drogę do lasu, i podniosłszy głowę w górę a rękę wyciągnąwszy ku ziemi, przybrał postać i minę człowieka ukazuiącego gad obrzydliwy.
— Wyraźnie tu stąpiła noga ludzka! — zawołał Dunkan przypatrując się schylony. — Przechodzono brzegiem tej kałuży; nie można wątpić o tem. Aż nadto rzecz pewna, że one są w niewoli.
— Zawsze to lepiej dla nich, niż umrzeć z głodu błądząc po lesie, a my tem pewniejsi jesteśmy, ze niestraciemy ich śladu, — spokojnie odpowiedział Sokole Oko. — Teraz gotów jestem stawić w zakład pięćdziesiąt skór bobrowych przeciw pięciudziesiąt skałek, że Mohikanie i ja, nim miesiąc upłynie znajdziemy łotrowskie wigwamy. Nachyl się, Unkas, i zobacz czy nie zrobisz co z tego mokkasina; bo to widocznie znak mokkasina, a nie trzewika.
Młody Mohikan ukląkł, z największy ostrożnością odgarnął kilka suchych liści będących mu na zawadzie, przypatrywał się śladowi tak pilnie, jak skępiec podejrzanej sztuce złota, i nakoniec powstał z mina pokazującą, że przestawał na wypadku swego badania.
— No cóż! — zapytał strzelec, — co ci tam ten ślad powiedział? Czy dowiedziałeś się czegokolwiek?
— Był tu Lis-Chytry.
— Znowu ten włóczęga przeklęty! Niepozbędziemy się go, jak widzę, aż póki danielówka moja nierozmówi się z nim po przyjacielsku.
Wiadomość ta zdała się Hejwardowi przepowiednią nowych nieszczęść; a chociaż gotów był uznać ją za prawdziwą, okazał powątpiewanie jednak, bo w tem znajdował ulgę.
— Może to jeszcze pomyłka jaka, — rzecze; — mokkasiny tak są podobne jedne do drugich.
— Mokkasiny podobne jedne do drugich! — zawołał Sokole Oko; — jest to właśnie to samo co powiedzieć, że wszyskie nogi są podobne sobie; a przecież każdy wie, że są i długie i krótkie, i szerokie i ważkie; jedni mają kostkę u wielkiego palca bardziej, drudzy mniej wydatną; nie którzy stąpają palcami, a niektórzy piętami do śrzodka. W mokkasinach nie mniej rozmaitości jak w książkach; chociaż ci co czytają książki, niekoniecznie znają się na mokkasinach. Wszystko to jest na to, aby było najlepiej, i aby każdy w tem celował, czem go przyrodzenie obdarzyło. Pozwól mi, Unkas; czy chodzi o książki, czy o mokkasiny, zawsze dwa zdania więcej znaczą niż jedno.
Nachylił się także, obejrzał ślad pilnie i wstał po kilku chwilach.
— Prawdę mówiłeś, Unkas, — rzecze; — jest to ten sam ślad który widywaliśmy tak często, polując na niego niedawno, i jak widzę łajdak nigdy nie zaniedba upić się, kiedy musie okoliczność nadarzy. Z pomiędzy was Indyan, pijacy tylko podnoszą nogę wysoko i stąpają mocno; bo tez człowiek pjany, czy on czerwony czy biały, zawsze pewniejszej potrzebuje podpory. Zupełnie ta sama szerokość i długość. Obacz i ty Sagamorze; wszak nie raz mierzyłeś ślady tego gada, kiedyśmy ścigali go od skały Glenu aż do zrzódła zdrowia.
Dopiero Szyngaszguk ukląkł z kolei, lecz spojrzał tylko i wnet powstając wymówił poważnie chociaż z cudzoziemska, słowo Magua.
— Tak, — rzecze Sokole Oko, — jużto rzecz pewna; panienka z czarnemi włosami i Magua, przechodzili tędy.
— A Alina? — zapytał Hejward z drżeniem.
— Jeszcze nie postrzegliśmy żadnego jej śladu, — odpowiedział strzelec wodząc natężony wzrok po drzewach, krzakach i ziemi. — Ale co ja tam widzę? Unkas, idź podaj mi to, co tam leży pod tym krzakiem cierniowym.
Unkas skoczył i wnet przyniósł znaleziony przedmiot, a strzelec pokazując go towarzyszom z miną wzgardliwą rozśmiał się serdecznie.
— To cacko, dudka naszego śpiewaka! rzecze, — i on więc przechodził tędy; no, będziemyż mieli ślady któremiby i ksiądz tropić potrafił. Unkas, szukaj znaków trzewika tak szerokiego i długiego, w jakimby mogła mieścić się noga zdolna utrzymać sześć stop i dwa cale niedołężnego cielska. Teraz zaczynam mieć nadzieję, ze może ten próżniak weźmie się do czego lepszego, bo już porzucił swoję gwizdałkę.
— Z tem wrszystkiem, dotrzymuje on danego słowa, — rzecze Hejward, — i przynajmniey Kora i Alina mają jeszcze przyjaciela przy sobie.
— Tak jest, — rzecze Sokole Oko spuszczane kolbę długiej swej rusznicy na ziemię, a czoło opierając na końcu lufy, z miną widocznej wzgardy; — mają przyjaciela, który będzie im gwizdał wiele zechcą. Ale czy ubije on dla nich daniela na obiad? Czy po mchu na drzewach pozna kędy iść trzeba? Czy zdejmie Huronowi głowę w ich obronie? Jeżeli z tego wszystkiego nic dokazać nie może, każdy przedrzeźniacz którego zobaczą w lesie, tyle wart co on. No cóż, Unkas, nieznajdujesz nic podobnego do śladu takiej nogi?
— Oto zdaje się że człowiek tu stąpił, — rzecze Hejward z radością chwytając powód do zmienienia nieprzyjemnej dla niego rozmowy; ponieważ bardzo był wdzięczny Dawidowi, że nie opuścił sióstr nieszczęśliwych: — jak sądzisz, czy nie ślad to przyjaciela naszego?
— Ostrożniej pan z témi liśćmi, bo zatrzesz wszystko! — zawołał strzelec. — To! jestto ślad nogi, ale nogi czarnej kosy; i tak mała to stopka na wzrost jej piękny: pięta śpiewaka zakryłaby ją całkiem.
— Gdzie? Pokażcie mnie ślad mojej córki — zawołał Munro śpiesząc przez krzaki i klękając potem żeby mógł przypatrzyć się zblizka. Chociaż krok, co ten znak zostawił był nagły i lekki, dosyć wyraźnie jednak odpiętnowała się podeszwa trzewika. Zaćmiły się oczy starca kiedy nań patrzał, a gdy powstał, Dunkan ujrzał ślad córki skropiony łzami ojca, i w obawie aby boleść wzmagająca się co raz bardziej nie pozbawiła go sił do znoszenia tylu trudów, usiłując rozerwać jego uwagę przemówił do Strzelca:
— Teraz ponieważ mamy już znaki niewątpliwe, nie traćmy daremnie czasu i ruszajmy dalej. W podobnych okolicznościach każda chwila nieszczęśliwym niewolnicom wiekiem wydawać się musi.
— Nie zawsze ten pies dochodzi daniela który najrączéj goni, —.odpowiedział Sokole Oko ciągle przypatrując się odkrytym znakom przechodu. — Wiemy że Huron włóczęga, nasz śpiewak, i czarna kosa przechodzili tędy; ale gdzież się podziała panienka, co ma światłe włosy i błękitne oczy? Chociaż szczuplejsza i mniej odważna od swojej siostry; miło wszakże ją widzieć i przyjemnie jej słuchać. Skąd to pochodzi, że nikt nie mówi o niej? Czy ona nie ma tu przyjaciół?
— Mój Boże, gdzieżby ona nie miała przyjaciół! — zawołał Dunkan z zapałem Lecz po cóż to pytanie? Alboż jej nie szukamy? Co do mnie, póty nie przestanę jej śledzić, póki nie znajdę.
— Jeżeli tak, — rzecze strzelec, — może nam wypadnie rozejść się w różne strony, bo dotąd pewna, że ona nie przechodziła, tędy. Jakkolwiek chód jej lekki, postrzeglibyśmy choć najmniejszy znaczek.
Hejward cofnął się o krok nazad i cały jego zapał ustąpił miéjsca najsmutniejszemu zwątpieniu. Strzelec pomyśliwszy chwilę, znowu zaczął mówić nie zważając zgoła na zmianę twarzy majora.
— Nie masz w lasach kobiéty, którejby noga mogła podobny ślad zostawić; jest on zatém czarnej kosy, albo jéj siostry. Dwa znalezione szmatki pokazują, że pierwsza przechodziła tędy; ale gdzież są znaki przechodu drugiej? Cóż robić; idźmy śladem jaki mamy, a potem, jeżeli nieukaże się nowy, wróciemy na równinę szukać innej drogi. Unkas, ruszaj naprzód i nie spuszczaj oka z liści suchych; ja będę uważał na krzaki. No, przyjaciele, dalej: już słońce zniża się nad góry.
— A ja? — zapytał Heiward — czy nie mogę mieć czynności jakiej?
— Pan? — rzecze strzelec śpiesząc już w ślad swoich przyjaciół czerwonych; — pan idź za nami i jeżeli zobaczysz znak jaki, strzeż się żebyś go nie zepsuł.
Ledwo upłynęło kilka minut, dwaj Indyanie zatrzymali się znowu nad jakimś śladem postrzelonym na ziemi. Ojciec i syn rozmawiali głośno, to zwracając oczy na przedmiot żwawych ich rozprawiań, to z widocznym wyrazem zadowolenia poglądając jeden na drugiego.
— Pewno znaleźli nóżkę malutką! — zawołał Sokole Oko i zapominając o przyjętym na się wydziale śledzenia, pobiegł do nich. — Co tuj macie? Jakto! byłażby to zasadzka? Eh nie! Przysięgam na najlepszą strzelbę jaka jest w tych krajach, wszakto znowu te konie, co po dwie nogi z jednej strony stawiają razem! Teraz już żadnej tajemnicy nie masz; rzecz tak jasna jak gwiazda północna o dwónastej wieczorem. Pojechali konno. Oto i sosna gdzie konie przywiązane były: ziemia wydeptana w koło; a ot i wielka ścieszka idąca na północ ku granicom Kanady.
— Ale nie mamy żadnego dowodu, — rzecze Dunkan, — że Alina, że miss Munro młodsza była przy siestrze.
— Nie mamy, — odpowiedział strzelec, — chyba będziemy mieli w tém, ca tam dopiera młody Mohikan podniósł z ziemi. Podaj nam to Unkas, niechaj się przypatrzémy.
Hejward poznał natychmiast klejnot, który Alina lubiła nosić, i za pomocą wiernej pamięci kochanka przypomniał nawet, że go widział na jej szyi rozstając się z rana w nieszczęsny dzień rzezi. Śpiesznie ukazawszy potém towarzyszom, skrył go przy sercu tak szybko, iż strzelec myśląc że upuścił, zaczął szukać na ziemi.
— Ach! — rzecze, nadaremno czas niejakiś rozsuwając powiędłe liście kolbą swej rusznicy; — jest to pewny znak starości, kiedy wzrok tępieć zaczyna. Taka jasna błyskotka, i nie postrzedz! Cóź robić! mogę jeszcze trafnie puścić kulę ze strzelby, a tego dosyć na roztrzygnienie wszystkich moich sporów z Mingami. Jednakże chciałbym znaleść to cacko, chociażby dla tego tylko, żeby je właścicielce oddać. Byłoby to, jak ja nazywam, wybornie złączyć dwa końce długiego tropu; bo teraz rzeka Świętego Wawrzyńca, albo może już i wielkie jeziora, są między nią, a nami.
— Otóż tém bardziej niepowinniśmy się zatrzymywać, — rzecze Hejward, — prędzej, idźmy dalej.
— Młodość i gorączka jest to prawie jedno, powiadają, — odezwał się Sokole Oko Nie idziemy polować na wiewiórki, albo daniela do Horykanu wpierać: wybieramy się w drogę na wiele dni i nocy; mamy przechodzić pustynie, gdzie rzadko postaje noga ludzka. Nigdy Jndyanin nieprzedsiębierze takiej wyprawy, niepaliwszy wprzód tytuniu przy ognisku rady, i chociaż jestem człowiek biały niezmięszanej krwi bynajmniej, pochwalam ten zwyczaj, bo daje to czasu do namyślenia się i rozwagi. Wróciemy wiec nazad i tej nocy ognisko nasze rozłożym na gruzach warowni, a jutro o świtaniu rzeźwi i pokrzepieni weźmiemy się do naszej czynności jak męższyzni, a nie jak gadatliwe kobiety, albo niecierpliwe dzieci.
Z tonu i poruszeń Strzelca, Hejward poznał od razu, iż wszelkie przekładania na nicby się nie zdały; a ponieważ Munro wpadł znowu w ten stan odrętwienia, w jakim od czasu świeżo poniesionych nieszczęść zostawał ciągle i tylko wychodził z niego na chwilę, kiedy go mocne wzruszenie ocuciło; ulegając zatem potrzebie, wziął pod rękę starca i poszedł z nim za towarzyszami wracającymi już ku równinie.


ROZDZIAŁ DRUGI.
Sal: Jeżeli on ci nie zapłaci, pewno nie weźmiesz mu ciała: cóżby z niego zrobił?
Izraelita. Przynętę na ryby: nie dla zaspokojenia głodu; ele dla nasycenią zemsty.
Szekspir.

Mrok wieczorny powiększał okropność rozwalin William Henryka, kiedy pięciu wędrowców naszych przybyło do nich. Strzelec i dwaj Mohikanie żwawo zaczęli krzątać się koło przygotowań do noclegu; lecz z ich wejrzeń poważnych i surowych, łatwo można było poznać, że obmierzłe widowisko jakie mieli przed oczyma, więcej czyniło na nich wrażenia niżeliby okazać chcieli. Kilka ogorzałych balek ukośnie postawionych przy murze, miało składać cóś na kształt poddasza. Unkas skończył robotę przykrywszy je gałęźmi i wskazał palcem to doczesne mieszkanie. Hejward zrozumiał niemy wyraz młodego Indyanina, wprowadził Munra do budy, radził mu wypocząć trochę, ale sam nie zdolny zachęcił; go przykładem, wyszedł na otwarte powietrze.
Kiedy Sokole Oko i jego dwaj towarzysze przy roznieconym ogniu posilali się skromną wieczerzą, kawałkiem niedźwiedziny wędzonej; młody major wstąpił na zwaliska wieży oblane wodami Horykanu. Wiatr ustwał; fale ciszej i jednostajniej płukały piasczyste brzegi; chmury jakby zmordowane lotem gwałtownym opadły na dół widokręgu, tylko lżejsze obłoczki nakształt stada ptaków spłoszonych z wieczornego siedliska, kręciły się nad skałami i jeziorem. Gdzie nie gdzie gwiazdka podobna do promienia przeszywającego ciemny błękit nieba ukazywała się i nikła w mgle snującej się jeszcze. Czarna noc pokrywała już okoliczne góry, a rozległa płaszczyzna między niemi, zdawała się opuszczonym cmentarzem, gdzie milczenie śmierci panowało wśrzód krwawych jej ofiar.
Dunkan przypatrywał się czas niejakiś widokowi tak zgodnemu z tém wrszystkiem, co się niedawno w tych stronach działo. Raz zwracał oczy na rozwaliny warowni i widział pośrzód gruzów jasne ognisko, a przy niém dwóch Indyan i Strzelca; drugi raz poglądając ku zachodowi rozważał jak blado różowe światełko na obłokach odbite gasło nieznacznie, potém wlepił wzrok w ciemną przestrzeń napełnioną trupami.
Po chwili dał się mu słyszeć w tej stronie jakiś szmer niepojęty, tak cichy, tak tłumny, że ani go wytłumaczyć sobie nie umiał, ani brać za złudzenie nie mógł. Wstydząc się sam mimowolnej trwogi swojej, usiłował rozerwać się i zwrócił oczy na gwiazdy kołysające się w ruchomem zwierciadle jeziora, ale nie mniej przeto czujne uszy, wkrótce znowu oznajmiły mu ten szelest jakby zapowiadając żeby strzegł się niewiadomego niebezpieczeństwa jakiegoś. Natężył więc całą uwagę i wyraźnie posłyszał nakoniec tentent podobny do szybko powtarzających się stąpań:
Nie mogąc dłużej przezwyciężać swojej obawy, cichym głosem zawołał Strzelca. Sokole Oko powstał, wziął rusznicę pod pachę i poszedł do majora krokiem tak leniwym, z powierzchownością tak spokojną i niedbałą, iż łatwo można był# wnosić, ile uważał się bezpiecznym w stanowisku obraném.
— Czy słyszysz? — rzecze Hejward, kiedy strzelec zatrzymał się przy nim, — jakiś szelest na równinie; podobno że Montkalm zupełnie nieopuścił zdobytego pola.
— Jeżeli tak, to lepsze uszy niż oczy, — odpowiedział Sokole Oko i krwią najzimniejszą, żując niedżwiedzinę której pełną miał gębę. — Ja sam widziałem jak on z całém swojém wojskiem wchodził do Ty; bo panowie Francuzi lubią po najmniejszej wygranej wracać do siebie i hucznie obchodzić zwycięztwo.
— To bydź może; ale Indyanin rzadko zasypia podczas wojny i chciwość zdobyczy mogła zatrzymać tu którego Hurona, chociaż jego towarzysze odeszli. Czy nie roztropniej byłoby zgasić ogień i zaczaić się cicho. Słuchaj! Nie słyszysz jaki szmer?
— Indyanin rzadko włóczy się między trupami. W zapale i rozjuszony skory on do zabójstwa i niebardzo patrzy jakim sposobem byleby zabić; lecz kiedy już obedrze nieprzyjacielowi głowę i duszę rozłączy z ciałem, natenczas kończy się jego nieprzyjaźń i zostawuje martwych w pokoju, jaki się im należy. Ale właśnie mówiąc o duszy, jak pan sądzisz, majorze; czy czerwoni będą niegdyś w tym samym raju, co my biali?
— Zapewne, zapewne. Ach! Sadziłem że znowu ten szmer; ale to może zaszelestały liście tej brzozy.
— Co do mnie, — mówił dalej Sokole Oko od niechcenia zwróciwszy na chwilę głowę w stronę, gdzie mu Hejward ukazywał palcem; — ja sadzę ze raj musi bydź siedliskiem roskoszy, a zatem każdy będzie miał w nim to, co najlepiej lubi. Jeżeli tak, tedy mniemanie czerwonych niebardzo zdaje mi się dalekie od prawdy: podług wszystkich swoich podań spodziewają sie oni tam lasów pełnych zwierzyny; a co się tyczy tego, jak ja uważam, nie wstyd byłoby i człowiekowi białemu, który ani kropli krwi zmieszanej nie ma, przepędzać sobie czas na....
— A co! słyszysz teraz?
— Słyszę, słyszę; czy zeru jest dosyć, czy mało, wilki zawsze prowadzą wojnę. Gdyby to za światła i wolnym czasem, chodziłoby tylko o to, którego skórę wybrać. Ale wracając do przyszłego życia, majorze; słyszałem nie raz na kazaniu, że w niebie jest najwyższa szczęśliwość; lecz każdy na czém innem tę szczęśliwość zakłada. Ja, naprzykład, mówiąc bez obrazy woli Opatrzności, niebardzo miałbym sobie za szczęście siedzieć cały dzień zamknięty i słuchać kazania, kiedy wrodzoną mam skłonność do polowania i ruchu.
Dunkan i sam natenczas mniemając że słyszy swar wilków, skoro mu strzelec wytłumaczył przyczynę szmeru, uspokoił się zupełnie i ciekawy na czém się skończy ta rozprawa towarzysza, zaczął uważniej go słuchać.
— Trudno jest powiedzieć, — odezwał się nareszcie, — co człowiek będzie czuł potém, kiedy ulegnie wielkiej i ostatniej zmianie.
— Byłoby to okropnie, — kończył strzelec swoje, — dla człowieka który tyle dni i nocy przepędził na wolném powietrzu. Byłoby to jedno, co usnąć przy zrzódle Hudsonu, a ocknąć się blizko wodospadu. Ale wielka to pociecha wiedzieć, że wszyscy służémy litościwemu panu, chociaż każdy swoim sposobem, i chociaż niezmierzone pustynie przedzielają nas od niego. Ach! cóż to ja słyszę?
— Alboż to nie wrzawa żerujących wilków, jak sam mówiłeś? — zapytał Dunkan.
Sokole Oko wstrząsnął głową i dał znak majorowi żeby przeszedł za nim na miejsce nieoświecone od ognia. Uczyniwszy tę ostrożność, nadstawił ucha i z natężeniem słuchałęczy nie powtórzy sic ten sam szelest co go zastanowił. Lecz gdy cała jego czujność nic nie odkryła; po kilku minutach najgłębszego milczenia, przemówił cicho do Hejwarda:
— Trzeba zawołać Unkasa: on ma zmysły Indyanina i posłyszy czego my słyszeć nie możemy, bo zawsze jestem biały i próżnobym zapierał się tego.
To rzekłszy zakrzyczał jak sowa. Na głos ten, młody Mohikan rozmawiający wtenczas z ojcem przy ogniu, zadrżał i powstał szybko. Strzelec widząc że jeszcze jakby niepewny skąd pochodziło wołanie oglądał się na wszystkie strony, powtórzył swoje hasło, a Dunkan wnet postrzegł Unkasa zbliżającego się ostrożnie.
Sokole Oko powiedział mu kilka słów w języku delawarskim; młody Indyanin uwiadomiony o co rzecz chodziła, odszedł kilka kroków, padł twarzą na ziemię i jak się Hejwardowi zdawało, w tém położeniu został bez ruchu. Po wielu minutach major zdziwiony nakoniec ze tak długo leżał w jednostajnej postawie, i ciekawy jakimby sposobem odbywał zlecone sobie podsłuchy, zbliżył się do miejsca gdzie go widział ciągle; lecz z wielkiem zdumieniem nie znalazł Unkasa, a to co mu się wydawało jego ciałem rozciągnioném na ziemi, był tylko cień blizko sterczących gruzów.
— Gdzież się to podział miody Mohikan? — zapytał Strzelca wróciwszy do niego; — widziałem jak tam upadł i mógłbym przysiądz że nie powstał.
— Cyt! mów pan ciszej! Niewiadomo jakie uszy są otwarte koło nas, a pokolenie Mingów ma je niezłe. Unkas oddalił się pełznąc; już zapewne jest na polu i jeżeli który Makwa ośmieli się pokazać jemu, pozna z kim będzie miał do czynienia.
— Sądzisz więc ze Montkalm nie wszystkich swoich Indyan poprowadził z sobą? Zawołajmy naszych i przygotujmy broń; wszakże nas pięciu i żaden nigdy się nieprzyjaciela nie lękał.
— Ani waż się pan pokazać głogu, jeżeli dbasz o życie! Proszę patrzeć, jak Sagamor siedzi przy ogniu! sama ta postać, czyliż nie pokazuje wielkiego wodza indyjskiego? Gdyby tu gdzie byli włóczęgi jakie, mogliżby poznać z jego twarzy, że choć najmniejszego spodziewamy się niebezpieczeństwa?
— Ale mogliby go zobaczyć, prawie napewno mogliby go strzałą lub kulą ugodzić. Przy blasku ognia tak wyraźnie widzialny, niezawodnie pierwszy z pomiędzy nas padnie.
— Nic pewniejszego, że słusznie pan mówisz, — odpowiedział Sokole Oko, okazując tyle niespokojności, ile jeszcze dotąd widać w nim nie było; ale cóż temu poradzić? najmniejszy ruch podejrzany mógłby prędzej ściągnąć na nas nieprzyjaciół, niżelibyśmy zdołali chwycić się do obrony. Wie już on z hasła danego Unkasowi, że się coś niespodzianego dzieje; zaraz innym znakiem oznajmię mu zbliżanie się Mingów: jego natura indyjska nauczy go, co ma począć.
Strzelec przyłożył palce do gęby i wydał świst przytłumiony, a Hejward wstrzął się jak gdyby węza blizko siebie usłyszał. Szyngaszguk oparty na ręku siedział w zamyślenia, kiedy głos płazu, którego nazwisko nosił, obił się o jego uszy. Nagle a może i mimowolnie wzruszony, podniosł głowę i czarne swe oczy szybko rzucił koło siebie; lecz ten ruch nie trwał nad chwilę i żadnej innej oznaki zdziwienia lub trwogi niktby w nim nie postrzegł. Strzelba stała tuż przy nim, tomahawk dla swobodniejszego wypoczynku odczepiony od pasa leżał u nog jego; ani myślał jednak sięgnąć po nie, i znowu przybierając tęz samą co pierwej postawę, przeniósł tylko głowę na drugą rękę, jak gdyby chciał przez to dać pognać, że poruszył się z miejsca aby zmienić zmordowane ramię. Czekał potem dalszego wypadku z tą spokojnością, jakiejby nikt prócz Indyanina wymodz na sobie nie zdołał.
Gdy tak wódz Mohikanów mniej bacznym oczom mógł wydać się blizkim zdrzemania; Hejward, postrzegł jednak, że jego nozdrze bardziej były otwarte niż zawsze, głowa trochę pochylona na bok jak gdyby nastawiał ucha chcąc najlżejszy szelest posłyszeć, a wzrok krótkim i nagłym zwrotem przebiegał rozmaite przedmioty.
— Patrz pan jaki to dzielny wojownik! — szepnął Sokole Oko ściskając Dunkana za rękę; — wie on że najmniejsze skinienie zniweczyłoby naszę ostrożność i wydałoby nas wszystkich w łotrowskie ręce tych....
Przerwał mu błysk prochu i huk strzału, a rozpierzchnione iskry z ogniska napełniły powietrze w tem miejscu, gdzie jeszcze oczy Hejwarda z uwielbieniem wlepione były. Szyngaszguk podczas zamieszania zniknął, a strzelec odwiodł kurek i trzymając rusznicę na pogotowiu, czekał tylko żeby się nieprzyjaciel ukazał. Lecz zdawało się, że na tém próżném kuszeniu się ożycie Sagamora, skończyła się cała napaść. Dwa lub trzy razy zaszumiał szelest w oddalonych krzakach; ale bystry wzrok Strzelca wnet postrzegł gromadę wilków uciekających zapewne od strzału. Po kilku minutach milczenia upłynionych w niecierpliwości i trwodze, dał się słyszeć mocny plusk wody, a tuz za nim drugi huk broni ognistej.
— To strzelba Unkasa, — rzecze Sokole Oko, — znam jej huk tak dobrze, jak ojciec głos swojego dziecka. O! dobra to, strzelba; nosiłem ją długo, nim dostałem lepszą.
— Co to wszystko znaczy? — zapytał Dunkan; — zdaje się że nieprzyjaciele zaprzysięgli naszę zgubę i ciągle nas śledzą.
— Pierwszy strzał w istocie przekonywa, że nie bardzo dobrze nam życzą; ale oto ten Indyanin jest dowodem, ze nie uczynili nam nic złego, — odpowiedział Sokole Oko ukazując Szyngaszguka, który wyszedłszy z cieniu zbliżał się do nich. — No, Sagamorze, czy to Mingowie turbują nas doprawdy, czy może to tylko któryś z tych gadów wlekących się za wojskiem, co kradną czupryny trupom, żeby później chełpić się przed swojemi skwawami ile dokazywali w wyprawach przeciwko twarzom bladym?
Szyngaszguk znów zajął swoje miejsce z krwią najzimniejszą i wprzód obejrzał głównie rozbitą kulą, która była przeznaczona dla niego, a potém podniosłszy palec, wymówił jednogłoskę angielską: Hum.
— To właśnie jak ja myśliłem, — rzecze strzelec siadając przy nim, — i ponieważ pierwej on zanurzył się do jeziora, niż Unkas wystrzelił, bardzo bydź może że umknął i poszedł szczęśliwie kłamać niesłychane rzeczy o swojej zasadzce na dwóch Mohikanów i białego Strzelca; bo co naszych oficerów to pewno uważa za nic w tym razie. Mniejsza o to, niech sobie idzie! wszędzie są poczciwi ludzie, a chociaż, Bóg świadkiem, między Makwami ich najmniej; znajdzie się może i tam kilku takich, co wyszydzą chwaliburcę bredzącego przeciw rozumowi. Kula tego łotra zagwizdała tobie w uszy, Sagamorze?
Szyngaszguk spojrzał tylko odniechcenia na przestrzeloną głownię, i jakgdyby podobny wypadek nie był zdolny go wzruszyć, niezmienił swojej zimnej postawy. Unkas powrócił w tej chwili i usiadł przy ogniu, równie spokojny i obojętny jak jego ojciec.
Hejward z ciekawością i zadziwieniem śledząc oczyma wszystkie ich ruchy, gotów już był mniemać, że strzelec i dwaj Indyanie mieli tajemny sposób porozumiewania się między sobą, którego on dostrzedz nie mógł. Kiedyby bowiem młody Europejczyk w podobnym razie z pośpiechem a może i z dodatkiem, nietracąc chwili zaczął opowiadać towarzyszom najdrobniejsze szczegóły wyprawy odbytej w pociemku; młodzieniec indyjski przeciwnie, zdawało się że swoim czynnościom zostawiał mówić za siebie. Jakoż nie była to pora dla wojownika dzikiego w takiém miejscu i w takim czasie chwalić się z dzieł swoich, i pewno gdyby Hejward nie wtrącił pytania, ani słowa nie powiedzianoby o tym przedmiocie.
— Cóż się stało z naszym nieprzyjacielem, Unkasie? — zapytał go; — słyszeliśmy twój strzał i spodziewamy się ze nie strzeliłeś napróżno.
Młody Mohikan odsłonił trochę połę swego odzienia i pokazał krwawy dowód zwycięztwa: czuprynę utroczona do pasa.
Szyngaszguk pogładził ją dłonią, przypatrywał się chwilę, a potém cofając rękę z widoczną wzgardą zawołał:
— Hug! Onejda!
— Onejda! — powtórzył strzelec, i chociaż zaczynał już tracić zwykłą swą żywość żeby na podobieństwo towarzyszów przybrać pozor odrętwienia, zajrzał jednak ciekawie na obmierzłe godło tryumfu; — dla Boga! jeżeli Onejdy będą nas tropili, kiedy my tropiemy Huronów, znajdziemy się miedzy dwóma hordami czartów! No proszę, w oczach białego czupryna ta niczém się nie różni od wszystkich czupryn indyjskich, przecież Sagamor powiada że rosła na głowie Minga i nawet wymienia jego pokolenie. A ty Unkas, jak mówisz z jakiego narodu był łotr, którego tak słusznie wyprawiłeś do diabła?
Unkas podniósł oczy na Strzelca i odpowiedział mu swoim słodkim, muzycznym głosem:
— Onejda!
— Jeszcze raz Onejda! — zawołał Sokole Oko. — Co Indyanin mówi, już to pospolicie jest prawda, ale kiedy przytém drugi potwierdzi, można temu wierzyć jak słowom ewangelii świętej.
— Pomylił się nieborak, — rzecze Hejward; — wziął nas za Francuzów; nie myśliłby przyjacielowi wydzierać życia.
— Jakto! Mohikana umalowanego w narodowe barwy, wziąść za Hurona! — zawołał strzelec; — toż samo byłoby powiedzieć, że białe mundury grenadyerów Montkalma można wziąść za czerwone Anglików. Nie, nie, ten gad wiedział bardzo dobrze co robił, i nie było tu żadnej pomyłki, bo nie masz przyjaźni do stracenia między Delawarem a Mingo, mniejsza o to, czy tej, czy owej strony białych trzymają się ich pokolenia. A co się tyczy tego, chociaż Onejdy służą jego królewskiej mości, mojemu monarsze i panu, królowi angielskiemu, moja danielówka bez zastanowienia powitałaby sarniakiem ten plugawy owad, gdyby szczęście mnie dało go spotkać.
— Byłoby to naruszyć traktat i postąpić jak nie przystoi tobie.
— Kiedy człowiek długo żyje z innymi ludźmi, jeżeli nie jest łotrem, a oni są poczciwi, przyjaźń zawiązać się musi. Prawda, że chytrość białych potrafiła dziwnie zawichrzyć przyjaźń i nieprzyjaźń pokoleń; bo Huronowie i Onejdy, chociaż mówią jednym językiem, chociaż można powiedzieć, jednym są narodem, usiłują nawzajem zdzierać sobie czupryny; a Delawarowie rozdzieleni między sobą niektórzy zostali przy wielkiém ognisku swojej rady i w jednejże z Mingami potykają się sprawie, gdy tymczasem większa ich część przez wrodzoną nienawiść ku tymże samym Mingóm, wyniosła się do Kanady. Jednak człowiek czerwony nie taką ma naturę żeby uczucia swoje zmieniał za lada powiewem wiatru, i dla tego to Mohikan w takiej przyjaźni żyje z Mingiem, w jakiej człowiek biały z wężem.
— Przykro mi słyszeć to od ciebie przyjacielu; bo sądziłem zawsze, że dzicy mieszkający koło naszych osad, jedynie z tej przyczyny iż uważali nas za nadto sprawiedliwych, niechcieli wdać się zupełnie do naszych sporów.
— Dalibóg, jestto rzecz; bardzo naturalna, dawać wyższość swoim sporom nad cudzémi. Co do mnie, lubię sprawiedliwość i dla tego..... Nic, nie powiem, że nienawidzę Minga; to przeciwiłoby się i farbie i religii mojej, ale jeszcze raz powtórzę: że jeżeli moja danielówka tego łotra włóczęgę, nie przywitała sarniakiem, ciemność winna temu.
Ufny w moc swego rozumowania, bez względu ile to przekonywało tego co mu czynił zarzuty, poczciwy lecz zawzięty strzelec zwrócił głowę w inną, stronę, jakgdyby chciał położyć koniec tej rozprawie.
Hejward zbyt mało świadom sposobu, toczenia utarczek w lasach, lękając się ciągle nowej napaści jakiej, wstąpił na gruzy okopu. Nie tak działo się z Mohikanami i strzelcem. Mając bystrzejsze a długą wprawą i potrzebą wyćwiczone zmysły, równie oni byli zdolni odkryć niebezpieczeństwo, jak zapewnić się że nic im nie gromiło. Żaden z nich nie miał najmniejszej wątpliwości lub obawy i wszyscy trzej dali tego dowód, zabierając się spokojnie do złożenia rady względem dalszych swych działań. Poróżnienie narodów i nawet pokoleń, o którem dopiero Sokole Oko uczynił wzmiankę, okazywało się natenczas w najwyższym stopniu. Zerwał się potężny węzeł wspólnego języka a zatém i wspólnego początku. Skutkiem tego rozterku sześć narodów sprzymierzonych, pod ogólném nazwiskiem Mingów zajętych, mimo odwieczną nienawiść ku Delawarom stanąwszy w jednych z nimi szykach, walczyło przeciw Huronom. Delawarowie zaś byli jeszcze rozdzieleni między sobą. Przywiązanie do siedliska przodków zatrzymała Sagatnora z synem i garstką Delawarów służących w twierdzy Edwarda pod znakami angielskiemi; kiedy tymczasem większa ich część, przez nieprzyjaźń ku Mingom chwyciła się strony Montkalma i wyciągnęła w pole.
Potrzeba żeby czytelnik wiedział, jeżeli dotąd niedowiedział się o tém, ze Delawarowie albo Lenapy, uwalali siebie za pierwiastkowy szczep licznego ludu, który posiadał niegdyś wszystkie równiny i lasy w północno wschodniej stronie dzisiejszych Stanów Zjednoczonych; a między nimi Mohikanie byli najstarszém i najdostojniejszém pokoleniem.
Z doskonałą tedy znajomością interesu przeciwnych podburzeń, które przyjaciół uzbroiły przeciw przyjaciołom, a nieprzyjaciół odwiecznych skłoniły do walczenia z jednejże strony, strzelec i jego dwaj towarzysze mieli zastanawiać się nad sposobem odbywania swojej wyprawy wśrzód tylu hord dzikich, rozmaite mających skłonności i widoki. Dunkan tyle już znając zwyczaje Indyan, iż łatwo się domyślił w jakim celu ogień rozniecono na nowo, i dla czego dwaj Mohikanie, a nawet i strzelec poważnie usiedli pod baldakinem dymu, tak się umieścił, aby mógł widzieć wszystko co będą robili, i niezaniedbując mieć czujnego ucha na najmniejszy szelest, uzbrojony w cierpliwość na jaką mu wystarczało, czekał wypadku narady.
Po krótkiém milczeniu Szyngaszguk wziął lulkę z miękkiego kamienia krajowego bardzo starannie wyrobioną i mającą cybuch drewniany, popalił ją trochę, i oddał Sokolemu Oku, a ten w kilka chwil Unkasowi. Lulka trzy razy obeszła kolej nim którykolwiek z nich pomyślał przemówić. Nakoniec Szyngaszguk, jako najstarszy wiekiem i najwyższy z dostojności zabrał głos, wyłożył przedmiot narady i w nie wielu słowach spokojnie i poważnie dał swoje zdanie. Strzelec dwa razy czynił mu zarzut, Mohikan odpowiadał; ale młody Unkas słuchał z uszanowaniem i milczał, póki go Sokole Oko nie zapytał. Z tonu i poruszeń mówców Hejward wniósł, że ojciec i syn zgadzali się na jedno, a biały ich towarzysz utrzymywał przeciwnie. Spór zaczynał ożywiać się powoli i widocznie obie strony niechciały odstąpić swego mniemania.
Lecz mimo coraz bardziej wzrastający zapał tej przyjacielskiey sprzeczki, zgromadzenia chrześcijańskie najlepiej dobrane, nie wyłączając nawet synodów z samych tłumaczów słowa Bożego złożonych, mogłyby zbudować się widząc umiarkowanie, cierpliwość — i wzajemną grzeczność, trzech spierających się mieszkańców lasu. Słowa Unkasa z równą były słuchane uwagą, jak rady jego ojca przez dojrzalszy rozsądek i doświadczenie natchnione. Żaden nie wyrywał się mówić z natarczywym pośpiechem i nie pierwej zabierał głos, aż kilka chwil w milczeniu zastanowił się nad tém, co słyszał i co miał odpowiedzieć.
Słowom Mohikanów towarzyszyły poruszenia tak naturalne i dobitne, że nie trudno było Hejwardowi domyślać się ich treści. Mowa Strzelca zdawała się ciemniejszą dla niego, bo Sokole Oko przez tajemną dumę z białej swej farby, przybrał ten zimny i nieożywiony sposób tłumaczenia się, jaki mają wszystkie klassy Anglo-Amerykanów, jeżeli żadna namiętność ich nie wzrusza. Często powtarzane jes ta któremi Indyanie wyrażali rozmaite znaki pospolicie wskazujące im drogę wśrzud lasów, były dowodem, że nalegali lądem odbywać dalszę podróż; przeciwnie ręka Sokolego Oka wielekroć zwracając się ku Horykanowi mogła podawać domysł, że chciał płynąć wodą.
Zdawało się jednak jak gdyby strzelec zaczął ustępować i zdanie przeciwne jemu miało już bydź uchwalone, kiedy w en powstając nagle, zrzucił z siebie powierzchowność odrętwiałą, a chwycił się wszystkich sposobów i sprężyn wymowy indyjskiej. Zakreśliwszy naprzód w powietrzu od wschodu ku zachodowi półkole wskazujące bieg słońca, powtórzył ten znak tyle razy, ile podług jego mniemania, potrzeba’ m było dni na przebycie lasów. Ciągnąc następnie po ziemi linija długą i krętą, wyobrażał przez to trudności, jakie stawiłyby im góry i rzeki. Udaniem znużenia w. postawie i na twarzy, odmalował wiek i słabość Munra; Dunkan poznał że i o jego siłach do zniesienia tylu trudów, nie wiele trzymał, kiedy w tymże czasie wyciągając rękę dodał słowa: Dłoń Otwarta, przezwisko, które hojność majora zjednała mu u wszystkich przyjaznych pokoleń indyjskich. Naśladował potem lekki ruch łódki pędzonej wiosłami po wodzie i obok tego ociężały chód zmordowanego człowieka. Zamknął rzecz nakoniec ukazując palcem włosy Onejdy, zapewne chcąc przezto dać uczuć, że potrzeba było uchodzić czém prędzej i żadnego po sobie niezostawiać śladu.
Mohikanie słuchali poważnie, lecz z ich twarzy dawało się wyczytać, jak głębokie wrażenie czyniło na nich to wszystko, jak stopniami przekonywały się ich umysły. Pod koniec mowy Sokolego Oka każdy okres zamykali wykrzyknikiem, który u dzikich znaczy potwierdzenie lub oklask. Słowem, Szyngaszguk i jego syn nawrócili się na stronę Strzelca, odstępując swego zdania z taką prostotą, ze gdyby byli reprezentantami jakiego cywilizowanego narodu, straciliby na zawsze opiniją polityków, jako zdolni usłuchać zdrowszej rady.
Skoro tylko wyrok ustalony został, nikt już nie myślał o poprzednich sporach Sokole Oko nie rzuciwszy nawet spojrzenia koło siebie, żeby wyczytać swój tryumf w oczach towarzyszów, rozciągnął się spokojnie przy dogorewającym ogniu i wkrótce zasnął.
Ledwo dopiéro zostawieni niejakoś sami sobie Mohikanie, po tylu godzinach poświęcanych dla innych, chwycili tę chwilkę dla siebie. Szyngaszguk zrzuciwszy zimną i surwą powagę wodza indyjskiego, zaczął mówić do syna łagodnym i uprzejmym tonem przywiązanego ojca; a Unkas odpowiadał mu z czułością pełną uszanowania. Strzelec nim zasnął mógł widzieć nagłą i zupełną zmianę w obejściu się dwóch jego towarzyszów czerwonych.
Trudno jest opisać muzykę ich mowy, kiedy oddani wesołości i uczuciom wzajemnego przywiązania, rozmawili między sobą. Głos ich obu, lecz mianowicie młodzieńca, raz spadał na ton najniższy, drugi raz podnosił się do najwyższego i stawał się tak pieszczony, że go za niewieści wziąść można było. Ojciec z przyjemnością poglądając na pełne wdzięku i prawie dziecinne ruchy syna, uśmiechał się za każdą jego odpowiedzią. Tkliwy wpływ tak naturalnego uczucia spędził z twarzy Szyngaszguka wszelki ślad okrócieństwa i zdawało się że obraz śmierci na jego piersiach był raczej wymalowany dla żartu, niżeli dla straszliwej nieprzyjaciołom zapowiedzi.
Kiedy wśrzód tych miłych uciech przeleciała godzina, Sagamor oświadczył chęć wypoczynku i uwinąwszy głowę w płachtę pokrywającą jego plecy wyciągnął się na ziemi. Odtąd Unkas strzegąc się najmniejszego szelestu, zgarnął węgle żeby ogrzewały nogi ojca i poszedł szukać w rozwalinach legowiska dla siebie.
Ufność w bezpieczeństwo, jaką okazywali ludzie dzikiego sposobu życia, uspokoiła obawę Hejwarda. Nieociagał się więc pójść za ich przykładem, i daleko pierwej nim noc odbyła połowę swej drogi, wszyscy schronieni w zwaliskach William Henryka, spali snem tak głębokim, jak te ofiary barbarzyńskiej zdrady, których kości miały ta bielić się na równinie.


ROZDZIAŁ TRZECI.
„Albańska kraino!
Ty dzikich pokoleń, dzika dziedzino,
Pozwól mym oczom nasycać się tobą!
Lord Bajron..

Jeszcze niebo było usiane gwiazdnmi, kiedy Sokole Oko przyszedł budzić dwóch oficerów. Munro i Hejward Usłyszawszy szelest wprzód, nim strzelec zawołał ich pocichu, zerwali się na nogi i otrzepując odzienie wyszli z pod szałasu. Roztropny przewodnik powitał ich tylko dobitném skinieniem zalecając cichość i zbliżywszy się szepnął na ucho:
— Odmówcie państwo myślą swoję pacierze ;bo ten, do kogo idą modlitwy, równie rozumie mowę serca jednaką wszędy, jak wyrazy języka różne w każdym kraju; ale nieodzywajcie się ani słowa; bo rzadko glos białego umie zachować ton przyzwoity w lasach, jak tego już dowiódł naprzykład, ten poczwara śpiewak. Proszę iść za mną, — rzekł potém zmierzając ku rozwalinom wału: — zstąpmy tędy do rowu; tylko ostrożnie, żeby nie trącać kamieni i gruzów.
Dwaj towarzysze starali się zachować podług tych zaleceń, chociaż przyczyna tak nadzwyczajnej ostrożności dla jednego z nich była tajemnicą. Rów ze trzech, stron opasujący twierdzę, w wielu miejscach zarzucony zwaliskami budowli i murów, stawił ciężkie do przebycia zawady; jednak przy cierpliwości i odwadze potrafili zdążyć za przewodnikiem i wkrótce szli na piasczysty brzeg Horykanu.
— No, otoż tym śladem chyba kto za pomocą węchu nas dojdzie, — rzekł strzelec z zadowoleniem poglądajac na odbytą drogę — po trawie niebezpieczno iść uciekającemu, ale na drzewie i na kamieniach nie zostaje znak mokkasinów. Gdybyście państwo byli w swoich Lotach, mogłaby jeszcze pozostawać niejakaś obawa; ale mając pod podeszwami skórę danielową wyrobioną należycie, nie masz czego lękać się skał, w każdym razie prawie. Podpędź czółno dalej, Unkas; tu noga na piasku wycisnęłaby się tak łatwo, jak na maśle Holendrów nadmohawskich. Powoli! powoli! żeby czółno dna nie dotknęło; bo te łotry poznają z którego miejsca puściliśmy się na wodę.
Młody Indyanin wypełnił to wszystko, a strzelec wziąwszy deskę z pomiędzy rozwalin, oparł jednym końcem na łódce, dał znak oficerom żeby weszli po niej i umieścili się obok Szyngaszguka, a potém obejrzawszy czy niezostawili jakiego siaduj wszedł za nimi i silnym zamachem rzucił deskę daleko na gruzy rozciągające się aż do brzegu.
Mohikanie wzięli się do wioseł i kiedy już łódka znacznie oddalona od twierdzy znalazła się w grubym cieniu gór otaczających wschodni brzeg jeziora, Hejward ośmielił się przerwać milczenie.
— Dla czego wyruszyliśmy tak spiesznie i z taką ostrożnością? — zapytał Sokolego Oka.
— Gdyby krew Onejdy mogła zaczerwienić całą powierzchnią tej wody, nie pytałbyś się mię pan o to; własne oczy pańskie dałyby odpowiedź. Czy pan nie pamiętasz jaką gadzinę Unkas zabił wczoraj wieczór?
— Pamiętam bardzo dobrze; ale wszakże sam mówiłeś ze nieprzyjaciel był tylko jeden, a martwych nie masz się czego obawiać.
— Zapewne, był on natenczas jeden, kiedy strzelał; ale Indyanin z pokolenia liczącego tylu wojowników rzadko może się lękać żeby za krew jego, którykolwiek z nieprzyjaciół nie wydał wkrótce jęku skonania.
— Jednakże obecność nasza, władza półkownika Munra jest, zdaje się, dostateczną obroną przeciw zawziętości naszych sprzymierzeńców, zwłaszcza w rzeczy o nikczemnika który aż nadto zasłużył na Los jaki go spotkał. Spodziewam się że dla tak płonnej obawy nie zboczyłeś z drogi najprostszej do naszego celu?
— Czy pan sądzisz, że kula tego łotra zboczyłaby ze swojej drogi, chociażby sam, król angielski znajdował się na niej? Dla czegoź ten Francuz, co rządzi w Kanadzie, nie zakopał tomahawku Huronów, jeżeli tak łatwo białemu powściągać czerwonych, jak pan powiadasz?
Tylko co Hejward miał odpowiedzieć, Munro na wspomnienie okropnego wypadku, wydał jęk głęboki. Major zamilkł przez; wzgląd na boleść przyjaciela, lecz po chwili dał odpowiedź Sokolemu Oku poważnym i uroczystym tonem.
— Do samego Boga należy osądzić w tem Montkalma.
— Tak jest, co teraz to słusznie pan mówisz, bo tak każe religija i honor. Wcale inna rzecz, jednak, wysłać jaki półk grenadyerów na obronę ludu mordowanego przez dzikich; inna zaś pięknemi słowami skłonić rozgniewanego Indyanina, żeby zapomniał że ma strzelbę tomahawk i nóź pod ręką; chociażbyś pan na pierwszym wstępie przemówił do niego: mój synu. Ale dzięki Bogu, — dodał z właściwym sobie cichym śmiechem poglądając na brzeg William Henryka niknący już w pomroce; — muszą oni naszych śladów szukać na powierzchni wody, i chyba ze zawarłszy przymierze z rybami, dowiedzą się od nich jakie ręce robiły wiosłem, to nie przedzielemy się od tych łotrów całą długością Horykanu, wprzód nim oni się namyślą kędy nas ścigać.
— Kiedy nieprzyjaciele i za nami i przed nami, nasza podróż może bydź bardzo niebezpieczna.
— Niebezpieczna, — powtórzył Sokole Oko najspokojniej; — niezupełnie niebezpieczna; bo przy bystrych oczach i dobrych uszach zawsze możemy o kilka godzin wyprzedzać tych zbójców. A w ostatku, gdyby i przyszło do strzałów, jest ku nas trzech, co umiemy tak dobrze wziąść na cel, jak najlepsi strzelcy wojsk pańskich. Niezupełnie niebezpieczna. Nie dla tegożebyśmy nie mogli bydź natarci zblizka, jak państwo mówicie mieć utarczki; ale że nie brakuje nam nabojów i potrafiemy znaleść przystań.
Bydź może, że Hejward, który odznaczał się walecznością, mówiąc o niebezpieczeństwie, uważał je nie pod tym względem, co Sokole Oko; usiadł jednak i łódka w milczeniu wiele mil niosła ich po wodzie.
Dzień zaczynał już świtać kiedy przypływali do miejsca, gdzie niezliczone mnóstwo wysep, po większej części lasem zarosłych, pokrywa Horykan. Właśnie tędy Montkalm odpływał z wojskiem i mógł zostawić część Indyan, bądź dla przykrycia tylnej straży, bądź dla zebrania rozpierzchnionych. Zbliżali się więc tutaj; w najgłębszém milczeniu i ze wszelką zwyczajną sobie ostrożnością.
Szyngaszguk porzucił wiosło, strzelec wziął je i wspólnie z Unkasem kierował czółno w zakrętach między drobnemi wysepkami, na których lada moment mógł pokazać się nieprzyjaciel ukryty. Tymczasem oczy Mohikana bezprzestanku toczyły się od wyspy do wyspy, od krzaka do krzaku; zdawało się nawet, ze wzrok jego chciał zalecieć na wierzchołki gór nadbrzeznych i przeniknąć głąb lasów.
Hejward z podwójną bacznością, miłośnika pięknych widoków i wędrowca niespokojnego o siebie, przypatrujący się czarownym tym miejscom, zaczynał już uważać swoję obawę za próżną, gdy wtem wiosła ustały nagle na dany znak przez Szyngaszguka.
— Hug! — zawołał Unkas prawie w tejże chwili kiedy jego ojciec oznajmując o jakimś niebezpieczeństwie, stuknął zlekka po brzegu czółna.
— Cóż tam jest? — zapytał strzelec. — Jezioro stoi tak cicho, jak gdyby nigdy wiatr nie wiał, i na wiele mil mogę widzieć po za wodzie; ale niepostrzegam nawet ani kaczki.
Indyanin zwolna podniosł wiosło i wskazał niem punkt, gdzie oczy jego ciągle utkwione były. W pewnej odległości przed nimi leżała wysepka pokryta lasem; lecz zdawała się tak spokojna, jak gdyby noga ludzka nigdy jej nie zwiedziła.
— Nic nie masz prócz ziemi i wody, a widok zachwycający, — odezwał się Hejward rzuciwszy wzrok w kierunku wskazanym przez Szyngaszguka.
— Cyt, — rzecze strzelec. — Tak Sagamorze, ty nigdy nic nie robisz bez przyczyny. Jestto mgła tylko, ale mgła niezwyczajna. Czy widzisz panie majorze, parę zbierającą się nad tą wysepką? Jednak to nie para, bo bardziej wydaje się podobną do rozwlekłego obłoczku.
— To są wyziewy z wody.
— Tak powiedziałoby dziecko. Ale czy nie widzisz pan że te mniemane wyziewy są ciemniejsze w górze niż u dołu? Wyraźnie wychodzą z lasu leżącego na tamtym końcu wyspy. Ja powiadam panu że to jest dym, i podług mnie, wychodzi on z przygaszonego ogniska.
— Dobrze więc, przybijmy do wyspy i zaspokojmy naszę wątpliwość. Na tak małej wysepce nie może mieścić się liczna gromada, a nas jest pięciu.
— Jeżeli pan sądzisz o chytrości Indyan podług prawideł wyczytanych w swoich książkach, albo polegając tylko na samej przenikliwości białego, pomylisz się nie raz i włosy pańskie bardzo mogą bydź biédne.
Sokole Oko przypatrując się z większém natężeniem znakowi zapowiadającemu blizkość nieprzyjaciół, zamilkł na chwilę, a potem dodał:
— Gdyby mi wolno było odezwać się z mojém zdaniem w tej mierze, powiedziałbym, że dwa tylko pozostają nam śrzodki; pierwszy, zaniechać ścigania Huronów i wrócić nazad; a....
— Nigdy! — zawołał Hejward głośniej niżeli okoliczności pozwalały.
— Dobrze, dobrze, — rzecze strzelec dając mu znak, żeby się uciszył. — Ja sam jestem tego zdania; ale uważałem sobie za powinność podać do wyboru dwojaką radę. Kiedly tak, to ruszajmy dalej i jeżeli na tej czy na drugiej wyspie są Indyanie albo Francuzi, zobaczémy kto lepiej robić wiosłami potrafi. Słusznie ja mówię, Sagamorze?
Mohikan odpowiedział tylko nowym zamachem wiosła, a ponieważ ster łódki należał natenczas do niego, poruszenie to dostatecznie dało poznać jego zamiar, który wspierano tak dobrze, ze w kilka minut mogli już wyraźnie widzieć północny brzeg wyspy.
— Otóż macie! — rzecze strzelec. — Dym widać niewątpliwie, a co większa i dwie łodzie u brzegu. Łotry nie rzucili jeszcze oka na nas; bo jużbyśmy posłyszeli ich przeklęty krzyk wojny. No, prędzej, prędzej, przyjaciele, już i tak jesteśmy dosyć daleko od nich, prawie dalej niż kula dosięgnąć może.
Przerwał mu strzał karabinowy i kula padła do wody o kilka stop od czółna, a razem okropne wycia oznajmiły im z wyspy że są postrzeleni, i prawie tejże chwili gromada dzikich wskoczywszy naprędce do swoich łodzi, puściła się w pogoń za nimi. Widok blizkiej napaści nie zmienił ani jednego rysu na twarzach Mohikanów i strzelca; wiosła tylko silniej zaczęły działać i zdawało się że mała ich łódka jak ptak leciała po nad wodą.
— Trzymaj ich w tej odległości, Sagamorze; — rzecze strzelec bez przerwy w robieniu wiosłem i spokojnie poglądając za siebie przez ramię; — trzymaj ich w tej odległości. Huronowie w całym swoim narodzie nigdy nie mieli strzelby, coby mogła tak sięgać; a ja wiem jak moja danielówka bije.
Zapewniwszy się że łódka bez jego pomocy mogła trzymać się w przyzwoitej mecie, Sokole Oko położył wiosło, a wziął swoję długą rusznicę. Trzy razy składał się i trzy razy odbierał kolbę od twarzy, zalecając ciągle towarzyszom, żeby jeszcze bliżej przypuścili nieprzyjaciół. Nakoniec z zadowoleniem zmierzywszy oczyma przestrzeń, podwyższył rurę lewą ręką, i wziął na cel; lecz tylko co miał pociągnąć za cegieł, przeszkodził mu nagły wykrzyknik Unkasa.
— Cóż tam jeszcze? — zapytał odwracając głowę Twoje Hug! ocaliło życie Huronowi, którego miałem na celu. Czegóż tam krzyknąłeś?
Unkas nic nieodpowiadając wskazał mu tylko na wschodni brzeg jeziora, skąd inna łódź wojenna prosto zmierzała do nich. Nie potrzeba było słów na potwierdzenie tak widocznego niebezpieczeństwa. Sokole Oko natychmiast rzuciwszy strzelbę, znowu wziął się do wiosła, a Szyngaszguk skierował łódkę ku zachodowi, żeby się więcej oddalić od nowych nieprzyjaciół śpieszących za nimi z wrzaskiem wściekłości. W tej krytycznej chwili sam Munro nawet wyszedł z odrętwienia, w jakie nieszczęścia go wprawiły.
— Przybijmy do brzegu, — rzecze tonem nieustraszonego żołnierza, — wystąpmy na którakolwiek skałę i czekajmy dzikich. Niech mię Bóg broni, żebym ja sam, lub ktokolwiek co mi sprzyja, miał pokładać najmniejszą ufność w dobrej wierze Francuzów, albo ich stronników.
— Kto chce wyjśdź dobrze w sprawie z Indyanami, — odpowiedział Sokole Oko, — powinien złożyć uczucie szlachetnej dumy, a zdać się na doświadczenie ich ziomków. Skieruj się bardziej ku lądowi, Sagamorze; wyprzedzamy co raz więcej tych łotrów; ale mogą dać obrót, który nam później narobi kłopotu.
Tak się i stało: Huronowie postrzegłszy że pilnując się linii prostej zostają daleko, zwrócili się nabok i wkrótce obie łódki płynęły równolegle, ledwo o sto sążni jedna od drugiej. Dopiero niejakoś pogoń z ucieczką poszły na wyścigi. Huronowie zapewne dla tego nie dawali ognia, że byli zajęci wiosłami; lecz mieli przewagę w liczbie, a usiłowania ściganych nie mogły trwać długo. Dunkan zatrwożył się tém bardziej gdy postrzegł w tej chwili, ze strzelec z niespokojnością oglądał się w około, jak gdyby szukał nowego sposobu przyśpieszenia lub zapewnienia ucieczki.
— Oddal się jeszcze cokolwiek od słońca, Sagamorze, — rzecze Sokole Oko, — widzisz ten łotr położył wiosło, zapewne żeby wziąść strzelbę, a jeden nasz członek raniony, mógłby nas o utratę włosów przyprawić. Jeszcze na lewo, Sagamorze, zasłońmy się tą wyspą od nich.
Ten wybieg udał się pomyślnie, bo kiedy łódka poszła lewą stroną wyspy długiej i pokrytej lasera, Huronowie chcąc utrzymać się w tymże samym kierunku, musieli wziąść się w poprzek na prawo. Strzelec i jego towarzysze skryci przed okiem nieprzyjaciół podwoili usilność i tak już cudowną. Dwie współzawodniczę łódki ukazały się wreszcie na północnym końcu wyspy, jak dwa konie biegowe u kresu przegonów; lecz uciekający byli na przedzie, a Huronowie już nie w linii równoległej z nimi, ale z tyłu, chociaż w mniejszej odległości niż pierwej.
— Pokazałeś Unkas, że znasz się na łódkach, wybierając tę z pomiędzy wielu zostawionych od Huronów przy zwaliskach William Henryka, — rzecze strzelec uśmiechając się i bardziej rad z lepszości swojego czółna, niżeli z rodzącej się nadziei ujścia rąk barbarzyńców. Łotry muszą już tylko myśleć o wiosłach, a my kiedy nie ołowiem i prochem, to za pomocą płaskich kawałków drzewa ocalemy nasze włosy.
— Patrz, mają dać ognia, — zawołał Hejward w kilka chwil potem, — i ponieważ są w linii prostej, nie trudno będzie im trafić.
— Skryj się pan z półkownikiem w głąb łódki, — rzecze strzelec.
— Byłoby to zgorszeniem, gdybyśmy kryli się w chwili niebezpieczeństwa.
— Panie Boże! — zawołał Sokole Oko, — otoż to odwaga białych! Ale równie jak wiele ich postępków nie zasadza się na rozsądku. Czy pan sądzisz że Sagamor, ze Unkas, że ja sam nawet, człowiek krwi czystej, wahalibyśmy się szukać schronienia, kiedy wystawiać się nie masz potrzeby? A na cóż Francuzi otoczyli marami Kwebek, jeżeli należy zawsze walczyć w otwartém polu?
— Wszystko co mówisz, mój zacny przyjacielu, — odpowiedział Hejward, — może bydź prawda; ale zwyczaje nasze nie pozwalają nam usłuchać twojej rady.
Strzały Huronów przerwały tę rozmowę; a Hejward w tymże momencie kiedy kule świstały — im koło uszu, postrzegł że Unkas obejrzał się na niego i na Munra, żeby zobaczyć co się z nimi stało. Mimo blizkość nieprzyjaciół i własne niebezpieczeństwo, młody wojownik nie miał na twarzy innego wyrazu, prócz zadziwienia że widział ludzi dobrowolnie i bez użytku narażających swe życie.
Szyngaszguk lepiej zapewne znał przesądy białych w tym względzie; bo nieokazując najmniejszego wzruszenia, jedynie był zajęty kierowaniem biegu łódki. Tymczasem jego wiosło w samym zamachu uderzone kulą, wyleciało mu z ręki i o kilka stop przed nim padło na jezioro. Okrzyk radości dał się słyszeć wsrzód Huronów śpieszących znowu broń nabijać; lecz Unkas zakreślił półkole po wodzie swoim wiosłem i przymknął czółno do ojcowskiego, a Sagamor chwyciwszy je, podniosł w górę z tryumfem wydając wojenny okrzyk Mohikanów i pośpieszył przysparzać pędu swej łódce.
— Wąż Wielki, Długi Karabin, Jeleń Rączy, — zawołano razem na nieprzyjacielskich łodziach i zdawało się że te imiona nowym zapałem podżegły dzikich. Strzelec nieprzestając prawą ręką silnie robić wiosłem, wziął swoję danielówkę w lewą, i jakby na wzgardę nieprzyjaciołom wstrząsł nią nad głową. Na to urągowisko Huronowie odpowiedzieli naprzód wyciem wściekłości, a wnet potem tłumem wystrzałów. Jedna tylko kula przeszyła brzeg czółna, inne niedaleko powpadały do wody. W chwili tak krytycznej, żadnego śladu wzruszenia nie można było dostrzedz na obu Mohikanach: twarze ich niewyrażały ani obawy ani nadziei; wiosła zdawały się jedynym przedmiotem ich myśli.
Sokole Oko obejrzał się na Hejwarda i rzekł do niego z uśmiechem:
— Uszy tych łotrów lubią huk ich bro-g.pl ni; ale nie masz pośrzód Mingów ani jednego oka, coby potrafiło dobrze wziąść na cel, kiedy łódka kołysając się bieży po wodzie. Widzisz pan ze te psy szatańskie nie mogli inaczej wziąść się za strzelby, aż musieli ująć rąk wiosłom, i rachując najmniej, nim oni dwie, my ubiegamy trzy stopy.
Hejward nie tyle biegły w wyrachowaniu względnej szybkości dwóch łódek, czuł się mniej zaspokojonym niż jego towarzysze; jednakże poznał wkrótce, że dzięki usiłowaniu i wprawie jednych, a pragnieniu krwi drugich, istotnie zyskali nieco odległości.
Huronowie dali ognia po raz trzeci, i jedna kula uderzyła wiosło strzelca o dwa cale od jego ręki.
— Wybornie — rzecze Sokóle Oko, obejrzawszy z uwagą znak zrobiony od kuli — nie zniosłaby skóry ani dziecku, a tém bardziej któremu z ludzi zahartowanych w trudach, jak my naprzykład. Teraz majorze, jeżeli zechcesz pobawić się tym wiosłem, moja danielówka będzie wdzięczna za wolną minutę do wdania się w rozmowę.
Dunkan przyjął wiosło i usilnością nagradzał niedostatek wprawy; a tymczasem strzelec podniosł z dna łódki swoję rusznicę, podsypał świeżego prochu i wziął na cel Hurona, który w tej chwili także zabierał się dać ognia. Równo ze strzałem Sokolego Oka, dziki padł na wznak i upuścił karabin do wody; a chociaż znowu powstał natychmiast, jego trzymanie się i ruchy pokazywały, że ciężko był raniony. Towarzysze rzuciwszy wiosła skupili się koło niego i trzy łodzie stanęły na miejscu.
Szyngaszguk i Unkas użyli tej chwili na wytchnienie, lecz Dunkan nie przestawał robić wiosłem z gorliwością jednostajną. Ojciec i syn spokojnie, ale z wyrazem czułej troskliwości spojrzeli jeden na drugiego chcąc zapewnić się wzajemnie, czy który nie był raniony od Huronów; obadwa wiedzieli bowiem, że w podobnym razie żadenby z nich, najmniejszém syknieniem lab jękiem nie okazał bolu. Oczy Unkasa z niespokojnością wlepiły się na kilka kropel krwi płynących po ramieniu ojca. Sagamor postrzegłszy to zaczerpnął trochę wody dłonią i zmył ranę, tym tylko znakiem pokazując mu że kula ledwo zadrasnęła skórę.
— Zwolna, majorze, zwolna! — zawołał strzelęc nabiwszy swoję rusznicę. — I tak już jesteśmy trochę dalej niż jakakolwiek strzelba dobrze uderzyć może. Widzisz pan, te łotry składają teraz radę, poczekajmy niech się na strzał przybliżą: można mi zaufać w tym razie. Poprowadzę ich przez cały Horykan trzymając w takiej odległości, że ręczę pana, ich kule nic nam nie zrobią, chyba siniak przypadkiem, a moja danielówka tymczasem w każdych trzech strzałach, pewno dwóch położy.
— Zapominasz co nas najwięcej zajmować powinno, — odpowiedział Hejward podnosząc wiosło z nowym zapałem. — Na miłość Boga, korzystajmy z czasu i zostawmy ich jak najdalej..
— Pamiętaj na moje dzieci! — zawołał Munro przytłumionym głosem i w rospaczy ojcowskiej. — Powróć mi moje dzieci!
Nałóg ulegania rozkazom zwierzchności przydał strzelcowi cnotę posłuszeństwa. Spojrzawszy więc tylko z żalem na nieprzyjacielskie łodzie, położył strzelbę w czółnie i wyręczył Hejwarda ustającego na siłach. W kilka minut za staraniem jego i dwóch Mohikanów, Huronowie zostali tak daleko, ze Hejward odetchnął wolniej i nawet zaczął cieszyć się nadzieją dojścia celu swych życzeń.
Jezioro w tém miejscu rozlewało się daleko szerzej; po za brzegu najbliższym ciągnęły się jeszcze wysokie i spadziste góry; lecz wyspy zdarzały się rzadko, i łatwo było je pomijać. Miarowe uderzenia wioseł następowały bezprzestanku, a wioślarze okazywali taką krew zimną, jak gdyby płynęli po gonitwach dla zabawy odbytych na wodzie.
Lubo potrzeba im było przybić do brzegu zachodniego, ostrożny Mohikan skierował łódkę ku tym skalom, za które, jak wiedziano, Montkalm poprowadził swoje wojska do nieprzystępnej twierdzy Tykondegory. Ponieważ Huronowie widocznie zaniechali dalszej pogoni* ostrożność ta mogła zdawać się zbyteczną; Szyngaszguk jednak ciągle trzymał się tego kierunku, i po wielu godzinach wpłynęli do małej zatoki w stronie północnej jeziora. Wędrowcy wysiedli na brzeg i łódkę wyciągnęli z wody. Sokole Oko z Hejwardem wstąpił na blizki pagórek i długi czas przeglądając gładko powierzchnię Horykanu ile tylko wzrokiem mógł zasięgnąć, ukazał nakoniec towarzyszowi w odległości mil kilku u podnoża obszernego przylądku jakiś punkt czarniawy.
— Widzisz pan to? — rzecze; — i jeżeli widzisz, czy pańskie doświadczenie, albo wiadomość z książek nabyta, potrafiłyby powiedzieć panu, co to jest takiego, gdybyś sam musiał szukać drogi w pustyni?
— W takiej odległości wziąłbym to za jakiegoś ptaka wodnego, jeżeli ma to bydź stworzenie żywe.
Jestto porządna łódź z kory brzozowej, a w niej gromada przebiegłych i krwi naszej chciwych Mingów. Chociaż Opatrzność lepsze dała oczy mieszkańcom lasów, niżeli ludziom żyjącym po wsiach i miastach, gdzie mniej potrzeba dobrego wzroku; żaden dziki jednak nie ma tyle przezorności, żeby mógł postrzedz wszystkie niebezpieczeństwa, jakie grozą nam teraz. Łotry, zdaje się że tylko myślą o wieczerzy; ale niech słońce zajdzie, zaraz ruszą w trop za nami jak najlepsze gończe. Trzeba skluczyć przed nimi; inaczej wyprawa nasza w łeb weźmie, a Lis Chytry ujdzie szczęśliwie. Jezioro pomaga czasami, szczególniej kiedy chodzi o to żeby zwierza ostąpić, — dodał strzelec oglądając się z niespokojnością niejakąś; — ale prócz ryb nie może ukryć nikogo. Bóg święty wie, w coby się kraj obrócił, gdyby osady białych rozciągnęły się za dwie rzeki. Polowanie i wojna straciłyby cały swój powab.
— Prawda, prawda; ale bez koniecznej potrzeby nieopóźniajmy się ani chwili.
— Nie bardzo mi się podoba ten dyni, co tam wznosi się powoli nad skałą, widzisz pan, dalej za łódką. Ręczę że nie nasze tylko oczy widzą go i wiedzą, co znaczy. Ale słowa nic nie pomogą; trzeba pomyślić i robić.
Sokole Oko w głębokiem zadumaniu zszedł z pagórka i przybywszy do towarzyszów pozostałych na brzegu, zdał sprawę ze swoich postrzeżeń, w języku delawarskim. Nastąpiła krótka i ważna narada, a potem wykonano ułożony zamiar.
Podróżni wziąwszy na barki czółno, udali się wgłąb lasu umyślnie zostawując wyraźne ślady po sobie, przebyli małą rzeczkę i przyszli do skały tak nagiej i twardej, iż jeśliby kto ich ścigał, nigdyby na niej nie spodziewał się znaleść jakiegokolwiek znaku ich przechodu. Ztąd wrócili znowu aż do rzeczki cofając się w tył swojemi śladami, rzucili łódkę na wodę, siedli do niej i puściwszy się z biegiem strumienia, przy jego ujściu wypłynęli na Horykan. Szczęściem skała znacznie wydatna nie pozwalała widzieć tego miejsca z przylądku gdzie popasywali Huronowie; a ponieważ las przytykał aż do jeziora, mogli niepostrzeżeni zdaleka, płynąć po za brzegu.
Kiedy zaś drzewa zaczęły się przerzadzac, strzelec radził znowu, wylądować.
Dopiéro o zmroku rozpoczęli dalszą żeglugę i korzystając z ciemności udali się w najgłębszém milczeniu prosto do zachodniego brzegu. Nadbrzeżne góry w tej stronie zdawały się ciągłą, niezmiernie wysoką ścianą; Szyngaszguk jednak postrzegł maleńką przystań i ze zręcznością wprawnego sternika wbiegł do niej.
Łódkę znowu wyciągnięto zwody, przeniesiono do lasu i schowano między gęstym chróstem. Każdy wziął swoję broił i część zapasów, a strzelec oświadczył oficerom, że równie jak jego dwaj towarzysze, gotów już był zająć się dalszém szukaniem.


ROZDZIAŁIV.
„Gdyby i był tam czlowiek jaki to zginie jak mucha.“
Szekspir.

Wędrowcy nasi weszli na ziemię tej krainy, co dzisiaj nawet mniej jest znajoma mieszkańcom Stanów Zjednoczonych, niż pustynie arabskie albo stepy tatarskie. Niepłodna ta i górzysta okolica oddziela wody hołdownicze Szamplenu, od wpadających do Hudsonu, Mohawku i rzeki Świętego Wawrzyńca. Od czasu zdarzeń, które tu opisujemy, duch czynności otoczył ten zakąt pasmem bogatych i kwitnących osad; lecz dotąd jeszcze nikt prócz Indyan i myśliwych nie zwiedza dzikich jego ustroni.
Sokole Oko i dwaj Mohikanie, którzy nie raz przechodzili góry i padoły tej rozleglej pustyni, śmiało puścili się w głąb puszczy, jako ludzie zahartowani na wszelkie niewczasy. Wiele godzin szli oni za przewodnictwem tej lub owej gwiazdy, albo pilnując się biegu jakiego strumyka; nakoniec strzelec wniósł, żeby wypocząć i po krótkiej naradzie z Indyanami, wszyscy trzej rozłożywszy ogień zaczęli czynić swoje zwyczajne przygotowania do noclegu.
Idąc za przykładem towarzyszów doświadczeńszych w tym względzie, Munro i Dunkan zasnęli jeśli nie zupełnie spokojni, to przynajmniej bez wielkiej obawy. Słońce rozpędziwszy mgły, żywym już blaskiem oświecało lasy, kiedy podróżni nazajutrz w dalszą ruszali drogę.
Uszedłszy mil kilka, Sokole Oko zawsze będący na czele wyprawy, zaczął postępować powolniej i z większą uwagą. Często zatrzymywał się i oglądał krzak albo drzewo jakie, a żadnego nie pominął strumyka, nie zastanowiwszy się wprzód, nad jego biegiem, głębokością, i nawet nad kolorem wody. Nie polegając na własném zdaniu, nie raz zapytywał Szyngaszguka i miewał z nim krótkie spory. Podczas ostatniej ich narady, Hejward widząc że Unkas chociaż zgoła nie wdawał się w rozmowę, słuchał jej z ciekawością, uczuł wielką chętkę zapytać go, jak wiele przecież zbliżyli się już do celu podróży; lecz dał temu pokoj wnet pomyśliwszy, że zapewne młody Indyanin podobnież jak on sam, spuszczał się zupełnie na przezorność swojego Ojca i Sokolego Oka. Tymczasem Unkas sam przemówił do niego i wytłumaczył w jakim byli kłopocie.
— Kiedy postrzegłem, — rzecze, — że ślady Magui szły na północ; można było natenczas bez mądrości wielu lat, uczynić wniosek, że pójdzie on dolinami i będzie się trzymał między Hudsonem, a Horykanem, aź do rzek Kanady, które poprowadzą go we wnątrz kraju zajętego przez Francuzów. Lecz oto jesteśmy już blizko Skarunu, a jeszcze nieznaleźliśmy żadnego znaku jego przechodu. Przyrodzenie ludzkie ulega mylności, i bydź może, że nie wpadliśmy na trop prawdziwy.
— Niech nas Bóg strzeże od takiej pomyłki! — zawołał Dunkan. — Wracajmy więc nazad i pilniej jeszcze przetrząśmy okolice. A Unkas, czy nic nam nie może poradzić w tak ciężkim razie?
Młody Mobikan szybko spojrzał na ojca, lecz wnet znowu przybrał swoję uważną postawę i milczał. Szyngaszguk postrzegłszy to spojrzenie, dał mu znak ręką, ze może mowić.
Skoro tylko Unkas otrzymał to pozwolenie, na jego twarzy tak spokojnej dotąd, nagle zajaśniała radość i przenikliwość. Podskakując lekko jak daniel, pobiegł naprzód i o sto kroków zatrzymał się z tryumfem u małego wzgórza, gdzie ziemia była nagabnięta jakby od nóg zwierzęcia jakiego. Wszystkich oczy baczne na każdy ruch młodego Indyanina, z jego ożywionej i pełnej zadowolenia postawy, powzięły wróżbę pomyślną.
— To ich ślady! — zawołał strzelec zbliżywszy się do Unkasa; — ten chłopiec ma roztropność i trafność wzroku nad swoje lata.
— Dziwna rzecz, czemu on nam pierwej już nie objawił swojego odkrycia, — rzecze Dunkan.
— Dziwniejsza byłaby, gdyby bez pozwolenia przemówił, — odpowiedział Sokole Oko. — O nie, nie; państwa. młodzieńcy biali ucząc się wszystkiego z książek; mogą myśleć że ich wiadomości, równie jak ich nogi postępują prędzej od ojcowskich; ale Indyanin młody, który nie ma innych nauk prócz doświadczenia, zna cenę wieku umie szanować starość.
— Patrzcie! — rzecze Unkas pokazując na ziemi kilka śladów nóg rozmaitych, — wszystkie obrócone ku północy; Czarna Kosa idzie w stronę zimna.
— Nigdy żaden gończy nie znalazł piękniejszego tropu, — rzecze strzelec idąc już w kierunku znaków odkrytych. — Opatrzność łaskawa na nas, bardzo łaskawa; możemy teraz ścigać ich zadarłszy nos do góry. O! znowu kopyta koni, co mają chód tak dziwny. Ten Huron odbywa podróż jak jaki jenerał biały! Jakiś szał i oślepienie przyszły na niego! Spojrzyj, Sagamorze, — dodał że śmiechem odwracając się do Mohikana, — spojrzy i, czy nie masz tu gdzie toru kół, bo mnie się zdaje, że ten opętaniec nie zadługo w karecie jeździć zacznie, i to kiedy go śledzą najlepsze oczy z całego kraju.
Ukontentowanie strzelca, radosny zapał Unkasa, wyraz przyjemnej spokojności na twarzy jego ojca, i traf szczęśliwy po czterdziesta milach drogi mianej już prawie za daremną; to wszystko ożywiło nadzieję Munra i Hejwarda. Szli krokiem sporym i z taką pewnością, jak gdyby ich prowadził gościniec bity. Jeżeli gdzie skała, krynica, lub ziemia twardsza, przerywała ciągłe pasma śladów, wprawne oczy Strzelca, albo którego Mohikana, wnet znowu postrzegały jakikolwiek znak nie daleko, i nigdy nie mieli potrzeby zatrzymać się więcej nad chwilę. Powzięta pewność przytém, że Magua obrał sobie drogę przez doliny, wyprowadziła ich ze wszelkiej wątpliwości względem kierunku ich pogoni.
Lis Chytry jednak nie zupełnie zaniechał wybiegów, jakich Indyanie zwyczajnie używają kiedy uchodzą przed nieprzyjacielem. Fałszywe ślady zdarzały się prawie wszędzie, gdzie tylko strumyk jaki, albo położenie miejsca, do zostawienia ich podawały zręczność. Lecz nie tacy ludzie szli za nim, żeby podobne pozory mogły ich złudzić, a jeżeli czasami i trafiało się im zboczyć, wnet postrzegli pomyłkę i nigdy wiele drogi nie uszli napróżno.
Pod wieczór przeprawili się przez Skarun i zmierzali dalej ku słońcu zniżonemu już do ziemi. Przebywszy wazką dolinę skropioną małym strumykiem znaleźli miejsce, gdzie widocznie Lis popasy wał ze swoimi niewolnikami. Niedopalone drewna leżały na wysmalinie wielkiego ogniska; niedaleko walały się jeszcze resztki daniela; koło dwóch drzew trawa pościnana nizko, pokazywała ze konie były tu przywiązane. Hejward postrzegłszy pod gałęźmi bujnego krzaku darń ugniecioną z lekka, wlepił w nie oczy z uczuciem, wyobrażając sobie ze Alina i Kora szukały tu wypoczynku. Lecz chociaż pełna było śladów i końskich i ludzkich, te ostatnie jednak ginęły nagle w pewnym obrębie i nie prowadziły nigdzie.
Znaki kopyt można było napotykać dalej, ale zdawało się ze konie zostawione same sobie, błądziły samopas szukając obfitszego pastwiska. Nakoniec Unkas znalazł świeże ich ślady i ukazał je towarzyszom, a kiedy ci zastanawiali się jeszcze nad tak szczególném wydarzeniem, młody Indyanin przyprowadził już i same konie. Siodła, czapraki, rzędy, wszystko, tak było popsute i zwalane, jak gdyby od kilku dni bez dozoru włóczyły się po lesie.
— Co to ma znaczyć? — zapytał Hejward bledniejąc i z drżeniem poglądając w koło, jak gdyby lękał się żeby mu krzaki i zarosłe nie odkryły zaraz strasznej tajemnicy jakiej.
— To znaczy że jesteśmy prawie u kresu podróży i na ziemi nieprzyjacielskiej, — odpowiedział strzelec. — Gdyby zbójca był nacierany zblizka, a panienki nie miały koni i nie mogły zdążyć z nim w ucieczce, nie ręczę natenczas, możeby tylko ich warkocze uniósł z sobą; ale niespodziewając się nieprzyjaciół mieć na karku, i mając tak dobre wierzchowce, upewniam pana, ze ani włosa nie zdjął im z głowy. Przenikam pańskie myśli, majorze, i to wstyd dla naszej farby, że pan jesteś usposobiony tak pomyślić; nie, nie, ten kto sądzi iż Mingo nawet skrzywdziłby kobietą będącą w jego mocy; nie mówię uderzeniem tomahawku, ten nie zna, natury Indyan i życia ich w lasach. Ale, jak słyszałem, dzicy przyjaciele Francuzów, wybrali się polować w tych ostępach na łosia; kiedy tak, niedaleko musiemy bydź od ich obozu. I czemuźby nie mieli tu polować? Czego się mają obawiać? Każdego dnia rano i wieczór rozlega się po tych górach huk dział z warowni Ty; bo Francuzi nowy już szereg twierdz budują między prowincyami królewskiemi a Kanadą. Jakkolwiek bądź, oto jest para koni; lecz co się stało z tymi, co je prowadzili? Potrzeba koniecznie znaleść ich ślady.
Sokole Oko i dwaj Mohikanie szczerze wzięli się do szukania. Zakreśliwszy sobie myślą obwod na kilkaset kroków koło miejsca gdzie popasywał Magua, podzielili go na łuki i każdy z nich poszedł obejrzeć swój wydział. Nic to nie pomogło jednak; śladów było pełno, lecz zdawało się, ze ci co je zostawili, chodzili tu i owdzie bez zamiaru wydalenia się w którąkolwiek stronę. Wszyscy trzej potém wspólnie obeszli cały okręg i znowu powrócili do dwóch towarzyszów zostawionych w srzodku, nieznalazłszy najmniejszego znaku wyboczenia.
— To sam djabeł podszepnął im taki wybieg! — rzecze strzelec zmięszany nieco Trzeba Sagamorze jeszcze raz pójśdź szukać i lił się przed swoimi, że ma taką nogę, co żadnych niezostawuje śladów.
Po tych słowach sam pierwszy dał przykład i wszyscy trzej nową zagrzani gorliwością, nie pominęli żadnego kamyka, żadnej gałązki suchej, żadnego liścia prawie, nieobejrzawszy miejsca ukrytego pod niemi, wiedzieli bowiem, że chytrość i cierpliwość Indyanina dochodziła niekiedy do tego stopnia, iż zatrzymując się na każdym kroku nie stąpił dalej, póki zrobionego śladu nie zatarł. Mimo tak pilne szperanie niezdołali jednak odkryć niczego.
Nakoniec Unkas ze zwyczajną sobie czynnością przeszedłszy swój wdział, umyślił zrobić z kamieni i darnia groblę w poprzek strumyka płynącego tędy. Zatrzymana woda utworzyła sobie nowe koryto, a dawne osuszone zostało. Młody Indyanin zaczął przypatrywać się schylony i wykrzyknik hug! wnet oznajmił jakieś odkrycie. Natychmiast towarzysze przybiegli do niego; a on pokazał im na piaszczystém i wilgotném dnie strumyka, liczne ślady mokkasinów bardzo wyraźne lecz wszystkie jednakowe.
— Ten chłopiec będzie chlubą swojego narodu! — zawołał strzelec przypatrując się stopom wyciśniętym na mule, z takiem zachwyceniem, z jakiémby naturalista oglądał kości mamuta albo zabytki krakena; — tak, i będzie ością w gardle Huronóm. Jednakże — to nie Indyjska noga zostawiła te ślady: pięty zbyt głęboko wyryte, a przytém stopa tak szeroka, tak kwadratowa w palcach..... Ach! Unkas, zbiegaj przynieś mnie miarę nogi śpiewaka; tam pod tą skałą znajdziesz wyborny jej wycisk.
Nim młody Mohikan wypełnił ten rozkaz, jego ojciec i Sokole Oko ciągle przyglądali się śladom, a skoro powrócił i miara przypadła zupełnie, strzelec dał stanowczy wyrok, że to były tropy Dawida.
— Teraz już wiem wszystko, — dodał nakoniec, — jak gdybym sam naradzał się z Maguą. Ponieważ tyko gardło i nogi śpiewaka mają swoje zalety, włożono mu jeszcze raz mokkasiny i kazano iśdź naprzód, a ci co szli za nim, starali się stąpać w jego ślady. Nie było to nic trudnego, bo woda czysta i niegłęboka.
— Ale ja niepostrzegam, — zawołał Dunkan, — — żadnego śladu coby pokazywał że...
— Że panienki szły tędy? — rzecze strzelec. — Łotr wymyślił pewno jakikolwiek sposób przeniesienia ich aż na miejsce, gdzie sądził się już wolnym od ostrożności. Ręczę że niedaleko znajdziemy ślady ładnych ich nóżek.
Ruszyli dalej i ciągle mieli przed oczyma jednakowe znaki mokkasinów na dnie strumyka. Woda nabiegła wkrótce do pierwiastkowego koryta; lecz zapewnieni w którą stronę udał się Huron, szli po za brzegu upatrując miejsca, gdzieby wyboczył na suchą ziemię.
Prawie o pół mili od grobli Unkasa, strumyk jednym zakrętem dotykał wielkiej i zupełnie nagiej skały. Wędrowcy nasi w wątpliwości, czy Lis ze swoim orszakiem pobrnął jeszcze dalej, czy zwrócił się w bok na miejsce gdzie noga żadnego znaku uczynić nie mogła, zatrzymali się dla narady.
Wyszło to im na dobre, bo kiedy Szyngaszguk z Soklim Okiem rozprawiali jak bydź mogło, Unkas tymczasem śledząc jak było, postrzegł kępinkę mchu zdeptana zapewne przez nieuwagę, a zobaczywszy ze stopa Indyanina była palcami zwrócona do lasu, pobiegł tam natychmiast i znalazł wszystkie ślady tak wyraźne, tak rozmaite, jak te co dawały się widzieć koło stanowiska Magui. Znowu hug! oznajmiło towarzyszom odkrycie i położyło koniec naradzie.
— No, no! — rzecze strzelec, — znaczno że dowcip indyjski ułożył to wszystko; i byłoby tego dosyć na zamydlenie oczu ludziom białym.
— Idziemyż dalej? — zapytał Hejward.
Powoli, powoli! — odpowiedział Sokole Oko, — wiemy już drogę, ale nie zaszkodzi zgruntu rozebrać rzeczy. Taka jest moja maxyma, majorze: nietrzeba nigdy opuszczać zręczności do wyczytania czegoś z tej książki, lepszej od wszystkich pańskich, którą nam Opatrzność otwiera. Wszystko już jasno moim oczom wyjąwszy to jedno tylko, jakim sposobem ten łotr potrafił przeprowadzić dwie panienki od zrzódła strumyka aż do skały, kiedy wyznać muszę, że Huron nawet miałby sobie za hańbę; kazać im brnąć przez wodę.
— A to, czy nie pomoże ci do rozwiązania lej trudności? — zapytał Hejward pokazując mu kilka gałęzi świeżo urżniętych, i sploty giętkich latorośli walających się przy nich na brzegu lasu.
— To to jest właśnie! — zawołał strzelec z miną uradowaną; — teraz nie brakuje nam niczego. Zrobili oni lektykę niby, albo kratę nakształt półkosza, i rzucili potém skoro nie była im potrzebna. Wszystko się wyjaśniło; ale poszedłbym o zakład, że nie mało sobie nałamali głowy, nim wymyślili wszystkie te sposoby ukrycia swojej drogi; widziałem przynajmniej Indyan cały dzień pracujących nad tém, i nie z lepszym skutkiem. No, otoż mamy tutaj trzy pary mokkasinów i dwie pary malutkich trzewiczków. Czylm nie dziwna rzecz, że słabe stworzenia utrzyinują się na tak szczupłych nogach? Unkas, podaj mnie swój pasek rzemienny, muszę zmierzyć mniejszą, tej co ma światłe włosy. Jak Boga kocham! wszak to stopa ośmioletniego dziecka; a jednak obie panienki dosyć są wysokie i dobrze zbudowane. Trzeba powiedzieć, i ten z pomiędzy nas co jest najlepiej obdarzony i najbardziej rad ze swojego udziału, musi przystać na to, że Opatrzność bywa czasami nie słuszna w rozdzielaniu swych darów ale zapewne ma ona w tém przyczynę.
— Moje biedne córki niewytrzymają takich trudów! — zawołał Munro z czułością ojcowską poglądając na ich ślady. — Umrą z wycieńczenia gdziekolwiek w tych pustyniach!
— Nie, nie, — rzecze strzelec zwolna wzruszając głową, — tego się nie masz co obawiać. Łatwo można tu widzieć, że chociaż krok drobny, ale chód pewny i noga lekka. Patrz pan na ten ślad; pięta ledwo dotknęła się ziemi; a oto tu Czarna Kosa przeskoczyła wywrót drzewa. Nie, ile sądzić w tém mogę; ani jedna, ani druga dla braku sił nie zostanie na drodze. Co do śpiewaka, to rzecz inna; zaczynał już czuć ból w nogach i ustawać nie żartem. Widzicie państwo jak się potykał, jakie stąpanie ciężkie i niepewne. Możnaby powiedzieć że szedł w berlaczach. Tak, tak, kto myśli o gardle, ten nie dobrze trzyma się na nogach.
Przez takie to rozumowania doświadczony strzelec prawie z cudowną trafnością zawsze dochodził prawdy. Munro i Hejward widząc jego spokojność, odzyskali nadzieję i pokrzepieni zapewnieniem opartém na równie prostych jak naturalnych wnioskach, zgodzili się wypocząć i wziąść posiłek.
Skoro przekąszono trocho naprędce, Sokole Oko rzucił wzrok ku zniżonemu słońcu i ruszył w dalszą drogę tak spiesznym krokiem, że półkownik i major ledwo mogli zdążyć za nim.
Ponieważ Huron nie widział potrzeby czynić więcej ostrożności, wędrowcy nasi szli wciąż po za strumyku bez żadnego zamitreżenia i przestanku. Jednak nim upłynęła godzina, Sokole Oko zwolnił bieg znacznie, nie szedł już tak śmiało, i ciągle oglądał się to w lewo, to w prawo, jak gdyby miał podejrzenie, że jakieś niebezpieczeństwo może ich spotkać. Stanął nakoniec i zaczekał na resztę towarzyszów.
— Czuję ja Huronuw, — rzecze do Mohikanów; — niebo świeci się tam pomiędzy drzewami; musi to bydź obszerne pole w lesie, i łotry mogli na niém założyć swój oboz. Idź Sagamorze tą górą po lewej stronie, Unkas będzie się trzymał wzgórków otaczających strumyk, a ja pójdę tropem. Kto postrzeże cokolwiek, odezwie się trzy razy głosem kruka. Całe stado ich ulatuje nad tym suchym dębem, i to jeszcze znak, że oboz Indyan jest tu gdzieś niedaleko.
Mohikanie rozeszli się nieodpowiedziawszy mu ani słowa, a strzelec z dwóma oficerami ruszył naprzód. Hejward niecierpliwy zobaczyć czém prędzej nieprzyjaciół ściganych z takim trudem i niespokojnością, podwoił kroku żeby iśdź obok przewodnika. Lecz wkrótce towarzysz kazał jemu zboczyć do lasu zarosłego gęstym chrustem i czekać póki sam niepowróci. Dunkan usłuchał i wstąpił na wzgórze, skąd odkryło się mu równie nowe jak dziwne widowisko.
Drzewa na rozległą przestrzeń były wycięte wszystkie, a blask pięknego zachodu słońca w tej trzebieży wydawał się jeszcze świetniejszy, obok posępnego mroku jaki zawsze panuje we wnątrz puszczy. Nie zbyt daleko od miejsca gdzie Dunkan znajdował się natenczas, w wazkiej dolinie między dwoma górami strumyk tworzył małe jeziorko i upływał dalej spadając cicho przez, tak gładką zaporę, jak gdyby to była grobla ręką ludzką zrobiona. Wiele set szczupłych mieszkań bitych z ziemi wznosiło się na brzegach stawu, a nie które nawet wyglądały z wody zajęte zapewne nadzwyczajnym rozlewem. Okrągła we dachy wybornie opatrzone przeciw zmianom powietrza, okazywały więcej staranności i przemysłu, niżeli można postrzegać we wszystkich budach krajowców dzikich, zwłaszcza kiedy te mają im służyć za przytułek doczesny na porę polowania lub rybołówstwa. Takie przynajmniej było zdanie Dunkana.
Kilka minut przypatrując się temu widokowi, postrzegł jednym razem tłum ludzi, jak się mu zdawało idących rakiem i ciągnących za sobą cóś ciężkiego, zapewne jakieś niewiadome jemu narzędzie wojenne. W tejże chwili wiele głów czarniawych ukazało się u wchodu do kilku mieszkań i zaraz brzegi jeziora pokryły się mnóstwem istot snujących się tu i ówdzie, a chociaż chód ich był czworonożny, tak jednak szybko kryły się to za drzewa to pomiędzy swoje chatki, że nie mógł dostrzedz ani rodzaju ani zamiaru ich zatrudnienia.
Zatrwożony tym podejrzanym i niepojętym obrotem, chciał przywołać towarzyszów i możeby już sprobował naśladować głos kruka, gdyby mu nie przeszkodził jakiś szelest w krzakach. Zwróciwszy nagle głowę w tę stronę postrzegł Indyanina i ze drżeniem cofnął się mimowolnie. Zamiast jednak krakania, które pewno źle naśladowane, mogłoby prędzej ściągnąć niebezpieczeństwo niż pomoc, utaił się za krzakiem i nieporuszony, pilnie uważał kroki niespodziewanego przychodnia.
Chwila uwagi zapewniła go że nie był postrzeżony. Indyanin podobnie jak on sam pierwej, zdawał się cały zajęty przypatrywaniem się chatkom z okrągłemi dachami i ich mieszkańcom. Pod maską dziwacznego malowidła, nie można było rozpoznać wyrazu jego twarzy; bardziej jednak dawała się w niej widzieć melancholia jakaś, niżeli dzikość. Włosy miał ogolone swoim zwyczajem, a na wierzchołku głowy dwa lub trzy wytarte pióra sokole wplecione w czub niewielki. Kawał poszarpanego już kalikotu, ledwo przykrywał wyższą część jego ciała, niższą zaś osłaniała koszula rękawami włożona na lędźwie. Łytki i golenie były nagie i poszarpane od cierni, lecz stopy obute w parę porządnych mokkasinów z niedźwiedziej skóry. W ogólności cala powierzchowność wyobrażała nędzę.
Dunkan ciekawie jeszcze przyglądał się temu człowiekowi, kiedy strzelec ostrożnie i; cicho przyszedł do niego.
— Widzisz, — rzecze major jak najciszej — jesteśmy blizko ich osady czy obozu, a o to i jeden dziki, który podobno może nam bydź na przeszkodzie.
Sokole Oko zadrżał i bez szmeru podniosł strzelbę wlepiając oczy w miejsce, gdzie Hejward ukazy wał mu palcem. Wyciągnął potém szyję jak gdyby lepiej jeszcze chciał widzieć, i popatrzywszy chwilę na tę podejrzaną osobę, opuścił znowu rusznicę.
— To nie jest Huron, — rzecze, — i nawet nie należy do żadnego z pokoleń Kanadyjskich. Jednak, widzisz pan, odzienie pokazuje że obdarł białego. Tak, tak, ten Montkalm po wszystkich lasach zbierał dzikich na swoję wyprawę i nawerbował łotrów każdego gatunku. Ale on nie ma ani tomahawku, ani noża! Czy wiesz pan gdzie on swój łuk, albo strzelbę położył?
— Ja żadnej broni niewidziałem przy nim, — odpowiedział major; — i zdaje się ze wszystkiego, że on nie ma krwawych zamiarów. Tyle nam tylko jest niebezpieczny, że może zwołać swoich towarzyszów, co tam, jak widzisz, czając się pełzają po brzegu jeziorka.
Strzelec spojrzał Hejwardowi w oczy i z otwarta gębą stanął w podziwieniu, którego opisać niepodobna. Po chwili nakoniec rozśmiał się serdecznie, lecz tak cicho, że najmniejszego głosu nie było słychać: szczególny śmiech ten jemu właściwy był skutkiem nałogu ostrożności.
— Swoich towarzyszów co tam pełzają po brzegu jeziorka! — powtórzył; — otoż to jaka korzyść połowę życia chodzić do szkół, cały wiek czytać książki, i nigdy nie wydalać się za osady ludzi białych. Jakkolwiek bądź, ten łotr ma długie nogi i nie można mu dowierzać. W przypadku groź mu swoją strzelbą, majorze, a ja tymczasem dam koło, i bez zadraśnienia skóry schwytam go z tyłu. Ale nie strzelaj pan cokolwiekby się zdarzyło.
— Jeślibym widział ciebie w niebezpieczeństwie, — rzecze Hejward, — czy w takim razie....
Sokole Oko przerwał mu znowu wydając swój śmiech cichy i spojrzał na niego jak gdyby sam nie wiedział co miał odpowiedzieć.
— W takim razie, — rzekł nakoniec, — ogień plutonem, majorze.
Strzelec wnet zniknął miedzy krzakami, a Dunkan czekał z niecierpliwością żeby się mu znowu pokazał, lecz dopiero ledwo po wielu minutach ujrzał go jak węża śliznącego się płazem. Kiedy już był o kilka kroków od Indyanina, powstał zwolna i bez najmniejszego szelestu. W tejże chwili wody jeziorka zawrzały z łoskotem i Hejward rzuciwszy szybkie spojrzenie w tę stronę, postrzegł że ze sto stworzeń, które takiego nabawiły go stracha, ponurzyło się razem.
Chwyciwszy strzelbę, znowu zwrócił oczy na Inydanina: ten zamiast strwożenia się wyciągnął szyję ku jeziorowi i patrzał z niejakąś ciekawością głupowatą. Sokole Oko już był podniósł groźną swą rękę, lecz nie wiadomo dla czego nagle ją opuścił, jeszcze raz rozśmiał się cicho swoim sposobem, i zamiast tego co miał nieprzyjaciela chwycić za gardło, uderzając tylko z lekka po ramieniu rzekł do niego:
— Cóż to, przyjacielu, czy nie bobrów myślisz uczyć śpiewać
— A dla czegoż nie? — odpowiedział Dawid. — Ten co m dał tyle zmysłu i dziwnych zdolności, możeby nieodmówił i głosu, aby śpiewały na chwałę jego.


ROZDZIAŁV.
— Jesteśmyż tu wszyscy?
— Jesteśmy; i oto wyborne miejsce do odbycia naszej próby.“
Szekspir. (Sen letniej nocy.}.

Czytelnik lepiej sobie potrafi wyobrazić, niżeli my możemy opisać zadziwienie Hejwarda. Oboz Indyan, co go tak zastraszał, przemienił się w stado bobrów; jezioro pokazało się tylko stawem utworzonym przez długą pracę tych zwierząt; wodospad czyli upust także skutkiem ich wrodzonego przemysłu, a pod postacią dzikiego, który tyle nabawił go niespokojności, poznał dawnego towarzysza Dawida Gammę. Niespodziewane znalezienie psalmisty sprawiło Hejwardowi tak dobrą otuchę iż pełen nadziei że wkrótce i szukane siostry zobaczy, wyskoczywszy ze swojej zasadzki pobiegł do dwóch naczelnych aktorów tej sceny.
Sokole Oko jeszcze w wesołym humorze, bez ceremonii obracał Dawida na piętach i oglądając go ze wszech stron, przysięgał że cały jego ubiór czynił wielką zaletę gustowi Huronów. Wziął go potém za rękę i winszując ślicznej przemiany, ścisnął tak mocno, że aż poczciwemu Gammie łzy w oczach stanęły.
— To więc tedy zabierałeś się uczyć bobrów pieśni pobożnych, — rzecze nakoniec do niego; — nie prawdaż? Chytre te zwierzęta i tak już posiadają część twojej sztuki: widziałeś jak umieją ogonami takt wybijać. Ponurzyły się jednak jak w porę; bo wielkie miałem nagabanie pokazać im ton mojej danielówki. Widziałem ja wielu ludzi mniej roztropnych od bobrów, chociaż umiejących czytać i pisać; ale co się tyczy śpiewania, biedne stworzenia rodzą się nieme. A co powiesz o tej piosence, naprzykład?
Przy tém zapytaniu powtórzył trzy razy głos kruka. Dawid obiema rękoma zatknął delikatne swe uszy, a Hejward, chociaż wiedział że to było umówione hasło, mimowolnie spojrzał w górę, czy nie przelatywał który z tych ptaków.
— Widzisz, — mówił dalej Sokole Oko ukazując Mohikanów na dany znak przychodzących z dwóch stron przeciwnych; — ta muzyka ma własność szczególną: sprowadza ona do mnie dwie porządne strzelby, nie wspominam już o tomahawkach i nożach. No dobrze, przyjacielu, widziemy że tobie nic nie przytrafiło się złego; ale powiedz nam, gdzie się obracają dwie panienki?
— Są one w niewoli pogańskiej, — odpowiedział Dawid; — lecz chociaż strapione na umyśle, zupełnie bezpieczne na ciele.
— Obie? — zapytał Hejward ledwo zdolny oddychać.
— Obie, — powtórzył Dawid. — Podróż nasza była mordująca, posiłek bardzo oszczędny, ale nie doświadczyliśmy innego gwałtu, prócz tylko że zmuszono nas iśdź w dalekie kraje.
— Niechaj cię niebo nagrodzi za pociechę jaką mi twoje słowa przynoszą! — zawołał Munro z mocném wzruszeniem; — moje kochane córki będą mi wrócone tak czyste, tak niewinne, jak były porwane!
— Wątpię, azali już przyszła godzina ich wybawienia, — odpowiedział Dawid. — Wódz dzikich jest opętany od złego ducha, którego chyba tylko moc Bożka pokonać potrafi. Ja używałem już wszystkich sposobów, lecz ani harmonija głosu, ani dzielność słów, nie może zmiękczyć jego duszy.
— Gdzie jest ten łotr? — porywczo zapytał strzelec.
— Poluje dziś na łosia ze zgrają swoich wojowników młodych; a jutro, jak słyszałem, mamy dalej pójśdź na puszczę i zbliżyć się do granic Kanady. Starsza siostra mieszka u sąsiedniego pokolenia, tam za tą czarną skalą; młodsza zostaje pod strażą niewiast hurońskich w ich obozie, stąd o dwie letkie mile, na płaszczyźnie jednego wzgórza, gdzie płomień wyręczając siekierę wyniszczył znaczą przestrzeń lasu.
— Alina! moja biedna Alina? — zawołał Hejward, — straciła więc nawet i tę pociechę, bydź razem z siostrą!
— Straciła, ale miała inną, jaką strapionemu umysłowi przynosi melodya pieśni świętych.
— Co? — zawołał Sokole Oko; — ona zaś miałaby upodobanie słuchać twojej muzyki!
— Muzyki poważnej i uroczystej, — dodał psalmista; — chociaż wyznać muszę, że mimo wszelką usilność rozerwania jej w smutku, częściej łzy niżeli uśmiech widzę na jej twarzy. W takim razie przerywam melodyą pienia mojego; lecz są szczęśliwsze momenta i wielką mam osłodę, kiedy gromady dzikich zbierają się koło mnie słuchać jak wzywam łaski niebieskiej.
— Ale jak się to dzieje, że chodzisz wolny, że cię nie pilnują? — zapytał Hejward.
— Niech to niebędzie brane za chlubę dla mnie lichego robaka, — odpowiedził Gamma przybierając na się minę najgłębszej pokory; — gdy powiem, że moc psalmów, chociaż była zawieszona kiedyśmy przebiegali straszną dolinę rzezi, czyni jednak swój skutek nawet na umysłach pogan, i dla tego wolno mi chodzić, gdzie się podoba.
Sokole Oko rozśmiał się i przytknąwszy palec do czoła, spojrzał na majora z pewném znaczeniem, a wnet lepiej podobno myśl swoję wytłumaczył dodając: — Nigdy Indyanin nie skrzywdzi tego, komu tu niedostaje. Ale powiedz mi przyjacielu, dla czegoż, kiedy droga otwarta przed tobą, nie poszedłeś napowrót swoim śladem? Wszak to znak widoczniejszy od tropu wiewiórki. Dla czego nie śpieszyłeś z uwiadomieniem do twierdzy Edwarda?
Strzelec miarkując po swoich siłach i wprawie do postrzegania najmniejszych śladów, zapomniał że wymagał od Dawida niepodobnej dla niego rzeczy. Psalmista jednak ze zwyczajną sobie prostotą odpowiedział tylko:
— Zaprawdę, wielka to byłaby radość dla mej duszy oglądać mieszkania chrześcijan; atoli, towarzyszyłbym raczej biednym panienkom powierzonym mojej opiece, nawet do bałwochwalczej prowincyi jezuitów, niżelibym miał cofnąć się o krok jeden, kiedy one jęczą w strapieniu i niewoli.
Nie wszyscy obecni mogli dosyć zrozumieć Dawida, ale jego ton pewny, wyraz oczu, otwartość i szczerość wyryta w twarzy, nie zostawiły wątpliwości dla żadnego. Unkas zbliżył się i spojrzał na niego uprzejmie, a Szyngaszguk objawił swoje zadowolenie przez ten wykrzyknik, który u Indyan zastępuje miejsce oklasku.
— Nigdy nie była taka wola Pana Boga, — rzecze strzelec wzruszając głową; — żeby człowiek myślał tylko o swojem gardle, a zaniedbywał ćwiczyć szlachetniejsze władze otrzymane z łaski nieba. Szkoda że ten nieborak zamiast tego coby miał wychować się na wolném powietrzu i wśrzód powabów puszczy, wpadł za młodu w głupie ręce babskie; bo jednak ma dobre skłonności. Na, przyjacielu, oto znalazłem twoje cacko. Chciałem użyć go na rozniecenie ognia; ale ponieważ mocno jesteś przywiązany do tej fraszki, weź ją sobie; niechaj ci służy szczęśliwie!
Gamma przyjął ulubione narzędzie muzyczne wstrzymując się od oznaków radości, ile mu, jak mniemał, nakazywała powaga jego professyi. Natychmiast jednak dla zapewnienia się czy nie było uszkodzone, wydobył kilka tonów, i porównywał je z własnym głosem; a skoro uspokoił się tą próbą, wyjął z kieszeni swoje kantyczki i poważnie zaczął przerzucać karty, pewno szukając jakiej długiej pieśni dziękczynienia.
Ale Hejward przeszkodził mu w tym pobożnym zamiarze, zadając pytania jedne po drugich. Sędziwy ojciec zapytywał go również z uczuciem tak mocném, że Dawid chociaż co raz poglądał na swój instrument z widoczną chęcią użycia jego, musiał odpowiadać to dwóm oficerom, to strzelcowi często żądającemu dokładniejszej wiadomości o niektórych szczegółach. Tym tedy porządkiem, mimo kilka przerw, w których preludye psalmisty groziły już rozpoczęciem się długiej pieśni; wędrowcy nasi wiele powzięli wiadomości pomocnych do wykonania ich przedsięwzięcia.
Magua trzymał swoje niewolnice na górze aż póki wrzawa rzezi grasującej po równinie nie uspokoiła się zupełnie. O południu dopiero, zstąpił na dół i udał się ku granicom Kanady w zachodnią stronę Horykanu. Ponieważ zaś bardzo dobrze znał tę drogę i przynajmniej rychłej nie spodziewał się pogoni, szedł bez pośpiechu, starając się wszakże ukrywać swe ślady. Widać było z prostego opowiadania Dawida, że dzicy cierpieli tylko jego obecność, ale wcale jej nie życzyli; jednak sam Magua nawet nie był wolny od tego przesądu, który nakazuje im szanować ludzi z woli wielkiego Ducha pozbawionych rozumu. Za nadejściem nocy nie dbano ani o przykrycie branek od rosy, ani o zabezpieczenie od ucieczki.
Przybywszy do obozu Huronów, Lis Chytry podług polityki nieodstępnej wszystkim czynnościom dzikich, rozdzielił dwie siostry. Kora została przesłana do koczowniczej hordy zajmującej natenczas blizką dolinę; lecz Dawid nie tyle był obeznany z historyą i zwyczajami Indyan, żeby mógł powiedzieć imie tego pokolenia. Wiedział tylko, że dzicy ci nie znajdowali się pod twierdzą William Henryka, ze podobnież jak Huronowie trzymali stronę Montkalma, ze byli w przyjaznych stosunkach z bitnym i srogim narodem, w którego nieprzyjemném sąsiedztwie przypadek ich umieścił.
Mohikanie i strzelec słuchali niedokładnych i przerywanych doniesień Dawida z ciekawością wzrastającą co raz bardziej; a kiedy zaczął wysilać się na sposoby opisania obyczajów Indyan, do których Korę zaprowadzono, Sokole Oko przerwał mu zapytując:
— Czy uważałeś przynajmniej jakiej fabryki ich noże, angielskiej czy francuzkiej?
— Myśl moja nie była zajęta takiemi fraszkami, — odpowiedział Dawid; — podzielałem boleść panienek i starałem się je pocieszać.
— Przyjdzie może czas, że nie będziesz uważał nóża dzikich za tak nikczemną fraszkę, — rzecze strzelec z miną nietajonej wzgardy. Czy obchodzili oni święto zboża? Czy możesz powiedzieć nam cokolwiek o ich totem?
— Nie zbywa nam na zbożu, mamy go dosyć, dzięki Bogu, i gotowane w mleku równie jest przyjemne dla podniebienia, jak zdrowe dla żołądka. Co zaś do totem, to nie wiem co to znaczny. Jeżeli jest to jakaś rzecz należąca do muzyki indyjskiej, tego u nich nie znaleść, nigdy oni nie wznoszą wspólnie głosu na chwałę Boga; i są, jak się zdaje, najbezbożniejsi ze wszystkich bałwochwalców.
— Potwarz przeciwko naturze Indyan! Mingowie, i ci nawet oddają cześć tylko prawdziwemu Bogu! Mówię to ze wstydem dla naszej farby; ale jestto bezczelne kłamstwo białych, że jakoby wojownicy leśni biją czołem posągom robionym przez się. Prawda że starają się oni żyć w zgodzie z szatanem; lecz któżby nie chciał żyć w zgodzie z nieprzyjacielem, którego pokonać nie można? To pewna jednak, że łaski i pomocy błagają tylko u dobrego i wielkiego Ducha.
— Bydź to może, ale wśród malowideł na ich ciele widziałem szczególniejsze postaci; a pilność w ich zachowywaniu, i uszanowanie jakie wzbudzają, trąci duchem pychy. Między innemi widziałem wyobrażenie obrzydliwego i nieczystego stworzenia.
— Czy nie węża? — spiesznie zapytał strzelec.
— Nie węża, ale prawie takież plugastwo, bo żółwia.
— Hug! — wykrzyknęli razem obodwaj Mohikanie, a strzelec poruszał głową, jak kiedy kto odbierze ważną ale nieprzyjemną nowinę.
Szyngaszguk odezwał się natenczas z taką powagą i godnością, że chociaż mówił po delawarsku, ci nawet co go nierozumieli, słuchali uważnie. Poruszenia jego były znaczące, a niekiedy żywe i mocne. W ciągu mowy, jeden raz podniosł ramię prostopadle w górę i opuszczając zwolna, oparł wyciągnięty palec na piersiach, jak gdyby chciał przezto nadać większą moc temu co mówił. Ruch ten ręki odsłonił trochę kalikotową tkaninę pokrywającą mu wyższą część ciała, i Dunkan bacznie śledzący każde skinienie Sagamora, postrzegł na jego piersiach drobny wizerunek, albo raczej tylko zarys żółwia doskonale wykończony żywym błękitem. Wszystko co słyszał o nagłem rozerwaniu się licznego narodu Delawarów, przyszło mu teraz na myśl, i niecierpliwie czekał chwili kiedyby mógł zadać kilka pytań, a niecierpliwość ta wzmagała się tém bardziej, że mowa wodza Mohikanów tak mocno go obchodząca była dla niego niezrozumiałą.
Skoro Szyngaszguk skończył, Sokole Oko nie dał majorowi czasu zapytać i sam przemówił do niego po angielsku.
— Dowiedzieliśmy się o tém, co może bydź nam albo pożyteczne albo szkodliwe, podług woli nieba. Sagamor pochodzi z najdawniejszej krwi Delawarów i jest wielkim wodzem ich Zółwiów. Że się oni znajdują w pokoleniu o którem śpiewak mówi, niewątpliwie możemy wnosić z tego, co nam on powiedział; i gdyby zamiast zrywania piersi na trąbienie w gardło, choć cząstki tego tchu użył roztropniej, a rozpytał się przynajmniej wielu jest tam wojowników tej kasty, moglibyśmy lepiej doradzić sobie. Cokolwiek bądź, zawsze mamy wiele niebezpieczeństw jeszcze, bo przyjaciel który odwrócił oblicze od nas, częstokroć jest gorszy, niżeli nieprzyjaciel otwarcie nastający na nasze włosy.
— Wytłumacz się jaśniej, — rzecze Dunkan.
— Byłaby to historya równie smutna jak długa, i nie lubię wspominać o tém, — odpowiedział strzelec; — bo nie można zaprzeczyć, ze pierwsze złe poszło od ludzi białych. Koniec na tém, że bracia przeciw braciom podnieśli tomahawki, a Delawarowie z Mingami jedną ścieżką idą obok.
— I sądzisz ze Kora znajduje się teraz u jakiej cząstki pierwszego z tych narodów? — zapytał Hejwatd.
— Sokole Oko odpowiedział tylko skinieniem głowy i widocznie nie rad był prowadzić dalej rozmowy o tym przedmiocie przykrym dla niego. Niecierpliwy Dunkan zaczął natychmiast podawać rozmaite śrzódki wyratowania dwóch sióstr z niewoli, lecz wszystkie tak były niedostępne, ze chyba sama tylko rospacz mogła je doradzać lub obierać. Munro ocknął się ze swego letargu, słuchał z pobłażaniem bałamutnych projektów młodego majora. i nawet, jak się zdawało, gotów był przystać na te zamiary, które jego rosądek i wiek sędziwy odrzuciłby w innym razie. Lecz strzelec zaczekał spokojnie póki się nie wyszumiał pierwszy zapęd rozkochanego młodzieńca, a potem przełożył mu jak było rzeczą nierozsądną chwytać się nagłych i więcej niż azardownych sposobów, kiedy takie przedsięwzięcie wymagało tyleż zimnej krwi i ostrożności, ile męztwa i odwagi.
— Oto tak będzie najlepiej, — dodał nakoniec; —: niechaj ten śpiewak wraca śpiewać Indyanom, niech uwiadomi panienki że jesteśmy w tych stronach, i niech znowu przychodzi do nas dla narady, skoro mu damy hasło. Ty przyjacielu, jako muzyk, potrafisz zapewne rozróżnić głos kruka od głosu kukułki?
— Dla czegóż nie. Kukułka ma głos przyjemny i melancholiczny, a chociaż dwie tylko bierze noty, śpiew — jej dosyć jest miły.
— Dobrze więc, ponieważ głos ten lubisz, będzie on ci służył za hasło. Kiedy kukułka zakukuje trzy razy, pamiętaj trzy, ni mniej ni więcej; przychodź do lasu na to miejsce gdzie ją usłyszysz.
— Poczekaj jeszcze, — rzecze Hejward; — ja z nim pójdę.
— Pan! — zawołał strzelec z zadziwieniem patrząc mu w oczy; — czy się już panu uprzykrzyła widywać wschód i zachód słońca?
— Dawid jest żyjącym dowodem, ze i Huronowie nie zawsze są bez litości.
— Ale gardło Dawida czyni mu taką usługę, jakiej człowiek zdrowego rozsądku nie może spodziewać się po swojém.
— I ja mogę grać rolę waryata, głupca, bohatera, kogo chcesz nareszcie, bylebym tylko wybawił z niewoli drogą dla mnie osobę. Nie czyń więcej zarzutów; juzem postanowił.
Sokole Oko znowu spojrzał na niego oniemiały z podziwienia; lecz Dunkan, który dotąd przez wzgląd na doświadczenie i przychylność strzelca, prawie ślepo był posłuszny jego radom, przybrał teraz ton człowieka nawykłego rozkazywać, dał znak ręką że nie chce słuchać żadnych przekładań i nareszcie przemówił umiarkowańszym głosem.
— Wiem ze potrafisz mię przebrać, i użyj natychmiast twojej sztuki. Maluj mię, zmieniaj całą moję powierzchowność, zrób ze mnie co ci się podoba, mniemanego waryata naprzykład, jeżeli nie chcesz żebym został prawdziwym.
Strzelec nie rad z tego wszystkiego potrząsł głową.
— Nie do mnie, — rzecze, — należy przekładać, że ten kogo potężna ręka Opatrzności ukształciła, nie potrzebuje żadnej odmiany. Z resztą, państwo sami wysyłając oddział wojska w pole, macie zwyczaj dawać hasło i naznaczać miejsce zgromadzania się, żeby żołnierze mogli poznawać swoich i wiedzieli gdzie szukać przyjaciół; podobnie też....
— Słuchaj mię, — zawołał Dunkan nie pozwalając mu dokończyć; — ten poczciwy człowiek, co tak nieodstępnie towarzyszył dwóm siostrom porwanym przez Indyan, powiada wyraźnie, że one przebywają u dwóch różnych pokoleń, czy może narodów. Ta którą nazywasz czarną kosą, znajduje się, jak sam mniemasz, pod strażą jakiejś hordy Delawarów; młodsza zaś niezawodnie zostaje w ręku otwartych nieprzyjaciół naszych, Huronów. Ją zatém uwolnić jest najbardziej trudna i niebezpieczna część naszego przedsięwzięcia, i tę część biorę na siebie, jak tego wymaga moja młodość i mój stopień. Kiedy więc będziecie robili układy z waszymi przyjaciółmi o wydanie jednej, ja tymczasem uwolnię drugą, albo zginę.
Żołnierski zapał błyszczał w oczach młodego majora i całej jego osobie nadawał tak znaczącą postawę, że trudno było mu się sprzeciwiać. Sokole Oko chociaż znał aż nadto dobrze jakiém niebezpieczeństwem w podobném przedsięwzięciu groziła przenikliwość Indyan, nie wiedział jednak co począć przeciw tak nagłemu postanowieniu. Mógł też tajemnie podobać się mu ten zamiar, bo zgadzał się z jego wrodzoną śmiałością i z tym pochopem do przedsięwzięć zuchwałych, które wzrastając w nim obok doświadczenia, powiększył się tak dalece, iż niebezpieczeństwo stało się niejakoś dla niego koniecznie potrzebny w życiu igraszką. Nagle więc zmieniwszy swoje myśli, nie sprzeciwiał się dłużej Hejwardowi i ochoczo skłonił się mu pomagać.
— No, — rzecze uśmiechając się z miną dobrego humoru; — kiedy daniel chce rzucić się do wody, żeby mu przeszkodzić, trzeba zabiedz przed oczy, a nie z tyłu pędzić się za nim. Szyngaszguk ma w swojej torbie tyle farb, co jedna, znajoma mnie żona oficera artyleryi, która zasadza drzewa i wznosi góry na kawałku papieru. Z łaski jej można palcem dotykać obłoków; ale i Sagamor umie używać swoich kolorów. Usiądź pan na tym karczu, ręczę życiem, że zaraz zrobi on z pana tak naturalnego półgłówka, jak tylko można żądać.
Dunkan usiadł, a Szyngaszguk, który z uwagą słuchał całej tej rozmowy, zaraz wziął się do roboty. Wyćwiczony w sztuce mniej więcej znajomej prawie wszystkim dzikim, dołożył wszelkiej usilności żeby nadać majorowi powierzchowność tego, za kogo chciał uchodzić. Przekreślił jego czoło rysem, który Indyanie zwykli uważać za godło spokojnego i wesołego charakteru; pilnie wystrzegał się wszystkich znaków wyrażających skłonności wojenne, pomalował na jego policzkach figury dziwaczne, słowem, przestroił żołnierza na istnego śmieszka. Ludzie podobnego usposobienia nie byli rzadkim zjawiskiem u Indyan; a ponieważ Hejward wychodząc z twierdzy Edwarda zupełnie zmienił swój ubiór i doskonale umiał po francuzku, mógł więc spodziewać się, że będzie wzięty za jakiegoś kuglarza z Tykondegory zwiedzającego pokolenia sprzymierzone.
Skoro już osądzono że w malowidle nie brakowało niczego, strzelec dał mnóstwo rad i nauk jak należy postępować z Huronami; obrano znaki porozumiewania się i miejsce schadzki w razie jeśliby tej lub owej stronie udało się dopiąć celu; zresztą niezapomniano o niczém co tylko mogło wesprzeć ich przedsięwzięcie.
Rozstanie się Munra z młodym przyjacielem było bolesne. Półkownik jednak przystał na nie z tą obojętnością, jakiejby nigdy nie okazał, gdyby jego umysł był w zwyczajnym stanie, a ciężar smutku nie stłumił jego wrodzonej czułości i dobroci serca.
Strzelec odprowadziwszy majora na stronę powiedział mu, że ma zamiar zostawić starca w jakiej bezpiecznej kryjówce pod opieką Szyngaszguka, a sam z Unkasem udać się dla powzięcia pewniejszych wiadomości względem pokolenia Indyan, które z wielu powodów mogli uważać za cząstkę Delawarów. Powtórzywszy potém swoje przestrogi, żeby we wszystkiém co będzie mówił i czynił najbardziej radził się ostrożności, dodał nakoniec tonem uroczystym, lecz razem z uczuciem mocno wzruszającym Dunkana:
— A teraz, majorze, niech Bóg prowadzi i oświeca pana! Ujmuje mię zapał pański; jestto dar właściwy młodości, zwłaszcza kiedy przy niej krew żywa i serce odważne. Ale proszę pamiętać na rady człowieka, który co mówi, wszystko to jest prawdą i nauką doświadczenia. Żeby uniknąć wszystkich sideł Minga i skłonić jego wolą, trzeba będzie panu więcej przytomności umysłu i dowcipu, niżeli tego z książek nabrać można. Niech Bóg czuwa nad panem! Jeśliby jednak Huronowie z głowy pańskiej wzięli godło tryumfu dla siebie, proszę ufać słowu człowieka mającego dwóch dzielnych wojowników do pomocy, że opłacą oni ten tryumf tylu trupami, ile włosów znajdą na niej! Jeszcze raz powtarzam, majorze, oby Opatrzność błogosławiła przedsięwzięciu pańskiemu, bo to jest słuszne i chwalebne; lecz pamiętaj pan, że dla oszukania tych łotrów godzi się czynić i to, co nie zupełnie zgadza się z przyrodzeniem białych.
Hejward uścisnął rękę zacnemu towarzyszowi, który sam niewiedział czy mu wypadało przyjąć ten zaszczyt; znowu polecił jego opiece starego przyjaciela, oddał wzajemnie życzenia pomyślności w zamiarach, i skinąwszy na Dawida żeby mu pokazywał drogę, odszedł z nim razem.
Strzelec przejęty uwielbieniem dla męztwa i odwagi młodego majora, poglądał za nim póki tylko mógł go widzieć, a potem smutnie wzruszając głową, jak gdyby wątpił, czy zobaczy się z nim kiedykolwiek, wrócił do trzech pozostałych towarzyszów i udał się z nimi w głąb lasu.
Dawid wyprowadził majora na przestrzeń wytrzebioną przez bobrów i poszli brzegiem ich stawu. Dopiero teraz Hejward zostawiony sam sobie, obok istoty tak prostej, tak mało zdolnej dać mu jakąkolwiek pomoc choćby w najostateczniejszym razie, uczuł całą trudność swego przedsięwzięcia, nie tracąc jednak nadziei przełamania wszystkich zawad.
Mrok wieczorny powiększał jeszcze bardziej ponurość i dzikość pustyni daleko rozciągającej się na wszystkie strony, a martwa cisza w domkach z okrągłymi dachami, gdzie tyle żyło mieszkańców, przejmowała jakąś okropnością. Dunkan przypatrując się dziwnym tym budowlom i postrzegając w każdej ich czystce zastanawiający dowód przewidzenia, został uderzony myślą, że nawet zwierzęta dzikich tych ustroni mają instynkt prawie równy rozumowi, i nie mógł wspomnieć bez trwogi jaka czekała go walka i przeciw jakim siłom odważył się zuchwale. Lecz wśrzód tych uwag obraz biednej, samotnej, strapionej Aliny, stanął mu przed oczyma: zadrgał na jej niebezpieczeństwo i zapomniał o własném. Pełen nowego zapału, ośmielając Dawida słowami i przykładem, ruszył naprzód pewnym i lekkim krokiem młodości i odwagi.
Okrążywszy staw bobrowy niemal do połowy drugiej jego strony, wzięli się w bok od brzegu, wstąpili na niewielką wyżyny i z pół godziny idąc wzniosłą płaszczyzną, ujrzeli drugi przestwor w lesie, podobnież strumykiem przecięty, i podobnież jak się zdawało zamieszkany niegdyś przez bobrów; lecz porzucony zapewne dla tego, ze zmyślne te stworzenia, niedaleką dolinę osądziły za dogodniejsze siedlisko. Uczucie bardzo naturalne było powodem, iż Dunkan przed opuszczeniem gęszczy lasu zatrzymał się na chwilę, jak len co mając pokonywać trudną zawadę, nim uczyni pierwszy zamach, siara się zebrać wszystkie swoje siły. Krótki ten przeciąg czasu dostarczył mu niektórych postrzeżeń, jakie wzrok rzucony na prędzce mógł zebrać.
Na drugim końcu przestworu, w miejscu gdzie strumyk z szumem przebiegał pochyłość wzgórka, stało przeszło sześćdziesiąt chatek skleconych niezgrabnie z kłód, sęków chrustu i ziemi. Rozrzucone nieładem bez żadnego starania o kształt lub przynajmniej ochędóstwo zewnętrzne, budy te pod każdym względem tak były niższe od mieszkań bobrowych, ze mocniej niż pierwsze zadziwiły Hejwarda.
Zadziwienie jego powiększyło się jeszcze bardziej, kiedy przy słabém świetle zmroku postrzegł niedaleko bud, dwadzieścia lub trzydzieści jakichsiś stworzeń, naprzemian ukazujących się z pomiędzy chwastów i znowu koleją niknących mu z oczu, jak gdyby zapadały w ziemię. Nie mogąc przypatrzyć się dziwacznym tym postaciom ledwo na chwilę widzialnym, prędzej gotów byt wziąść je za jakieś cienie lub nadprzyrodzone istoty, niżeli za osoby ludzkie z ciała i kości złożone. Naga figurka zjawiała się nagle, ginęła zaraz, i zostawując swoje miejsce dla równie tajemniczego widma, w mgnieniu oka wynurzała się o kilkanaście stop dalej.
Dawid niewiedząc czegoby się Hejward zatrzymał, rzucił wzrok w tymże samym kierunku i wywiódł go z osłupienia przemawiając następnie:
— Jest tu wiele żyznego gruntu; ale marnie leży odłogiem. Bez nagannej chęci dogadzania miłości własnej powiedzieć mogę, że przez krótki ciąg mojego pobytu u tych pogan, wiele zasiałem dobrego ziarna, chociaż nie mam pociechy widzieć zieleniejącego wschodu.
— Dzikie te ludy więcej zajmują się polowaniem, niżeli zatrudnieniami zwyczajnemi w naszych krajach, — odpowiedział Hejward niespuszczając oka z przedmiotu swego zadziwienia.
— Więcej jednak jest przyjemności niż trudu wznosić głos na chwałę Doga, a przecież te dzieci niegodziwie nadużywają daru niebios, — odparł Dawid; — rzadko mi się zdarzało widzieć, żeby kto w ich latach miał z natury tyle nieporównanych zdolności do śpiewania psalmów; ani jedno wszakże nie chce użyć na dobre swojego talentu. Przez trzy wieczory ciągle przychodziłem tutaj, zwoływałem je do siebie, nakłaniałem powtarzać za mną pieśń świętą; lecz zawsze odpowiadały mi tylko tak przeraźliwym i niezgodnym wrzaskiem, że mnie i uszy i duszę przeszywał na wskróś.
— O kim to mówisz? — zapytał Dunkan.
— A o tych djablętach, co tu, jak widzisz pan, tracą czas na igraszki dziecinne, którego mogłyby użyć tak pożytecznie, gdyby mię słuchały. Ale bo zbawienny przymus chłosty nie jest zaprowadzony u tych ludów puszczonych samopas. W kraju gdzie tyle brzóz rośnie, użycia rózek nie znają nawet. I cóż za dziw więc, ze widzę dobrodziejstwa Opatrzności na złe użyte i słyszę tak fałszywe głosy, jak te naprzykład.
Kończąc te słowa obu dłoniami pozatykał uszy, żeby niesłyszeć wrzasku którym dzieci napełniły lasy. Dunkan uśmiechnął się sam z siebie, ze przez chwilę podał się był zabobonnym myślom, i śmiało posuwając się naprzód, rzekł do towarzysza: — Idźmy!
Psalmista nieodbierając rąk od uszu poszedł za nim i wkrótce zbliżyli się do tak zwanego przez Dawida obozu Filistynów.


ROZDZIAŁVI.
„Dzielny jeleń, za którym każdy pragnie gonić,

Niech ma czas uciekać, niech się stara bronić
I daleko uchodzi, gdy trąba myśliwa,
Zgraję psów i rumaków do pościgu wzywa;
Ale jeśli lis podły łowów naszych celem,
Nie przebierajmy śrzodków z tym — nieprzyjacielem:
Czy poległ on od strzału, czy sidła nie minął.

Nic to nas nie obchodzi, byle tylko zginął.“
Walter Skot..

Bardzo rzadko się zdarza żeby stanowiska Indyan podobnie jak obozy ludzi białych, były strzeżone przez pikiety zbrojne. Dzicy zdolni wcześnie przewidzieć zbliżające się niebezpieczeństwo, tém śmielej polegają na doskonałej umiejętności pojmowania przestróg jakie im las przynosi, ze rozległe pustynie i trudne przejścia zasłaniają ich od napadów. Jeżeli więc szczęśliwy traf jaki, pomoże nieprzyjacielowi ujść baczności czatów krążących w pewném oddaleniu od mieszkań, nigdy już prawie nieznajdzie on blizko nich straży, któraby dała hasło trwogi. Prócz tego, pokolenia sprzymierzone z Francuzami, znając jak ciężki cios świeżo zadano nieprzyjaciołom, mniej jeszcze miały powodu lękać się narodów trzymających się strony angielskiej.
Dla tego tez Hejward i Dawid weszli pośrzód dzieci grą swoją zajętych, wprzód nimby ktokolwiek oznajmił o ich przybyciu. Lecz skoro tylko postrzeżeni zostali, cała zgraja Huroniąt jakby zmównie wydała tłumny a razem harmonijny okrzyk, i jakby przez moc czarnoxięzką znikła im z oczu, ponieważ kolor powiędłych chwastów w których się ukryły przy słabém świetle zmroku zupełnie zgadzał się z kolorem ich ciała. Kiedy jednak Dunkan ochłonąwszy z pierwszego zadziwienia, rzucił wzrok w koło siebie, wszędzie gdziekolwiek spojrzał, spotykał między trawą czarne i bystre oczy ciągle utkwione w niego.
Ta ciekawość dzieci zdała się majorowi wróżbą nie nader pomyślną i chętnieby w tej chwili wziął się do odwrotu; lecz wahać się nawet było już za późno. Nagły wrzask dzieci wywołał z mieszkań kilkunastu wojowników: zebrali się oni u drzwi najbliższej budy i poważnie czekali na niespodziewanych przychodniów.
Dawid obeznany już nieco z tém wszystkiém, poprzedzał Hejwarda krokiem tak pewnym, iż chyba nie lada jaka zawada zbiłaby go z drogi, trzymał się linii prostej i z miną najspokojniejszą wszedł do budy. Było to główne i największe mieszkanie w całej tej wsi niby, chociaż ani z lepszych materyałów, ani staranniej zbudowane od innych. Tu odbywały się narady i publiczne zgromadzenia Huronów podczas krótkiego ich popasu na granicy prowincyi angielskiej.
Nie łatwo było Dunkanowi zachować powierzchowność obojętną, kiedy przechodził mimo ogromnych i pleczystych Indyan zgromadzonych u drzwi; wspomniawszy jednak, iż życie jego zależało od przytomności umysłu, starał się zdobyć na odwagę i krok w krok szedł za swoim towarzyszem. Krew zamarła w nim na chwilę gdy się prawie ocierał koło tak drapieżnych i nieubłaganych nieprzyjaciół, lecz przemógł siebie i nieokazawszy najmniejszego znaku trwogi, udał się w głąb chaty, gdzie naśladując Dawida wziął z kupy wonnych gałęzi jednę wiązkę i usiadł na niej w milczeniu.
Tuz za przychodniem, Indyanie będący na podworzu weszli do chaty i otoczywszy go czekali cierpliwie, póki godność cudzoziemca pozwoli mu przemówić. Inni z niejakąś ociężałością leniwą stali oparci o kłody drzewa, które służyły za podpory tej prawie chwiejącej się budowie. Trzech lub czterech najstarszych i najznamienitszych wojowników, podług ich zwyczaju, usiadło nieco na przedzie całego grona.
Jdna tylko pochodnia oświecała tę izbę, a jej blask czerwonawy kolejno odbijał się na twarzach zgromadzonych Indyan, wedle tego jak ciąg powietrza w tę lub ową stronę płomień jej naginał. Dunkan w tymże kierunku wodząc oczyma, chciał wyczytać jakiego przyjęcia mógł się spodziewać; lecz przenikliwość jego nie zdolna była mierzyć się z chytrością dzikich, wpośrzód których się znajdował.
Wodzowie siedzący przed nim, zaledwo rzucili wzrok na niego i spuściwszy oczy ku ziemi przybrali postawy, które równie mogły wyrażać poszanowanie jak nieufność. Dalsi, ukryci w cieniu mniej mieli się na baczności i Hejward nieraz przejął ich ciekawe i badawcze spojrzenia; jakoż najmniejszy ruch jego postaci, najmniejszy rys lub wyraz jego twarzy, nie uszedł ich uwagi i był powodem do jakiegokolwiek wniosku.
Nakoniec jeden Indyanin, którego włos zaczynał już siwieć, lecz jędrne członki, trzymanie się proste i krok pewny, okazywały że miał siły mezkiego wieku, wyszedł z kąta, gdzie zostawał zapewne dla tego, żeby sam niewidziany lepiej mógł przypatrywać się gościowi, zbliżył się do Hejwarda i przemówił językiem Wyandotów czyli Huronów. Przemowa ta była więc niezrozumiałą dla majora, chociaż ze stów mówiącego mógł poznać, że mu oświadczano raczej grzeczność niżeli nieprzyjaźń. Pokazał przeto na migach iż nierozumiał tego języka.
— Czy nikt z moich braci nie mówi po francuzku albo po angielsku? — zapytał potém po francuzku i oglądając się na wszystkich co bliżej niego siedzieli, w nadziei iż którykolwiek mu odpowie.
Wielu zwróciło się do niego jak gdyby mieli słuchać z większą uwagą; lecz żaden nieodpowiedział.
— Niechciałbym wierzyć, — znowu odezwał się Hejward także po francuzku i głosem powolnym aby go łatwiej zrozumiano; — żeby w tak walecznym i mądrym narodzie nie było nikogo coby umiał język, którym wielki monarcha do swoich dzieci przemawia. Ścisnęłoby się mu serce, gdyby pomyślał, że jego wojownicy czerwoni tak mało go poważają.
Długa nastąpiła cichość: niezachwiana powaga na wszystkich panowała twarzach, i ani jedno poruszenie ręki, ani jedno mgnienie oka nie dało poznać jaki skutek na umysłach słuchaczów sprawiły te słowa. Dunkan wiedząc że umieć milczeć było cnotą u dzikich, postanowił dać z siebie dobry przykład i użył tej przerwy na uporządkowanie swych myśli.
Po niejakim czasie tenże sam wojownik co pierwej przemówił do niego, zapytał go tonem suchym i zepsutą francuzszczyzną kanadyjską:
— Kiedy nasz ojciec wielki monarcha, mówi do swojego ludu, czy używa języka Huronów?
— On do wszystkich jednymże mówi językiem, — odpowiedział Hejward; — nieczyni on żadnej różnicy między swojemi dziećmi, czy ich skóra jest czerwona, biała lub czarna; ale szczególniej poważa swoich walecznych Huronów.
— A co on powie, — zapytał znowu Indyanin, — kiedy mu pokażą włosy, które przed pięcią nocami rosły jeszcze na głowach Dżankesów[18]?
— Dżankesy byli jego nieprzyjaciółmi, — rzecze Hejward z wezdrgnieniem wewnętrznemu — i dlatego powie on: dobrze, moi Huronowie sprawili się walecznie, jak zawsze.
— Nasz ojciec kanadyjski nie tak myśli. Zamiast coby miał patrzać naprzód i nagrodzie Huronów, oziera się w tył. Patrzy na Dżankesów pobitych, a nie patrzy na Huronów. Co to ma znaczyć?
— Taki wielki wódz jak on; więcej ma myśli niż języka. Oziera się w tył, żeby widzieć czy który nieprzyjaciel nie idzie za nim.
— Łódź nieprzyjaciela zabitego, nie popłynie przez Horykan, — odpowiedział Huron z miną ponurą. — Uszy jego są otwarte dla Delawarów, którzy nie są naszymi przyjaciółmi i napełniają je kłamstwem.
— To bydź nie może. Przecież on mnie, jako człowiekowi biegłemu w sztuce leczenia, kazał iść do swoich dzieci Huronów czerwonych z nad jezior wielkich, i pytać, czy który z nich nie jest chory.
Znowu nastąpiło milczenie równie długie i głębokie jak pierwej, skoro Dunkan oświadczył kim był, albo raczej za kogo chciał uchodzić. Lecz razem wszystkich oczy zwróciły się na niego z natężeniem i przenikliwością, jak gdyby chciano zbadać czy prawdę mówił. Mocno zatrwożony major czekał wypadku tego badania, kiedy ten sam Huron znowu się odezwał.
— Alboż uczeni kanadyjscy malują sobie ciało? — zapytał ozięble; — my słyszeliśmy że oni chlubią się ze swoich twarzy bladych.
— Kiedy wódz indyjski przychodzi do swoich ojców białych, — odpowiedział Hejward; — podają mu koszulę, a on zrzuca skórę bawolą: moi bracia Indyanie przyozdobili mię tym malowidłem i noszę je przez miłość ku nim.
Szmer przyjazny dał poznać ze ten komplement powiedziany Indyanóm dobrze był przyjęty. Wódz na znak zadowolenia wyciągnął rękę; wielu jego towrzyszów uczyniło toż samo, i wszyscy tłumnym wykrzyknieniem dali niby oklask mówiącemu.
Dunkan sądząc się już uwolnionym od tak kłopotliwego śledztwa, zaczął oddychać swobodniej, a mając w gotowości na wsparcie niewinnego oszukaństwa, prostą i podobną do prawdy anekdotę, powziął nadzieję dopięcia zamiaru.
Drugi wojownik powstał dopiero i po chwili milczenia jakby dla namysłu co wypadało odpowiedzieć cudzoziemcowi, dał znak że ma mówić. Lecz zaledwo otworzył usta, głuchy i ponury warchoł rozległ się po lesie, a w tejże prawie chwili zatłumił go wrzask ostry i przeraźliwy kończący się długim spadkiem głosu podobnym do żałosnego wycia wilków.
Dziki ten krzyk widocznie ściągnął całą uwagę Indyan, a Dunkana tak mocno przeraził, że chociaż nie wiedział ani przyczyny ani znaczenia jego, szybko zerwał się z miejsca. Wszyscy wojownicy natychmiast wybiegli z chaty i napełnili powietrze silném wołaniem, które prawie zagłuszało hałas co kilka chwil powtarzający się w lesie.
Hejward nie mogąc oprzeć się ciekawości, wyskoczył także z budy i postrzegł koło siebie bezładną tłuszczę złożoną z tego wszystkiego, co tylko żyło w obozie. Mężczyzni, kobiety, starcy, dzieci, niedołężni, słabi, słowem całe pokolenie zbiegło się tutaj. Jedni wykrzykiwali z tryumfem, drudzy klaszcząc w dłonie okazywali radość mającą w sobie coś srogiego, wszyscy nakoniec wyrażali dzikie zadowolenie, z jakiegoś wypadku niespodziewanego. Odurzony zrazu tej wrzawą, nie mógł nic pojmować, lecz wkrótce nowe zjawisko objaśniło mu całą tajemnicę.
Przy ostatku wieczornego światła można jeszcze było widzieć miedzy drzewami na drugim końcu przestworu ścieszkę wiodącą w głąb lasu. Długi szereg wojowników ukazał się na niej i zbliżał się ku mieszkaniom, Piérwszy z nich, jak później dało się postrzedz, niósł tyczynę obwieszaną włosami z głów wielu. Okropne wycia, które biali słusznie nazwali okrzykiem śmierci, powtarzały się tyle razy, ilu nieprzyjaciołom wydarto życie. Dunkan znając ten zwyczaj Indyan, łatwo się domyślił, że przyczyną nagłego zamieszania, był powrót wojowników z wyprawy. Uspokoił się zatém i owszem rad był z tej okoliczności czyniącej mu nadzieję, że Huronowie mniej będą zważali na niego.
Nowo przybyli wojownicy zatrzymali się a kilkaset kroków od mieszkań, i krzyki ich wyrażające już jęk poległych, już radość zwycięzców, ucichły nagle. Jeden z nich wystąpił nieco naprzód i wyliczywszy imiona tych, którzy już ani jego wołania, ani wściekłego wycia słyszeć nie mogli, ogłosił świeżo odniesione zwycięstwo. Niepodobna wystawić, z jakim zapałem dzikiej radości i uniesieniem szaleństwa nowina ta przyjęta została.
Cały oboz w mgnieniu oka napełnił się zgiełkiem i wrzawa. Wojownicy dobyli nożów i wznosząc je nad głowy szykowali się we dwa rzędy rozciągnione od stanowiska zwyciężców, aż do budy publicznych zgromadzeń. Kobiety chwytając maczugi siekiery, broń rozmaita, wszystko nareszcie co się im nawinęło pod rękę, śpieszyły uczestniczyć w okrótném igrzysku, które miało się odbywać, Małe chłopcy nawet, gwałtem odrywały od pasów ojcowskich tomahawki i dźwigając je z trudnością, wciskały się między wojowników, żeby naśladować dzikich swych rodziców.
Stare niewiasty szybko roznosiły ogień od stosów do stosów chrustu przygotowanych na rozmaitych miejscach. Wkrótce rozniecony płomień zatłumił resztę dziennego światła: widowisko stało się wyraźniejsze i bardziej obmierzłe. Rażący obraz tego miejsca miał za ramy czarne ściany paszczy sosnowej, a za tło, oddaloną zgraję wojowników nowo przybyłych. Na kilka kroków przed nimi stało dwóch ludzi, którzy jak się zdawało, przeznaczeni byli do odegrania głównej roli w okrótném igrzysku wnet rozpocząć się mającém. Słabe światło i znaczna odległość, niepozwalały Hejwardowri wyraźnie widzieć ich twarzy, lecz z samej powierzchowności można było poznać, że każdy z nich zupełnie innych doświadczał uczuć. Jeden miał postać prostą i odważną, jak gdyby gotów był po bohatersku znieść przeznaczenie losu; drugi niby wstydem zdjęty lub otrętwiały z przestrachu, trzymał głowę zwieszoną na piersi.
Dunkan miał duszę tak wzniosłą, zenie mógł bez uwielbienia i litości poglądać na pierwszego, a chociaż ostrożność nie radziła mu okazywać najmniejszego znaku tych uczuć, mimowolnie zwracał na niego oczy, śledził każde jego poruszenie, i widząc równie silną jak wysmukłą budowę młodzieńca, starał się wmówić w siebie, że jeżeli tylko człowiek wspierany dzielną odwagą, może ujść niebezpieczeństw tak wielkich, to pewno nieszczęśliwy więzień którego, jak się domyślał, miano zmusić do biegu pomiędzy dwa rzędy zapaleńców uzbrojonych na jego życie, obronną ręką wyjdzie z tego przegonu.
Nieznacznie zbliżył się bardziej do Huronów i z niespokojności o los młodego jeńca ledwo mógł oddychać.
W tém jeden głos tylko dał hasło okrótnych wyścigów: głębokie milczenie panowało przed nim, a po nim podniosły się tak piekielne wycia jakich jeszcze Hejward nigdy niesłyszał. Jeden z nieszczęśliwych męczenników stał bez ruchu: drugi natychmiast perlem daniela rzucił się między szeregi nieprzyjaciół; lecz wbrew oczekiwaniu, nie biegać dalej niebezpieczna droga, wprzód nim zdołano pierwszy cios mu zadać, skoczył w bok po nad głowy dwojga dzieci i w mgnieniu oka daleko był od Huronów. Przeklęstwa rozległy się w powietrzu, szyki zostały pomięszane i wszyscy rozsypali się w pogoń.
Płomię roznieconych stosów świeciło posępno czerwonawym blaskiem. Dzicy jedni ledwo widzialni w oddaleniu, podobni byli do mar lecących w powietrzu z gwałtownymi ruchami wściekłości, drudzy przebiegając bliżej ognia, mieli na ciemnych swych twarzach wyraz okrocieństwa najdobitniej wyryty.
Łatwo sic domyślić, że wśrzód takiej zgrai nieprzyjaciół rozjuszonych, zbieg nie miał czasu do wytchnienia. Raz tylko spodziewał się już wbiedz do lasu, lecz znalazłszy tu na straży ten sam oddział, co go wziął w niewolą, musiał wrócić znowu do śrzodka przestworu. Szybko więc jak daniel kiedy myśliwca przed sobą zoczy, rzucił się nazad, jednym skokiem przesadził stos zapalonego chrustu, pędem strzały przeleciał gromadę kobiét i wnet ukazał się na drugim brzegu lasu; ale i tu trafił na zasadzę. Udał się zatém w inną stronę, gdzie bardziej było ciemno i Dunkan nie widząc go chwil kilka, zaczął już mniemać, że mężny i zręczny młodzieniec poległ nareszcie pod ciosami barbarzyńców.
Długi czas widać tylko było zmieszany tłum ludzi nieładem bieżących tu i ówdzie; lecz maczugi noże i tomahawki podniesione w górę, przekonały majora, że jeszcze raz ostateczny nie został zadany. Wrzask kobiét i wycia wojowników powiększały okropność tego widowiska. Kilkakroć Dunkan postrzegał w ciemności lekką postać ludzką przeskakującą zawady jakie się jej nadarzyły w biegu, i zawsze nabierał nowej nadziei, że dziwna szybkość i niewyczerpane siły młodego więźnia, długo jeszcze trwać mogą.
Wtém nagle cała tłuszcza cofając się nazad, zbliżyła się do miejsca gdzie major zostawał ciągle. Kilku dzikich gwałtownie torując sobie drogę między tłumem, wywróciło wiele kobiet i dzieci, a wśrzód tego zamięszania znowu ukazał mu się jeniec ścigany. Ale siły ludzkie nie mogły dłużej znieść takiego wytężenia, i widać już było ze nieszczęśliwy sam to czuć zaczynał. Pobudzony rospaczą rzucił się na kilkunastu wojowników i zmieszawszy ich zuchwałą swą odwagą, ostatni raz próbował uciec do lasu, a jak gdyby wiedział iż nie miał czego lękać się majora, pominął go tak blizko że aż się dotknął jego odzienia.
Dziki olbrzymiego wzrostu pędził tuż za nim i podniesionym tomahawkiem miał już mu zadać cios śmiertelny, kiedy Dunkan postrzegłszy niebezpieczeństwo tak blizkie, niby przypadkiem podstawił mu nogę i Huron padł na ziemię prawie pod same pięty, uciekającego młodzieńca. Więzień korzystając z tego zdarzenia, rzucił tylko wzrok bystry na Dunkana i podwoiwszy szybkość, zniknął jak napowietrzny płomień. Hejward oglądał się na wszystkie strony i nigdzie nie mogąc go ujrzeć, zaczynał już pochlebiać sobie że pomógł mu ujść do lasu, lecz wnet postrzegł go spokojnie stojącego przy słupie malowanym w różne kolory u drzwi największej chały.
Lękając się żeby pomoc którą tak w porę dał zbiegowi nie została odkrytą i zgubną dla niego samego, skoro tylko dziki upadł, przeszedł na inne miejsce i wmięszał się miedzy tłuszczę skupiającą się koło mieszkań tak niechętnie, jak pospólstwo odchodzi do domów, kiedy zgromadziwszy się na widowisko tracenia zbrodniarza, dowie się że ten ułaskawienie otrzymał.
Jakieś niepojęte, mocniejsze od ciekawości uczucie, pociągało Hejwarda ku więźniowi; lecz żeby zbliżyć się do niego, trzeba było przemocy prawie torować sobie drogę wśrzód ścieśnionej zgrai, czego mu w obecnem położeniu roztropność czynić nie radziła. Po kilku chwilach jednak ujrzał go niedaleko od siebie. Młodzieniec zmordowany biegiem trzymał jedną ręką słup zabezpieczający go od napaści, a chociaż oddychał ciężko, przez dumę jednak starał się ukryć wszelki znak cierpienia. Zwyczaj uświęcony od niepamiętnych czasów, czynił natenczas jego osobę nietykalną, dopóki rada narodowa nie rozstrzygnie jego losu, ale łatwo można było przewidzieć wyrok tej rady, miarkując po wyraźném usposobieniu tych co go otaczali.
Język Huronów nie miał żadnego wyrazu wzgardy, żadnego przezwiska krzywdzącego, żadnej obelgi, którychby kobiéty nie użyły na młodego cudzoziemca, skoro się ten uchronił od ich wściekłości. Wyrzucały mu nawet, że tak dzielnie usiłował ratować się ucieczką; mówiły z gorzkiém urąganiem, ze nogi jego więcej były warte niż ręce, i że mu należało dać skrzydła, ponieważ nie umiał używać ni strzał ni noża. Na wszystkie te uszczypliwe słowa, więzień nic nieodpowiadał, i równie wolny od bojaźni jak gniewu, okazywał tylko wzgardę połączoną z godnością. Złość rozjątrzona spokojnością niezachwianą, wyczerpawszy słownik obelg, wylała się w przeraźliwém wyciu.
Jedna ze starych niewiast które zapalały stosy, roztrącając tłum przecisnęła sic do więźnia i stanęła przed nim. Z pomarszczonej twarzy, z zapadłych oczu i niechlujności ohydliwej, możnaby było wziaść ją za czarownicę. Odrzuciwszy w tył lękką zasłonę pokrywającą, jej piersi, wyciągnęła długą, wywiędłą rękę, i przemówiła do niego po delawarsku, żeby lepiej mógł ją zrozumieć.
— Słuchaj ty Delawarze, — rzekła z uśmiechem szyderczym, — naród twój jest zniewieściały i motyka lepiej przystoi waszym rękom niż strzelba. Skwawy wasze dają życie danielom tylko, i gdyby niedźwiedź, wąż, lub kot dziki, urodził się pomiędzy wami, ucieklibyście wszyscy. Dziewczęta hurońskie zrobią ci spodnicę, a my wydamy cię za mąż.
Dziki śmiech rozlegał się długo po tym dowcipnym ucinku, a między chrapliwym wrzaskiem niewiast starych, dawały się słyszeć i głosy kobiét młodych. Lecz cudzoziemiec równie znosił szyderstwa jak i obelgi: stał ciągle z głową podniesioną do góry i gdyby czasami nie rzucał wzroku pełnego wzgardy i dumy na wojowników w milczeniu stojących za kobiétami, możnaby było mniemać, iż sądził się bydź samotnym.
Rozdrażniona spokojnością więźnia stara megera wzięła się za boki i przyjąwszy postać jaką jej nadała wewnętrzna wściekłość, wylała potok obelg których niepodobna wyrazić na papierze. Ale chociaż długim doświadczeniem wyćwiczona w sztuce urągania się z nieszczęśliwych ofiar, zjednała pod tym względem powszechną sławę u swojego narodu, chociaż z wysilenia i zapału piana wystąpiła jej na usta, niczego jednak dokazać nie mogła: ten którego chciała udręczyć, najmniejszego wzruszenia nie okazał na twarzy.
Złość z powodu tej miny obojętnej zaczęła już dotykać i dalszych widzów. Chłopiec zaledwo wyszły z lat dziecinnych, który pierwszy raz w poczet wojowników policzony został, przybył na pomoc starej czarownicy i chcąc przez próżne pogróżki nieprzyjaciela zatrwożyć, zaczął przed nim tomahawkiem wywijać. Więzień zwrócił twarz ku niemu, spojrzał nań z politowaniem wzgardliwém i znowu przybrał tę samą postać spokojną, w jakiej do tąd zostawał. Lecz gdy podczas tego zdarzenia znalazł zręczność wlepić na chwilę wzrok swój pewny i przenikliwy w oczy Dunkana, ten poznał ze nieszczęśliwym jeńcem był młody Mohikan Unkas.
Uderzony zadziwieniem, które go niemal tchu pozbawiło, zadrżał widząc przyjaciela w tak krytyczném położeniu i spuścił w dół oczy, aby wyraz ich nie przyśpieszył losu więźnia, chociaż widocznie on sam, w tym momencie przynajmniej, nie lękał się o siebie.
W tejże chwili prawie, jeden wojownik po grubiańsku odtrącając na stronę kobiéty i dzieci, wyszedł z pomiędzy ciżby i wziąwszy Unkasa za rękę wprowadził go do wielkiej chaty. Wszyscy wodzowie i znakomitsi wojownicy pokolenia udali się za nimi, a w tein Hejward powodowany niespokojnością, znalazł sposób wciśnienia się razem bez zwrócenia na się uwagi, która mogłaby mu bydź niebezpieczną.
Kilka chwil Huronowie szykowali się podług znaczenia i władzy jaka mieli w swoim narodzie, i zajęli miejsca prawie tym samym porządkiem jak w ten czas, kiedy Hejward pierwszy raz ukazał się przed nimi. Starcy i główni naczelnicy zasiedli na śrzodku, gdzie blask jednej pochodni najmocniej przyświecał; młodzi i mniej dostojni wojownicy stali w koło za nimi. W samym śrzodku izby pod otworem dla ujścia dymu zrobionym, przez który widać było dwie lub trzy gwiazdy świecące natenczas, stał Unkas w postawie pełnej spokojności i dumy. Szlachetny wyraz twarzy młodzieńca nie uszedł wzroku sędziów jego losu; oczy ich nie tracąc bynajmniej swojej dzikości, często zwracały się ku niemu z widoczném uwielbieniem jego męztwa.
Inaczej działo się z drugim więźniem podobnież jak miody Mohikan skazanym na przegon między dwóma rzędami uzbrojonych Indyan. Chociaż zgiełk i zamieszanie wyżej opisane nastręczały mu zręczność do ucieczki, niestarał się z niej korzystać i lubo przez nikogo nie pilnowany, stał bez ruchu nakształt posągu wyrażającego zawstydzenie. Niczyja ręka nie prowadziła go do domu rady; wszedł on sam jakby ciągniony nieodzownym wyrokiem.
Dunkan znalazłszy dopiero sposobność zajrzeć mu w twarz, podniosł oczy z tajemną bojaźnią poznania znowu przyjaciela-, lecz pierwszy rzut oka przekonał go, że nie tylko był to człowiek zupełnie mu obcy, ale co dziwniejsza, ze sposobu jakim miał ciało umalowane, wyglądał na wojownika hurońskiego. Nie mieszając się jednak między swoich współobywateli, usiadł sam jeden w oddalonym kącie z głową zwieszoną na piersi i tak utulony, jak gdyby Usiłował ile możności najmniej zabrać miejsca.
Kiedy już wszyscy uszykowali się zwyczajnym sobie porządkiem, głęboka cichość nastąpiła w zgromadzeniu i wódz osiwiały przemówił do Unkasa w języku delawarskim:
— Chociaż naród twój, Delawarze, jest narodem niewiast; dowiodłeś jednak żeś godzien nazwiska mężczyzny. Chętnie podałbym ci posiłek; ale ten co je z Huronem, staje się jego przyjacielem. Wypocznij do jutrzejszego słońca, a w tenczas usłyszysz słowa rady.
— Nie jadłem siedm długich dni nocy idąc siadem Huronów, — odpowiedział Unkas; — synowie Lenapów umieją przebywać drogę prawą bez zatrzymywania się dla posiłku.
— Dwaj wojownicy moi udali się w pogoń za twoim towarzyszem, — mówił dalej wódz sędziwy niezważając niby na wzgardliwą odpowiedź Unkasa; — skoro oni powrócą, głos mędrców rady powie ci: Żyj, albo umieraj!
— Czyli więc Huronowie nie mają uszu? — zawołał młody Mohikan. — Delawar od czasu jak został waszym niewolnikiem, dwa razy słyszał huk strzelby dobrze mu znajomy. Dwaj wojownicy wasi nie powrócą nigdy.
Milczenie kilkochwilowe nastąpiło po tej dumnej odpowiedzi wzmiankującej o strzelbie Sokolego Oka. Dunkan zatrwożony tą cichością nagłą, wyciągnął szyje chcąc wyczytać z twarzy Indyan, jakie wrażenie na ich umysłach uczyniły słowa jego przyjaciela; lecz w tym momencie wódz odezwał się znowu i przestał na następném zapytaniu:
— Jeżeli Lenapy są tak dzielni, dla czegoż jeden z najwaleczniejszych ich wojowników jest tutaj?
— Dla tego że gonił uciekającego nikczemnika i wpadł w zasadzkę, — odpowiedział Unkas. — Bobr jest rozumny, a jednak można go złapać.
To mówiąc wskazał palcem na Hurona utulonego w kącie i wymienił go tylko wzgardliwym spojrzeniem. Słowa, postać i wzrok młodego Mohikana, uczyniły mocne wrażenie na słuchaczach. Wszystkich oczy zwróciły się razem ku samotnemu więźniowi, i głuchy szmer rozszerzył się aż do tłumu kobiét i dzieci tak skupionych u drzwi, że na cal wolnego miejsca nie było między niémi.
Tymczasem wodzowie najstarsi objawili jedni drugim twoje zdania przez kilka wyrażeń krótkich, głosem podziemnym i z dobitnemi jestami wyrzeczonych. Głęboka cichość, wiadoma wszystkim obecnym poprzedniczka uroczystego wyroku, nastąpiła znowu. Huronowie stojący za plecami naczelników, wspinali się na palcach żeby zaspokoić swą ciekawość: sam nawet przestępca ochłonąwszy ze wstydu, na chwilę podniosł głowę i usiłował z oczu sędziów wyczytać, jakiego miał spodziewać się losu. Nakoniec stary wóda, o którym mówiliśmy już tyle razy, powstał z miejsca, przeszedł mimo Unkasa, zbliżył się do samotnego Hurona i stanął przed nim poważnie.
W tém stara niewiasta, co pierwej urągała się z Mohikana, wystąpiła na śrzodek izby, wzięła w rękę jedynę pochodnię oświecającą całą chatę i zaczęła dziwaczny taniec, mrucząc pod nosem słowa, podobne do zaklinania duchów. Nikt jej nieprzywoływał, lecz nikt też nie myślał, jej oddalać.
Przystąpiwszy naprzód do Unkasa, postawiła przed nim pochodnię w ten sposób, aby mogła wyraźnie widzieć najmniejsze poruszenie jego twarzy, i odbywała dalej swoje pantominy. Lecz młody Mohikan również wytrzymał tę ostatnią próbę, nie zmieniając dumnej i spokojnej postawy, nie racząc spojrzeć na obmierzłą megerę. Zadowolona niby z tego co postrzegła, z lekkim wyrazem ukontentowania opuściła jego i poszła wygrywać tę samą rolę przed rodakiem swoim.
Obwiniony Huron był w kwiecie wieku; lekka odzież ledwo okrywała piękne kształty wszystkich jego członków, a światło pochodni pozwalało widzieć wyraźnie udatną jego kibić. Lecz Dunkan ze wstrętem odwrócił od niego oczy, gdy postrzegł w nim konwulsyjne drżenie bojaźni. Stara czarownica na widok ten zaczęła pieśń cichą i żałobną. W tém wódz wyciągnął rękę i odpychając ją z lekka, przemówił do więźnia:
— Trzcino Powiewna, — takie bowiem było jego imie, — chociaż Duch Wielki dał tobie powierzchowność miłą oku, lepiejby jednak ci było, gdybyś się był nierodził. Jezyk twój wiele mówi w mieszkaniu, lecz milczy podczas bitwy. Żaden z młodych wojowników moich nie tnie głębiej od ciebie w słup wojny, żaden tak słabo nie uderza Dżankesów. Nieprzyjaciele nasi znają doskonale kształt twojego grzbietu, ale nigdy nie widzieli jaki kolor twych oczu. Trzykroć wyzywali cię do potyczki, trzykroć wzbraniałeś się im odpowiedzieć..... Nie jesteś godzien twojego narodu..... Nigdy w nim nie wspomną o tobie..... Imie twoje już zapomniane.
Kiedy wódz to mówił, czyniąc przestanek za każdym okresem, Huron przez wzgląd na wiek i dostojność starca, zwolna głowę podnosił. Wstyd, bojaźń, przestrach, duma, kolejno malowały się na jego twarzy i walczyły o pierwszeństwo. Wreście ostatnie z tych uczuć wzięło górę: oczy jego nagle nowym ożywione blaskiem śmiało zwróciły się na wojownika, u którego choć w ostatniej chwili chciał zjednać dobre mniemanie. Powstał szybko i rozkrywając piersi patrzał bez drżenia na nóż błyszczący w ręku nieubłaganego wodza. Można było nawet dostrzedz uśmiech na jego twarzy, kiedy zabójcze ostrze powoli wchodziło mu w piersi, jak gdyby rad był że mniej okrótną śmiercią przyszło mu zginać, niżeli się spodziewał. Nakoniec padł bez czucia prawie pod nogi Unkasa.
Stara niewiasta wydała wycie płaczliwe, i zgasiła pochodnię rzucając na ziemię. Ciemność nagle ogarnęła całą chatę, wszyscy pędem z niej wybiegli jak zaklęte duchy i Dunkan mniemał, że został sam jeden obok drgającej jeszcze ofiary indyjskiego sądu.


ROZDZIAŁVII.
„Mędrzec zakończył mowę; a królewska rada

Rozchodzi się natychmiast; wnet ma bydź spełniono,

Co wyrokiem mocarzy teraz uchwalono.“
Pope.

Nim upłynęła chwila, Hejward przekonał się że niebył samotnym w domu rady. Jakaś ręka silnie ścisnęła go za ramię i poznał głos Unkasa cicho mówiącego mu na ucho:
— Huronowie psy. Widok brwi podłej nie zdoła nigdy zatrwożyć wojownika. Głowa Siwa i Sagamor są w bezpieczném schronieniu. Nie śpi strzelba Sokolego Oka. Wychodź ztąd: Unkas i Dłoń Otwarta powinni okazywać się obcymi jeden dla drugiego. Ani słowa więcej!
Dunkan radby tył innych jeszcze powziąść wiadomości; lecz przyjaciel mocno chociaż łagodnie popychając go ku drzwiom, przestrzegł jak w porę o niebezpieczeństwie, które spotkałoby obu, gdyby odkryto wzajemną ich znajomość.
Ulegając zatém potrzebie, wyszedł natychmiast i wmięszał się pomiędzy tłum otaczający chatę. Przygasłe już ogniska rzucały tylko słabe i posępne światło na gromady dzikich rozsypane tu i ówdzie Niekiedy jednak żywy płomyk wybuchał nagle i blask jego przelotny sięgał aż we wnątrz wielkiej budy, gdzie Unkas sam jeden, w jednakiej postawie, stał nad trupem świeżo zamordowanego Hurona. Wtém przyszło kilku wojowników i wziąwszy zwłoki poniosło do lasu, bądź żeby je pogrześć, bądź żeby oddać na pastwę zwierząt drapieżnych.
Tymczasem Dunkan w nadziei znalezienia jakiegokolwiek śladu tej, co była przedmiotem azardownych jego starań, wstępował do wielu mieszkań tak swobodnie, że nietylko nie czyniono mu żadnych zapytań, lecz nawet nikt nań nie zwracał uwagi. W obecném usposobieniu umysłów całego pokolenia łatwo mu było, byleby chciał tylko, ujść do lasu i połączyć się z towarzyszami wyprawy; lecz oprócz ciągle dręczącej niespokojności o los Aliny, nowy, chociaż mniej mocny powod, zatrzymywał go wpośrzód Huronów.
Chodził więc czas niejakiś od chaty do chaty mocno zmartwiony daremném poszukiwaniem; nakoniec postanowi! wrócić do domu rady, spodziewając się znaleść tam Dawida i powziąść od niego jakąkolwiek wiadomość, któraby położyła koniec coraz dolegliwszej niepewności.
Przybywszy do wielkiej chaty, która przed chwilą była izbą sądową i placem kary, znalazł w niej wiele osob, a na wszystkich twarzach spokojność zupełną. Wojownicy zgromadzeni tu powtórnie, palili lulki i rozmawiali poważnie o zdarzeniach zaszłych podczas wzięcia twierdzy William Henryka. Chociaż ukazanie się Hejwarda powinno byłoby przypomnieć im podejrzany nieco powód jego odwiedzin, na nikim jednak nie sprawiło widocznego wrażenia. Sądząc zatém, że okropne i niedawne widowisko sprzyjało jego zamiarom, umyślił niezaniechać żadnej zręczności korzystania z tak niespodziewanego trafu.
Wszedł krokiem pewnym i usiadł poważnie, a spojrzenie rzucone ukradkiem, przekonało go, że się Dawid nieznajdował tutaj. Unkas był na swojém miejscu nie obwarowany niczém: jeden tylko młody Huron siedzący niedaleko miał na niego baczne oko, a wojownik uzbrojony stał blizko drzwi oparty o ścianę. Zresztą ze wszech miar niewolnik zdawał się bydź swobodnym; wzbroniono mu było wszakże wdawać się w rozmowę i martwa nieruchomość czyniła go bardziej podobnym do pięknego posągu, niżeli do żyjącej istoty.
Hejward mając przed oczyma świeży przykład okrócieństwa narodu, w którego ręce oddał się dobrowolnie, lękał się nawet żeby nie zdradzić siebie przez zbyteczne okazywanie ufności i dla tego wolałby milczeć niż bydź wprowadzonym w rozmowę. Lecz jak na przekor roztropnym jego życzeniom, wszyscy obecni inaczej byli usposobieni. Zaledwo przepędził kilka minut w nieco przyćmionym kącie, gdzie przez ostróżność obrał sobie miejsce, stary wódz jeden siedzący przy nim, przemówił do niego po francuzku:
— Mój ojciec kanadyjski nie zapomina o swoich dzieciach i ja dziękuję mu za to. Zły duch mieszka w żonie jednego z młodych wojowników moich. Uczony cudzoziemiec czy nie potrafi go wygnać?
Hejward umiał trochę kuglarstw, jakich używają szarlatani indyjscy, kiedy kto z ich narodu mniema się bydź nawiedzonym od złego ducha. Przewidział natychmiast że okoliczność ta może sprzyjać jego zamiarom i uradował się niezmiernie z tego wezwania. Pamiętając jednak ile przybrany stan jego wymagał powagi, pohamował wewnętrzne wzruszenie i odpowiedział z miną tajemniczą stosowną do swej roli:
— Są duchy rozmaitego gatunku: jedne ustępują mocy mądrości, drugie się jej opierają.
— Mój krat, wielki lekarz, — rzekł Indyanin; — niech więc spróbuje.
Poważne skinienie głowy, było całą odpowiedzią ze strony Hejwarda. Huron przestał na tém i znowu wziąwszy lulkę czekał przyzwoitej pory do wyjścia. Niecierpliwy Hejward przeklinał w duszy poważne zwyczaje dzikich, lecz musiał jednak okazywać się tak obojętnym jak stary wódz, który wszakże był ojcem mniemanej nawiedzonej.
Dziesięć minut upłynęło, a kratki ten przeciąg czasu wydał się całym wiekiem dla majora pragnącego zacząć czém prędzej pierwszą praktykę lekarską. Nakoniec Huron porzucił lulkę i otuliwszy na piersiach kalikotową płachtę, zabierał się opuścić dom rady. Ale w tém wojownik wysokiego wzrostu wszedł do chaty i usiadł obok Hejwarda na tejże samej wiązce gałęzi. Dunkan rzucił ukośne spojrzenie i zadrżał cały postrzegłszy Maguę.
Niespodziewane przybycie wodza sławne go w narodzie z przebiegłości i okrócieństwa wstrzymało starca. Usiadł na swojém miejscu i podobnie jak wielu innych znowu wziął lulkę. Magua także nałożył tytunia i zaczął palić tak obojętnie i spokojnie, jak gdyby był tu od dawna i nie przepędził dwóch dni na mordującém polowaniu.
Kwadrans czasu długi dla majora jak wieczność upłynął tym sposobem. Wojownicy milczeli otoczeni gęstym dymem; nakońcu jeden z nich przemówił do nowoprzybyłego: — Magna czy znalazł łosiów?
— Młodzi wojownicy moi uginają się pod ciężarem, — odpowiedział zapytany; — niech Trzcina Powiewna pójdzie im w pomoc.
Imie to, którego niewolno już było wymówić w pokoleniu, wytrąciło wszystkim z ust cybuchy juk gdyby nagle dym tytuniu przemienił się w wyziewy nieczyste. Głęboka i ponura cichość nastąpiła w całém zgromadzeniu; piramidalne słupy dymu unosząc się ku otworowi zrobionemu w dachu, przestały snuć się po za ziemi i jaśniejszy blask pochodni padł na ciemne twarze wodzów.
Wszyscy trzymali oczy w dół spuszczone, kilku tylko z młodzieży zwróciło spojrzenie na osiwiałego starca siedzącego między dwóma najznamienitszemi wodzami. Nic jednak nie było w nim takiego, coby mogło ścisnąć szczególniejszą uwagę. Miał minę posępna i zmartwioną, a odzież pospolitego Indyanina. Podobnie jak wielu innych patrzał w ziemię: lecz gdy podniosłszy oczy na chwilę, rzucił wzrok w koło i ujrzał ze był przedmiotem ciekawości powszechnej, powstał szybko i przerwał milczenie w te słowa:
— Kłamstwo! Ja nie miałem syna. Ten co się mym synem nazywał, już jest zapomniany. Krew jego była blada i nie pochodziła z żył Hurona. Przeklęte Czippewy uwiedli moję skwawę. Duch wielki chciał żeby ród Wis-an-tuczów wygasł. Rad jestem niezmiernie że się kończy na mnie. Powiedziałem.
Nieszczęśliwy ojciec rzucił wzrok w koło siebie, jak gdyby szukał oklasku w oczach słuchaczów. Ale surowy zwyczaj jego narodu wymagał zbyt ciężkiej ofiary po słabym starcu. Wyraz spojrzeń jego nie zgadzał się z dumną i przenośną mową; przyrodzenie tajemnie brało górę nad stoicyzmem, wszystkie nerwy zgrzybiałej jego twarzy drgały od wewnętrznego wzruszenia. Stał przez chwilę nasycając się tryumfem okupionym tak drogo, a potém jakby nie mogąc dłużej znieść wzroku ludzi, zarzucił na głowę swoję płachtę i cichym krokiem Indyanina poszedł do swojej budy żeby tam z równie starą i strapioną towarzyszką oddać się wspólnemu żalowi.
Indyanie będąc w przekonaniu, ze równie cnoty jak przywary są dziedziczne, pozwolili mu odejść nie rzekłszy ani słowa; a skoro wyszedł, jeden z wodzów przez delikatność, która mogłaby nawet bydź wzorem dla towarzystw cywilizowanych, odwrócił uwagę młodzieży od świeżego przykładu słabości, przemawiając do Magui tonem wesołym:
— Delawarowie włóczą się po naszych stronach, jak niedźwiedzie szukające ulów pełnych miodu. Ale czy kia kiedy zachwycił Hurona śpiącego?
Magua z ponurością złowrogą na czole, zawołał:
— Nigdy; to nad rzeką Delawarą mieszkają ci co noszą spódnice skwawów. Jeden z nich przyszedł aż tutaj; czy wojownicy nasi zdarli mu czuprynę?
— Nie — odpowiedział wódz wskazując ręką Unkasa ciągle stojącego śmiało i bez ruchu; — ma on dobre nogi; chociaż ręce jego są raczej do rydla niżeli do tomahawku.
Nieokazując skwapliwej ciekawości ujrzenia jeńca z nienawistnego narodu, Magua palił dalej lulkę z tą miną rozwagi jaka była mu zwyczajną, kiedy nie miał potrzeby układać się chytrze, albo używać dzikiej swej wymowy. Chociaż w istocie zadziwiła go dopiéro odebrana nowina, nie zadał jednak żadnego pytania i chęć powzięcia obszerniejszych wiadomości wstrzymał do przyzwoitszej pory. Ledwo po kilku minutach, kiedy wytrząsłszy popioł z lulki powstał żeby mocniej ściągnąć pas od tomahawku, zwrócił głowę w stronę i spojrzał na więźnia stającego nieco za nim.
Unkas zdawał się głęboko zamyślony; nic jednak nie uchodziło jego baczności. Postrzegłszy poruszenie Magui zwrócił się do niego także, aby pokazać ze się go nie lękał, i wzrok ich spotkał się w tej chwili. Dumni ci i nieugięci ludzie, przez parę minut wpatrywali się nawzajem nie mogąc zmusić jeden drugiego do spuszczenia oka. Zdawało się że ogień wewnętrzny pożerał młodego Mohikana: nozdrze miał rozdęte jak u tygrysa oskoczonego przez myśliwych, a postać tak dumną i wspaniałą, iż bez złudzenia wyobraźni można go było wziąść za wizerunek bożka wojny jego narodu. Twarz Magui nie mniej była zapalona; rzekłby kto z razu, że tchnął samą wściekłością i zemstą; lecz wnet powściągnął wszystkie uczucia i tylko z wyrazem dzikiej radości zawołał głośno:
— Jeleń Rączy! Usłyszawszy to straszne i dobrze znajome imie, wojownicy zerwali się szybko i zadziwienie przemogło na chwilę stoicką spokojność Indyan. Wszystkie usta jednym głosem wykrzyknęły nienawistne i czczone przezwisko; kobiety i dzieci skupione u drzwi, powtórzyły je jak echo; krzyki i wołania poleciały aż do najodleglejszych mieszkań i nie było nikogo ktoby z nich nie wybiegł i przeciągłe wycie rozległo się wszędy.
Tymczasem wodzowie jakby wstydząc się wzruszenia którem się unieśli, znowu zajęli swoje miejsca i siedzieli cicho; lecz wszystkich oczy wlepione w więźnia ciekawie przypatrywały się nieprzyjacielowi, którego waleczność tylu wojownikom ich narodu przyniosła zgubę.
Unkas widział w tém swój tryumf i nasycał się nim nie okazując tego inaczej, jak tylko przez to lekkie ust ściśnienie, co było i jest we wszystkich krajach oznaką pogardy. Magua postrzegłszy wyraz jego twarzy wyciągnął rękę, i grożąc mu pięścią zawołał po angielsku:
— Mohikanie, musisz umrzeć!
— Wody ze źródła zdrowia, — odpowiedział Unkas językiem Delawarów; — nie zdołają powrócić życia Huronom połegłym na górze: ich kości będą się tam bieliły. Huronowie skwawy, a ich żony sowy. Idź, zwołaj wszystkich psów Huronów; żeby widzieli wojownika. Nozdrze moje są obrażone; czuję krew tchórza.
Ostatnia ta przymówka wzbudziła gniew żywy, gdyż wielu Huronów, równie jak Magua, rozumiało język którym Unkas mówił. Przebiegły Indyanin postrzegł natychmiast że miał porę korzystać z powszechnego usposobienia umysłów, i zaraz udał sic do swojej podstępnej wymowy.
Odrzuciwszy w tył skórę bawolą pokrywającą mu barki, podniosł rękę na znak że się czuje natchnionym do mówienia i zabrał głos.
Chociaż z powodu emigracyi utracił znaczną część władzy jaką miał nad rodakami, nikt jednak nie mógł zaprzeczyć mu waleczności i powszechnie uznawano go za pierwszego mówcę w narodzie. Nie zbywało mu przeto na słuchaczach i prawie zawsze potrafił nakłaniać innych do swojego zdania. Nadto jeszcze wrodzona jego zdolność czerpała teraz nową moc w pragnieniu zemsty. Zaczął naprzód opowiadać wypadki podczas zdobywania skały Glenu; opisał śmierć wielu towarzyszów i jakim sposobem uszedł najstraszliwszy nieprzyjaciel. Odmalował potém położenie pagórka na którym z zabranymi jeńcami popasywał; nie wspomniał o barbarzyńskich męczarniach, jakie chciał im zadać i przeszedł spiesznie do tej chwili, kiedy Długi Karabin, Wąż Wielki i Jeleń Raczy, napadłszy niespodziewanie, pozabijali wszystkich i jego samego porzucili bez życia.
Tu uczynił przestanek niby dla opłacenia zmarłym dania żalu, lecz w istocie dla postrzeżenia jaki skutek zdziałał na słuchaczach ten wstęp jego mowy. Wszyscy z wlepionemi weń oczyma słuchali tak pilnie, iż widząc ich nieruchomości, mógł sądzić że się wpośrzód posągów znajdował.
Zniżywszy zatém głos swój dotąd czysty, dźwięczny i mocny, zaczął rozwodzić się nad rzadkiemi przymiotami nieboszczyków, nie zapominając o niczém co tylko mogło zrobić pomyślne dla niego wrażenie: jeden nigdy bez zwierzyny z polowania nie wracał; drugi umiał odkrywać ślady najchytrzejszych nieprzyjaciół; ten miał odwagę bohaterską, ów wspaniałość niezrównaną; słowem każdego pochwałę opiewał w ten sposób, iż żadnej nie trącił strony, któraby w pokoleniu z niewielu rodzin złożoném, jednego lub kilku serc nie wzruszyła.
— I gdzież leżą kości tych wojowników? — zawołał nakoniec. — Wiecie ze nie w mogiłach przodków. Duchy ich poszły w stronę zachodu słońca; dążąc teraz ku ziemi duchów przebywają wody wielkie. Ale poszły, bez żywności, bo z strzelb, bez nożów, bez mokkasinów, nagie i biedne jak w chwili urodzenia. Jestżeto słusznie? Mająż oni wnijśdź do kraju sprawiedliwych jak Irokanie zgłodniali, albo Delawarowie nędzni? Mająż spotkać swoich braci bez broni w ręku, bez odzieży na grzbiecie? Cóż pomyślą ojcowie nasi widząc ich w takim stanie? Pomyślą ze zwyrodniało plemię Wyandotów i spojrzawszy na nich ziem okiem, rzekną: Czyppewy to jacyś przychodzą tu pod imieniem Huronów. Bracia, nienależy zapominać umarłych; człowiek czerwony nigdy ich niezapomina. Obciążmy barki tego Mohikana, aż żeby się ugiął pod brzemieniem i wyszlijmy go w pogoń za nimi. Towarzysze błagają pomocy; a chociaż uszy nasze na ich głos zawarte, wołają oni ciągle: Nie zapominajcie o nas! Otoż kiedy ujrzą duch Mohikana dopędzający ich z ciężarem, przekonają się że pamiętamy o nich, spokojniej odbędą resztę drogi; a dzieci nasze powiedzą z czasem: O, co ojcowie nasi uczynili dla swoich przyjaciół, uczyńmyż to i my dla nich. Cóż znaczy Dżankes? Pobiliśmy ich niezliczone mnóstwo, a ziemia jeszcze blada. Krew Indyanina mole tylko zmyć plamę spadłą na imie Huronów. Niech więc ten Delawar umiera!
Łatwo wyobrazić sobie, jaki skutek to myśli wysłowione dzielnie uczyniły na dzikich słuchaczach. Magua tak zręcznie połączył to wszystko co mogło obudzić i wrodzone skłonności i zabobonne wyobrażenia jego współziomków, że w umysłach ich oswojonych z dawnym zwyczajem posyłania ofiar cieniom towarzyszów, wszelki ślad ludzkości zniknął przed pragnieniem zemsty.
Jeden Wojownik, którego mina wyrajała srogość więcej niż dziką, słuchał mówcy ze szczególniejszą uwagą. Na twarzy jego malowały się wszystkie uczucia jakich doświadczał kolejno, aż póki nie został na niej jeden tylko wyraz nienawiści i rozjuszenia. Zaledwo Magua przestał mówić, zerwał się on wydając wycie tak straszne, iż można było je wziąść za głos szatana, i wzniósł nad głowę szeroką swą siekierę. Krzyk ten i zamach były tak nagle, ze gdyby kto i myślał wstrzymać jego zamiar krwawy, nikby nie miał czasu. W mgnieniu oka jeden prąg jasny przeleciał mimo pochodni, a drugi ciemny skrzyżował się z nim w powietrzu: piérwszym była siekiera lecąca do celu, drugim ręka Magui, która odtrąciła ją na stronę. Ratunek ten nie został bez skutku, bo ostry bardysz uciąwszy tylko długie pióro wplecione we włosy Unkasa, przeszedł glinianą ścianę budy tak łatwo, jak gdyby z kuszy był wyrzucony.
Dunkan usłyszawszy okropny ryk barbarzyńcy, zwrócił w tę stronę oczy i poznał jego zamiar; lecz zaledwo machinalnie poruszył się z miejsca jak gdyby chciał śpieszyć na ratunek Unkasowi, już postrzegł że niebezpieczeństwo minęło i przestrach jego zamienił się w podziwienie. Młody Mohikan nie okazał najmniejszego znaku obawy, nie zmrużył nawet oka ciągle utkwionego w nieprzyjaciela; uśmiechnął się tylko z politowaniem niby i wymówił w swoim języku kilka wyrażeń pogardy.
— Nie; — zawołał Magua, zapewniwszy się wprzód że więzień nie został raniony; — trzeba żeby słońce oświeciło jego hańbę; żeby skwawy widziały jego drżenie i wspólnie z nami zadawały mu męczarnie; inaczej zemsta nasza byłaby tylko zabawka dziecinną. Zaprowadzić go na miejsce ciemności i milczenia! Obaczémy, czy Delawar potrafi spać dzisiaj, a umrzeć jutro.
Młodzi wojownicy chwycili jeńca i skrępowawszy go powrozami łyczannemi, wyprowadzili z chaty. Unkas poszedł ku drzwiom krokiem śmiałym, lecz u progu zatrzymał się nieco, jak gdyby zachwiało się jego męztwo. Było to wszakże dla tego tylko, żeby raz jeszcze rzucić na całe zgromadzenie wzrok wzgardy i dumy. Oczy jego spotkały się z oczyma Dunkana i zdawało się że chciały mu powiedzieć: jeszcze nie zupełnie zginęła nadzieja.
Magua kontent z tego co dokazał, alba może zajęty układaniem dalszych projektów, nie zapytał więcej o nic i zakrzyżowawszy na piersiach skórę pokrywającą mu barki, wyszedł nie rzekłszy ani słowa o przedmiocie, który mógłby stać się niebezpiecznym siedzącemu obok niego.
Mimo co raz gwałtowniejsze uczucie gniewu, wrodzone męztwo i niespokojność o los Unkasa, Hejward doświadczył niejakiejś ulgi, skoro oddalił się tak straszny i przebiegły nieprzyjaciel. Wzruszenie też będące skutkiem mowy Chytrego Lisa, zaczęło się uśmierzać. Wojownicy powrócili na swoje miejsca i znowu obłoki dymu napełniły izbę. Więcej niż przez pół godziny, nikt nie wymówił słowa, nikt prawie nie podniosł oka, nastało ciche i poważne milczenie, jakiemu lud ten porywczy i zimny razem, oddaje się zwykle po gwałtownych i burzliwych wypadkach.
Nakoniec wódz, który wzywał lekarskiej pomocy Dunkana, wypaliwszy lulkę, powstał cicho i skinieniem palca dał mu znak żeby szedł za nim. Hejward dla wielu przyczyn z radością opuścił zadymioną chatę, bo prócz ważniejszych powodów, oddawna żądał odetchnąć czystém powietrzem pogodnego wieczoru.
Towarzysz jego nie zwracając się ku mieszkaniom, które już major nadaremno zwiedził, udał się prosto do podnóża najbliższej góry, pokrytej lasem i panującej nad obozem Huronów. Ponieważ zaś gęste zarosłe otaczały ją z tej strony, musieli iść wązką i krętą ścieszką. Dzieci znowu rozpoczęły swoje zabawy i uzbrojone w gałęzie, uformowały dwa szeregi, pomiędzy które każde z nich kolejno musiało biedź największym pędem do obrończego słupa.
Dla zupełniejszego naśladowania zapaliły także wiele stosów na dolinie, a blask płomieni przyświecając w drodze Dunkanowi, nadawał razem dzikszy i posępniejszy charakter okolicznym widokom. Właśnie kiedy Indyanin z mniemanym lekarzem weszli na małą drożynę udeptaną przez daniele podczas peryodycznych ich przechodów, chrust świeżo przyrzucony do najbliższego stosu nagle zajął się ogniem, i blask odbity o białawą skałę na przeciw nich sterczącą, pozwolił im postrzedz jakąś bryłę czarną o kilkanaście kroków będącą przed nimi na samej drodze.
Indyanin zatrzymał się nieco jak gdyby wahał się czyli miał iść dalej, a bryła dotąd nieruchoma, zaczęła dźwigać się w sposób dziwny dla Dunkana. Nowy wybuch ognia mocno zajaśniał w tej chwili i Hejward wyraźnie już poznał kształt niedźwiedzia. Zwierz ten był ogromny i straszny, lecz chociaż mruczał gniewliwie, nie okazywał żadnego znaku zapowiadającego napaść, owszem usunąwszy się w stronę usiadł przy drodze na tylnych łapach. Huron przypatrzył mu się z największą uwagą i zapewne przekonany że się nie miał czego obawiać, spokojnie ruszył naprzód.
Dunkan wiedząc że Indyanie często wychowywali przy sobie niedźwiedzie, poszedł za towarzyszem uspokojony domysłem, iż to był także jakiś faworyt pokolenia, który przez wrodzone tym zwierzętom łakomstwo do miodu, wędrował sobie po lesie szukając pszczół dzikich.
Kiedy pomijali go o parę kroków, nie uczynił ani zaczepki ani oporu, i Huron co się wprzódy wahał czy miał iśdź dalej i przypatrywał mu się z taką uwagą, przeszedł teraz mimo niego bez najmniejszej obawy, nie rzuciwszy nawet spojrzenia w tę stronę. Dunkan jednak ciągle mając się na baczności, ozierał się co raz i z niejakiémś zatrwożeniem postrzegłszy że niedźwiedź szedł za nimi, chciał już ostrzedz Indyanina, lecz ten właśnie w tej chwili otworzył drzwi zrobione z kory i wstąpił do jaskini ręką przyrodzenia wydrążonej pod górą i dał znak jemu żeby szedł za nim.
Hejward rad ze schronienia zdarzonego jak w porę, pośpieszył w głąb groty i szybko chciał drzwi zamknąć, lecz poczuwszy jakąś zawadę obejrzał się raz jeszcze i postrzegł łapę niedźwiedzia, który wnet wsunął się za nim. Przejście było wązkie i ciemne, a straszny mieszkaniec lasów nie zostawiał nawet miejsca do cofnienia się na powrót. Nie mając za tém innego sposobu do wyboru, major ile możności starał się nieodstępować przewodnika i szedł dalej, chociaż niedźwiedź pomrukiwał często, a niekiedy grabał mu po grzbiecie ogromną swą łapą, jak gdyby chciał go zatrzymać.
Trudno jest zaręczyć, czy Hejward zniósłby dłużej tak przykre położenie, gdyby wkrótce nie doznał ulgi. Po dwóch lub trzech minutach dążenia w prostym kierunku do miejsca, gdzie tlało słabe światełko, ukazał, się cel podziemnej wyprawy. Rozległa jaskinia w skale, rozdzielona kunsztownie na kilka części przepierzeniem z kory gliny i chrustu, służyła za skład żywności, broni i najdroższych sprzętów, a mianowicie tych rzeczy, co nie były niczyją własnością wyłączną, lecz wspólną całego narodu Huronów. Światło wciskające się przez rozpadliny sklepienia, oświecało loch ten we dnie, a w nocy zastępował je blask pochodni. Kobiéta dotknięta chorobą, czyli jak mniemano, siłą nadprzyrodzoną, była umieszczona tutaj, ponieważ sądzono że zły duch co ją dręczył, nie tak łatwo mógł dostąpić do niej przez głazy jaskini, jak przez chrustowy dach zwyczajnej budy. Leżała ona w pierwszym oddziale groty na łożu z suchego liścia usłaném: otaczał ją tłum niewiast, a pośrzód nich major z zadziwieniem postrzegł Dawida Gammę.
Jedno spojrzenie przekonało mniemanego lekarza, że stan pacyentki nie zostawiał mu pola do popisania się z sztuką, chociażby ją rzeczywiście posiadał. Chora dotknięta paraliżem leżała bez mowy i ruchu, a nawet bez najmniejszego czucia cierpień. Hejward jednak miał przynajmniej stąd tę ulgę, ze wtenczas był zmuszony przybierać dziwaczne miny dla odegrania swojej roli w oczach Indyan, kiedy ani podobna było spodziewać się skutecznego ratunku. Myśl ta uspokoiła w nim niektóre szkrupuły sumienia i już zabierał się do swojej czynności czarodziejsko lekarskiej, lecz go uprzedził równie biegły w sztuce ozdrawiania cudotwórca.
Dawid przed wejściem ojca chorej i Dunkana gotujący się już sprobować potęgi psalmów, wstrzymał się był na chwilę za ich przybyciem, a teraz podniosłszy głos, zaintonował hymn święty z takim zapałem, że pewnoby cud sprawił, gdyby do uleczenia nie trzeba było niczego więcej, prócz mocnej wiary w dzielność tego lekarstwa. Nikt mu nie przerywał; bo Indyanie mniemali, że słabość umysłu zapewniała mu szczególną opieką Nieba, a Dunkan bardzo był rad z tej przewłoki. Kiedy śpiewak uczynił przestanek na ostatnim rymie pierwszej sztrofy, major zadrżał słysząc w tejże chwili podobny wyraz grobowym i nieludzkim powtórzony głosem, a obejrzawszy się szybko postrzegł w najciemniejszym kącie jaskini niedźwiedzia, który siedząc na tylnych łapach, wahał się w sposób tym zwierzętom właściwy i głuchém mruczeniem naśladował tony psalmisty.
Łatwiej jest wyobrazić niż opisać, jakie wrażenie uczyniło na Dawidzie to dziwne i niespodziewane echo. Oczy i usta jego zostały otworzone, lecz głos oniemiał nagle. Przestrach, zdziwienie, trwoga, tak mu odebrały przytomność, że zapomniawszy o ważnych uwiadomieniach, które przygotował w myśli dla Hejwarda, z pośpiechem zawołał tylko po angielsku: — Ona czeka; ona jest tutaj! — i uciekł z jaskini.


ROZDZIAŁVIII.
— „Czy przepisałeś rolę Lwa? daj rr.i zaraz, bo mam pamięć bardzo tępą.“
— „Potrafisz zagrać bez przygotowania, bo tylko ryczeć potrzeba.“
Szekspir.

Widok łoża śmiertelnego ma zawsze niejakąś uroczystość, lecz w dopiero opisaném zdarzeniu mięszał się do niej pewien rodzaj śmieszności. Niedźwiedź lubo przestał przedrzeźniać śpiew Dawida, skoro ten wyrzekł się wszystkiego i szarpnął w nogi, ciągle jednak siedząc w kącie, wahał się to na jedną to na drugą stronę. Ostatnie słowa Dawida: Ona czeka! Ona jest tutaj! jako wymówione po angielsku, były zrozumiałe tylko dla majora i ściągnęły jego uwagę. Domyślając się że miały jakieś tajemne znaczenie, oglądał się on w koło i nie mógł nic postrzedz, coby go objaśniło.
Ale nie wiele miał czasu na robienie domysłów: wódz huroński zbliżył się do łoża chorej i dał znak kobietom żeby odeszły. Ciekawa gromada mimo żywą chęć widzenia jakim sposobem cudzoziemski lekarz miał zaklinać chorobę, musiała uledz rozkazowi, a skoro niewiasty oddaliły się wszystkie i dał się słyszeć ostatni stuk drzwi zamkniętych, Indyanin rzekł do Hejwarda:
— Teraz mój brat niechaj okaże swoję władzę.
Wezwany tak wyraźnie Dunkan, lękał się aby najmniejsza zwłoka nie stała się mu niebezpieczną, i zebrawszy na prędce roztargnione myśli, zaraz uciekł się do naśladowania tych zaklęć i obrządków dziwacznych, jakimi szarlatani Indyjscy zwykli łudzić ciemnych swych współbraci.
Lecz zaledwo począł, przerwał mu niedźwiedź groźném mruczeniem. Po chwili probował raz drugi i trzeci, ale zawsze odnawiała się taż sama groźba z wzrastającą śrogością.
— Uczeni są zazdrośni, — rzecze Huron, — nie lubią oni mieć świadków; idę więc i zostawuję was samych. Bracie, kobieta ta jest żoną najwaleczniejszego wojownika: wypędź z niej czém prędzej ducha który ją dręczy. Cicho! cicho! — dodał potem obróciwszy się do niedźwiedzia mruczącego ciągle, — idę już idę.
Huron wyszedł śpiesznie, a Dunkan pozostał w podziemnej jaskini z umierającą niewiastą i niebezpiecznym zwierzem. Niedźwiedź umilkł i słuchał szelestu kroków odchodzącego Indyanina, ze zmyślnością właściwą temu rodzajowi stworzeń. Nakoniec gdy skrzypnienie drzwi upewniło, że się oddalił, zwolna przysunął się do Hejwarda, wspiął się słupem i stanął przed nim na tylnych łapach. Dunkan rzucał wzrok na wszystkie strony szukając jakiejkolwiek broni na przypadek napaści spodziewanej lada chwila, lecz nie mógł znaleść ani kija.
Zdawało się jednak że humor niedźwiedzia zmienił się nagle: nie mruczał już więcej i nie okazywał żadnego znaku gniewu, a zamiast jednostajnego chwiania się w obie strony, cała jego skóra kosmata wstrzęsła się jakimś gwałtownym wewnętrznym ruchem. Objął potém przedniemi łapami swoję głowę, zaczął targać ją silnie i kiedy Hejward patrzał na to osłupiały z zadziwienia, głowa upadła mu pod nogi, a na jej miejscu ukazała się twarz poczciwego strzelca ożywiona właściwym jemu cichym śmiechem.
— Cyt! — szepnął Sokole Oko uprzedzając Dunkana, żeby nie wykrzyknął na widok tak dziwnej przemiany; — łotry te są niedaleko i gdyby usłyszeli głos jaki nie bardzo podobny do zaklęć czarodziejskich, zarazby rzucili się na nas.
— Ale powiedź mi mój zacny przyjacielu, co znaczy ta maskarada, i co cię skłoniło do tak niebezpiecznego kroku?
— Przypadek, który nie raz więcej czyni niż przewidzenie i usilność. Ale ponieważ każdą historyą należy zaczynać od początku, opowiem porządnie wszystko jak było. Po rozstaniu się z panem, ukryłem komendanta i Sagamora w starej chatce bobrowej, gdzie mniej powinni lękać się Huronów, niż gdyby byli wśrzód załogi twierdzy Edwarda, bo nasi Indyanie zachodnio północni, nie bardzo jeszcze posiabrowani z kupcami, zachowują staroświeckie poszanowanie dla bobrów; potém z Unkasem podług ułożonego planu poszliśmy na wzwiady pod drugi oboz. Ale otoż właśnie, czy widziałeś pan jego?
— Na nieszczęście, widziałem. Jest teraz w więzieniu, a jutro rano ma zginąć.
— Przeczuwałem że tak będzie, — rzecze strzelec tonem mniej wesołym i pewnym, lecz odzyskując natychmiast zwykłe swe męztwo, dodał: — I tożto jest właśnie istotna przyczyna, dla której pan mię tu widzisz; bo jakże można zostawić Huronom tak tęgiego chłopca! O! ja wiem coby to była za radość tym łotrom, żeby mogli przy jednym słupie piece z plecami uwiązać Jelenia Rączego i Długi Karabin, jak mię nazywają! Ale tymczasem powiedz mi pan, nie mogę pojąć dla czego oni dali mi to przezwisko, kiedy taka jest różnica między moją danielówką a prawdziwym karabinem, jaka między krzemieniem a gliną?
— Mów dalej bez wyboczeń: lada moment Huronowie nadejść mogą.
— Nie lękaj się pan tego: wiedzą oni, że czarownikowi trzeba dać czasu do uskutecznienia czarów. Tak jesteśmy pewni że nam nikt nieprzeszkodzi, jak Missyonarz w osadach, kiedy na całe dwie godziny nabiera się prawić kazanie. Na, otoż wracam do rzeczy: Niedaleko obozu napotkaliśmy bandę tych łotrów powracających z wojny: Unkas zawsze zbyt niecierpliwy na wzwiadach; ale w tym razie nie mogę mu przyganiać zbytniego zapału. Popędził się za Huronem, który jak tchórz uciekał i wprowadził go na zasadzkę.
— Łotr ten przypłacił za swoję nikczemność.
— Tak jest, domyślam się i bynajmniej; mię to nie dziwi; u nich tak zwyczajnie. Ale co do mnie, nie mam potrzeby mówić panu, że kiedy postrzegłem mojego towarzysza w ręku Huronów, nie opuściłem jego i chociaż z ostrożnością przyzwoitą poszedłem śladem nieprzyjaciół. Miałem nawet dwie utarczki z dwóma lab trzema tymi buhajami; ale nie o to rzecz idzie. Wsadziwszy każdemu z nich w łeb po jednej kuli, cichuteńko podpełzłem do obozu. Przypadek.... lecz zacóż nazywać przypadkiem szczególną łaskę Opatrzności? zrządzenie niebios raczej, zaprowadziło mię na miejsce, gdzie jeden z ich kuglarzy uzbrajał się, jak oni powiadają, do wydania walnej bitwy szatanowi. Wyciąwszy go porządnie w łeb kolbą, uśpiłem na czas niejakiś, a żeby nie miał chęci poziewać głośno kiedy się ocknie ze snu, na wieczerzę włożyłem mu w gębę i uwiązałem koło szyi spory sęk sosnowy. Przykrępowawszy potém samego do drzewa, wziąłem jego ubiór i postanowiłem sprobować, jak mi się też uda odegrać rolę niedźwiedzia.
— Odegrałeś ją wybornie; nie można lepiej.
— Człowiek co się tak długo na pustyni uczył, byłby najlepszym nieukiem, gdyby nie potrafił naśladować głosu i ruchów niedźwiedzia. Żeby to przyszło udawać dzikiego kota albo panterę, wtenczasbyś pan zobaczył cóś godniejszego zastanowienia; ale dźwigać się w sposób niezgrabny tak ciężkiego zwierza, to nie wielka osobliwość. Z tém wszystkiém, wszakże i rolę niedźwiedzia można zgrać nie do rzeczy, bo łatwiej jest przesadzać niżeli bydź wiernym w naśladowaniu natury, a to nie wszystkim wiadomo. Ale wróćmy się do tego, co nas zajmować powinno. Gdzie jest panienka?
— Bóg wie. Zwiedziłem wszystkie mieszkania Huronów i nic mi nie zapowiada, żeby ona była w ich obozie.
— Słyszałeś pan co śpiewak powiedział uciekając z jaskini? Ona czeka. Ona jest tutaj.
— Mnie się zdawało że on mówił o tej kobiécie, która tu czeka ode mnie ratunku, którego jej dać nie mogę.
— Głupiec ten, ze strachu nie mógł się wytłumaczyć dobrze. Pewno jednak myślał natenczas o córce naszego komendanta. Patrz pan, o to jest przepierzenie. Niedźwied powinien umieć łazić bez drabiny; zajrzyjmy co tam jest za tą ścianą: może jaki ul z miodem, a wszakże pan wiesz że jestem zwierzęciem łakomém na słodycze.
To mówiąc strzelec przybliżył się do przepierzenia ciężkim i niezgrabnym krokiem niedźwiedzia, z łatwością wspiął się do pewnej wysokości, a potém dawszy znak majorowi ażeby milczał, bez szelestu zsunął się na dół.
— Ona jest tam, — rzecze pocichu, — i pan możesz przez te drzwi wejśdź do niej. Chciałem jej powiedzieć słówko pocieszające, ale lękałem się żeby na widok takiego potworu, niestraciła zmysłów; chociaż i pan major z łaski swojego malowidła nie lepiej wyglądasz teraz.
Dunkan będący już u drzwi, zatrzymał się na te niepocieszne słowa.
— To wiec tak jestem straszny? — zapytał z umartwieniem widoczném.
— Nie tak wprawdzie żeby przepłoszyć wilka, albo podczas ataku półk do ucieczki zmusić, — odpowiedział Sokole Oko, — bez pochlebstwa jednak powiedzieć mogę, że był czas kiedy pan lepszą miałeś minę. Skwawy Indyjskie nie miałyby nic do zarzucenia pstrociznie pańskiej twarzy, ale dziewczęta białe lepiej lubią czystą białość. Patrz pan tam, — dodał ukazując na miejsce gdzie woda tryskająca z rozczepu skały, kryształowym strumykiem uchodziła przez inny otwór podobny; — nic trudnego pozbyć się tej ozdoby, którą pana Sagamor upiękrzył, a potém ja sam przysłużę się nowém malowidłom Bądź pan spokojny: nie raz się zdarza, że szarlatani podczas swojej czynności czarodziejskiej, zmieniają ukraszenie twarzy.
Strzelec nie miał potrzeby wysilać się dłużej na zachęcające dowody, bo nim to powiedział, już Dunkan kończył zmywać resztki farb stanowiących jego maskę. Przygotowawszy się tym sposobem do widzenia się z kochanką, pożegnał towarzysza i znikł za wskazanémi sobie drzwiami.
Sokole Oko zalecił mu nie tracić wiele czasu na próżnej rozmowie, z ukontentowaniem spojrzał na odchodzącego, a potém zajął się przeglądaniem spiżarni Huronów, gdyż jakeśmy już powiedzieli, jaskinia była magazynem żywności całego pokolenia.
Dunkan znalazł się naprzód w ciasném i ciemném przejścia, lecz światełko błyszczące po prawej ręce, było dla niego gwiazdą polarną i wprowadziło go do drugiej groty przeznaczonej na więzienie niewolnicy tak znakomitej, jaką była córka komendanta nieprzyjacielskiej twierdzy. Mnóstwo rzeczy zrabowanych podczas zdobycia William Henryka, walało się tu na ziemi: odzienie, broń, materye w sztukach, paki, tłomoki, kufry rozmaitego kształtu, wszystko to leżało zrzucone nieładem. Wśrzód tych gratów, siedziała Alina blada, drżąca, niespokojna, ale już uwiadomiona przez Dawida o przybyciu Hejwarda do Huronów.
— Dunkan! — zawołała postrzegłszy go i wstrzęsła się jakby przerażona dźwiękiem własnego głosu.
— Alino! — odpowiedział tylko maior, i lekko przeskakując zawady walające się pod nogami, przybiegł do niej.
— Byłam pewna Dunkanie, że ty mię nie opuścisz nigdy, — rzecze znowu wzruszona i przez to bardziej jeszcze czarująca piękność; — ale nie widzę z tobą więcej nikogo, i jakkolwiek obecność twoja jest dla mnie przyjemną, chciałabym przytém żebyś nie był tu sam jeden.
Hejward widząc że dla mocnego wzruszenia prawie nie mogła utrzymać się na nogach, radził jej usiąsdź, a potém w krótkości opowiedział wszystkie wypadki wiadome już czytelnikom. Alina słuchała go z tak żywém uczuciem, że wzdęte jej piersi ledwo oddychać były zdolne, a chociaż major nie rozwodził się nad rospaczą Munra, rzewne łzy zalały piękne jej lica. Żal jednak uśmierzając się powoli, zostawił miejsce jeżeli nie pogodnej spokojności, to przynajmniej pilne uwadze.
— A teraz Alino, — dodał Hejward nakoniec, — wybawienie twoje po większej części zależy od ciebie samej. Za pomocą nieocenionego naszego przyjaciela, strzelca, możemy ujść rąk barbarzyńców, ale potrzeba żebyś się uzbroiła w całą odwagę. Pomyśl że rzucisz się w objęcia twojego ojca, a szczęście twoje i jego zależy od twojego męztwa.
— Czegożbym nie uczyniła dla ojca, który dla mnie tyle uczynił!
— A ja czy nic niemogę spodziewać się od ciebie, Alino?
Spojrzenie pełne niewinności i zadziwienia, odpowiedziało Hejwardowi, że się powinien był jaśniej wytłumaczyć.
— Nie jest tu ani czas ani miejsce, oświadczać tobie, droga Alino, moich życzeń zbyt śmiałych może; ale czyjeż serce udręczone tyle co moje, nieszukałoby jakiejkolwiek pociechy! Powiadają, że nie masz mocniejszego węzła nad wspólne nieszczęście, i to cośmy razem z twoim ojcem od czasu waszego zabrania ucierpieli, zdolne było doprowadzić do zwierzenia się wzajemnego.
— A Kora, Dunkanie! moja kochana Kora; czyliż ona zapomniana!
— Zapomniana! o pewno że nie. Któżby jej nie opłakiwał i nie żałował ile tego warta? Dobry wasz ojciec nie czyni żadnej różnicy między swojemi dziećmi; ale co do mnie... Czy nie obrazisz się Alino kiedy pawiem prawdę, ze oddaję pierwszeństwo....
— Bo nie oddajesz jej słuszności, — zawołała Alina cofając rękę z dłoni majora; — ona zawsze o tobie wspomina jak o najdroższym przyjacielu.
— I ja tez jestem jej przyjacielem; pragnę nawet bydź bliższą jeszcze osobą dla niej. Ale twój ojciec, Alino, pozwolił mi cieszyć się nadzieją, że słodszy i świętszy węzeł połączy mię z tobą.
Przejęta nagle wzruszeniem właściwém jej płci i wiekowi, Alina wzdrygnęłę się i na chwilę odwróciła w bok głowę; ale prawie natychmiast odzyskując władzę nad sobą, rzuciła na kochanka tkliwe spojrzenie szczerej niewinności.
— Hejwardzie, — rzecze, — powróć mię ojcu i pozwól wprzód uszłyszeć z ust jego zezwolenie, nim powiesz mi więcej.
— I czy mogłemże mniej teraz powiedzieć? — zapytał major; a w tém poczwszy lekkie uderzenie po ramieniu, obejrzał się spiesznie i spotkał wzrok okrótnego Magui zaiskrzony piekielną radością. Gdyby nie zdołał powściągnąć pierwszego popędu, byłby rzucił się na dzikiego i najdroższe nadzieje powierzył niepewnemu losowi walki śmiertelnej. Lecz był bezbronny, a Huron uzbrojony w nóż i tomahawk, mógł nadto jeszcze mieć ukrytych towarzyszy do pomocy; lękając się więc bez obrońcy zostawić tej, co mu dopiero stała się milszą niż kiedykolwiek była, poszedł za rozwagą i nie usłuchał natchnienia rospaczy.
— Czego jeszcze chcesz ode mnie? — odezwała się Alina krzyżując ręce na piersiach i starając się najżywszą obawę o Hejwarda, ukryć pod pozorem zimnej dumy, z jaką zawsze przyjmowała barbarzyńcę, który ją wydarł ojcu.
Indyanin zajęty już pracą w celu przecięcia wszelkiego sposobu ucieczki, spojrzał tylko groźnie na dwoje nieszczęśliwych jeńców, i spokojnie dźwigając rozmaite ciężary, jako to, skrzynie, kufry i ogromne kłody, które przy nadzwyczajnej swej sile ledwo mógł ruszyć z miejsca, zawalał niemi drzwi przeciwległe tym, przez które Hejward wszedł tutaj.
Dunkan zrozumiał natenczas jakim sposobem został zachwycony i straciwszy nadzieję ratunku, przytulii Alinę do serca, prawie nie żałując życia, kiedy ostatnie spojrzenia jego mogły bydź na nią zwrócone. Magua jednak nie miał zamiaru tak prędko zakończyć męki nowego więźnia, i dla tego myśląc jedynie o położeniu zapory przewyższającej siły obojga jeńców, pracował dalej nie racząc nawet spojrzeć na nich powtórnie. Major utrzymując Alinę nie mogącą stać o swej mocy, śledził oczyma wszystkie poruszenia Hurona; lecz nadto był dumny i rozgniewany, aby miał błagać o litość nieprzyjaciela, którego znał nieugięte okrócieństwo.
Dziki zapewniwszy się ze jeńcy w żaden sposób ujść nie mogli, obrócił się do nieb i rzekł po angielsku:
— Twarz blada umie złapać w samołowkę ostrożnego bobra; ale człowiek czerwony umie złapać i trzymać Twarz bladą.
— Rób co chcesz nędzniku! — zawołał major zapominając w tej chwili, że nie dla siebie tylko powinien był dbać o życie; — pogardzani równie tobą jak twoją zemstą.
— Czy oficer angielski jutro u słupa będzie mówił tak samo? — zapytał Magua z ironją dającą do zrozumienia, że powątpiéwał o wytrwałości białego na męczarnie tortur.
— I tu w oczy tobie, i przed całym twoim narodem! — zawołał Hejward.
— Lis Chytry wielki wódz, — odpowiedział Huron; — pójdzie on po swoich wojowników młodych, żeby zobaczyli jak mężnie Twarz blada umie znosić męczarnie.
To rzekłszy zawrócił się i poszedł ku drzwiom, kędy Dunkan był wszedł do tego oddziału jaskini; lecz znalazł je zajęte przez niedźwiedzia, który siedział wahając się swoim sposobem i mrucząc gniewliwie. Magua zatrzymał się trochę i podobnież jak ten Indyanin co wprowadził tu Hejwarda, przypatrzywszy się pilnie, poznał przebranego kuglarza.
Długie obcowanie z Anglikami, pozbawiło go wielu przesądów pospolitych w jego narodzie. Nie mając zatém wielkiego poszanowania dla mniemanego czarnoxiężnika, spojrzał nań wzgardliwie i chciał pominąć; ale niedźwiedź nasrożył się i zamruczał groźniej.
Magua nie myśląc zmieniać zamiaru dla grymasów szarlatana, po chwili znowu posunął się naprzód; a niedźwiedź stanął słupem i zaczął przedniemi łapami garnąć do siebie powietrze.
— Głupcze! — zawołał zniecierpliwiony Huron, — idź straszyć skwawy i dzieci, a nieprzeszkadzaj zatrudnionym męszczyznom. — Kiedy po tych słowach nie biorąc się ani do tomakawku ani do noża dla zgromienia mniemanego kuglarza, dał krok ku drzwiom, Sokole Oko chwycił go oburącz i ścisnął prawdziwie po niedźwiedziemu.
Hejward baczny na wszystkie poruszenia przebranego towarzysza, posadził czém prędzej Alinę na najbliższej skrzyni, ściągnął długi rzemień, którym jakiś pak był osznurowany, i przyskoczywszy do nieprzyjaciela mocno ściśniętego w ręku strzelca, tak mu skrępował ręce i nogi, że gdy go potém Sokole Oko rzucił na ziemię, musiał leżeć bez ruchu twarzą do góry.
Przez cały ciąg tej równie nagłej, jak nieprzewidzianej walki, Magua opierał się z całej mocy; a lubo od razu poczuł wyższość od przeciwnika, nie wydał jednak najmniejszego głosu. Dopiéro teraz kiedy strzelec chcąc mu objaśnić tajemnicę, na miejscu głowy niedźwiedziej ukazał twarz swoję, Huron mimowolnie wykrzyknął z podziwienia.
— Aha, przecież odzyskałeś język, — rzecze najspokojniej Sokole Oko. — Dobrze żeśmy dowiedzieli się o tém: trzebaż jeszcze zrobić jedne maleńką ostrożność, żebyś jego na naszą szkodę nie użył.
To rzekłszy zawiązał mu gębę, a gdy już straszliwy Indyanin został pozbawiony wszelkiej możności szkodzenia, obróciwszy się do majora zapytał:
— Jakim sposobem ten łotr dostał się tutaj? Nikt nie przechodził tędy gdzie mię pan zostawiłeś.
Hejward pokazał mu drzwi przez które wszedł dziki, i razem zawady jakie musieliby usuwać, gdyby chcieli wyjść tą drogą.
— Ponieważ nie mamy do wyboru, — rzecze strzelec, — trzeba wychodzić kędyśmy przyszli i śpieszyć do lasu. Ruzajmy; weź pan pod ręce i prowadź panienkę.
— Niepodobna! Chociaż wszystko widzi i słyszy, ale przestrach odebrał jej siły; ona nie może utrzymać się na nogach. — Idź, mój zacny przyjacielu, ratuj siebie, a nas zostaw zrządzeniom naszego losu.
— Nie masz mdłości któraby nie przeminęła, a każde nieszczęście uczy czegoś. Uwiń ją pan w tę płachtę roboty Huronek. Nie tak; trzeba okryć całą osobę, żeby nic nie było widać. Schowaj pan dobrze te drobne nóżki; oneby nas zdradziły, bo w całych lasach amerykańskich pewno nie masz podobnych. Teraz proszę wziąść ją na ręce; tylko niech ja włożę moję głowę niedźwiedzią. No, idźmy.
Dunkan, jak to można widzieć ze słów jego towarzysza, spiesznie wypełniał dawane sobie rozkazy, i wziąwszy ciężar, który sam przez się niewielki, wydawał mu się bardzo lekkim, poszedł za strzelcem. Chora Indyanka ledwo już okazywała znaki życia. Łatwo domyślić się jednak, że dwaj przyjaciele niezatrzymując się przeszli pierwszą grotę jaskini i pośpieszyli do lochu prowadzącego na wolne powietrze. Wiele głosów dających się słyszeć za drzwiami oznajmiło im, że krewni i przyjaciele chorej zebrali się tutaj, aby czém prędzej dowiedzieć się jaki skutek sprawiły czary cudzoziemskiego lekarza.
— Gdybym ja powiedział choć słowo, — szepnął Sokole Oko, — moja angielszczyzna jako rodowita mowa człowieka białego, ostrzegłaby tych łotrów że mają nieprzyjaciela pośrzód siebie. Trzeba więc majorze, żebyś się rozprawił z nimi swoim czarnoxięzkim językiem: powiedz im że zamknąłeś ducha w jaskini i dla uzupełnienia kuracyi chorą wynosisz do lasu. Oszukuj jak możesz najlepiej; w takim razie godzi się oszukiwać.
Drzwi przemknęły się trochę, jak gdyby kto chciał zasłyszeć co się wewnątrz działo, lecz niedźwiedź mruknął straszliwie i znowu zamknięto je spiesznie. Wkrótce potém Sokole Oko wystąpił naprzód grając wybornie przyjętą na się rolą niezgrabnego zwierza, a Dunkan wyszedłszy tuż za nim, postrzegł się wśrzód kilkunastu osób czekających go niecierpliwie.
Tłum ten rozstąpił się na dwie strony i pozwolił zbliżyć się do Dunkana staremu wodzowi, który prowadził z sobą młodego wojownika, zapewne męża chorej.
— Czy brat mój zwyciężył ducha? — zapytał starzec. — Co tu niesie na ręku?
— Kobiétę, która była chora, odpowiedział Dunkan poważnie. — Wypędziłem z niej chorobę i zamknąłem w jaskini, a teraz ją samą niosę do lasu, żeby dać jej kilka kropel soku z pewnego ziółka, co nie może skutkować inaczej, jak na wolném powietrzu i w miejscu dalekiém od ludzi. Ten jeden tylko sposób zabezpieczyć może twoję córkę od nowych napaści złego ducha. Przed świtem będzie ona w wigwamie swojego męża.
Stary wódz wytłumaczył dzikim słowa Dunkana powiedziane po francuzku, i gdy szmer przyjazny wyrażał powszechne zadowolnienie, on sam dając znak majorowi żeby szedł swoją drogą, dodał głosem mocnym:
— Idź! ale ja nie jestem babą; wstąpię do jaskini i zagnębię złego ducha.
Hejward już był ruszył się z miejsca, lecz usłyszawszy to straszne zapowiedzenie, wstrzymał się i zawołał:
— Co brat mój powiada! czy stracił rozum? czy chce zgubić sam siebie? Jakże to, nie lęka się, żeby choroba przylgnęła do niego; albo pierwszą swoję zdobycz dognała w lesie? Do mnie to należy ukończywszy leczenie, powrócić tu i zakląć ją na zawsze. Niech bracia moi strzegą tych drzwi z daleka, i jeżeli się zły duch pod jakimkolwiek bądź kształtem w nich ukaże, niech się starają maczugami go zabić. Ale równie on chytry jak złośliwy, będzie siedział pod skałą, skoro zobaczy, że tylu wojowników uzbrojonych czatuje na niego.
Szczególniejsza ta odezwa sprawiła pożądany skutek. Mężczyzni zarzucili na plecy tomahawki, żeby je mieć w gotowości do bicia złego ducha, kobiéty i dzieci zaczęły spiesznie uzbrajać się w kije gałęzie i kamienie, przeciw tej Urojonej istocie której przypisywali cierpienia chorej; a dwaj mniemani czarodzieje znaleźli porę oddalić się spokojnie.
Jakkolwiek zabobonne wyobrażenia Indyail posłużyły teraz szczęśliwie, Sokole Oko wiedząc jednaką że rozsądniejsi wodzowie podzielali je raczej przez pobłażanie niżeli własną wiarę, czuł całą cenę czasu w obecnym razie. Gdy więc najmniejsze podejrzenie w którymkolwiek z dzikich wzbudzone, mogło przyprawić ich o zgubę, wziąwszy się manowcem dalekim od mieszkań, szedł spiesznie. Dzieci porzuciły już swoje zabawy, i ogniska przez nie rozłożone zaczynały gasnąć; a chociaż przy ostatku dogorewającego światła, dawały się widzieć tu i ówdzie oddalone kupy wojowników, cichość nocy uderzała tém bardziej, że cały wieczór wrzask i hałas rozlegał się po obozie.
Świeżość powietrza wkrótce orzeźwiła Alinę. Skoro weszli do lasu, odezwała się wgrywając się z rąk majora:
— Puść mię Hejwardzie, ja mogę iść sama, już mi zupełnie dobrze.
— Nie, Alino, jeszcze jesteś słaba, — odpowiedział Dunkan starając się ją zatrzymać. Lecz gdy nie przestawała nalegać, musiał pozbydź się miłego ciężaru.
Rycerz niedźwiedzia, niepojmował zapewne, co za roskosz kochankowi trzymać w objęciach drogą osobę, równie jak nie miał wyobrażenia o tém uczuciu wrodzonego wstydu, którego doświadczała niewinna piękność na ręku młodego mężczyzny unoszona od nieprzyjaciół. Lecz kiedy już byli dosyć daleko od Huronów, zatrzymał się żeby przemówić w materyi lepiej mu znajomej.
— Scieszka ta, — rzecze, — prowadzi nad brzeg niewielkiego strumyka; idźcie państwo z jego biegiem aż do katarakty, gdzie po prawej ręce na pierwszej górze znajdziecie drugi naród. Trzeba żebyście się tam udali i prosili o schronienie, a jeżeli to prawdziwi Delawarowie, nie będziecie prosili napróżno. Uchodzić dalej z panienką niepodobna teraz. Huronowie mogliby pójść w ślad za nami i nieodpuściwszy nas na mil dwanaście, poobdzierać nam głowy. Idźcie państwo moi: niech Opatrzność czuwa nad wami!
— A sam? — zapytał Hejward z zadziwieniem, — nie spodziewam się żebyś myślił opuścić nas tutaj, — Huronowie mają w swym ręku tego, co jest chlubą Delawarów, — odpowiedział strzelec; — a nim zdołają rozlać ostatnie kroplę krwi mohikańskiej, musze spróbować, czy mi się nie uda wybawić młodego przyjaciela mojego. Gdyby oni obdarli głowę panu, majorze, pewno za każdy włos przypłaciliby jedném życiem; jak już przyrzekłem dawniej; ale gdyby młody Sagemor został przywiązany do słupa, zobaczyliby natenczas jak umie umrzeć człowiek krwi niezmięszanej.
Bez urazy za to widoczne pierwszeństwo, jakie otwarty strzelec zostawił młodzieńcowi, którego prawie za syna uważał, major starał się wszelkiemi sposobami odwieść go od tak azardowego przedsięwzięcia. Alina do próśb Dunkana łącząc swoje, zaklinała także, aby zrzekł się zamiaru, co tyle niebezpieczeństw a mało skutku obiecywał. Przekładania, prośby, zaklęcia, wszystko było daremne. Strzelec słuchał uważnie, chociaż z niecierpliwością, a potém odpowiedział w taki sposób, że Alina musiała zamilknąć, a major poznał, iż wszelkie dalsze dowody na nicby się nie przydały.
— Słyszałem, — rzekł Sokole Oko tonem stanowczym, — że jest pewne uczucie, co w młodości silniej łączy mężczyznę z kobiétą, niż ojca z synem. Bydź to może prawda; rzadko widywałem kobiéty mojego koloru i nie wiem dobrze jakie tam skłonności rodzą się w osadach ludzi białych. Pan dla uratowania tej panienki poświęciłeś życie, poświęciłeś wszystko co masz najdroższego, i zdaje mi się ze podobne przywiązanie było do tego powodem. Ja zaś, wyuczyłem Unkasa używać strzelby jak należy i dobrze mi się odpłacił za to. Ja w wielu utarczkach walczyłem obok niego, i póki mogłem słyszeć jedném uchem strzał jego, a drugim Sagamora, zawsze byłem pewny że nieprzyjaciel nie zajdzie mi z tyłu. Zimy i lata przepędzaliśmy razem, dzieląc się każdym kęsem, czuwając naprzemian podczas spoczynku. Nie piérwej więc będzie mógł powiedzieć ktokolwiek, że Unkas cierpiał tortury i że.... Tak, jedna Wszechmocność rządzi nami wszystkimi jakiegokolwiek bądź koloru ciała jesteśmy, i tę wzywam na świadectwo, że nie pierwej młody Mohikan zginie dla niedostatku przyjaciela, jak chyba wszelka uczciwość zniknie z ziemi i moja danielówka nie więcej będzie mogła dokazać od dudki śpiewaka.
Dunkan puścił rękę Strzelca za którą go przytrzymywał; a ten zawrócił się spiesznie i wielkim krokiem poszedł ku mieszkaniom Huronów. Zostawieni sami sobie młodzi zbiegowie przeprowadzali oczyma szlachetnego przyjaciela póki nie znikł w ciemności, a potem według jego rady udali się do obozu Delawarów.

Koniec tomu trzeciego.
OSTATNI MOHIKAN.

TOM CZWARTY.[19]
ROZDZIAŁ PIERWSZY.
„Niechże ja teraz rolę lwa odegram.“
Szekspir.

Strzelec znał bardzo dobrze jak było trudne i niebezpieczne jego przedsięwzięcie. Dla tego też zbliżając się do obozu Huronów, poruszył wszystkie sprężyny dowcipu, aby wynaleść sposób uniknienia podejrzliwej czujności nieprzyjaciół równie jak on przezornych. Przyrodzona farba jego skóry wybawiła od śmierci Maguę, i napotkanego w lesie indyjskiego kuglarza, bo zabić nieprzyjaciela bezbronnego, podług mniemania dzikich byłoby niczém, lecz Sokole Oko postępek taki uważał za niegodny człowieka krwi niezmięszanej. Polegając przeto na tém tylko, że mocno ich skrępował, puścił się w drogę ku mieszkaniom.
Wyszedłszy z lasu podwoił ostrożność?, i znowu zaczął naśladować powolny chód zwierzęcia, którego skórą był odziany, a tym czasem bystre jego oczy niezaniedbywały zbadać żadnego przedmiotu, czyliby nie mógł bydź mu pożyteczny lub szkodliwy. Dosyć odlegle na ustroniu od dalszych mieszkań, ujrzał jedne chatkę bardziej nikczemną i opuszczoną niż wszystkie inne: zdawało się nawet, że ten co ją budować zaczął, postrzegłszy iż najpotrzebniejszych rzeczy, drzewa i wody, nie było w blizkości, zaniechał swej roboty. Światło ognia jednak błyszczało w niej przez szpary ścian nie zamazanych gliną. Udał się więc w tę stronę jak ostrożny hetman, który przed stoczeniem bitwy chce obejrzec przednie straże nieprzyjaciół, a gdy zajrzał wewnątrz przez szczelinę, poznał że to była kwatera psalmisty.
Prawowierny Dawid Gamma, tylko co wniósł tutaj swój smutek, przestrach i razem pobożne zaufanie w opiece nieba. Łatwo dawało się widzieć, że głęboko zastanawiał się teraz nad dziwem, który jego oczy i uszy uderzył w jaskini.
Jakkolwiek mocno wierzył on w cuda dawniejsze, nie tak jednak był skłonny wierzyć w nowoczesne. Nie wątpił bynajmniej że oślica Balaama mogła przemówić, ale Łeby niedźwiedź mógł śpiewać.... o tém wszakże poświadczało ucho niemylne.
Twarz i cała postać jego wyrażała widocznie niespokojność wewnętrzną. Siedział na kupie chrustu i kiedy niekiedy wyciągał z niej po kilka gałęzi dla zasilenia ognia. Ubiór jego był ten sam, jaki już opisaliśmy wyżej; miał tylko jeszcze na głowie trójgraniasty kapelusz, którego mu żaden Huron niepozazdrościł.
Strzec przypomniawszy nagłą ucieczkę Dawida z jaskini, domyślił się co było przedmiotem jego rozpamiętywali; a ponieważ widział ze chatka była zupełnie odosobniona i nienależało lękać się aby kto o tak późnej porze odwiedził śpiewaka, ośmielił się wejść we wnątrz i wsunąwszy się bez szmeru, usiadł naprzeciw niego. Cała minuta upłynęła w milczeniu: gość i gospodarz przedzieleni tylko ogniskiem, siedzieli wpatrując się nawzajem. Lecz nakoniec niespodziane zjawienie się stracha, który ciągle zajmował myśl Dawida, pokonało, nie mówmy filozofiją, ale wiarę i ufność jego. Zerwawszy się więc nagle, chwycił swój instrument w zamiarze ratowania się exorcyzmem muzycznym.
— Czarna i dziwna — potworo! — zawołał osadzając drżącą ręką okulary na nosie, i w swoich kantyczkach szukając śpiesznie hymnu stosownego do okoliczności, — nie wiem kto jesteś i czego — żądasz; ale jeżeli zamyślasz co złego przeciw najpokorniejszemu słudze kościoła, niechaj cię skruszą natchnione słowa króla proroka.
Niedźwiedź polegając ze śmiechu wziął się za boki.
— Schowaj twoje cacko, — rzekł potem. — Kilka słów angielskich lepiej się teraz przyda.
— Któż więc jesteś? — zapytał Dawid prawie pozbawiony oddechu.
— Człowiek taki jak i ty, — odpowiedział strzelec; — człowiek, w którego żyłach, równie jak w twoich nie masz ani kropli krwi niedźwiedziej. Czyż nie poznajesz tego, co ci powrócił twoję gwizdałkę?
— Czy to bydź może! — zawołał Dawid oddychając wolniej, ale nie pojmując jeszcze tej przemiany, co mu Nabuchodonozora przywiodła na myśl; — wiele widziałem dziwów, od czasu jak mieszkam wśrzód pogan, ale podobnego nie zdarzyło mi się widzieć.
— Poczekaj, poczekaj, — rzecze Sokole Oko zrzucając głowę niedźwiedzią; żeby uspokoić przestraszonego towarzysza; — zaraz zobaczysz twarz, która jeżeli nie jest tak biała jak dwóch panienek naszych, to łaski wiatru i słońca. A teraz kiedy już mię widzisz, pomówmy o rzeczy.
— Za pozwoleniem, powiedz mi tylko, co się stało z niewolnicą i młodym majorem, który przyszedł tutaj żeby ją uwolnić.
— Oboje uszli szczęśliwie z pod tomakawków łotrowskich. Ale czy nie możesz mię wprowadzić na trop Unkasa?
— Unkas siedzi w więzieniu i lękam się żeby nie przyszło mu zginąć. Szkoda byłaby gdyby taki wyborny chłopiec umarł w niewiadomości swojej; ale oblałem człowieka.....
— Czy nie mógłbyś zaprowadzić mię do niego?
— Za co nie? chociaż lękam się żeby twoje odwiedziny zamiast pociechy nie przyczyniły mu więcej zmartwienia.
— Przestań gawędzić, a pokaż mi drogę.
To mówiąc Sokole Oko przy wdział znowu głowę niedźwiedzią i sam pierwszy wyszedł z budy.
W drodze Dawid wyznał towarzyszowi, że już raz odwiedzał Unkasa i bez oporu był wpuszczony do więzienia, a łatwość tę był winien naprzód temu, ze dzicy szanowali go, jako człowieka pomieszanych zmysłów; powtóre, że miał łaskę u jednego z pilnujących Mohikana, który umiał kilka słów po angielsku. Właśnie tego też strażnika użył gorliwy psalmista do ułatwienia mu przystępu, aby mógł okazać swój talent nawracania. Wątpić należy czy Huron pojął dostatecznie, czego żądał nowy jego przyjaciel; ale z tém wszystkiém, ponieważ względy szczególniejsze podobają się równie dzikim jak ludziom cywilizowanym; zaufanie Dawida nie zostało zupełnie bezskuteczném.
Nie mamy potrzeby opisywać tu zręcznych wybiegów, przez jakie Sokole Oko wyciągnął od Gammy wszystkie te wiadomości, ani powtarzać przestróg, które dał jemu: czytelnicy nasi obaczą ich wypadek przed końcem niniejszego rozdziału.
Chata będąca więzieniem Unkasa, stała w samym śrzodku obozu i tak była położona, ze ktokolwiekby do niej wchodził lub z niej wychodził, zawszeby został postrzeżony. Ale strzelec nie myślał zbliżać się tajemnie. Ufny w swój ubiór i pewny, ze potrafi odegrać przyjętą na się rolą, udał się owszem najprostszą drogą.
Noc późna sprzyjała mu jednak bardziej niż wszystkie przedsięwzięte sposoby. Dzieci już spały głęboko, Huronowie i Huronki powchodziły do mieszkań, a tylko czterech lub pięciu wojowników, stało na straży koło chaty gdzie zamknięto więźnia.
Ci postrzegłszy Gammę przychodzącego z niedźwiedziem, którego uważali za najbieglejszego z pomiędzy swoich guślarzy, wpuścili ich do chaty bez przeszkody; ale sami nie tylko nie odeszli, lecz owszem skupili się przy drzwiach, zapewne przez ciekawość widzenia operacyi czarodziejskich, gdyż spodziewali się, że te odwiedziny nie mogły mieć innego celu.
Sokole Oko miał dwa ważne powody zachowywać milczenie: naprzód, że nie umiał mówić po hurońsku; powtóre, ze lękał się aby nie poznano z głosu, iż nie był tym czyj ubiór nosił. Wcześnie zatem włożył na Dawida obowiązek prowadzenia rozmowy i dał mu wiele nauk, które śpiewak mimo swoję prostotę, pojął lepiej niż można było spodziewać się po nim.
— Delawarowie baby, — rzekł Gamma do tego Hurona, który rozumiał trochę po angielsku; — moi współobywatele Dżankesy głupi, że zapomniawszy na to, dali im w ręce tomahawki przeciw ich ojcom kanadyjskim. Zapewne byłoby miło mojemu bratu, gdyby Jeleń Rączy zaczął prosić o spódnicę dla siebie i płakał głośno w obliczu całego narodu Huronów, kiedy jutro przywiążą go do słupa?
Wykrzyknik radości, dał poznać z jakiem uniesieniem dziki widziałby tę poniżającą słabość w nieprzyjacielu, którego cały naród równie lękał się jak nienawidział.
— Kiedy tak, — rzecze Dawid, — odejdźcież trochę, a mędrzec puści swoje tchnienie na tego psa. Powiedz to dalszym moim braciom.
Huron wytłumaczył towarzyszom słowa Dawida, a ci okazali całe ukontentowanie, jakie tylko dla umysłów srogich sprawić mogło tak wyszukane okrócieństwo. Wszyscy oddalili się na kilka kroków od chaty i dali znak guślarzowi.. żeby wszedł do śrzodka.
Ale niedźwiedź nie ruszał się z miejsca; siedział ciągle na tylnych łapach i zaczął mruczeć.
— Mędrzec lęka się żeby jego tchnienie nie padło i na braci, co mogłoby odebrać im męztwo, — rzecze Dawid; — trzeba więc odejśdź dalej.
Huronowie, którzy taki przypadek uważaliby za najdotkliwszą klęskę, oddalili się spiesznie, lecz razem takie obrali stanowisko, aby drzwi mogli mieć ciągle na oku. Niedźwiedź zmierzywszy wzrokiem tę odległość, jak gdyby chciał zapewnić się czy już nie było niebezpieczeństwa dla nich, powoli wsunął się do budy.
Nie było tu innego światła prócz kilku gasnących główni w ognisku, przy którem strażnicy zgotowali sobie wieczerzę. Unkas siedział w kącie sam jeden, plecami o ścianę oparty i mocno łyczannemi powrozami skrępowany.
Strzelec zostawiwszy Dawida przy drzwiach dla postrzegania czyliby ich nie szpiegowana, uznał za rzecz potrzebna nie zrzucać swojego ubioru, pókiby nie został przezeń zapewniony; tymczasem zaś naśladował ruchy i obroty wierzą, którego skórą był odziany. Młody Mohikan sądził zrazu, że nieprzyjaciele dla doświadczenia jego męztwa wpuścili tu prawdziwego niedźwiedzia, i ledwo raczył spojrzeć na niego. Lecz gdy gość ten nie okazywał zamiaru napaści, zaczął pilniej przypatrywać się jemu i jakkolwiek Sokole Oko swoje naśladowanie miał za doskonałe, dostrzegłszy w niém kilku małych uchybień, poznał kuglarstwo.
Gdyby strzelec wiedział, że jego młody przyjaciel tak źle trzymał o aktorze grającym rolę niedźwiedzia, możeby przez obrażoną miłość własną usiłował odmienić jego zdanie; ale wzgardliwy wyraz oczu Unkasa mógł bydź tak rozmaicie tłumaczony, że mu to umartwiające podejrzenie nie przyszło na myśl, i skoro Dawid dał znak iż nikt nie śledzi co się we wnątrz chaty dzieje, porzuciwszy mruczenie niedźwiedzie zaczął jak wąż syczeć.
Unkas chcąc pokazać się obojętnym na wszystko, czemkolwiek złośliwość nieprzyjaciół spodziewała się go udręczyć, miał powieki zmrużone; ale gdy posłyszał syczenie węza, podniosł głowę i rzucił wzrok bystry w koło więzienia, a oczy jego spotkawszy oczy potworu, zatrzymały się na nich jakby przez jakiś pociąg tajemny. Ten sam głos powtórzył się znowu, i zdawało się że wychodził z paszczy zwierzęcia. Spojrzenie młodzieńca jeszcze raz obiegło budę i jeszcze raz utkwiło się w niedźwiedzia, a w tejże chwili prawie dał się słyszeć cichy wykrzyknik: hug!
— Porozrzynaj mu więzy, — rzecze strzelec do Dawida.
Śpiewak wypełnił ten rozkaz i Unkas odzyskał wolne użycie członków.
W tymże momencie Sokole Oko, zdjął z twarzy głowę niedźwiedzią i zrzuciwszy z piec skórę, ukazał się we własnej postaci. Zdawało się że młody Mohikan przez instynkt jakiś natychmiast zrozumiał ten podstęp, lecz ani oczy ani usta jego nie wydały innego znaku zadziwienia, prócz wykrzyknika hug! Strzelec nie tracąc czasu, dał mu w ręce nóź, długi z błyszczący klingą i rzekł do niego:
— Huronowie czerwoni o, kilka kroków są od nas; miejmy się na baczności.
Przy tych słowach ze znaczącém spojrzeniem położył dłoń na rękojeści podobnego! noża zatkniętego zapasem.
— Idźmy! — rzecze Unkas.
— Do kąd?
— Do obozu Żołwiów — Są to dzieci przodków moich.
— Zapewne, zapewne, — rzecze strzelec już nie po delawarsku lecz po angielsku, gdyż ojczysta mowa zawsze jakby sama przez się przychodziła mu do ust, kiedy roztrząsał co trudnego; — bardzo wierzę że taż sama krew płynie w waszych żyłach; ale czas i oddalenie mogły nieco zmienić jej kolor. A cóż my poczniemy z tymi Huronami, co tu stoją przy drzwiach? Ich jest sześciu; naszego śpiewaka zaś nie masz co i liczyć.
— Huronowie są tylko samochwalcy, — rzecze Unkas z pogardą. — Przyjęli za totem łosia i chodzą jak ślimaki: Delawarowie żółwia, a biegają prędzej niż daniele.
— Tak, tak, — znowu odezwał się Sokole Oko, — słusznie mówisz. Jestem pewny, że jak na wyścigi zwyciężyłbyś cały ich naród, tak też pierwej mógłbyś zabiedź do drugiego pokolenia i nawet wypocząć dobrze, nimby głos którego z tych łotrów dal się tam słyszeć. Ale ludzie biali więcej maja mocy w ręku niż w nogach. Nie masz Hurona, któregobym lękał się spotkać łeb na łeb; ale w bieganiu podobno każdyby mię przewyższył.
Unkas był już blizko drzwi, lecz usłyszawszy te słowa powrócił znowu w kąt chaty. Strzelec zajęty myślami nie zwrócił na to uwagi i mówił dalej, raczej do siebie samego — niż do swego towarzysza:
— Z tém wszystkiém, niesprawiedliwie byłoby przywiązywać czyjeś nogi do cudzych. Nie..... No, więc ty Unkas, spróbuj puścić się na przegon, a ja znowu włożę skórę niedźwiedzią i będę starał się chytrością wydobydź się z biedy.
Młody Mohikan nic nieodpowiedział, założył ręce na piersiach i oparł się plecami o słup podtrzymujący dach chaty.
— I cóż, — rzecze Sokole Oko poglądając na niego z niejakiemś zadziwieniem; — kogo czekasz? Ja lepiej wtenczas wyjdę, kiedy te łotry zajmą się ściganiem ciebie.
— Unkas zostanie tutaj.
— Dla czegóż?
— Bo chce walczyć razem z bratem swojego ojca, i umrzeć z przyjacielem Delawarów.
— Tak, tak, — rzecze strzelec ściskając rękę młodego Indyanina w żelaznej swej dłoni; — zostawić mię tutaj byłoby to postąpić raczej jak Mingo, a nie jak Mohikan. Ale uważałem sobie za powinność, podać ci tę propozycyą; bo przywiązanie do życia właściwe jest młodości. Dobrze więc; na wojnie czego nie można dokazać siłą, trzeba podstępem. Włóż teraz ty skórę niedźwiedzią: spodziewam się ze przynajmniej tak jak ja potrafisz odegrać tę rolę.
Jakiekolwiek w duszy Unkasa było zdanie o talencie własnym i towarzysza do tego zawodu; poważna jednak powierzchowność jego, nie pozwalała dostrzedz w nim najmniejszej pretensyi do wyższości. Odział się naprędce i czekał w milczeniu dalszych rozkazów.
— A teraz, przyjacielu, — rzecze Sokole Oko do Dawida; — pewno zgodzisz się zamienić ze mną odzienie, bo wiem że nie jesteś przyzwyczajony do lekkiej mody pustyniowej. Na, weź moje czapkę futrzanną, kurtkę myśliwską i spodnie: a daj mi te płachtę i swój kapelusz trójkątny: trzeba mi nawet twoich kantyczek, okularów i piszczałki. Jeżeli zobaczemy się kiedykolwiek, powrócę ci to wszystko z pięknem podziękowaniem w dodatku.
Dawid podał strzelcowi niewielką swoję garderobę z pośpiechem, który mógłby zjednać mu pochwałę hojności, gdyby zamiana sama przez się nie była z wielu względów zyskowna dla niego. Ale kiedy przyszło do psalmów, instrumentu i okularów, nie-bez żalu rozstał się z nimi.
Strzelec przestroił się w momencie i gdy szkło pokryło bystre jego oczy, a głowę trójgraniasty kapelusz, w pociemku mógł nie źle za Dawida uchodzić.
— Czy z przyrodzenia wielkim jesteś tchórzem? — zapytał dopiero śpiewaka tak otwarcie, jak lekarz który chce doskonale poznać chorobę, nim przystąpi do napisania recepty.
— Całe życie, Dzięki Bogu, przepędziłem w pokoju i miłości bliźniego, — odpowiedział Dawid dotknięty trochę tak nagleni natarciem na jego męztwo; — mogę powiedzieć jednak, ze w największych niebezpieczeństwach nie traciłem ufności w Panu.
— Największe niebezpieczeństwo twoje przyjdzie dopiero, — rzecze strzelec, — kiedy dzicy poznają, ze są oszukani i więzień im uszedł. Jeżeli wtenczas me dostaniesz tomahawkiem po łbie — i bydź może ze niedostaniesz, przez poszanowanie jakie mają dla twego umysłu — to będzie można ręczyć, ze umrzesz swoją śmiercią. Gdy więc zostaniesz tutaj, siedź w kącie i udawaj Unkasa, póki Huronowie nie postrzegą zdrady, a potém, jakem już powiedział, będzie chwila stanowcza; gdy zaś lękasz się tego, możesz powierzyć się twoim nogom i ciemności nocnej: od twojej woli zależy uciekać albo zostać.
— Zostanę, — bez wahania się odpowiedział Dawid; — zostanę na miejscu młodego Delawara: on szlachetnie potykał się za mnie; zrobię dla niego wszystko czego żądasz i więcej jeszcze jeżeli można.
— To powiedziałeś jako mężczyzna, — rzecze Sokole Oko, — i jako mężczyzna, który byłby zdolny do wielkich rzeczy, gdyby odebrał lepsze wychowanie.
Siadaj tam, spuść głowię i skurcz nogi pod siebie, bo ich długość zbyt prędko mogłaby nas zdradzić. Milcz póty, póki będziesz mógł tylko, a kiedy już konie cznie zmuszony zostaniesz głos pokazać, natenczas najmądrzej zrobisz jeśli weźmiesz się do swoich pieśni żeby tym łotrom przypomnieć, że nie tak zupełnie jesteś odpowiedzialny za swoje postępki jak który z nas, naprzykład. Zresztą jeżeli obedrą ci głowę, czego nie daj Boże, bądź pewny że Unkas i ja nie zapomnim o tobie i pomściemy się jak na wojowników i przyjaciół przystało.
— Poczekaj! — zawołał Dawid widząc że strzelec po tém pocieszającém zapewnieniu chciał już odejść; — jestem pokorny i niegodny uczeń pana, który potępia zemstę: gdybym więc zginął, nie posyłajcie ofiar moim cieniom; przebaczcie moim mordercom i chyba tylko proście za nich nieba, żeby ich oświeciło i dało im upamiętanie.
Sokole Oko wstrzymał się i stanął zamyślony.
— W słowach twoich, — rzecze po chwili, — jest duch zupełnie różny od prawidła jakiego trzymają się w lasach; ale wspaniały i godzien zastanowienia. — Westchnąwszy potém może raz ostatni na wspomnienie społeczności cywilizowanej, który opuścił tak dawno, dodał; — Ja sam chciałbym postępować w tym duchu, jako człowiek nie mający, ani jednej, kropli krwi zmieszanej, ale nie zawsze łatwo obchodzić się z dzikim tak jak z chrześcianinem. Bądź zdrów, przyjacielu. Niechaj Bóg czuwa nad tobą! Wszystko dobrze zważywszy i mając wzgląd na wieczność, mnie się zdaje, że nie daleki jesteś dobrego tropu; lecz wszystko zależy od wrodzonych skłonności i mniej lub więcej silnej pokusy.
To rzekłszy wziął rękę Dawida, ścisnął ją serdecznie i po tym dowodzie przyjaźni, wyszedł z chaty prowadząc za sobą nowego reprezentanta niedźwiedzia.
Kiedy zbliżyli się do Huronów, Sokole Oko wyprężył się żeby nadać swojej postaci kołowatość Dawida i podniosłszy rękę dla wybijania taktu, zaśpiewał coś nakształt psalmu, jak mu się zdawało. Szczęściem ze miał doczynienia z uszyma dzikich, które nie były ani delikatne, ani wprawne, bo inaczej zuchwałe to naśladowanie posłużyłoby tylko do odkrycia podstępu.
Lecz trzeba było koniecznie przechodzić mimo strażników: im niebezpieczeństwo to stawało się bliższe, tém mocniej strzelec głos podnosił. Nareszcie kiedy już zbliżyli sic na kilka kroków, jeden Huron zaszedł im drogę i wstrzymał mniemanego psalmistę.
— A co, — rzecze wyciągając szyję ku chacie, jak gdyby usiłował przeniknąć ciemność i zobaczyć jaki skutek na więźniu sprawiły zaklęcia guślarza, — czy drży ten pies Delawar? Czy Huronowie będą mieli roskosz słyszeć jego jęki.
Niedźwiedź w tej chwili zamruczał tak groźnie i naturalnie, że Indyanin odskoczył w tył na parę kroków, jak gdyby mniemał, że to był niedźwiedź prawdziwy. Strzelec zaś lękając się odpowiedzieć, ponieważ jedne słowo wydałoby go przed znającymi głos Dawida, nie miał innego sposobu, jak tylko co najmocniej śpiewać; a chociaż w inném towarzystwie powiedzianoby ze ryczał, w obecnych słuchaczach jednak wzbudził to poszanowanie, jakiego oni nieodmawiają nigdy pozbawionym rozumu. Huronowie usunęli się na stronę, a śpiewak i niedźwiedź poszli dalej.
Dwaj zbiegowie nasi uzbroiwszy się w odwagę i cierpliwość, musieli iść ciągle poważnym i powolnym krokiem, a ostrożność ta stała się w krotce tém potrzebniejszą, że już ciekawość przemogła obawę strażników i wszyscy skupili się do drzwi, chcąc zobaczyć czy więzień równie był nieugięty, czy tez sztuka guślarza pozbawiła go męztwa. Jedno niecierpliwe skinienie, jedno niewczesne poruszenie się Dawida, mogło ich zgubić, gdyż naturalnie potrzebowali czasu do zabezpieczenia się od pogoni. Żeby tém lepiej uniknąć podejrzeń, strzelec nie przestawał śpiewać; na głos ten wielu wyglądało przeze drzwi mieszkań, jeden wojownik zbliżył się nawet do nich, lecz zobaczywszy odszedł zaraz i bez najmniejszej przeszkody pozwolił im iść dalej. Śmiałość i ciemność wspierały ich dzielnie.
Kiedy już byli dosyć daleko od mieszkań i zbliżali się do lasu, głośny krzyk dal się słyszeć w tej stronie, gdzie stała chata w której zostawili Dawida. Młody Mohikan porzucając natychmiast chód czworonożny, stanął prosto i chciał wyzuć się ze skóry niedźwiedziej.
— Poczekaj jeszcze! — zawołał towarzysz chwytając go za ramię; — to tylko krzyk zadziwienia; obaczemy jaki bętkie drugi.
Przysporzywszy jednak kroku wbiegli do lasu, a nim upłynęło parę minut, straszliwe wycie rozległo się po całym obozie Huronów.
— Teraz precz skórę, — rzecze Sokole Oko, a kiedy Unkas zrzucał swój ubiór, on tymczasem wydobywszy z pod krzaku dwie strzelby, dwa rożki z prochem i worek kul, co wszystko był tu zachował po spotkaniu się z guślarzem, dał jednę strzelbę Mohikanowi i uderzając go po ramieniu zawołał:
— Terazże niechaj te wściekłe szatany ścigają nas po pociemku, jeśli mogą: oto śmierć dla dwóch pierwszych, co się nam ukażą.
Po tych słowach obadwa trzymając broń na pogotowiu zagłębili się w puszczę.


ROZDZIAŁ II.

„Kiedy Cezar co mówi, słuchać tylko muszę.
Szekspir.

Niecierpliwość prędko zwyciężyła obawę w dzikich strażnikach więźnia. Lękając się wszakże aby ich nie owionęło tchnienie guślarza, nie śmieli zaraz wnijśdź do chaty, i tylko zbliżywszy się ku ścianie, zaglądali przez szpadę co się we wnątrz działo.
Przy slabem świetle dogorywającego ognia, przez kilka minuty Dawid wydawał się im Unkasem; lecz wkrótce nastąpiło co Sokole Oko przewidywał. Uprzykrzyło się śpiewakowi siedzieć skurczonemu i prostując się powoli wyciągnął długie swoje nogi prawie aż do samego ogniska.
Huronowie sądzili z razu, że moc czarodziejska tak potwornie przekształciła Delawara; ale kiedy wnet Dawid podniosłszy głowę, zamiast dumnej i śmiałej twarzy więźnia, ukazał proste, łagodne i dobrze znajome oblicze, żadna już łatwowierność nie mogła łudzić ich dłużej. Wpadli więc do chaty, porwali śpiewaka i gwałtowanie obracając go na wszystkie strony, przekonali się do reszty że to był on sam a nie kto inny.
Pierwszy krzyk, który słyszeli zbiegowie rozległ się natenczas z tysiącem przeklęctw i pogróżek zemsty. Dawid zapytywany przez Hurona umiejącego trochę po angielsku, a trącany przez innych, sądził że już wybiła ostatnia jego godzina, i żeby przynajmniej dopomodz przyjaciołom w ucieczce, postanowił nie odpowiadać ani słowa. Przyszło mu jednak na myśl powszechne jego lekarstwo; ale pozbawiony instrumentu i książki musiał użyć pamięci na osłodzenie sobie przejścia do wieczności staroświeckiém pieniem pogrzehowém. Mocny i przeciągły głos jego przypomniał dzikim z kim mają do czynienia: rzuciwszy więc jako szaleńca, wybiegli z chaty i wołaniem na gwałt poruszyli cały oboz.
Wojownik indyjski nie stroi się długo: broń jego dzień i noc jest pod ręką. Zaledwo rozległ się krzyk trwogi, ze dwiestu Huronów, stanęło w zupełnej gotowości do boju. Wiadomość o ucieczce więźnia rozbiegła się równie prędko i całe pokolenie zgromadzone koło domu rady, czekało już niecierpliwie na rozkazy wodzów, którzy rozprawiali coby mogło sprawić wypadek tak niespodziany i coby przedsięwziąść należało. Nieobecność Magui zaraz uderzyła wszystkich: zdziwieni że się w takiej okoliczności nie znajdował pomiędzy nimi, a razem przekonani ile tego chytrość i przebiegłość mogła bydź im użyteczną, wysłali gońca do jego chaty prosząc aby przybył natychmiast.
Tymczasem kilku żwawych i odważnych młodzieńców odebrało rozkaz, obiedz w koło obozu i zwiedzić las w stronie podejrzanych sąsiadów Delawarów, dla zobaczenia czy nie ułatwili oni ucieczki więźniowi i czy nie gotują niespodziewanej napaści. Kiedy tak wodzowie rostropnie i poważnie naradzali się w domu rady, cały oboz był w zamięszaniu; kobiéty i dzieci z wrzaskiem biegały tu owdzie.
Wołanie wychodzące z brzegu lasu oznajmiło w tém nowy jakiś wypadek i zrodziło nadzieję, że się objaśni niepojęta dla wszystkich tajemnica. Wkrótce ukazała się kupa przychodzących wojowników; tłum rozstąpił się na dwie strony i wpuścił ich do domu rady z biednym guślarzem, znalezionym przy drzewie w tém niewygodném położeniu, w jakiem go Sokole Oko umieścił.
Chociaż względem mędrca rozmaite były zdania Huronów, i jedni go uważali za oszusta, a drudzy szczerze wierzyli w jego nadprzyrodzoną władzę: wszyscy atoli słuchali go teraz z głęboką uwagą. Skoro skończył on krótką swoję historją, ojciec kobiéty chorej wystąpił na śrzodek i opowiedział także co mu się zdarzyło tego wieczoru. Dwa te opowiadania nadały domysłom trafniejszy kierunek: poznano, że ten co zdarł guślarzowi skórę niedźwiedzią, grał w obecném zdarzeniu główną rolę, i postanowiono pójśdź do jaskini, żeby zobaczyć co się w niej działo i czy branka nie znikła także.
Nie tłumnie jednak i bez porządku przystąpiono do tych odwiedzin, lecz wybrano na to dziesięciu najpoważniejszych wodzów. Skoro wybór został ogłoszony, deputowani powstali ze swoich miejsc w milczeniu, i puściwszy naprzód dwóch najstarszych z pomiędzy siebie, udali się do jaskini. Stanąwszy u kresu swojej podróży weszli oni do ciemnego lochu, z odwagą wojowników gotowych dla dobra publicznego poświęcić życie i walczyć ze straszną istotą zamkniętą w grocie, chociaż niektórzy z nich wątpili w duchu o jej władzy a nawet i bytności.
Cichość panowała w pierwszym przedziale jaskini, i gdyby nie mieli ostrożności opatrzyć się w pochodnie znaleźliby ciemność. Chora, chociaż jej ojciec mówił, że lekarz ludzi białych wyniósł ją do lasu, leżała wyciągniona na swojém posłaniu z liści. Starzec biorąc milczenie towarzyszów za dotkliwą wymówkę kłamstwa, i sam niewiedząc jak miał sobie tę okoliczność tłumaczyć, wziął pochodnię i z niedowierzaniem zbliżywszy się do łoża, poznał swoję córkę, a razem postrzegł że już nie żyła.
Uczucie wrodzone przezwyciężyło zrazu sztuczną moc duszy dzikiego; stary wojownik z gwałtownym wzruszeniem pokazującém głębokość żalu, zakrył sobie dłonią oczy; lecz natychmiast odzyskując panowanie nad sobą, obrócił się do towarzyszów i rzekł spokojnie:
— Żona młodego brata naszego opuściła nas. Wielki Duch jest rozgniewany na swoje dzieci.
Smutna nowina ta została przyjęła w milczeniu, a tejże chwili prawie dał się słyszeć za przegrodą szelest, którego przyczyny odgadnąć nie można było. Przesądniejsi z pomiędzy Indyan spojrzeli po sobie i nie mieli chęci posuwać się ku miejscu, gdzie jak mniemali siedział duch morderca zmarłej. Gdy kilku odważniejszych otworzyło drzwi do drugiej groty, nikt nie śmiał pozostać w tyle i wszyscy — wszedłszy tutaj, postrzegli Maguę z wściekłością targającego więzy i tarzającego się po ziemi. Jeden głos wyraził zadziwienie powszechne.
Skoro bez zwłoki uwolniono mu gębę i przecięto rzemienie, powstał na nogi, o trząsł się jak lew wychodzący z swojej jamy i nie rzekł ani słowa, lecz chwyciwszy za rękojeść noża, rzucił w koło szybkie spojrzenie, jak gdyby szukał kogo mógł zamordować dla nasycenia swej zemsty. Ale postrzegłszy samych tylko przyjaciół, zgrzytnął zębami tak głośno iż ktoby pomyślał, że były żelazne, i strawił swą wściekłość nie mając na kogo jej wywrzeć.
Obecni lękali się rozdrażniać człowieka tak porywczego; kilka minut upłynęło w milczeniu; nakoniec najstarszy wódz odezwał się w te słowa:
— Widzę że mój brat spotkał się z nieprzyjacielem; gdzie on jest, żeby Huronowie pomścić się mogli?
— Niechaj Delawar umiera! — zawołał Magua głosem grzmiącym.
Znowu krótkie milczenie nastąpiło dla tejże samej przyczyny, i potém znowu tenże sam wódz przemówił:
— Mohikan ma dobre nogi i umie ich używać; ale młodzi wojownicy nasi poszli w pogoń za nim.
— Uszedł więc! — zawołał Magua z głębi piersi głuchym i przytłumionym głosem.
— Zły duch wmieszał się pomiędzy nas, — rzecze stary wódz; — i oślepił Huronów.
— Zły duch! — powtórzył Magua z gorzkiém urąganiem; — tak jest, zły duch, który tylu Huronów pogubił. Zły duch, który pozabijał naszych towarzyszów na skale Glenu; który zabrał włosy pięciu wojownikom naszym przy źrzódle zdrowia, który teraz związał Chytrego Lisa!
— O kimto mój brat mówi? — zapytał tenże sam starzec.
— O tym psie, co pod skórą białą ma siłę i zręczność Hurona, — zawołał Magua; — o Długim Karabinie.
Straszne to imię sprawiło na obecnych zwyczajne swe wrażenie. Cichość panowała chwil kilka śrzód przerażonych wojowników; lecz skoro ochłonąwszy pomyślili o tém, ze najzawziętszy i najzuchwalszy ich nieprzyjaciel na ich wzgardę i hańbę ze śrzodka obozu uprowadził im więźnia, ta sama wściekłość, którą pałał Magua, ogarnęła wszystkich i wyzionęła się w zgrzytaniu zębów, przeklęstwach, wyciu i groźbach straszliwych. Wkrótce jednak dzicy zaczęli się uspakajać i wrócili do zwyczajnej sobie powagi.
Magua także zebrawszy tymczasem myśli, zmienił postępowanie i z krwią zimną a razem godnością odpowiednią jego znaczeniu, rzekł do towarzyszów:
— Idźmy na radę wodzów, oni nas czekają.
Nikt mu nieodpowiedzialna to i wszyscy wyszedłszy za nim z jaskini, udali się do izby narad. Tu skoro zasiedli, oczy całego zgromadzenia, zwróciły się na Maguę. Poznał on czego żądano od niego, i opowiedział swój przypadek, równie wiernie jak bez przesady. Opowiadanie to wspólnie z tém co już wiedziano, przekonało Huronów, że byli oszukani przez Dunkana i Strzelca. Najgorliwsza zabobonność nawet nie mogła dopiero zdąrzonych wypadków przypisać wtrąceniu się władzy nadprzyrodzonej i tém mocniej wstyd dotykał oszukanych.
Kiedy Magua skończył mówić, wszyscy wojownicy, ktokolwiek bowiem mógł wcisnąć się każdy był obecny w domu rady, spoglądali jedni na drugich zdumieni niesłychaném zuchwalstwem i powodzeniem nieprzyjaciół. Nadewszystko jednak zajmowała ich myśl o sposobach pomszczenia się tej zniewagi.
Nowy oddział wojowników został wysiany jeszcze na śledzenie zbiegów, a tym czasem wodzowie naradzali się ciągle.
Wielu starych wodzów podawało rozmaite śrzodki, Magua słuchał ich nie wdając się w żadne roztrząsanie. Chytry ten Indyanin odzyskawszy władzę nad sobą samym, przybrał zwykłą obojętność i zmierzał do założonego celu tą skrytą i ostrożną drogą, jakiej trzymał się zawsze. Dopiéro, kiedy wszyscy, którzy mieli coś powiedzieć otworzyć swoje zdania, powstał on z miejsca, a właśnie w tej chwili kilku posłańców weszło z oznajmieniem, że ślady zbiegów były skierowane ku obozowi Delawarów.
Chwyciwszy się tej nowiny pomyślnej jego zamiarom, mówca zabrał glos i wyłożył swój plan tak zręcznie i wymownie, że jednogłośnie przyjęty został. Pozostaje nam dać poznać treść jego i powody jakie go nastręczyły.
Powiedzieliśmy już, że podług pewnej polityki, której nieodstępowano prawie nigdy, dwie siostry zaraz po przybyciu do obozu Huronów rozdzielone zostały. Magua znał to bardzo dobrze, iż mając w swym ręku Alinę, daleko był pewnieyszy władzy nad Korą, niż żeby ją samą uwięził. Zostawiwszy przeto u siebie młodszą, starszą oddał pod straż wątpliwym sprzymierzeńcom Huronów, Delawarom. Urządzenie to było doczesne i miało trwać dopóty, pokiby oba pokolenia przemieszkiwały w sąsiedztwie, a dogadzając zwyczajowi narodowemu pochlebiało razem Delawarom, jako dowod ufności.
Magua pobudzany pragnieniem zemsty, które nie ostyga w dzikim, aż póki nie zostanie zaspokojone, miał jeszcze inne widoki osobiste. Błędy i występki jego młodości musiały bydź pierwej zatarte przez długie i ciężkie usługi, nimby mógł spodziewać się odzyskać stracone zaufanie swojego narodu, bez zaufania bowiem nie masz u Indyan władzy. W tak trudném położeniu przebiegły Huron nie zaniedbywał żadnego śrzodka, przez któryby mógł nabyć większego wpływu; a najszczęśliwszy krok do tego udało mu się uczynić przez zręczne pozyskanie względów u możnych i niebezpiecznych sąsiadów. Wziętość ta odpowiadała przedziwnie rachubom jego polityki, gdyż Huronowie nie są wyjęci od tej zasady panującej w naturze ludzkiej, że każdy ceni swoje przymioty w miarę tego jak je cenią drudzy.
Lecz czyniąc ofiary dla interesu powszechnego, Lis Chytry nigdy nie spuszczał z widoku korzyści własnych; a teraz wypadek niespodziany pomięszał mu wszystkie szyki. Gdy bowiem więźniowie wymknęli mu się z ręki, ujrzał się nagle zmuszonym prosić tych o łaskę, których jego systemat polityczny zobowiązywać kazał.
Nie jeden wódz podawał rozmaite sposoby, jakiemiby można ubiedz Delawarów, opanować ich oboz i odebrać jeńców; bo wszyscy zgadzali się na to, że honor narodu wymagał, aby ci byli poświęceni powszechnej zemście i nienawiści. Ale Magua łatwo potrafił zbić te plany, równie niebezpieczne jak płonne. Z właściwą sobie zręcznością okazał naprzód ich trudność, a potém kiedy już przekonał ii żaden z podanych projektów przyjęty bydź nie może, ośmielił się odkryć swoje zdanie.
Wszelako zaczął jeszcze od głaskania miłości własnej słuchaczów, a w tym celu wyliczywszy długi szereg zdarzeń, w których Huronowie dali dowody odwagi i wytrwałości w poszukiwaniu zemsty za poniesione krzywdy, zrobił apostrofę na pochwałę ostrożności, wystawując ją jako główną cechę odróżniającą bobra od innych zwierząt, inne zwierzęta od człowieka, a nakoniec Huronów od wszystkich ludzi. Rozwodząc się czas niemały nad zaletami tej cnoty, przeszedł do uwag, jakby jej użyć należało w obecném położeniu narodu. Z jednej strony, jego zdaniem, należało mieć wzgląd na ich wspólnego ojca, wielką twarz bladą, rządzcę Kanady, który złém okiem poglądał na Huronów, gdy widział ich tomahawki zaczerwienione z drugiej, nie powinni byli zapominać iż mają rzecz z pokoleniem, które równie liczne, a obcego szczepu, różnej mowy i nieprzyjazne Huronom, gotowe chwycić się najmniejszej zręczności dla ściągnienia na nich gniewu-wielkiego wodza białych.
Mówił potém o potrzebach narodu, o darach jakich mieli prawo spodziewać się w nagrodę położonych zasług, o dalekości stanowiska od lasów gdzie polowali zwykle; a z każdego względu starał się przekonać, iż w okolicznościach tak ciężkich bardziej należało działać podstępem, niżeli przemocą.
Kiedy zaś postrzegł, że gdy starcy skinieniem pochwalali to umiarkowanie, młodzi i najwaleczniejsi wojownicy przeciwnie, marszczyli czoła: zaraz zszedł do przyjemniejszego dla nich przedmiotu i zaczął dowodzić, że owocem zalecanej dopiero przezeń ostrożności będzie tryumf zupełny; dał do zrozumienia nawet, że prowadząc rzecz przyzwoicie mogli spodziewać się ujrzeć z czasem całkowitą zagładę tych wszystkich, kogo nienawidzieć mieli powod. Słowem, tak umiał obok ponęt wojny stawić zalety przebiegłości i podstępów, iż równie pochlebiając chciwym krwi rozlewu, jak tym, co bardziej wytrawieni w ostatecznym tylko razie życzyli chwytać się do broni, w obu stronach ożywił nadzieję, chociaż żadna z nich jeszcze nie pojmowała jego zamiarów, Polityk lub mówca zdolny tak usposobić umysły, rzadko kiedy nie pozyskuje u spółobywateli powszechnej wziętości. Bez względu na to jak potomność będzie o nim sądziła. Całe zgromadzenie poznało, że Magua nie powiedział wszystkiego co myślał, lecz każdy pochlebiał sobie, że myśl zatajona była zgodna z jego życzeniem.
Tak szczęśliwy stan rzeczy uwieńczył Katem przebiegłość Magui i dziwić się temu nie należy zważywszy na sposób, jakim pospolicie na zgromadzeniach radzących, mówca pociąga umysły. Całe pokolenie jednogłośnie oddało się w tej mierze pod przewodnictwo wodza, który lak wymownie, chociaż niedosyć jasno obiecywał tyle korzyści.
Magua dopiéro otrzymał cel, który jego chytry i przedsiębierczy umysł zakładał. Odzyskał zupełnie utracone stanowisko w opinii swoich spółobywateli i ujrzał się na czele całego narodu, okryty w ładzą chociaż trwałą tylko w miarę trwałości pozyskanych względów powszechnych, lecz mianowicie podczas pobytu pokolenia w kraju nieprzyjacielskim, tak despotyczną, jakiej żaden monarcha nie ma. Stosownie tedy do nowo otrzymanej godności odrzucił pozor naradzania się z innymi i wziąwszy odtąd na siebie wszystko, zaczął natychmiast dawać rozkazy z powagą najwyższego wodza Huronów.
Rozesłał na wszystkie strony szukać pewniejszego jeszcze śladu zbiegów; kazał najsprawniejszym szpiegom udać się na wzwiady pod oboz Delawarów; odprawił wojowników, czyniąc nadzieję, iż wkrótce będą mieli zręczność dać dowody odwagi, a kobietom powiedział żeby z dziećmi siedziały w chatach cicho i nie mieszały się do spraw męzkich.
Zrobiwszy tak rozmaite urządzenia obszedł oboz nie zaniedbując wstąpić do tej lub owej budy, gdzie spodziewał się swoją obecnością zaszczycić albo ująć gospodarza. Słowem starał się w przyjaciołach ufność utwierdzić, obojętnych pociągnąć, a podobać się wszystkim.
Nakoniec powrócił do swojej chaty. Żona, którą opuścił kiedy był zmuszony uciekać od swego narodu, już nie żyła; dzieci nie miał, mieszkał zatém zupełnie jak samotnik w niedokończonej budzie, gdzie Sokole Oko znalazł Dawida, bo Huron dał jemu u siebie przytułek, i kiedy byli razem znosił jego obecność z obojętnością pogardzającej dumy.
Tu więc schronił się Magua pa swoich politycznych trudach; lecz kiedy inni spali, on nie myślał o wypoczynku. Gdyby jaki Huron chciał szpiegować czynności nowoobranego wodza, widziałby go od chwili kiedy przyszedł, aż do czasu na który kazał jutro stawić się u siebie pewnej liczbie wojowników, ciągle siedzącego w głębokiém zadumaniu. Kiedy nie kiedy tylko podniecał przygasły ogień, a wtenczas gdy żywszy blask padał na jego postać czerwoną i twarz szkaradną, łatwo można go było wziąsć za książęcia ciemności, zajętego knowaniem czarnych podstępów.
Jeszcze zorza nie zaświtała na niebie, a już wojownicy zaczęli schodzić się pojedyńczo do samotnego mieszkania Magui. Każdy z nich miał strzelbę i dalszą zbroję, lecz twarz spokojną i nieumalowaną w godła wojenne. Przybycie ich nie obudziło żadnej rozmowy. Jedni siedzieli po kątach, drudzy stali milczący i nieporuszeni jak posągi, aż póki ostatni nie dopełnił ich liczby.
Magua natenczas podniósł się z miejsca, stanął na ich czele i dał znak do pochodu. Wszyscy udali się za nim idąc pojedynczo rzędem, a zupełnie różni od Kołnierzy naszych zawsze szuranie ruszających z miejsca, bez najmniejszego szelestu opuścili oboz, podobni raczej do cieniów nocnych, niżeli do wojowników śpieszących krwią okupywać czczą sławę.
Niewiadomo dla jakiej przyczyny chytry wódz nie wziął się drogą prosto wiodącą do obozu Delawarów, lecz poszedł brzegiem strumyka, aż do stawu bobrów. Dzień zaczynał już świtać kiedy przechodzili trzebież przez te pracowite zwierzęta zrobioną. Magua, był już ubrany zwyczajem Huronów i na skórze pokrywającej mu barki miał odmalowanego lisa. W orszaku jego znajdował się wojownik, który za godło, czyli totem przyjął sobie bobra; ten ujrzawszy tak liczne zgromadzenie swoich przyjaciół, pominąć ich bez złożenia przyzwoitego hołdu, poczytywałby za grzech świętokradztwa.
Zatrzymał się więc i zaczął do nich mowę jak do istot rozumnych. Oświadczył się im naprzód z pokrewieństwem, doniosł że jego opiece winni byli spokojność, ponieważ chciwi kupcy podżegali już Indyan do wydzierania ich życia; przyrzekł nadal swoje względy i zalecał wdzięczność dla siebie. Opowiedział potém na jaką idzie wyprawę i dał chociaż, bardzo nieznacznie i delikatnie do zrozumienia, iż powinneby swojego kuzyna natchnąć roztropnością, z której same tak głośne.
Podczas osobliwszej tej przemowy, towarzysze jego stojąc poważnie słuchali z uwagą, jak gdyby wszyscy przekonani byli, że to tylko mówił, co istotnie powinien byt powiedzieć. Kilka bobrów wynurzyło głowy nad wodę; Huron ucieszony, że nie przemawiał nadaremno wpadł jeszcze w większy zapał, a w tém z jednej chatki stojącej daleko od innych i jak się zdawało opuszczonej, ukazała się głowa bobra wielkiego nadzwyczaj. To było już dla mówcy więcej niż spodziewaną odpłatą; łaskę tę wziął za znak dobrej wróżby i chociaż bobr skrył się z niejakąś pierzchliwością, nie zaniedbał osypać go mnóstwem pochwał i dzięków.
Magua osądziwszy, że już dosyć pozwolił czasu na to wylanie się miłości familijnej, kazał ruszyć dalej. Kiedy szereg Indyan posuwał się krokiem, któregoby ucho Europejczyka posłyszeć nie zdołało, tenże sam bobr szedziwy wyjrzał znowu ze swojej kryjówki. Gdyby który Huron obejrzał się natenczas postrzegłby, że zwierzę zważało na ich obroty z ciekawością i uwagą istoty rozumnej. W rzeczy samej wszystkie usiłowania bobra zdawały się tak dobrze skierowane do tego celu, iż najprzezorniejszy badacz nie umiałby wytłumaczyć sobie tego zdarzenia aż póki Huronowie nie weszli do lasu wtenczas bowiem zamiast czworonożnego szpiega, poważny i milczący Szyngaszguk wyszedłszy z chatki zdjął swoję futrzaną maskę.


ROZDZIAŁ III.

„Tłumacz się kratko; mam wiele na głowie.“
Szekspir.

Delawarowie obozujący blizko Huronów, liczyli w swojem pokoleniu, albo familii, tyluż prawie wojowników, co i dopiero wspomnieni ich sąsiedzi. Podobnie jak wszystkie okoliczne ludy, szli oni z Montkalmem do krajów korony angielskiej i często plądrowali lasy, w których polować Mohawkowie wyłączne przypisywali sobie prawo; lecz przez jakiś rozmysł Indyanom właściwy, podobało się im opuścić jenerała francuzkiego, władnie w tę porę, kiedy ich pomoc najpotrzebniejsza była, to jest w pochodzie pod William Henryk.
Francuzi rozmaicie tłumaczyli to niespodziewane odpadnienie sprzymierzeńców: mniemanie powszechne jednak było, że Delawarowie ani nie chcieli przestąpić traktatu, który podawał ich pod opiekę i obronę Irokanów, ani tez walczyć przeciw tym, których od dawna za swoich panów uważać nawykli. Kiedy zaś zapytana ich samych, odpowiedzieli z lakonizmem indyjskim, że siekiery ich są stępione i potrzebują czasu do wyostrzenia. Wielkorządzca Kanady uznał za rzecz roztropniejszą cierpieć przyjaciół podejrzanych, niżeli przez jaki postępek surowości niewczesnej, zamienić ich w nieprzyjaciół otwartych.
Tego ranku, kiedy Magua jakeśmy już mówili, przechodził ze swoim hufcem milczącym mimo siedliska bobrów, słońce wszedłszy nad oboz Delawarów znalazło wszystkich tak zaprzątnionych, jak gdyby już południe była. Kobiéty jedne przyrządzały śniadanie, drugie nosiły drzewo, lub wodę; każda prawie wszakże zatrzymywała się przy tej lub owej budzie, dla powiedzenia czegoś sąsiadce prędko i pocichu. Wojownicy tu i ówdzie stali w gromadach, lecz raczej myślami niżeli rozmową zajęci; a jeżeli który przemówił czasem, to znaczno było, że się zastanawiał pierwej, co miał powiedzieć. Narzędzia myśliwskie leżały przygotowane po chatach; ale nikt nie śpieszył do nich. Gdzie niegdzie, dawał się widzieć wojownik zajęty opatrywaniem broni z taką pilnością, jaka rzadko ma miejsce, kiedy chodzi tylko o spotkanie się ze zwierzyną. Często oczy całej którejkolwiek gromady zwracały się razem na wielką chatę stojącą pośrzodku obozu, jak gdyby w niej znajdował się przedmiot wszystkich myśli i rozmów.
Tymczasem jakiś nieznajomy Indyanin ukazał się na brzegu podniesiono i skalistej płaszczyzny, będącej stanowiskiem obozu. Nie miał on żadnej broni, a twarz jego była umalowana w taki sposób, iż zdawało się że usiłował złagodzić przyrodzoną jej srogość. Skoro go Delawarowie postrzegli, zatrzymał się i dał znak pokoju i przyjaźni, podnosząc naprzód rękę do nieba, a potem kładąc ją na piersiach. Odpowiedziano mu podobnież i przez wielokrotne powtarzanie giestów przyjacielskich ośmielano żeby się zbliżył.
Zapewniony o dobrem przyjęciu ruszył się z miejsca i poważnie zaczął postępować ku mieszkaniom, a gdy jego postać ciemna rysowała się co raz wyraźniej na świetnem tle porankowego nieba, żaden szmer nie towarzyszył jego krokom, prócz brzęku srebrnych blaszek zdobiących mu ramiona i szyję, a małych dzwoneczkow koło mokkasinow z danielowej skóry. Każdemu mężczyźnie, mimo którego przechodził, czynił on skinienie przyjazne, lecz na kobiety nie raczył zwracać uwagi, jak gdyby sądził że dla dopięcia celu swojego przybycia, nie miał potrzeby ich ujmować. Kiedy zbliżył się do gromady złożonej z mężów dumnej i okazałej postawy, miarkując iż byli celniejszymi wodzami zatrzymał się przed nimi, a ci ujrzeli, że gość ich był to dobrze znajomi wódz huroński, Lis Chytry.
Przyjęto go zatem w milczeniu, z ceremonialną powagą. Wojownicy stojący na przedzie ustąpili z drogi, żeby dać miejsce temu, co był uważany pomiędzy nimi za najlepszego mówcę i posiadał wszystkie języki, jakich używają dzicy Ameryki północnej.
— Mądry Huron jest miłym gościem u nas, — rzecze Delawar mową Magwów, — będzie on ze swoimi braćmi jeziernymi suk-ka-tusz spożywał.
— Po to też on i przychodzi, — odpowiedział Magua z całą godnością książęcia wschodniego.
Wódz Delawarów na znak przyjaźni podał mu rękę, Huron ją przyjął i uścisnął, a natenczas pierwszy z nich zaprosił przychodnia do swojej chaty na śniadanie. Trzech lub czterech starych wodzów udało się razem z nimi; inni zaś pozostali miotani najżywszą ciekawością dowiedzenia się powoda niespodziewanych tych odwiedzi złe, nie okazując jednak tego ani najmniejszém skinieniem, ani jakimkolwiek bądź sposobem.
Przy śniadaniu rozmowa była bardzo ostrożna i toczyła się tylko o wielkiém polowaniu, które jak wiedziano, Magua robił na łosie przed kilku dniami. Najbieglejsi dworacy niepotrafiliby lepiej od Delawarów udawać, iż odwiedziny te uważali tylko za prostą sąsiedzką grzeczość, chociaż w duchu przekonani byli, że pewno jakiś tajemny i ważny powod skłonił do nich Hurona. Skoro skwawy zebrały naczynia i resztki pokarmu, dwaj mówcy wystąpili na plac z chytrością i dowcipem.
— Twarz naszego ojca Kanady, czy zwróciła się znowu ku Huronom? — zapytał Delawar.
— Alboż była kiedy odwrócona od nich? — odpowiedział Magua; — ojciec nasz nazywa Huronów, najmilszemi dziećmi swojemi.
Delawar lubo przekonany inaczej, uczynił potwierdzające skinienie i dodał:
— Siekiery wojowników waszych były dosyć czerwone!
— Tak jest, — rzecze Magua, — a teraz chociaż jasne ale są tępe, bo już Dżankesy pobici, a za sąsiadów Delawarów mamy.
Na ten komplement, Delawar odpowiedział tylko wdziecznem ujęciem i zamilkł.
Korzystając z napomknienia o rzezi William Henryka, Magua zapytał:
— Niewolnica moja, czy nie jest ciężarem dla moich braci?
— Radzi ją widzimy u siebie.
— Droga od obozu Delawarów do Huronów niedaleka i łatwa, jeśliby się ona przykrzyła moim braciom, mogą ją odesłać skwawom naszym.
— Radzi ją widzimy, — powtórzył Delawar dobitniej.
Magua milczał czas niejakiś, udając wszakże iż obojętnie przyjął zbywającą odpowiedź na jego nieznaczne dopominanie się o powierzoną brankę, a potem przemówił:
— Spodziewam się że młodzi wojownicy moi zostawują przyjaciołom naszym Delawarom dosyć miejsca do polowania w górach.
— Lenapy nie potrzebują brać od nikogo pozwolenia na polowanie po górach należących do nich samych, — odpowiedział dumnie gospodarz domu.
— Zapewne, sprawiedliwość powinna panować między czerwonymi i dla czegoż by mieli oni podnosić noże i tomahawki jedni na drugich? czyliż twarze blade nie są wspólnymi ich nieprzyjaciółmi.
— Prawda! — zawalało razem kilku słuchaczów.
Magua zaczekawszy nieco, żeby to co powiedział uczyniło na Delawarach cały swój skutek, zapytał:
— Czy nie chodzą po lasach mokkasiny obce? bracia moi czy nie czują śladów ludzi białych?
— Niech nasz ojciec z Kanady przychodzi dzieci jego gotowe są na jego przyjęcie.
— Wielki wódz jeżeli przyjdzie to poto żeby w wigwamach Indyan palić z nimi tytuń, a natenczas i Huronowie powiedzą także: radzi mu jesteśmy. Ale Dżankesy mają długie ręce i nogi niemordujące się nigdy. Śniło się młodym wojownikom moim, że blizko obozu Delawarów widzieli ich ślady.
— Niechaj i oni przychodzą; nieznajdą Lenapów śpiących.
— Słusznie, wojownik powinien mieć oko otwarte na swoich nieprzyjaciół, — odpowiedział Magua, a widząc, że nie mógł wyprowadzić w pole ostrożnego przeciwnika, udał się do nowego wybiegu.
— Mam ja tu kilka podarunków dla moich braci, — rzecze; — mieli oni swoje powody nie iść na pole wojny; ale przyjaciele nie zapomnieli drogi do ich mieszkań.
Oświadczywszy tym sposobem swoję hojność, chytry wódz powstał i poważnie przed rozigranemi oczyma Delawarów rozłożył przyniesione dary. Składały się one po większej części z ozdób małej wartości zdartych z nieszczęśliwych kobiét, pomordowanych podczas rzezi William Henryka; ale Magua umiał dodać im ceny i rozdzielić zręcznie. Najświetniejsze błyskotki ofiarował dwóm znakomitszym wojownikom, w liczbie których znajdował się i Serce Kamienne, gospodarz chaty; mniej pozorne, dostały się wodzom niższego rzędu, z dodatkiem słów tak pięknych, że i ci na nierówność podziału narzekać nie mogli. Słowem trafne użycie pochlebstw i hojności sprawiło pożądany skutek, a dawca łatwo mógł wyczytać w oczach sąsiadów udarowanych, jakie wrażenie uczyniły jego dary i pochwały.
Surowa powaga Delawarów zmiękła natychmiast; twarze ich przybrały wyraz bardziej uprzejmy; sam nawet Serce Kamienne, który przezwisko to był winien zapewne jakim czynom odpowiednim, przypatrując się chwil kilka swojej cząstce zdobyczy z zadowoleniem widoczém, rzekł do Magui:
— Mój brat wielki wódz! Radzi mu jesteśmy.
— Huronowie są przyjaciółmi Delawarów. — odpowiedział Magua. — Ale i dla czegożby nie mieli im sprzyjać? Czyliż nie jedno słońce czerwieni ich skórę? Czyliż nie w jednym lesie będą polowali po śmierci? Ludzie czerwoni powinni żyć w przyjaźni i mieć oczy otwarte na białych. Brat mój czy nie widział w puszczy śladu szpiegów jakich?
Delawar zapomniał, że zbył lada jako toż samo pytanie, kiedy mu było uczynione w innych wyrazach i udobruchany datkiem, raczył teraz odpowiedzieć bardziej do rzeczy:
— Widziano za obozem mokkasiny cudzoziemców. Weszli oni nawet do mieszkań naszych.
— I mój brat wygnał tych psów zapewne? — zapytał Magua, nie postrzegając niby że teraźniejsza odpowiedź Delawara przeciwiła się dawniejszej.
— Nie. Cudzoziemiec zawsze jest gościem u dzieci Lenapów.
— Cudzoziemiec, zgoda; ale szpieg!
— Alboż Dżankesy używają swoich kobiet za szpiegów? Czyliż wódz huroński nie mówił, ze zabrał kobiéty w niewolą na wojnie?
— Nie mówił on kłamstwa. Dżankesy przysłali szpiegów. Przyszli oni do wigwamów naszych; ale nieznaleźli tam nikogo ktoby im powiedział: jesteście gośćmi u nas. Uciekli więc i poszli do Delawarów, bo powiadają, że Delawarowie są ich przyjaciółmi i odwrócili twarz od swojego ojca Kanadyjskiego.
Zręczne to podejście w społeczności ucywilizowanej cokolwiek więcej, zjednałoby dla Magui opinią biegłego dyplomatyka. Delawarowie wiedzieli bardzo dobrze że nieczynność ich w czasie wyprawy na zdobycie William-Henryka, dała powod Francuzom do wielu wymówek i nieufności; a bez wielkiego zgłębiania przyczyn i skutków, łatwo było pojąć, iż taki stan rzeczy mógł bydź dla nich bardzo szkodliwy na przyszłość, ponieważ zwyczajne ich mieszkania i knieje najobfitsze w zwierzynę leżały w granicach francuzkich. Ostatnie zatém słowa Hurona były nieprzyjemną, a może i zastraszającą nowiną.
— Niech nasz ojciec Kanadyjski spojrzy nam oko w oko, — rzecze Serce Kamienne; — obaczy on że się jego dzieci nie zmieniły. Młodzi wojownicy nasi nie szli wprawdzie na pole wojny; sny złowieszcze były im przeszkodą; ale nie mniej przeto szanują oni i kochają wielkiego wodza białych.
— Czy da on temu wiarę, kiedy się dowie, że największy jego nieprzyjaciel ma schronienie i posiłek w obozie jego dzieci? Kiedy się dowie, że Dżankes krwią zbroczony pali tytuń przy ich ognisku? że twarz blada, który zabił tylu jego przyjaciół jest swobodny śrzód Delawarów?
idźcie, idźcie! Nasz ojciec Kanadyjski nie głupi.
— Któżto ten Dżankes, co ma bydź dla Delawarów tak straszny, co zabijał ich wojowników, co jest śmiertelnym nieprzyjacielem wielkiego wodza białych?
— Długi Karabin.
Na to imie znajome dobrze wezdrgnęli się wojownicy Delawarscy, a ich zadziwienie było dowodem że się dopiéro teraz dowiedzieli, iż człowieka tak strasznego dla pokoleń indyjskich trzymających stronę francuzkę, mają w swojej mocy.
— Co mój brat mówi? — zapytał Serce Kamienne z zadumieniem, sprzeciwiającém się narodowej jego osłupiałości.
— Huron nie kłamie nigdy, — odpowiedział Magua z miną obojętną zakładając ręce na piersiach; — niechaj Delawarowie przejmą swoich jeńców, a znajdą pomiędzy nimi jednego, co ma skórę ani czerwoną, ani białą.
Długie milczenie nastąpiło potem. Serce Kamienne wziął na stronę swoich towarzyszów i pomówiwszy z nimi, wysiał zwoływać na radę wszystkich znakomitszych wodzów pokolenia.
Wojownicy zaraz zaczęli przybywać jeden po drugim. Jak tylko wszedł który, natychmiast donoszono mu co powiedział Magua, a ten z zadziwienia wykrzykiwał gardłowym głosem Hug! Nowina szybko rozbiegła się po całym obozie; kobiéty odrywając się od najpilniejszych robot, starały się schwytać kilka słów przelatujących z ust do ust wojowników; dzieci porzuciwszy swoje zabawki biegały za ojcami prawie również jak oni zdziwione zuchwalstwem straszliwego ich nieprzyjaciela: jedném słowem wszystkie zatrudnienia zostały na niejakiś czas zawieszone, a każdy tylko słuchał lub wyrażał swoim sposobem uczucie spólne całemu pokoleniu.
Kiedy piérwsze poruszenie uśmierzyło się cokolwiek, starcy zasiedli rozmyślać nad tém, co należało czynić w tak delikatnej materyi honoru i bezpieczeństwa narodu dotykającej. Wśrzód powszechnego zgiełku i kłopotu, Magua stał niedbale oparty o ścianę i tak obojętny, jak gdyby wypadek narady nic go nieobchodził. Jednakże żaden znak, wróżący przyszłe postanowienie, nie uchodził bacznych jego oczu. Znając doskonale charakter Indyan z którymi miał sprawę, częstokroć pierwej zgadywał ich wolą, nim ją objawiono, a nawet można powiedzieć, pierwej wiedział co mają pomyśleć-nim pomyślili jeszcze.
Narada Delawarów nie ciągneła się długo i zaraz ruch powszechny zapowiedział, że wnet ma nastąpić zgromadzenie całego narodu. Zgromadzenia te, jak były uroczyste i rzadkie, tak miewały tylko miejsce w okolicznościach największej wagi. Przebiegły Huron, chociaż samotny i milczący stał na stronie, był jednak aż nadto przenikliwym świadkiem i widział ze się zbliżała chwila, kiedy jego zamiary uwieńczone lub zniweczone bydź miały. Wyszedł więc z chaty i udał się na plac śrzodku mieszkań, gdzie już wojownicy zbierać się zaczynali.
Upłynęło więcej pół godziny nim się całe pokolenie tu zeszło, gdyż ani kobiety ani dzieci wyłączone od tego nie były. Do zwłoki tej jeszcze przyczyniały się ważne przygotowania, jakich tak nadzwyczajna uroczystość wymagała. Lecz gdy już słońce wybiegło nad wierzchołek wysokiej góry, której wygięty bok jeden służył za podstawę obozu Delawarów, promienie jego przenikając gęstych drzew gałęzie, padły na tłum ludu przeszło z tysiąca dwóchset dusz złożony i tak mocno przedmiotem narady zajęty, jak gdyby każdy miał w tein swój interes osobisty.
Na podobnych zgromadzeniach ludów dzikich nikt nie myśli występować ze swojém dostojeństwem, lub przedwcześnie wrzucać jaką materją do sporów. Wiek i doświadczenie tylko dają prawo wykładać publiczności przedmiot narady i otwierać swoje zdanie. Prócz tych dwóch zaszczytów, ani siła osobista, ani męztwo dowiedzione, ani dar wymowy, nie usprawiedliwiłyby nikogo, gdyby przestąpił ten starożytny zwyczaj.
W obecnym razie znajdowało się wielu wodzów mających wyżej wspomniane prerogatywy, lecz każdy z nich milczał, jak gdyby zastraszony wielkością przedmiotu. Milczenie zawsze poprzedzające narady Indyan przeciągnęło się dłużej niż zwykle, a najmniejszego znaku niecierpliwości lub zadziwienia nie okazało nawet najmłodsze dziecko. Kiedy niekiedy tylko, tu lub owdzie dwoje oczu podnosząc się od ziemi, gdzie wszystkich wzrok był wlepiony, zwracały się na jednę z pomiędzy chatek niczém nie różna od innych, chyba tylko że lepiej nakryta i przeciw słotom zabezpieczona była.
Nakoniec ten szmer głuchy, co tak często daje się słyszeć w zgromadzeniach tłumnych, rozszedł się nagle i całe pokolenie jakby zmównie powstało razem. Drzwi wspomnionej chaty otworzyły się powoli i trzech szedziwych wodzów wyszedłszy z niej postępowało ku śrzodkowi placu. Wszyscy trzej nie mieli równych sobie wiekiem w całym narodzie, lecz ten co szedł pośrzodku i wspierał się na dwóch towarzyszach swoich, liczył sobie lata jakich rzadko człowiek dosięga. Zgarbiony pod ciężarem więcej niżeli jednego wieku, już nie lekkim i sprężystym Indyanina krokiem, lecz stawiać nogę za nogą posuwał się z trudnością. Czerwona i marszczkami okryta jego skóra, odbijała się dziwnie od białości włosów spadających mu na barki i tak długich, iż całe pokolenia przeminąć musiały od czasu, kiedy je ostatni raz obcinał.
Ubiór tego patryarchy, gdyż jego lata, mnogość potomków, i władza jaką miał w narodzie, pozwalają dać mu to imie, był bogaty i okazały. Płaszcz jego składał się ze skór najwyborniejszych, lecz zamiast szerści na nich, dawały się widzieć hieroglificzne malowidła, wystawujące bohaterskie jego czyny, któremi wsławił się przed półwiekiem. Na piersiach wisiało mnóstwo srebrnych, a nawet złotych medalów, które w ciągu długiego życia podostawał od rozmaitych mocarstw europejskich. Szerokie koła z tychże kruszców opasywały mu ramiona i nogi. Głowę nie goloną od czasu kiedy starość zmusiła go zawód wojenny porzucić, zdobił pewien gatunek korony z trzema piórami strusiemi, ulatującemi nad włosem śnieżniejszym od nich. Rękojeść tomahawku ściskało wiele obrączek srebrnych, a oprawa noża lśniła się najczystszym złotem.
Jak tylko szmer uniesień i radości z widoku tak szanownego męża uciszać się zaczął, dało się słyszeć powtarzane wszędzie imie Tamcmund. Magua był już uprzedzony o mądrości i sprawiedliwości starego Delawara, bo wieść powszechna przypisywała mu nawet dar porozumiewania się z Duchem Wielkim, co dało powod że w późniejszym czasie biali pod nazwiskiem odmienioném nieco[20] wyobrażali sobie świętego patrona obszernych krain zagarniętych przez się. Wódz huroński usunął sie z tiumu i obrał sobie stanowisko, skąd mógł widzieć dogodnie oblicze człowieka, którego głos miał tyle wpływać na powodzenie jego zamiarów.
Oczy starca były zamknięte, jak gdyby sprzykrzył już sobie patrzać na dzieła namiętności ludzkich. Kolor jego skóry, z powodu niezliczonego mnóstwa drobnych, lecz bardzo regularnych prążków i figurek narysowanych farbami, wydawał się ciemniejszy niż innych Indyan.
Chociaż Magua stał na przejściu, Tamemund pominął go, nie zwróciwszy nań żadnej uwagi. Prowadzony przez dwóch swoich szedziwych towarzyszów wszedł pośrzód spółobywateli ustępujących mu z drogi i usiadł z miną pełną godności monarchicznej, a razem dobroci ojcowskiej.
Trudno jest wyobrazić sobie, z jakiem uczuciem miłości i poszanowania, całe pokolenie ujrzało człowieka przychodzącego niespodzianie jakby z drugiego świata. Po kilku chwilach milczenia, które zwyczaj nakazywał, najpierwsi wodzowie powstali z miejsc swoich i zbliżając się kolejno brali jego rękę i kładli sobie na czoło, prosząc niby o błogosławieństwo. Wojownicy najznakomitsi dotykali się tylko brzegu jego szaty. Inni zaś dosyć byli szczęśliwi z tego, że mogli oddychać tém samem powietrzem, co wódz tak waleczny niegdyś, a teraz jeszcze tak sprawiedliwy i mądry. Oddawszy hołd przywiązania i szacunku wodzowie i wojownicy wrócili na swoje miejsca.; głęboka cichość znowu nastała w całém zgromadzeniu.
Jeden z towarzyszów Tamemunda szepnął cóś kilku wojownikom młodym; ci powstali śpiesznie i weszli do chaty stojącej w śrzodku obozu.
Po niejakim czasie ukazali się znowu prowadząc z sobą tych, co byli powodem do tak uroczystego obrządku. Tłum rozstąpił się trochę i wpuściwszy ich zamknął się znowu, a więźniowie ujrzeli się w obszerném kole złożoném przez całe pokolenie.


ROZDZIAŁ IV.
Wszyscy się zgromadzili, Achilles powstaje
I wnet Królowi Królów, swą myśl słyszeć daje.
Homer.

Na czele więźniów była Kora, z wyrazem najtkliwszego przywiązania trzymająca siostrę pod rękę. Mimo straszne i groźne oblicza dzikich, którzy otaczali ich dokoła, szlachetna i odważna ta dziewczyna, nie troszczyła się bynajmniej o siebie, lecz ciągle oczy jej były wlepione w bladą twarz przelęknionej i drżącej Aliny.
Tuz przy nich stał Hejward nieruchomy jak posąg i tak mocno zajęty niemi, ii zdawało się, ze w tej chwili niespokojności morderczej, serce jego między dwiema siostrami nie Czyniło żadnej różnicy. Sokole Oko przez uszanowanie dla swoich towarzyszów umieścił się nieco ztyłu: bo chociaż los zwalając na nich jednakie nieszczęścia równał ich niejakoś, zawsze on przecież nie mniej ich poważał. Unkasa nie było tutaj.
Kiedy znowu zupełna cichość wróciła i długi przeciąg zwyczajem nakazanego milczenia upłynął, jeden ze starych, powstał i głośno, ledwo zrozumiałą angielszczyzną zapytał:
— Któryto z moich jeńców Długi Karabin?
Dunkan i strzelec nie odpowiedzieli na to. Pierwszy z nich przebiegł wzrokiem poważne i milczące zgromadzenie, a ujrzawszy Maguę cofnął się o krok jeden. Na twarzy dzikiego malowała się taka złość i zdradliwość, iż nie trudno mu było poznać że z jegoto poduszczeń tajemnych stawiono ich przed sąd narodu. Poruszony najżywszym gniewem, przedsięwziął użyć wszelkich sposobów, żeby zniweczyć niegodziwe jego zamiary. Widział przytém niedawno jak rychło Indyanie spełniali swój wyrok i lękał się aby jego towarzysz nie doświadczył teraz podobnego losu.
W tak dotkliwej obawie nie zatrzymując się nad trwoźliwemi uwagami postanowił natychmiast bronić przyjaciela, bez względu na jakie niebezpieczeństwa sam mógłby się narazić. Nim jednak pośpieszył odpowiedzieć, pytanie zostało dobitniej i z naleganiem powtórzone.
— Dajcie nam broń, — dumnie zawołał młodzieniec, — i puśćcie nas do tego lasu, a nasze dzieła odpowiedzą za nas.
— To więc jest wojownik, którego imie napełniło nam uszy, — rzecze wódz przypatrując się Hejwardowi z tą uwagą i ciekawością, jakiej oprzeć się trudno widząc raz pierwszy człowieka sławnego z powodzeń lub nieszczęść, cnót albo występków. — Dla czego człowiek biały przyszedł do obozu Delawarów? Co go tu przywodzi?
— Potrzeba. Przyszedłem szukać żywności, schronienia i przyjaciół.
— To bydź nie może. Lasy są pełne zwierzyny; głowa wojownika niepotrzebuje innego schronienia prócz pogodnego nieba; a Delawarowie są nieprzyjaciółmi, nie zaś przyjaciółmi Dżankesów. Daj pokój; twoje usta mówiły, ale serce nic nie powiedziało.
Dunkan nie wiedząc co miał odpowiedzieć, milczał; ale strzelec który dotąd słuchał z największą uwagą, śmiało wystąpił teraz naprzód i zabrał głos.
— Nie sądźcie, — rzecze, — żem z bojaźni lub wstydu nie przyznał się do tego imienia, kiedyście pytali kto z nas Długi Karabin. Wstyd i bojaźń poczciwemu człowiekowi są obce; ale ja nie przyznaję Mingóm prawa nadawać temu jakiekolwiek bądź przeźwisko, kto daleko zaszczystniejsze od swoich przyjaciół otrzymał; tém bardziej, że to jakie oni mi chcą narzucić i niestosowne i krzywdzące, bo moja Danielowka jest sobie prosta i wyborna strzelba, a nie karabin. Wszelako ja to jestem ten, którego rodzicy ochrzcili Natanielem; Delawarowie mieszkający nad rzeką Delawara, udarowali pochlebnym przydomkiem Sokolego Oka; a Irokanie bez żadnego prawa i powodu przezwali Długim Karabinem.
Wszystkie oczy dotąd poważnie wlepione w Dunkana, szybko przeniosły się teraz na męzką i zawiędła twarz nowego spółzalotnika do tytułu tak chlubnego. Nie było dla Delawarów rzeczą nadzwyczajną widzieć dwóch wydzierających sobie zaszczyt podobny, bo bezczelność chociaż rzadko, zdarzała sic jednak między nimi; ale chodziło im oto, żeby wyśledzić prawdę, bo chcieli bydź równie sprawiedliwi jak surowi. Kilku starców naradziło się pomiędzy sobą i skutkiem tej narady wódz obróciwszy się do gościa zapytał:
— Brat mój mówił że wąż wśliznął się do mojego obozu; któryżto on jest?
Magua nic nie odpowiedział, tylko wskazał palcem na Strzelca.
— Czyliż mądry Delawar usłucha szczekania wilczego! — zawołał Dunkan, bardziej jeszcze utwierdzony w domyśle o zamiarach Hurona: — pies nie kłamie nigdy, ale kiedyż słyszano żeby wilk prawdę powiedział.
Błyskawica mignęła w oczach Magui: lecz natychmiast powściągnął siebie i z miną pogardliwą odwrócił się w inną stronę, przekonany aż nadto, że przezorność Indyan nie da się słowami omamić. Jakoż się nie mylił: po nowej bardzo krótkiej naradzie, tenże sam wódz schylił się ku niemu i objawił mu postanowienie starców, chociaż w najostrożniejszych wyrazach.
— Mój brat został nazwany kłamcą, — rzecze; — Obchodzi to jego przyjaciół i pokażą oni, że prawdę mówił. Dać więźniom strzelby; niech czynem dowiodą, kto z nich jest tym wojownikiem, którego poznać chcemy.
Magua znał dobrze że propozycyą ta była skutkiem niedowierzania jemu; lecz przyjął ją niby za hołd należny sobie i dał znak zezwolenia, będąc pewnym aż nadto zręczności Strzelca i korzystnego dla siebie wypadku próby. Natychmiast dano broń spierającym się dwóm przyjaciołom i kazano im strzelać po nad głowy siedzącej tłuszczy, do glinianego naczynia, które przypadkiem znajdowało się na pniu przeszło o sto pięćdziesiąt kroków odległym.
Walka ta ze strzelcem o imie, wydawała się Hejwardowi śmieszną; postanowił jednak wspierać szlachetne 9we kłamstwo, pókiby nie zbadał zamiaru Hurona. Wziął zatem strzelbę, złożył się trzy razy, za czwartym wymierzył jak najstaranniej i strzelił. Kula weszła w pień o kilka cali od naczynia; powszechny szmer pochwały dał poznać jak wysokie mniemanie o zręczności strzelającego powzięto z tej próby; sam Sokole Oko nawet skinął głową jak gdyby chciał powiedzieć, że major więcej dokazał niżeli się on spodziewał, lecz zamiast coby miał okazać chęć pokonania szczęśliwego spółzawodnika, oparł się na swojej strzelbie i więcej minuty stał w myślach zagłębiony. Młody Indyanin, który pierwej broń im podał, wyrwał go z tego zadumania uderzając po ramieniu i mówiąc złą angielszczyzną:
— A drugi biały czy dokaże tego?
— No, Huronie! — zawołał strzelec z oczyma wlepionemi w Maguę, podrzucając swoję strzelbę i łowiąc jedną ręką, tak łatwo jak gdyby, to trzcinka była; — teraz mógłbym cię rozciągnąć trupem u nóg moich; żadna potęga nie zdołałaby mi przeszkodzić. Sokół spadający na gołębia nie jest tak pewny swojego lotu, jak ja byłbym pewny mojego strzała, gdybym chciał kulą przeszyć ci serce! I czemuż nie czynię tego? Bo zabraniam mi prawa, któremi rządzą się ludzie mojego koloru, i mógłbym nowe nieszczęścia ściągnąć na głowy niewinne! Jeżeli więc wiesz co to jest Bóg, dziękuj jemu; dziękuj z całej duszy; masz powod dziękować!
Postać strzelca, jego iskrzące się oczy, jego twarz zapalona, przejęły wszystkich obecnych niejakąś trwogą i uszanowaniem razem. Delawarowie z natężenia uwagi wstrzymali oddech w piersiach, a Magna chociaż niezupełnie ufny w ostatnie słowa nieprzyjaciela, stał pośrzód tłumu, tak spokojny, tak nieruchomy, jak gdyby był przykuty do swojego miejsca.
— Czy dokażesz więc tego? — powtórzył młody Delawar stojący przy strzelcu.
— Czy tego dokażę? Ja czy tego dokażę? głupi! — zawołał strzelec, wstrząsając znowu nad głowią swoję strzelbę z miną groźną, lubo już nie poglądał na Mague.
— Jeżeli człowiek biały jest tym wojownikiem, którym się bydź mieni, — rzecze wódz, — niech trafi bliżej celu.
Sokole Oko na pokazanie wzgardy rozumiał się tak przeraźliwym i niezwyczajnym głosem, że aż Hejward zadrżał; a potem tylko ciężko opuścił strzelbę na wyciągnioną lewą rękę i w tejże chwili strzał wyleciał jakby od mocnego wstrząśnienia, broni. Naczynie rozprysło w tysiąc kawałków i czerepy z brzękiem na pień opadły. W tymże prawie momencie dał się słyszeć dźwięk inny, i postrzeżono że strzelec wzgardliwie rzucił strzelbę precz od siebie.
Piérwszym skutkiém tak dziwnego widowiska było samo tylko zadumienie.
Wkrótce zaczął szerzyć się pomiędzy tłumem szmer inny i stając się co raz wyraźniejszy dał poznać, że bardzo różniły się zdania widzów. Kiedy niektórzy głośno dziwili się zręczności tak niesłychanej, większa część pokolenia traf ten uważała za przypadkowy. Hejward chwycił się tej opinii wspierającej jego stronę.
— To przypadek, — zawołaj; — nikt nie może trafić nie mierząc.
— Przypadek! — powtórzył strzelec zapalając się co raz bardziej i mimo mrugania Hejwarda usiłując przekonać, że kim się mianował tym był w istocie, bez względu na to cokolwiekby to jego kosztować miało. — A ten Huron czy także nazywa to przypadkiem? Jeżeli tak; dajcie mu drugą strzelbę, niech stanie ze mną; zobaczemy kto ma trafniejsze oko. Pana nie wyzywam na to, majorze; bo nasza krew jest jednego koloru, i jednemu monarsze służym.
— Widocznie Huron jest kłamca, — rzecze Hejward z krwią zimną; — słyszałeś sam że ciebie nazwał Długim Karabinem.
Niewiadomo do jakiego stopnia gwałtowności posunąłby się Sokole Oko, w upartej chęci udowodnienia swojego nazwiska; gdyby stary wódz nie wdał się znowu.
— Sokoł który zlatuje z obłoków, może do nich kiedy chce powrócić, — rzecze Delawar; — dajcie im strzelby.
Strzelec chwycił broń z zapałem, a chociaż Magua pilnie śledził każde jego poruszenie, nie dostrzegł najmniejszego powodu do obawy.
— Dobrze więc! Niech całe to pokolenie Delawarów zobaczy kto z nas lepiej strzela, — zawołał Sokole Oko, uderzając po zamku swojej strzelby temi palcami, co tyle kul zabójczych wyprawiły do celu. Widzisz majorze tę konewkę zawieszoną tam na drzewiej ponieważ z pana taki strzelec, spróbuj w nią trafić.
Dunkan spojrzał na cel wskazany i zaczął gotować się do dania nowej próby. Konewka czyli niewielkie naczynie drewniane, pospolicie używane u Indyan, było zawieszone za ucho z danielowego rzemienia na suchym sęku nie zbyt wysokiej sosny, najmniej o trzysta kroków od stanowiska więźniów.
Takie jest dziwactwo miłości własnej, ze młody major, chociaż nie dbał w tej mierze o zdanie dzikich swoich sędziów, cały jednak zajęty chęcią otrzymania zwycięztwa, zapomniał o pierwszej pobudce do walki. Gdyby życie jego zależało od tego strzału, pewnoby nie mierzył staranniej. Dał nakoniec ognia; kilku młodych Indyan podskoczyło do celu i donośnym głosem oznajmiło, że kula osiadła w drzewie, bardzo blisko konewki. Wojownicy wydali okrzyk jednozgodny i zwrócili oczy na drugiego spółzawodnika.
— Jak na wojsko amerykańsko-królewskie, to dosyć jest dobrze, — rzecze Sokole Oko śmiejąc się swoim sposobem; — jednak gdyby moja strzelba zawsze tak boczyła, ileżby to gronostajów, których skórki są tam gdzieś w zarękawkach nie jednej pani, biegałoby jeszcze po lesie; ilu Mingów krwawych, którzy poszli już zdać rachunek swego żywota, roznosiłoby dzisiaj spustoszenie po kraju! Spodziewani się że właściciel tej konewki ma drugą w swoim wigwamie, bo ta nigdy już wody nie zatrzyma.
To mówiąc strzelec cały był zajęty nabijaniem broni, a kiedy skończył, cofnął się w tył o krok jeden i zwolna podniósł kolbę do twarzy. Kiedy już dobrze wziął na cel zatrzymał się jeszcze trochę w tej postawie bez ruchu; tak iż człowiek i strzelba zdawały sic z kamienia. Nakoniec błysnął ogień i rozległ się huk strzału. Młodzi Indyanie znowu przyskoczyli do drzewa, oglądali je ze wszech stron, lecz napróżno: powrócili z doniesieniem że piędzie znaku kuli niewidać.
— Idź precz, — rzecze stary wódz do strzelca tonem pogardy; — jesteś wilk w psiej skórze. Ja chce mówić z Długim Karabinem Dżankesów.
— Ach! gdybym miał tutaj tę broń, co była powodem do imienia, którego pan używasz teraz, podjąłbym się przeciąć rzemienne ucho konewki, nie tylko dno jej przeszyć, — zawołał Sokole Oko nie zrażając się surowym tonem starca. — Głupcy! jeżeli chcecie znaleść kulę przez dobrego strzelca wsadzoną; szukajcie jej w samym celu, a nie koło niego.
Ponieważ ostatnie te słowa powiedział po delawarsku; chłopcy zrozumieli go natychmiast, pobiegli do drzewa, zerwali z gałęzi naczynie i podniosłszy je w górę z okrzykiem radości, pokazali ze kula dno przeszyła.
Na ten widok wszyscy wojownicy wydali jeden głos zadumienia. Spór został reztrzygniony i Sokole Oko odzyskał swój chlubny, ale niebezpieczny przydomek. Wszystkie oczy, co po raz drugi z ciekawością i uwielbieniem były zwrócone na Hejwarda, przeniosły się teraz znowu na strzelca, jako jedyny przedmiot uwagi prostych i naturalnych istot, które go otaczały. Skoro się uciszyło, stary wódz rozpoczął swoje śledztwo.
— Dla czego, — rzecze do Dunkana, — chciałeś zatknąć mi uszy? Czy uważasz Delawarów za tak głupich, że niepotrafią rozróżnić młodej pantery od kota dzikiego?
— Delawarowie poznają zaraz, że Huron jest tylko ptakiem szczebiotliwym, — odpowiedział Hejward, starając się naśladować przenośny sposób mówienia dzikich.
— Dobrze; zobaczemy kto chce zatknąć nam uszy. Mój bracie, — dodał obracając się do Magui, — Delawarowie słuchają.
Wezwany w sposób tak nieobojętny, Huron powstał z miejsca, poważnym i mierzonym krokiem wystąpił na śrzodek koła, stanął przed więźniami i zabrał się mówić. Nim jednak otworzył usta powiódł pierwej powolne spojrzenie po otaczających go twarzach, jak gdyby chciał wysłowienie swoje zastosować do pojęcia słuchaczów. Wzrok jego pominął strzelca dając poznać zaciętą lecz połączoną z szacunkiem nieprzyjażń; przebiegł Dunkana błyskawicą nieubłaganej nienawiści; na drżącej Alinie ledwo zatrzymać się raczył: ale kiedy spotkał Korę, której dumna i śmiała postawa, więcej jeszcze dodawała wdzięków, utkwił się w niej na chwilę z tym wyrazem, jakiego określić niepodobna nigdy. Wspierając potem złośliwy swój zamiar, odezwał się w języku kanadyjskim, jako dla największej liczby Delawarów zrozumiałym.
— Duch, co stworzył ludzi, — tak zaczął Lis Chytry, — dał im, jak powiadają, rozmaitą farbę ciała. Jedni są czarniejsi od niedźwiedzi leśnych: tych wskazał na niewolą i nakształt bobrów przeznaczył wiecznej pracy. Kiedy wiatr południowy wieje, możesz słyszeć ich jęki po nad ryczenie bawołów przylatujące od brzegu wód słonych, gdzie wielkie łodzie przychodzą i odchodzą napełnione nimi. Drudzy mają skórę bielszą niżeli gronostaje: tym kazał bydź kupcami; psami dla kobiet, wilkami dla niewolników. Chciał żeby jak gołębie mieli skrzydła nie mordujące się nigdy; płód liczniejszy od liścia na drzewie, żarłoczność gotową ziemie połknąć. Dał im zdradliwy język dzikiego kota; serce królika; chytrość wieprza, ale nie lisa. Język białego zatyka uszy Indyan; serce jego radzi mu płacić żołnierzom, żeby się zabijali; chytrość uczy go sposobów zagarnienia dla siebie wszystkich bogactw świata; objął ramionami ziemię od brzegu wod słonych aż do wysep wielkiego jeziora; łakomstwo czyni go nienasyconym; Bóg dał mu dosyć, on chce więcej. Tacy są biali. Inni nakoniec, otrzymali z rak Wielkiego Ducha, skórę jaśniejszą i czerwieńszą niżeli słońce, które nas oświeca — dodał Magua, dobitném skinieniem ukazując tę gwiazdę dnia wznoszącą się nad mgły porankowe: — cito byli jego ulubionemi dziećmi; darował on im tę wyspę taką, jaką był stworzył: pokrytą lasem, pełną zwierzyny. Wicher robił trzebieże, słońce i deszcze pielęgnowały owoce dla nich; nie potrzeba im było dróg do podróży; zasiewali na skałach; a kiedy bobr pracował, przypatrywali się jemu leżąc w cieniu. Wiatry chłodziły ich latem; futra ogrzewały w zimie. Jeżeli kiedy walczyli między sobą, to dla pokazania męztwa. Byli waleczni, byli sprawiedliwi, byli szczęśliwi!
Tu mówca zamilkł i znowu spojrzał w koło siebie dla zobaczenia czy jego mowa sprawiła na słuchaczach zamierzony skutek. Wszystkich oczy z upragnieniem były wlepione w niego, głowy podniesione w górę, nozdrza rozdęte, jak gdyby każdy pałał chęcią przywrócenia praw całemu rodowi swemu.
— Jeżeli Duch wielki dał rozmaite języki swoim dzieciom czerwonym, — odezwał się po chwili, cichym, powolnym, żałobnym głosem; — to dla tego, aby wszystkie zwierzęta mogły ich rozumieć. Jednych osadził z niedźwiedziami śrzód śniegów; drugich blizko zachodu słońca na drodze do lasów szczęśliwych, gdzie wszyscy będziemy polowali po śmierci: innych na ziemi otaczającej wielkie wody słodkie; lecz najukochańszym wydzielił piaski wód słonych; bracia moi czy wiedzy jak się nazywał lud ten błogosławiony?
— Lenapy! — zawołało razem kilkanaście głosów.
— Lenni Lenapy, — dodał Magua, skłaniając głowę niby przez uszanowanie dla starożytnej ich wielkości. — Słońce powstając z wody słonej i niknąć w łonie wód słodkich, nigdy nie kryło się przed ich oczyma. Ale czyliż to do mnie, Hurona leśnego, należy przypominać mądremu ludowi własne jego podania? Jażto mam mówić skąd jego nieszczęścia, jego wielkość starożytna, jego dzieła, sława; powodzenie, klęski, upadek? Niemaszże między nim nikogo coby widział to wszystko i rzekł teraz: prawda! Powiedziałem; język moj już jest niemy, ale uszy otwarte.
Magua przesiał mówić, a wszystkie oczy, jakby zmownie, zwróciły się razem na Tamemunda. Szanowny patryarcha od chwili przybycia aż do tąd, nie otworzył ust ani razu, ledwo nawet można było postrzedz w nim jakikolwiek znak życia. Schylony prawie aż do ziemi siedział tak obojętny na wszystko, co się koło niego działo: iż zdawało się że bynajmniej nie zważał, jakim sposobem strzelec udowodnił prawo do swojego imienia. Kiedy jednak Magua przemówił i giętki swój głos stopniami rozwinął, zaczął on niby przychodzić do siebie i parę razy podniósł głowę, jak gdyby chciał słuchać. Ale skoro Lis Chytry wymówił nazwisko jego narodu, starzec otworzył ciężkie powieki i wlepił w tłum ten wzrok mglisty i obłąkany, jaki zdaje się bydź właściwy upiorowi wychodzącemu z grobu. Wzruszył się potem usiłując powstać, i za pomocą przybocznych towarzyszów swoich, stanął nareszcie w postawie zdolnej nakazać uszanowanie, chociaż kolana jego uginały się pod brzemieniem wieku.
— Kto tu mówi o dzieciach Lenapów? — zapytał głuchym gardłowym głosem, który jednak śrzód świątobliwego milczenia, jakie cały naród zachowywał, wyraźnie dawał się słyszeć; — kto mówi o tem, czego już nie masz? Czyliż, liszka w robaka, a robak nie przemienia się w owad? Po co mówić Delawarom o tem co utracili? Dziękujmy raczej wielkiemu Manitu za to co nam zostawił.
— Mówił to Wyandot, — rzecze Magua przystępując bliżej do podniesienia na którem miał miejsce starzec, — mówił to przyjaciel Tamemunda.
— Przyjaciel! — powtórzył mędrzec z zachmurzeniem czoła, będącém już tylko cieniem tej surowości, co tak straszném czyniła jego oblicze kiedy był w sile męzkiego wieku. — Czyto Mingowie całą opanowali ziemię? Huron tutaj! Czego on żąda?
— Sprawiedliwości! Niewolnicy jego są w ręku jego braci; przyszedł on po nich.
Tamemund schylił głowę ku jednemu z wodzów utrzymujących jego, a gdy ten dał mu krótkie objaśnienie, zwrócił oczy na Maguę, chwil kilka przypatrywał mu się z uwagą; nakoniec rzekł cichym głosem i z widocznym wstrętem:
— Sprawiedliwość jest przykazaniem wielkiego Manitu. Dzieci, dajcie jeść gościowi. Potem Huronie, zabieraj twoję własność i zostaw nas w pokoju.
Dawszy taki wyrok, patryarcha usiadł i znowu zamknął oczy, jak gdyby wolał wewnętrzne obrazy dojrzałej swojej myśli, niżeli przedmioty widzialnego świata. Skoro raz jego postanowienie zaszło, nikt z Delawarów nie śmiał słowa przeciw temu powiedzieć, a nie tylko stawić jakikolwiek opór. Zaledwo ostatnie wyrazy z ust mędrca wyszły, czterech lub pięciu młodych wojowników rzuciwszy się na Hejwarda i strzelca związało im ręce tak prędko i zręcznie, że ci nim się obejrzeli już byli skrępowani. Dunkan cały zajęty Aliną, prawie bez czucia oparła na jego ramieniu, nie miał czasu przewidzieć tej napaści; Sokole Oko zaś, nawet nieprzyjazne pokolenia Delawarów uważając za cóś wyższego między ludźmi, nie myślał bronić się bynajmniej. Możeby jednak mniej był uległy, gdyby zrozumiał ostatnią rozmowę; ale na nieszczęście ta odbyła się w języku obcym dla niego.
Magua rzucił pierwej na całe zgromadzenie wzrok tryumfujący, a potem widząc że mężczyźni nie mogli stawić żadnego oporu, przystąpił do tej, o którą najwięcej mu chodziło. Kora spotkała go tak mężném i spokojném wejrzeniem, iż zachwiał się na chwilę; lecz wnet przypomniawszy dawny swój wybieg, wziął Alinę na ręce i rozkazując Hejwardowi iśdź za sobą, skinął na tłum żeby mu ustąpił z drogi. Ale omyliła go nadzieja; Kora zamiast coby miała śpieszyć za siostrą, rzuciła się do nóg patryarchy i wzniesionym głosem zawołała:
— Szanowny i sprawiedliwy Delawarze, twojej wzywamy mądrości i władzy, pod twoję uciekamy się opiekę! Bądź głuchy na zdradliwe wybiegi tego potworu, co niedostępny zgryzotom sumienia, kłamstwem kala twoje uszy, żeby mógł dręczące go pragnienie krwi zaspokoić. Ty, co żyłeś długo i znasz biedy tego życia, powinieneś umieć litować się nad nieszczęśliwymi.
Starzec z trudnością otworzył powieki i znowu wzrok swój zagasły podniósł na tłum ludu. Ale w miarę tego jak coraz tkliwszy głos błagającej uderzał jego uszy, oczy jego zaczęły powoli zwracać się ku niej i nakoniec wlepiły się w nią bez powrotu. Kora klęcząca przed nim z załamanemi rękoma u piersi, z twarzą wybladłą, z czołem posępnem, lecz pełnem znaczenia, śrzód samej rospaczy nawet była najdoskonalszym wizerunkiem piękności. Zgrzybiałe oblicze starca ożywiło się nieznacznie; w zamarłych rysach jego zamiast zwykłej obojętności ukazał się wyraz uwielbienia; zabłysła w nich jaszcze jedna iskierka tego ognia, co przed stem laty tak silnie elektryzował całe szeregi Delawarów. Bez pomocy, bez silenia się prawie, stanął na nogach i głosem tak mocnym, że aż zadrżeli wszyscy, zapytał:
— Kto ty jesteś?
— Kobiéta; kobiéta, możesz dodadź jeśli ci się podoba, z nienawistnego plemienia; Angielka; ale która ni tobie, ni twojemu ludowi nie uczyniła, i nawet żeby chciała, nigdy nie może uczynić nic złego; a teraz błaga twojej opieki.
— Powiedzcie mi, dzieci, — rzecze patryarcha przerywanym głosem i odwołując się skinieniem do otaczających, chociaż oczy jego ciągle były wlepione w Korę — powiedzcie mi, gdzie Delawarowie obozują teraz?
— Na górach Irokańskich, z drugiej strony czystych źrzódeł Horykanu.
— Jlezto lat skwarnych upłynęło od czasu, kiedym pił wodę z mojej rzeki! — zawołał mędrzec. — Potomkowie Mikona są najsprawiedliwsi z pomiędzy ludzi białych; lecz cierpieli pragnienie i zabrali ją dla siebie. Scigająż oni nas aż tutaj?
— My nie ścigamy nikogo, nie pragniemy niczego — z żywością odpowiedziała Kora. — Gwałtem porwani i przyprowadzeni tutaj, żądamy tylko pozwolenia, wrócić spokojnie do naszego kraju. Czyliżto nie ty jesteś Tamemund, ojciec, sędzia, mogę powiedzieć prorok swojego ludu?
— Ja jestem Tamemund, który wiele dni widział.
— Około siedmiu lat temu, jak jeden z twoich na granicach tej prowincyi, dostał się w ręce pewnego wodza białych. Kiedy powiedział on że płynie w nim krew dobrego i sprawiedliwego Tamemunda; idź, rzekł mu wódz biały, przez wgląd na to pokrewieństwo jesteś wolny. Czy przypominasz sobie, jak się nazywał ten wojownik angielski?
— Przypominam, że kiedy byłem bardzo młody, — odpowiedział patryarcha, któremu łatwiej przychodziły na pamięć pierwsze chwile życia, niżeli późniejsze; — bawiłem się wtenczas piaskiem na brzegu morza i postrzegłem łódź wielką, mającą skrzydła bielsze od łabędzich, większe od tysiąca orlich złożonych razem. Płynęła ona od wschodu słońca — Nie, nie, ja nie mówię o czasach tak dawnych; ale o tém, że jeden z moich uczynił łaskę twojemu krewnemu; co jeszcze najmłodszy wojownik pamiętać może.
— Czy to było wtenczas, kiedy Dżankesy bili się z Holendrami o puszcze Delawarów? O, w tenczas Tamemund był wodzem potężnym i pierwszy raz porzucił Ink, a uzbroił się w piorun białych....
— Nie, — zawołała Kora przerywając mu znowu; — to także rzeczy zbyt dawne; ja mówię o tein co było wczoraj. Pamiętasz to zapewne.
— Wczoraj! — powtórzył starzec grobowym, żałosnym głosem, — wczoraj potomkowie Lenapów byli panami świata! Ryby jezior słonych, ptaki powietrzne, zwierzęta i Mingnwie leśni, uznawali ich za sagamorów.
Kora przejęta boleścią spuściła głowę; lecz wnet znowu odzyskała odwagę i dobywając sił ostatnich, zawołała prawie również tkliwym głosem:
— Powiedz mi, czy Tamemund jest ojcem?
Starzec zwolna podniósł oczy na całe zgromadzenie; uśmiech życzliwości rozjaśnił twarz jego; potém spuszczając wzrok na Korę, odpowiedział:
— Jest ojcem całego narodu.
— O nic ja nie proszę dla siebie, szanowny starcze, — rzekła nieszczęśliwa z konwulsyiném wzruszeniem przyciskając jego ręce do serca i z głową tak spuszczoną, że czarne pukle włosów spadające nieładem po ramionach, prawie całkiem zakryły zapłonione jej policzki. — Przeklęetwo zlane na mych przodków, z całą mocą przywaliło ich dziecko! Ale oto ta biedna, — dodała ukazując siostrę — nieznała jeszcze dotąd gniewu nieba. Ma ona krewnych, ma przyjaciół; których stanowi szczęście, którzy ją kochają nad wszystko; jest ona tak dobra, życie jej tak drogie, iż niepodobna, abyś dozwolił jej stać się ofiarą tego okrutnika.
— Ja wiem że biali są pokoleniem ludzi dumnych i chciwych. Wiem że nietylko pragnęliby posieśdź ziemię; ale najlichszy z ich rodu ceni siebie więcej, niżeli Saczemy ludzi czerwonych. Psy ich nawet — mówił dalej starzec nie zważając, że każde jego słowo było zabójczem ostrzem dla serca Kory; — psy ich nawet szczekałyby z największą zajadłością, gdyby który do swego wigwamu chciał wprowadzić kobiétę, krwi nie śnieżnego koloru; ale niechajże się przynajmniej nie chwalą tak głośno w obliczu Manitu. Przyszli do tych krajów o wschodzie słońca i o zachodzie mogą wyjśdź z nich jeszcze! Widziałem nie raz drzewa objedzione przez szarańczę; lecz zawsze pora zieloności przyszła, i liście rozwijały się znowu.
— Prawda, — rzecze Kora wzdychając głęboko, jak gdyby wychodziła z ciężkiego omdlenia, i odrzuciwszy w tył włosy pozwoliła widzieć ogień swych oczu, dziwnie sprzeczny z bladością twarzy: — prawda; ale dla czego to tak? to przed nami zakryto! Jest jeszcze jeden więzień, więzień własnego twojego rodu. Nie stawiono go przed tobą. Wysłuchaj jego pierwej, nim Huronowi pozwolisz odejść z tryumfem.
Jeden z przybocznych towarzyszów Tamemunda widząc że starzec jakby w obłąkaniu poglądał do koła; rzekł do niego:
— Jest to waż! czerwony żołdak Dżańkiesow. Zachowujemy go na męczarnie.

— Przyprowadzić go tutaj, — odpowiedział patryarcha, opuszczając się na swoje siedzenie. Młodzi wojownicy poszli natychmiast wypełnić rozkaz, a tymczasem tak głęboka panowała cichość, że można było słyszeć szmer liści za każdym tchnieniem porankowego wietrzyka drgających w przyległym lesie.

ROZDZIAŁV.

„Jeżeli mi odmówisz, do praw odwołam się waszych. Niktże w Wenecyi nie dba o nie teraz? Chcę bydź sądzonym; mów, czy zgadzasz na to?“
Szekspir.

Przez kilka chwil żaden glos ludzki nie przerwał cichości oczekiwania. Nakoniec tłumy ludu wzruszyły się nakształt fali i przepuszczając Unkasa, zamykały się za nim jak bałwany rozhukanego morza. Wszystkie oczy, co dotąd z twarzy mędrca usiłowały wyczytać jego zdanie, zwróciły się teraz w przeciwną stronę i z niemem zadumieniem ulgnęły na giętkiej, wysmukłej i pełnej wdzięku postaci więźnia.
Lecz ani groźny gwar tłuszczy, ani powszechna uwaga wyłącznie nań zwrócona, nie zdołały zatrwożyć młodego Mohikana. Rzucił w koło siebie przeciągłe, badające spojrzenie, i równie zimno przyjął niechęć wyrytą na czołach wodzów, jak ciekawość w twarzach młodzieży. Ale kiedy przenikliwy wzrok jego obiegłszy zgromadzenie, spotkał Tamemunda, zdawało, się że cała dusza skupiła się mu w oczach, i odtąd tym tylko zajęty widokiem, zapomniał o wszystkiem co się koło niego działo. Powoli, bez szelestu zbliżywszy się do podniesienia, na którem siedział mędrzec, stanął przed nim i niepostrzeżony od niego, przypatrywał mu się do póty, aż póki jeden ze starych wodzów nie ostrzegł Tamemunda, że winowajca już przybył.
— Jakim językiem więzień będzie mówił w obliczu wielkiego Manitu? — zapytał patryarcha nie otwierając oczu.
— Językiem przodków swoich, — odpowiedział Unkas, — językiem Delawarów.
Na tę uderzającą i niespodzianą odpowiedź, rozszedł się śrzód tłumu huk podobny do warczenia lwa, które nie oznacza jeszcze jego gniewu, lecz zapowiada jak ten będzie straszny, kiedy wybuchnie. Wzruszenie starca, skoro powziął tę wiadomość, było równie gwałtowne, lecz wyraziło się inaczej. Podniosł on rękę i zakrył sobie oczy, jak gdyby unikał widoku tak hańbiącego ród jego, a potém właściwym sobie gardłowym stłumionym głosem, powtórzył ostatnie słowo więźnia:
Delawarów!.... Czyliż dożyłem widzieć pokolenie Lenapów, daleko od ogniska ich rady, rozpierzchnione po górach Irokańskich, jak stado danieli! Widziałem jak topor cudzoziemski walił drzewa, zaszczyt doliny, przez same wichry oszczędzane nawet widziałem zwierzęta, co skaczą ze skał na skały i ptaki, co nikną z oczu w obłokach, zamknięte w wigwamie człowieka; ale nie widziałem nigdy Delawara tak podłego, żeby do obozu rodaków wślizgał się płazem jak wąż jadowity.
— Ptak zaśpiewał, a Tamemimd poznał go po głosie; — odpowiedział Unkas swoim słodkim harmonijnym tonem.
Mędrzec zadrżął i wyciągnął szyję, jak gdyby chciał schwytać przelotny dźwięk melodyi oddalonej.
— Czy to marzenie we śnie łudzi Taraemunda? — zawołał potém. — Jakiż głos obił się o jego uszy! Nie jużto zima opuściła nas bez powrotu i dni pogodne zaświtały znowu dla dzieci Lenapów?
Uroczysta, świątobliwa cichość nastąpiła po tych gwałtownych wykrzyknieniach proroka Delawarów. Ciemna jego mowa wprawiła w błąd wszystkich obecnych. Sądząc że, duch, z którym jak mniemano miewał porozumienia, natchnął go teraz, z trwogą wewnętrzną oczekiwano objaśnienia tajemnicy. Po kilku minutach przecież, jeden ze starych wodzów widząc, że mędrzec stracił zupełnie z myśli przedmiot, który go zajmować był powinien; ośmielił się przypomnieć mu powtórnie obecność więźnia.
— Fałszywy Delawar ze drżeniem oczekuje słów Tamemunda, — rzecze. — Jestto ogar, który goni kiedy mu Anglicy trop pokażą.
— A wy, — odpowiedział Unkas, tocząc w około spojrzenie groźne, — jesteście psy, które czołgają się po ziemi, kiedy im Francuzi rzucają obrzynki danielów swoich.
Na tę jadowitą, a może i słuszną odpowiedź, kilkunastu wojowników porwało się razem i tyleż nożów zabłysło w powietrzu. Jeden rozkaz wodza potrafił wprawdzie powściągnąć ten zapał i przywrócić spokojność pozorną przynajmniej; lecz zapewne nie udałoby się to tak łatwo, gdyby w tej chwili Tamemund nie zrobił skinienia, zapowiadającego że ma mówić.
— Delawarze, — rzekł mędrzec, — Delawarze niegodny tego imienia, od wielu lat lud moj nie widział pogodnego słońca; a wojownik który opuszcza swój naród wtenczas, kiedy ten zaćmiony chmurą nieszczęścia, dwakroć jest zdrajcą. Przykazanie Manitu jest sprawiedliwe i będzie niezmienne, póki rzeki płynąc, góry stać na miejscu, a liście drzew rozwijać się, więdnąć i opadać będą. Przykazanie to daje wam, moje dzieci, władzę zupełną nad niegodnym bratem waszym. Odsyłam więc go do sprawiedliwości waszej.
Póki Tamemund mówił, żaden szmer, żaden głos nie dał się słyszeć. Zdawało się, że każdy wstrzymywał oddech w piersiach, żeby nie stracić najmniejszego słówka z ust proroka Delawarów. Lecz kiedy skończył, okrzyk zemsty, hasło okrótnych i krwawych życzeń, rozległ się ze wszech stron razem. Wśrzód tych dzikich, przeciągłych wołań, jeden wódz podniósł głos i obwieścił, że więzień skazany został na okropną karę ognia.
Porządne koło zgromadzenia zmieniło się natychmiast w zgiełk bezładny, a obok wykrzykników barbarzyńskiej radości, dał się słyszeć rozruch przygotowań katowskich.
Hejward prawie wściekły z rospaczy, opierał się tym co go wstrzymywali; niespokojne spojrzenia Sokolego Oka zaczęły zwracać się na wszystkie strony z wyrazem troskliwości i obawy; Kora znowu rzuciła się do nóg patryarchy błagać o litość.
Wśrzód powszechnego zamieszania sam tylko Unkns stał wypogodzony. Na czynione dla siebie przygotowania do męczarni, pogladał obojętnie; zbliżających się oprawców czekał w dumnej i nieustraszonej postawie. Jeden z nich dzikszy i okrótniejszy, jeżeli bydź może, od swoich towarzyszów, z przeraźliwym rykiem przyskoczywszy do młodego więźnia, jednym zamachem zdarł mu lekką koszulę myśliwską i chciał go ciągnąć do słupa.
Lecz w chwili kiedy zdawał się najniedostępniejszy uczuciom ludzkim, wstrzymał się w barbarzyńskim zapędzie tak nagle, jak gdyby jakaś władza nadprzyrodzona stanęła między nim a Unkasem. W tém oczy Tamemunda wystąpiły mu na łeb; usta otworzone zostały bez głosu; rzekłby kto ze mróz zlodowacił go w postawie najmocniejszego zadziwienia. Po niejakim czasie jednak, zwolna i z trudnością podnosząc prawą rękę, ukazał palcem pierś więźnia. Tłum natychmiast ścisnął się zewsząd i wszystkie oczy osłupiały z zadumienia, widząc pod szyją młodego wojownika drobny wizerunek żółwia, odrysowany najczystszym błękitem.
Unkas przez chwilę nasycał się tryumfem i poglądał w koło z majestatycznym uśmiechem; lecz wkrótce dumnem i rozkazującem skinieniem usuwając tłum na stronę, wystąpił przed naród i z powagą króla wracającego na tron utracony odezwał się dźwięcznym, donośnym głosem, który dawał się słyszeć nad powszechny szmer uwielbienia.
— Mężowie szczepu Lenni Lenapów! ród moj dźwiga ziemię[21]! Słabe pokolenie wasze na mej skorupie spoczywa. Jakiżby ogień Delawar mógł rozniecić, coby był zdolny spalić dziecko mych ojców? — dodał z chlubą ukazując herb wymalowany na jego piersiach; — krew płynąca z takiego zrzódła zgasiłaby wasze płomienie. Ród moj jest matką narodów!
— Kto jesteś? — zapytał Tamemund powstając, wzruszony bardziej dźwiękiem głosu, niżeli słowami młodego jeńca.
— Unkas, syn Szyngaszguka, — skromnie odpowiedział młodzieniec, schylając się przed starcem przez uszanowanie dla jego dostojeństwa i wieku;. — wnuk wielkiego Unamisa.
— Kres drogi Tamemunda już jest niedaleki! — zawołał mędrzec; — dzień jego życia zbliża się do nocy! Dzięki wielkiemu Manitu! zesłał on tego, co zajmie moje miejsce przy ognisku rady. Unkas, syn Unkasa znalazł się nakoniec. Niechże oczy konającego orła, wlepią się jeszcze w słońca wschodzące.
Młodzieniec lekkim lecz wspaniałym krokiem wstąpił na brzeg podniesienia, gdzie cały tłum niespokojny i ciekawy mógł go widzieć, a Tamemund z zachwyceniem długi czas oglądał jego twarz ożywioną i postać pełną godności. W osłabionych oczach starca można było wyczytać, że widok ten przypominał mu jego młodość i dni szczęśliwsze.
— Tamemund jestże jeszcze dzieckiem? — zawołał prorok w uniesieniu. — Czyli to śniło mi się, że tyle śniegów przeszło po nad mą głową; że lud mój był rozproszony nakształt piasku pustyni, że Dżankesy liczniejsi od liści na drzewach osiedli kraj ten zniszczony? Strzały Tamemunda nie zlęknie się już ani jelonek; ręka jego jest słaba jak gałęź uschłego dębu; ślimak wyprzedziłby go w biegu: a jednak Unkas stoi przed nim taki sam, jaki był, kiedy razem szli walczyć białych! Unkas! pantera swojego pokolenia; najstarszy syn Lenapów, najmędrszy Sagamor Mohikanów! Delawarowie co mię otaczacie, powiedzcie mi, czyliż od stu zim Tamemund pogrążony we śnie?
Głębokie milczenie, skutek uszanowania połączonego z niejakąś bojaźnią, nastąpiło po tych słowach. Chociaż wszyscy słuchali lękając się odetchnąć nawet, nikt nieodpowiedział jednak. Lecz Unkas poglądając na patryarchę z czcią i czułością przywiązanego syna, odezwał się tkliwym głosem, jak gdyby chciał osłodzić smutne przypomnienie, do którego dał starcowi powód.
— Od czasu kiedy przyjaciel Tainemunda lud swój do boju prowadził; — rzecze, — czterech zeszło wojowników jego rodu. Krew żółwia toczyła się przez żyły wielu wodzów; lecz wszyscy wrócili do ziemi z której byli wydobyci, tylko Szyngaszguk i jego syn żyją jeszcze.
— To prawda, to prawda, — odpowiedział starzec przywalony ciężarem wspomnień, które niszcząc łudzące jego marzenia, przywiodły mu na myśl rzeczywistą historją jego narodu; — mędrcy nasi powiadali często, ze w górach Dżankesów znajdują się jeszcze dwaj wojownicy krwi nie zmięszanej. Dla czegóż więc ich miejsca przy ognisku rady Delawarów próżnowały tak długo?
Na te słowa Unkas podniósł głowę, przez uszanowanie spuszczoną dotąd, i mając zamiar wyłożyć w krótkości dla całego ludu dzieje swojej rodziny, dobył głosu, aby mógł bydź słyszany od wszystkich.
— Był czas, — rzecze, — kiedyśmy usypiali w miejscu, gdzie mogliśmy słyszeć gniewny ryk wód słonych. Cały kraj natenczas uznawał nas za Sagamorów i panów. Lecz kiedy nad każdym strumykiem postrzeżono białych, poszliśmy za danielami uciekającemi lotnie ku narodowej rzece naszej, i nie wielu wojowników Delawarskich zostało przy ukochanem źrzódle gasić swe pragnienie. Ojcowie moi powiedzieli wtedy: — Będziemy polowali tutaj. Woda rzeki wpada do jeziora słonego. Gdybyśmy poszli ku zachodowi, znaleźlibyśmy źrzódła płynące do wielkich jezior słodkich. Tam Mohikan umarłby zaraz, jak ryba morska przeniesiona do krynicy. Kiedy Manitu zstąpi i zawoła: — pójdźcie, — pójdziemy w dół rzeki ku morzu i odyskamy posiadłości nasze. Taka jest wiara dzieci żółwia, Delawarowie; oczy nasze zawsze są zwrócone na wschód, nie zaś na zachód słońca! Widzimy skąd światło przychodzi, ale nie wiemy dokąd idzie. — Powiedziałem.
Potomkowie Lenapów znajdując w ciemnej i przenośnej mowie młodego Sagamora urok tajemnicy, słuchali go z całą czcią i uwagą, jaką tylko zabobonność obudzić może. Unkas bystrem okiem śledził wszystkie wzruszenia słuchaczów, a im mocniejsze na ich twarzach malowało się uczucie, tem bardziej spuszczał z władczej powagi, jaką na początku był przybrał. Lecz kiedy przebiegając wrzrokiem tłum niemy, otaczający podniesione siedzenie Tamemunda, postrzegł ze Sokole Oko stał jeszcze skrępowany, zstąpiwszy natychmiast z małego pagórka, na którym mówił, przyskoczył do przyjaciela i porozcinał jego więzy. Skinął potém na tłum żeby się rozsunął i gdy poważni, lecz baczni na rozkazy Indyanie uszykowali się znowu w ogromne koło, wziąwszy strzelca za rękę poprowadził do stóp patryarchy.
— Mój ojcze, — rzecze, — spojrzyj na tego białego; jestto człowiek sprawiedliwy i przyjaciel Delawarów.
— Czy on syn Mikona?[22]
— Nie, sławny wojownik Dżankiesów i pogromca Makwów.
— Jakież imie zjednały mu jego dzieła?
— My nazywamy go Sokolim Okiem, — odpowiedział Unkas w wyrazach delawarskich; — bo jego wzrok nie chybia nigdy. Mingom dał się lepiej poznać ze śmiertelnej broni: u nich ma on przezwisko Długi Karabin.
— Długi Karabin! — zawołał starzec, wytrzeszczone oczy wlepiając w strzelca; — mój syn niesłusznie nazwał go przyjacielem.
— Nazwałem go przyjacielem, bo nim jest w istocie, — odpowiedział młodzieniec łagodnie, ale z pewnością. — Jeżeli Unkas znajduje przyjęcie u Delawarów, Sokole Oko również miłym gościem powinien bydź u nich.
— On zabijał młodych wojowników moich, imie jego jest sławne z klęsk Lenapóm zadanych.
— Że lada jaki Mingo puścił takie kłamstwo do uszu Delawara, pokazał przez to tylko ze jest oszczercą, — zawołał strzelec, uważając obecną zręczność za najdogodniejszą do usprawiedliwienia się z zarzuconej mu winy; — Makwów, to zabijałem; temu nie przeczę, i nawet przy samém ognisku ich rady; ale żeby moja ręka dobrowolnie miała uczynić co złego Delawaróm, o! to jest potwarz bezczelna; serce moje sprzyja im, równie jak wszystkiemu co do ich narodu należy.
Wśrzód głośnych okrzyków zadowolenia, wojownicy poglądali jedni na drugich, jak gdyby zaczynając domyślać się dopiéro, co ich w błąd wprawiło.
— Gdzie jest Huron? — zapytał Tamemund; — onżeto zatknął mi uszy?
Magua, którego uczucia podczas tryumfu Unkasa łatwiej jest sobie wyobrazić niżeli opisać, skoro usłyszał swoje imie, zbliżył się do patryarchy i stanąwszy przed nim rzekł śmiało:
— Sprawiedliwy Tamemund nie zatrzyma tego zapewne, co Huron w jego ręku złożył.
— Powiedz mi, synu mojego brata, — rzecze mędrzec, odwracając oczy od łotrowskiej fizyonomii Chytrego Lisa, a z roskoszą zatrzymując je na pełnej prostoty i szczerości twarzy Unkasa, — czy cudzoziemiec ma nad tobą prawo zwycięzcy?
— Żadnego. Pantera może wpaść w sidła zastawione na nię, ale siłą je zrywa.
— A nad Długim Karabinem?
— Mój przyjaciel drwi z Mingów. Idź Huronie, zapytaj podobnych tobie, jaki kolor skóry niedźwiedzia!
— Nad cudzoziemcem i dziewczyną białą, co razem przyszli do mojego obozu?
— Droga powinna bydź wolna dla nich.
— Nad kobietą, którą Huron powierzył wojownikóm moim?
Unkas milczał.
— Nad kobiétą którą Mingo przyprowadził do mojego obozu? — powtórzył Tamemund poważnie.
— Należy ona do mnie! — zawołał Magua z tryumfującem podniesieniem ręki poglądając na Unkasa. — Wiesz Mohikanie, że należy ona do mnie.
— Mój syn milczy, — rzecze Tamemund, usiłując wyczytać jego uczucia na odwróconej w bok jego twarzy.
— Prawda, — odpowiedział Unkas zcicha.
Nastąpiła chwila milczenia; widać było że naród ze wstrętem uznawał słuszność dopominań się Minga; nakoniec mędrzec, do którego wyrok należał, rzekł głośno.
— Huronie, idź sobie.
— Tak jak przyszedłem, Tamemundzie, — zapytał przebiegły Magua, — czy z rękoma pełnemi dobrej wiary Delawarów? Wigwam Chytrego Lisa jest pusty. Oddaj mu jego dobro.
Starzec zastanowił się na chwilę, a potem schyliwszy głowę ku jednemu z szedziwych towarzyszów zapytał:
— Uszy moje otwarte?
— Prawda.
— Ten Mingo jest wodzem?
— Pierwszym w swoim narodzie.
— Dziewczyno, o cóż ci chodzi? Wielki wojownik bierze cię za żonę. Idź, plemię twoje nie zagaśnie nigdy.
— Niech raczej zagaśnie tysiąc razy, niżeli bym miała uledz takiej sromocie, — zawołała Kora przejęta zgrozą.
— Huronie, duch jej jest w namiotach ojcowskich. Dziewczyna, która niechętnie do wigwamu czyjego wchodzi, nieszczęście z sobą przynosi.
— Ona mówi językiem swojego narodu, — odparł Magua, rzucając na swą ofiarę wzrok pełen gorzkiego urągania. — Ona pochodzi z plemienia kupców, i chce przedać łaskawe spojrzenie. Niech wielki Tamemund stanowi.
— Czegóż żądasz?
— Magua żąda tylko tego, co sam tu przyprowadził.
— Dobrze więc! idź ze swoją własnością.
Wielki Manitu niepozwala Delawarowi bydź niesprawiedliwym.
Magua zbliżył się do swojej branki i porwał ją za rękę; Delawarowie cofnęli się w milczeniu; Kora jak gdyby znała, że błagać dłużej, byłoby nadaremno, mężnie podała się przeznaczeniu.
— Poczekaj, Huronie, poczekaj! — wołał Dunkan zastępując mu drogę! — Zlituj się nad nią! Jej okup uczyni cię tak bogatym, jak jeszcze żaden z podobnych tobie nie był.
— Magua człowiek, czerwony, niepotrzebne jemu błyskotki białych.
— Złoto, srebro, proch, kule, wszystko, co wojownikowi przydać się może, co tak wielkiemu wodzowi przystoi, będzie w twoim wigwamie.
— Lis Chytry, bardzo jest mocny, — odpowiedział Magua, wstrząsając gwałtownie rękę, którą trzymał Korę; — odkwitował on za swoje.
— Wszechmocny Panie świata! — zawołał Hejward łamiąc w rozpaczy ręce; — mogaż uchodzić tak okrótne bezprawia! Do ciebie odzywam się sprawiedliwy Tamemundzie; czyliż nie dasz się ugiąć?
— Delawar wyrzekł już słowo, — odpowiedział mędrzec, z zamkniętemu oczyma spuszczając głowę na piersi, jak gdyby tyle wzruszeń wycieńczyło resztę sił jego. — Mężowie nie mówią po dwa razy.
— Bardzo mądrze, bardzo słusznie, — rzecze Sokole oko, dając znak Hejwardowi, żeby więcej nie turbował starca; — wódz niepowinien tracić czasu odwołując to co raz postanowił; ale też wojownik powinien namyślić się dobrze, nim swojego jeńca ugodzi w łeb tomahawkiem. Słuchaj Huronie, nie cierpię ciebie, i każdy Mingo nie więcej moją łaską pochlubić się może, a stąd wniosek łatwy, że jeżeli ta wojna pociągnie się jeszcze, nie mało wojowników waszych pozna, co to jest spotkać się ze mną. Zastanów się więc, czy lepiej ci zaprowadzić do obozu kobiétę, czy człowieka takiego jak ja, któregoby cały naród pragnął rozbrojonego widzieć.
— Jakże to. Długi Karabin oddaje swoje życie za moje brankę? — zapytał Magua w niepewności coby wolał, wracając parę kroków nazad.
— Nie, nie, ja nie zaszedłem tak daleko, — rzecze strzelec traktując tém obojętniej, im Magua okazywał się skwapliwszy do przyjęcia tej ofiary; — zamiana byłaby nie równa: najpierwsza z kobiet jakie są na pograniczu, czyliż warta, wojownika, w sile wieku i zdolnego nie mało przysług uczynić dla kraju Ale oto tak, przyrzekę pójść na zimowe leże i do pewnego czasu siedzieć zamknięty, jeżeli uwolnisz tę dziewczynę.
Magua wstrząs! głową z zimną pogardą i niecierpliwem skinieniem dał znak, żeby się tłum rozstąpił.
— Dobrze więc, dobrze; — zawołał Sokole Oko, z miną człowieka nie mającego jeszcze ustalonej myśli, — poczekaj: dam ci nad to wszystko, moją danielówkę. Wierz słowu doświadczonego strzelca: w całej prowincyi nieznajdziesz równej strzelby.
Magua nie raczył odpowiedzieć, i przeciskał się dalej w głąb ludu.
— A gdybym podjął się wyuczyć strzelać twoich wojowników młodych, — dodał strzelec, zapalając się w miarę tego, jak Huron ostygał; — możebyś już wtenczas nie miał co mówić?
Lis Chytry widząc, iż Delawarowie, w nadziei, że wysłucha podawanych propozycji, zastępowali mu przejście, rozkazał dumnie dać sobie drogę i pogroził nowém odwołaniem się do niechybnej sprawiedliwości ich proroka.
— Co sądzono, to prędzej czy później stać się musi, — odezwał się Sokole Oko, z twarzą zmartwioną i smutną poglądając na Unkasa. — Niegodziwiec ten zna swoję przewagę i nic ustąpić nic chce! Niech Bóg czuwa nad tobą, kochany chłopcze! Ty jesteś wpośrzód swoich, i spodziewam się, że będą ci oni sprzyjali równie jak któś inny, co ma krew niezmięszaną. Ja zaś mało mam przyjaciół; nikt śmiertelnego krzyku nie wyda po mnie; a czy trochę pierwej, czy trochę później, zawsze umrzeć trzeba. Prócz tego, szaleńcy ci pewno nie przestaną mię ścigać, póki mi łba nie rozsadzą: a zatém dwa lub trzy dni różnicy nie wielka rzecz w porównaniu wieczności! Błogosław cię Boże! — dodał zwracając znowu oczy na młodego przyjaciela; — kochałem cię zawsze, mój Unkas, kochałem ciebie i twojego ojca, chociaż kolor skór naszych nie zupełnie jest jednaki, i przyrodzenie różnie nas usposobiło. Powiedz Sagamorowi ze w największych przygodach nie zapominałem o nim; a ty sam będąc już na dobrym tropie, wspomnij też czasami o mnie i wierz mi, moje dziecię, że czy jedno, czy dwa są nieba, ale pewno jest przynajmniej ścieżka do drugiego świata, na której poczciwi ludzie spotkać się muszą. Znajdziesz moje strzelbę tam gdzieśmy schowali, zatrzymaj ją sobie przez miłość ku mnie, i słuchaj, luby chłopcze, ponieważ przyrodzone usposobienie twoje, nie wzbrania ci nasycać się roskoszą zemsty, nie szczędź danielówki dla Mingów; to przyniesie ci ulgę w żalu po mojej śmierci i będzie ci lepiej. Huronie, zgoda na twoje żądanie: puść swoję brankę, a bierz mię sobie.
Postępek ten wspaniałomyślności i odwagi, obudził powszechny szmer uwielbienia; nie było śrzód Delawarów tak twardego serca, ktéregoby nie wzruszyło to poświęcenie się bohaterskie. Magua stanął, wahał się przez chwilę; a potém rzucił na Korę wzrok pełen srogości i upodobania razem; twarz jego zmieniła się nagle, wola dala się widzieć wyraźnie:
wstrząsnąwszy głową wzgardliwie na znak że odrzuca zamiano, rzekł mocnym i dobitnym głosem:
— Lis Chytry jest wielki wódz; jedno ma on postanowienie. Idźmy — dodał poufale biorąc swą niewolnicę za ramię i popychając ją naprzód; — wojownik Huroński nie traci czasu na próżne słowa, idźmy.
Nieszczęśliwa piękność skoro poczuła obmierzłe dotknięcie swego prześladowcy, zaiskrzyły się jej oczy i twarz pokrył żywy rumieniec; skromnie jednak, chociaż z godnością, usunęła się z pod jego ręki i rzekła ozięble:
— Jestem twoją niewolnicą, ale niepotrzeba gwałtu; kiedy będzie czas pójdę za tobą, chociażby na śmierć. — Odwróciwszy się potém do Sokolego Oka dodała: — Dziękuję ci z całej duszy szlachetny człowieku. Ofiara twoja nie została i nie mogłaby bydź przyjętą; ale możesz mi wyświadczyć daleko większą nawet łaskę.
— Widzisz tę biedną dziewczynę, przywaloną żalem: nie opuszczaj jej póki nie odprowadzisz do mieszkań ludzi cywilizowanych. Nie mówię ci — zawołała nakoniec, w delikatnych swych dłoniach ściskając szorstką rękę strzelca, — nie mówię o nagrodzie od jej ojca: takich jak ty ludzi, wynagrodzić nie podobna; ale on będzie ci dziękował, będzie cię błogosławił. Ach! wierz mi, błogosławieństwo starca wiele znaczy w oblicza nieba; obym je mogła otrzymać teraz z ust jego, w chwili tak okropnej!
Zabrakło jej głosu, milczała czas niejakiś, a potém przystąpiwszy do Dunkana trzymającego na ręku omdlałą jej siostrę, przemówiła znowu z najżywszym wyrazem głębokiego rozczulenia: — Tobie Hejwardzie nie mam potrzeby polecać w opiekę tego skarbu, jaki posiadasz. Kochasz ją, i gdyby miała jakie wady, miłość zakryłaby je przed tobą; ale wiedz, ze ona jest tak dobrą, tak łagodną, tak tkliwą, jaką tylko istota śmiertelna bydź może. To śnieżne czoło, jest słabym obrazem czystości jej duszy, — dodała odgarniając pukle światłych włosów rozrzucone po twarzy Aliny; — ileżbym jeszcze mogła powiedzieć na jej pochwałę; ale takie pożegnanie jest zbyt bolesne; muszę mieć litość nad tobą i nade mną samą.
Po tych słowach schyliła się ku martwej prawie siestrze, trzymała ją czas niejakiś w objęciach, a potém dała je gorący pocałunek i powstawszy ze śmiertelną bladością na twarzy, lecz bez jednej łezki w oku, obróciła się do dzikiego i rzekła uroczyście: — Teraz, gotowani iśdź za tobą.
— Idź Magua, dobrze, idź, — zawołał Dunkan, składając Alinę na ręku młodej Indyanki stojącej blizko, — idź: Delawarom ich prawa zabraniają cię ścigać, lecz mnie nic nie przeszkadza. Idźże potworo, czego się ociągasz? nikt cię nie zatrzymuje.
Trudno opisać wyraz twarzy Chytrego Lisa, kiedy usłyszał tę groźbę. Zrazu była to radość nadzwyczajna; lecz natychmiast powściągnął ją i przybrał obojętność obłudną.
— Lasy są wolne, — odpowiedział spokojnie; — Dłoń Otwarta może iść za nami.
— Stój panie! — zawołał Sokole Oko, chwytając majora za ramię i wstrzymując go przemocą, — trzeba znać tę potworę; onby wprowadził pana na zasadzkę i śmierć...
— Huronie, — odezwał się Unkas, który ulegając surowemu zwyczajowi narodowemu, musiał dotąd tylko słuchać co się koło niego działo; — Huronie; sprawiedliwość Delawarów pochodzi od Manitu. Spojrzyj na słońce. Widzisz je teraz pomiędzy gałęźmi. Kiedy wyniesie się nad drzewa, już będziesz miał wojowników za sobą.
— Słyszę krakanie wrony! — zawołał Magua z szyderczym śmiechem. — Na bok! — dodał rzucając groźne spojrzenie na lud zwolna ustępujący mu z drogi. — Gdzie sa delawarskie skwawy? Niech idą swoich strzelb i łuków przeciw Wyandotom sprobować. Psy, łotry, drwię ja z was wszystkich!
Tak obelżywe pożegnanie przyjęte zostało w ponurem milczeniu. Magua z miną tryumfującą prowadząc za sobą brankę, udał się ku lasowi, zabezpieczony niezłomne m prawem gościnności.


ROZDZIAŁ VI.

„Zabić tego biédaka, miałbym na sumieniu.“
Szekspir.

Póki Maguą z nieszczęśliwą swoją ofiarą, mógł bydź widziany, póty tłumy ludu stały tak nieruchomie, jak gdyby jakaś nadprzyrodzoną władza, przyjazna Huronowi, trzymała je w odrętwieniu; lecz skoro zszedł z oczu, wszystko poruszyło się natychmiast, każdy roztargniony biegał tu i owdzie, zgiełk i nieład co raz bardziej szerzyć się zaczął, Unkas także dopóty stał na wzgórku z oczyma wlepionemi w Korę, póki farby jej ubioru nie znikły w zieloności lasu; potém zstąpił na dół i cicho przeszedłszy zgraję cisnących się koło niego wszedł do tej chaty, w której pierwej go przyprowadzono.
Kilku poważnych i przezornych naczelników, postrzegłszy w oczach młodego wodza błyskawice gniewu, udało się za nim. Po kilku minutach Tamemund i Alina oddalili się z placu, a wnet kazano rozejść się kobietom i dzieciom. Wkrótce cały oboz stał się podobnym do ogromnego ula, w którym cały rój czeka tylko ukazania się i przykładu matki, żeby wylecieć na ważną i daleką wyprawę.
Nakoniec młody jeden wojownik wyszedł z chaty, gdzie był Unkas, poważnym, lecz niewątpliwym krokiem zbliżył się do karłowatego drzewa, wyrastającego z rozpadliny skalistej płaszczyzny; obdarł je z kory i nic nie mówiąc powrócił nazad. Drugi wojownik przystąpił po nim i obciąwszy gałęzie zostawił sam tylko pień nagi. Trzeci później przyszedł i umalował drzewo w szerokie pasy ciemno czerwone. Mężczyzni będący na podworzu wszystkie te oznaki kroków nieprzyjaznych uchwalonych przez wodzów narodu, przyjęli w ponurem milczeniu. Nareszcie ukazał się sam Mohikan, bez żadnej odzieży na sobie, prócz pasa.
Zbliżywszy się powoli do drzewa, zaczął on tańcować koło pnia krokiem jednostajnym i nucąc swój śpiew wojenny, wydawał niekiedy wrzask dziki i niesforny. Głos jego raz był tak tkliwy, żałosny, melodyjny, iż można go było wziąść za kwilenie jakiego ptaszka; drugi raz zamieniał się w krzyk tak silny i straszny, iż wszystkich obecnych drżeniem przejmował. Pieśń wojenna składała się z niewielu słów powtarzających się często. Zaczynała się niby od jakiegoś hymnu albo wezwania bóstwa, oznajmowała potém zamiar wyprawy i kończyła się znowu pobożną odezwą do Wielkiego Ducha. Nie mogąc wyobrazić czytelnikom melodyi i mocy śpiewu Unkasa, znaczenie słów podamy przynajmniej w tłumaczeniu następném.
„Manitu! Manitu! Manitu! tyś dobry, tyś wielki, tyś mądry! Manitu! Manitu! tyś sprawiedliwy!
—Na niebie, na obłokach, ob! ileż plam widzę! jedne czarne, drugie czerwone. Oh! ileż plam na niebie!
„W lesie, w powietrzu słyszę krzyk, przeciągły krzyk wojny; oh! rozległ się krzyk w lesie, przeciągły krzyk wojny!
„Manitu! Manitu! Manitu! jestem słaby, ty jesteś potężny; Manitu! Manitu! przybądź mi w pomoc!“
Na końcu każdej zwrotki Unkas przeciągał ostatnią nótę nadając swemu głosowi wyraz stosowny do uczucia jakie wynurzał. Po pierwszej, głos jego był uroczysty i pobożny; po drugiej, nabrał więcej żywości i mocy; po trzeciej zmienił się w okropny krzyk wojny, jak gdyby z ust młodego wodza wyszła razem cała wrzawa bitwy. Czwarta strofa zakończyła się pokorném, tkliwém, błagalném wołaniem do bóstwa. Unkas trzy razy śpiew ten powtórzył i trzy razy tańcując okrążył drzewo.
Kiedy kończył piérwsze koło, drugi wódz Lenapów przyłączył się do niego i zaczął tańcować śpiewając inne słowa, na podobnąż prawie nótę. Koleją dalsi wojownicy szli za ich przykładem i wkrótce wszyscy którzy tylko mieli jaką wziętość lub władzę, byli w ruchu. Widok ten stawał się co raz bardziej dziki i straszny. Im mocniej wodzowie rozjątrzali się wyziewając swoje wściekłość chrapliwym, gardłowym głosem; tym groźniejsze błyskawice ciskały ich oczy. W tém Unkas z przeciągłym, gwałtownym okrzykiem wojny, zagłębił swoję siekierę w pień malowany, na znak ze obejmuje dowództwo nad przedsięwziętą wyprawą.
Hasło to obudziło wszystkie uśpione namiętności całego narodu. Sto młodych chłopców, których dotąd wstrzymywała nieśmiałość właściwa ich wiekowi, rzuciło się teraz z zajadłością na drzewo, wyobrażające nieprzyjaciela i rozsiekało je w najdrobniejsze cząstki.
Zapał ten objął wszystkich; dojrzali wojownicy nawet chwytając rozrzucone drzazgi, szarpali je w rękach z taką wściekłością, jak gdyby to były drgające członki ich nieprzyjaciół. Tysiące nożów i siekier błyszczało w powietrzu. Widząc te uniesienia gniewu połączone z dziką radością, nie można było powątpiewać, że wojna wypowiedziana z takiém uczuciem stanie się narodową.
Rzuciwszy piérwszą iskrę pożaru, Mohikan usunął się z koła rozjuszonych wojowników i wstąpił na mały wzgórek. Wkrótce mocny głos jego, z energiczném skinieniem ręki, dał znak, że słońce dosięgło już kresu, do którego miał trwać rozejm z Huronem. Tłumy wzruszone na nowo, opuściwszy symboliczne wyobrażenie wojny, pośpieszyły gotować się na rzeczywistą wyprawę.
W mgnieniu oka, zmieniła się postać całego obozu. Wojownicy już umalowani i uzbrojeni przybrali powierzchowność tak martwą, jak gdyby nic nie było zdolne ich wzruszyć. Kobiéty powychodziły z mieszkań wydając krzyki radości i żalu pomieszane tak dziwnie, iż trudno było zgadnąć, które z tych dwóch uczuć brało górę. Żadna jednak nie stała bezczynnie: jedne unosiły co miały najdroższego, drugie starały się o bezpieczne schronienie dla dzieci albo słabych krewnych swoich; a wszystkie dążyły do lasu, bujną zielonością pokrywającego bok góry.
Tamemund także spokojnie i poważnie udał się za niemi po krótkiém, lecz czułém pożegnaniu z Unkasem, z którym rozstawał się tak niechętnie, jak ojciec z synem utraconym dawno i odzyskanym niespodzianie. Hejward umieściwszy Alinę w schronieniu bezpieczném przybiegł do strzelca z zapałem w oczach, pokazującym ile go obchodził wypadek tego, na co się zanosiło.
Sokole Oko zaś, jak był oswojony ze śpiewem wojennym i wzruszeniami następującemi po nim; tak tez trudno było zgadnąć jakie uczucia w podobnej chwili napełniały jego serce. Liczył on tylko wojowników gotowych iść za Unkasem i okazał trochę ukontentowania postrzegłszy że zapał młodego wodza przebiegł prawie wszystkich zdatnych do boju. Wysłał potem kilkunasto letniego chłopca po swoję danielówkę i strzelbę Unkasa na miejsce gdzie je schowali w lesie zbliżając się do obozu Delawarów, z dwóch pobudek: raz żeby mieć przynajmniej broń zabezpieczoną jeśliby uwiezieni zostali; drugi raz, żeby uchodząc raczej za biednych podróżnych, niżeli ludzi zdolnych do zaczepki lub oporu, nie ściągnąć na się podejrzenia. Podobnież przezorność i roztropność radziła mu teraz nie narażać się samemu, lecz posłać kogo innego; wiedział bowiem, że Magua nie bez licznego orszaku przybył do Delawarów i byt pewny że Huronowie czatowali już na nowych swych nieprzyjaciół. Lecz gdy każdy inny wojownik mógłby stracić życie w tej usłudze, obrał zatém dziecko, które bez podejrzenia mogło wejść do lasu i pierwej spełnić dano sobie zlecenie, nimby domyślono się jego zamiaru. Kiedy Hejward nadszedł, stał on właśnie czekając ozięble powrotu swego posłańca.
Żwawy chłopczyna uszczęśliwiony, że położono w nim takie zaufanie, wysłuchawszy danych sobie przestróg, pobiegł z sercem drgającém od radości i pełném nadzie. Zbliżywszy się do lasu szedł brzegiem z mina obojętną, aż póki niepoznał miejsca, gdzie niedaleko strzelby schowane były, tu znikł pod liśćmi rozłożystych krzaków i pełznął do pożądanego skarbu, jak płaz zwinny. Nie trudno mu było zapewne znaleść czego szukał, bo po kilku chwilach ukazał się ze strzelbą w każdém ręku i pędem strzały puścił się przez równinę dzielącą las od skalistej wyżyny, na której stał oboz. Zaledwo z nadzwyczajną lekkością zaczął wbiegać na górę, strzał ognistej broni dany w pogoń za nim z lasu, przekonał jak słuszna była ostróżność Sokolego Oka. Mały Indyanin odpowiedział na to, okrzykiem pogardy; druga kula z innego punktu została wymierzona przeciw niemu, lecz w tejże chwili stanął na płaszczyznie skały i tryumfalnie podnosząc strzelby, z dumą zwycięzcy zwrócił się ku sławnemu strzelcowi, który go zaszczycił tak chlubném zleceniem.
Pomimo żywą troskliwość o młodego posłańca, Sokole Oko na widok kochanej swojej danielówki, zapomniał i o nim i o wszystkiém w świecie. Pierwszą u niego rzeczą było obejrzeć na prędce broń lubą czy nie poniosła jakiego uszczerbku. Odwiódł więc i spuścił kurek dziesiątek razy, a zapewniwszy się, że równie rura jak sprężyna w najlepszym znajdowały się stanie, obrócił się do chłopca i z najczulszą dobrocią zapytał, czyliby nie był raniony. Młody śmiałek spojrzał tylko na niego dumnie, i nic nie odpowiedział.
— Biedne dziecko, te łotry przestrzelili tobie ramię! — zawołał strzelec, postrzegając wyżej łokcia szeroką ranę od kuli. — Ale nie buj się, kilka listków olszyny uleczy ciebie tak prędko, jak cud jaki. — Wcześnie zacząłeś sposobić się na wojownika, kochany chłopcze; spodziewam się, że do grobu wiele chlubnych blizn poniesiesz. Znam młodych wojowników, którzy już w wielu odznaczyli się potyczkach, a nie mają jeszcze tak zaszczytnego znaku! Idź, — dodał, kończąc obwiązywać ranę, — z czasem będziesz wodzem.
Chłopiec odszedł bardziej pyszniąc się krwią płynącą mu z rany, niżeli najpróżniejszy dworzanin świeżo otrzymaną wstęgą. Rówiennicy poglądali na niego z uwielbieniem i zazdrością; lecz w chwili kiedy tyle ważnych i nagłych zatrudnień zajmowało wojowników, piękny postępek ten, co w innym czasie powszechną zwróciłby uwagę, teraz nie uderzył nikogo. Zdarzenie to jednak wydało Delawarom stanowisko i plan nieprzyjaciół. Wysłano zatém odział młodych wojowników dla wyrugowania Huronów z lasu; ale ci widząc że byli już odkryci usunęli się sami. Pogoń szła do pewnej odległości od obozu, potém zaś lękając się wpaść na zasadzkę, stanęła czekać nowych rozkazów.
Tymczasém Unkas mimo pożorną spokojność, miotany wewnątrz niecierpliwością najżywszą, zwołał wodzów i zaczął rozdzielać im władzę. Naprzód jednak przedstawił strzelca, jako doświadczonego i godnego całej ufności wojownika, a widząc że wszyscy przyjmowali go z najgłębszym szacunkiem dał mu w dowództwo dwódziestu walecznych, czynnych i równie jak on śmiałych ludzi. Powiedziawszy potem Delawarom jaki miał stopień w wojsku Dżankesów drugi jego przyjaciel, chciał mu podobnyż zaszczyt uczynić, lecz Hejward prosił żeby go zostawiono jako towarzysza przy boku strzelca. Po tych pierwszych urządzeniach, młody Mohikan przeznaczył rozmaite stanowiska dla celniejszych wodzów i nie mając czasu do stracenia dał hasło pochodu. Przeszło dwóchset wojowników ruszyło natychmiast z radością, lecz w najgłębszem milczeniu.
Nic im nie broniło wejść do lasu; długo szli pod ciemnem drzew sklepieniem nie spotykając żadnej żywej istoty, coby myśliła stawić im opór, lub mogła dać jakąkolwiek wiadomość potrzebną, nareszcie zatrzymali się w najgęstszej puszczy i wodzowie zszedłszy się w gromadę zaczęli naradzać się pocichu. Wiele było podawanych planów, lecz żaden nie odpowiadał niecierpliwości młodego naczelnika. Gdyby mógł on pójść jedynie za popędem swego charakteru, pewnoby bez żadnego namysłu prowadził wojsko do boju i wypadek potyczki zdał na los szczęścia; ale gdy niepodobna mu było przełamywać zwyczajów narodowych i narażać się na utratę dobrego mniemania o sobie, chociaż więc popędliwy i odważny jego umysł nienawidział rad ostrożności, chociaż na wspomnienie o niebezpieczeństwach, jakie groziły Korze w ręku gotowego na wszystko barbarzyńcy, wszelką zwłokę uważał za nikczemność, musiał atoli każdy podawany śrzodek roztrząsać spokojnie.
Po kilku minutach bezskutecznej narady, postrzeżono jakiegoś człowieka w oddaleniu. Przybywał on od strony gdzie leżał oboz nieprzyjaciół, i szedł tak spiesznie, iż można go było wziąść za posła niosącego warunki pokoju. Kiedy zbliżył się na dwieście lub trzysta kroków do zarośli, w których odbywała się rada Delawarów, zaczął wahać się jak gdyby był niepewny drogi i nareszcie stanął zamyślony. Wszyscy dopiéro zwrócili oczy na Unkasa, jakby zapytując co należało czynić.
— Sokole Oko, — szepnął młody wódz strzelcowi, — potrzeba żeby on nigdy już nie zobaczył Huronów.
— Ostatnia to chwila jego życia, — krótko odpowiedział strzelec, wysuwając z pomiędzy liści koniec swojej rusznicy; lecz kiedy wziął na cel, zamiast tego coby miał strzelić, położył broń na ziemi i rozsunął się po swojemu.
— Bogdajby licho! — rzecze, — wszakto ja tego półgłówka wziąłem był za Minga! Ale gdym zaczął mierzyć go wzrokiem, żeby w najlepsze miejsce ugodzić, czy dasz temu wiarę Unkas, kogo poznałem? — naszego śpiewaka, Dawida Gammę. Oto masz go, stoi głupiec, i cóżby nam przyszło z jego śmierci, a życie może będzie jeszcze pożyteczne, kiedy tylko prócz śpiewów potrafim co wydobyć mu z gardła. Jeżeli harmonija mojego głosu nie straciła swojej władzy, powitam go milszym dźwiękiem niż huk danielówki.
To mówiąc zaczął skradać się po za krzakami i zbliżywszy się do Dawida o tyle, aby mógł bydź dobrze słyszany, powtórzył ten sam śpiew harmonijny, za pomocą którego tak szczęśliwie uszedł był z obozu Huronów. Gamma miał ucho tak delikatne i wprawne, iż nie podobna było, aby nie poznał głosu słyszanego już dawniej, zwłaszcza gdy nikt prócz Sokolego Oka nie mógł wrzeszczeć w ten sposób. Ucieszony więc nieborak odgadnąwszy skąd głos wychodził, z taką łatwością jak stary żołnierz odgaduje gdzie strzelono z armaty, rzucił się na to miejsce i wnet znalazł ukrytego śpiewaka.
— Chciałbym wiedzieć co Huronowie pomyślą o tém, — rzecze strzelec biorąc dawnego towarzysza za rękę i prowadząc do Delawarów. — Jeżeli tylko mogą nas słyszeć, pewno powiedzą, że zamiast jednego dwóch już jest warjatów. Ale nie lękaj się, jesteśmy tu bezpieczni, — dodał ukazując mu Unkasa i jego wojsko. — Opowiedzże nam teraz, na co tam zanosi się u Mingów, tylko czysto po angielsku i bez żadnych trelów.
Dawid widząc koło siebie dzikie i ponure oblicza wodzów przestraszył się z razu, lecz poznawszy głównego naczelnika przyszedł do siebie tyle przynajmniej ze mógł zdobyć się na następną odpowiedź:
— Poganie wystąpili w pole, bardzo licznie, i lękam się czy nie mają jakich złych zamiarów. Było tam u nich i krzyku i stuku, a nakoniec od półgodziny powstała tak djabelna wrzawa, że dalibóg nie mogłem już wytrzymać i wyszedłem do Delawarów spokojności szukać.
— Nie wieleby twoje uszy wygrały na tém, gdybyś się był pośpieszył, — rzecze strzelec; — ale mniejsza o to. Gdzie Huronowie są teraz?
— Ukryci w lesie na drodze stąd do ich osady, lecz tak ich wiele, że jeżeli chcecie usłuchać rostropności to wracajcie się nazad.
Unkas rzucił na swoich towarzyszów szlachetne i dumne spojrzenie, a potem dodał: — a Magua gdzie?
— Z nimi razem. Przyprowadził on od Delawarów starszą panienkę i zamknąwszy ją w jaskini, jak wilk wściekły pobiegł stanąć na czele swoich. Nie wiem cobygo rozdrażniło do takiego stopnia.
— Powiadasz że w jaskini ją zostawił? — zawołał Hejward; — szczęściem dowiedzieliśmy się gdzie się ona znajduje. Czy nie można znaleść jakiego sposobu, żeby ją natychmiast wybawić?
Unkas wlepił pierwej oczy w strzelca nim go zapytał: — Co Sokole Oko myśli o tém?
— Daj mi moich dwódziestu ludzi, — odpowiedział strzelec, — wezmę się na prawo, pójdę po za strumieniem i przechodząc mimo mieszkań bobrowych zabiorę Sagamora i półkownika. Wiatr wieje w tę stronę; łatwo usłyszycie wkrótce nasz krzyk wojenny. Natenczas, Unkas pędź ich do nas, a kiedy będą już w mecie, daję ci uczciwe słowo strzeleckie, ze każdy zegnie się jak łuk jesionowy. Potém przez ich obóz pójdziemy prosto do jaskini uwolnić biedną panienkę. Plan nie bardzo uczony, Panie Majorze; ale przy cierpliwości i odwadze można go uskutecznić.
— Wyborny! — zawołał Dunkan, rad ze oswobodzenie Kory było jego celem; — bardzo mi się podoba. Trzeba tylko podług niego działać natychmiast.
Po krótkiej naradzie plan strzelca został potwierdzony; zaraz ogłoszono go rozmaitym wodzom i każdy pośpieszył na wyznaczone sobie stanowisko.


ROZDZIAŁ VII.

I nie wprzódy się w swoim gniewie Feb uśmierzy,

Aż król powróci zdobycz, którą dotąd trzyma

I darmo odda brankę z czarnemi oczyma.
Homer.

Kedy Unkas rozdzielał swoje siły, lasy były tak spokojne, i prócz kilkunastu osób naradzających się cicho, tak na pozor pozbawione mieszkańców, jak w ówczas kiedy pierwszy raz z rąk Stworzyciela wyszły. Oko zagłębiając się pomiędzy gęste drzew konary spotykało tu i ówdzie wolne przerwy śrzód gałęzi i liści, lecz nigdzie nie mogło postrzedz nic takiego, coby było obce temu miejscu, albo nie zgodne z jego ciszą.
Jeżeli czasem gałązka zachwiana od ptaka, lub orzech upuszczony z łapek wiewiórki, zwróciły uwagą Delawarów na miejsce skąd ten szelest pochodził, wnet tém uroczystsze i bardziej uderzające następowało milczenie. Ciągle tylko dawał się słyszeć szmer płynącego powietrza po zieloném sklepieniu puszczy na wiele set mil rozległej.
Widząc pustki i głęboką głuszę lasu, dzielącego stanowisko Delawarów od obozu ich nieprzyjaciół, możnaby było mniemać, że nigdy stopa ludzka nie powstała w tych stronach: bezwładność i spoczynek ogarniały tu wszystko; lecz Sokole Oko postawiony na czele głównego działania, nie tak mało znał z kim miał do czynienia, żeby go mogły złudzić te zwodnicze pozory.
Kiedy się jego oddział zgromadził, wziął on swoję danielówkę pod pachę, i dawszy znak towarzyszom poszedł nazad ku rzeczce, którą przebywali przychodząc. Nad jej brzegiem zatrzymał się, póki wszyscy nie nadeszli, a potém zapytał w języku delawarskim:
— Czy wie — kto z was dokąd płynie ten strumień?
Jeden Delawar wyciągnął rękę, otworzył dwa palce i ukazując ich spojenie, odpowiedział:
— Nim słońce bieg swój zakończy, mała rzeka będzie w wielkiej. — Czyniąc później nowy giest wyrazisty, dodał: — Połączone obie stają się jedną dla bobrów.
— Tak ja i myśliłem uwalając kierunek wody i położenie gór okolicznych; — rzecze Sokole Oko, rzucając bystry swój wzrok pomiędzy rozdzielone drzew wierzchołki. — Wojownicy! bodziemy skrycie szli brzegiem tej rzeczki, aż póki nie wpadniém na trop Huronów.
Towarzysze swoim zwyczajem przez krótkie wykrzyknienie dali znak zgody; lecz gdy naczelnik ruszał z miejsca żeby im przodkować, niektórzy wyrazili mu na migach, że nie wszystko jest jak należy. Strzelec zrozumiał ich natychmiast i obejrzawszy się postrzegł psalmistę dążącego za nimi.
— Czy wiesz, przyjacielu, — odezwał się do niego poważnie, a może i nieco pyszniąc się ze swojego dowództwa; — czy wiesz, że to jest oddział nieustraszonych wojowników, wysłany na niebezpieczną wyprawę i prowadzony przez takiego, co chociaż nie zdatny do układania pięknych słówek, ale lubi prędko przystępować do dzieła? Nim upłynie dziesięć minut, może już trzeba będzie iść po ciałach martwych czy żywych Huronów.
— Lubo ustnie nie byłem uwiadomiony o waszém przedsięwzięciu, — odpowiedział Dawid z ożywioną twarzą i takim ogniem w oczach, jakiego nigdy nie miało jego spokojne i bez żadnego wyrazu spójrzenie, — żołnierze twoi przywiedli mi na myśl synów Jakóba, idących przeciw Sichemitom za to, że ich wódz chciał pojąc żonę z narodu wybranego od Pana. Nadto, wiele odbyłem podróży z panienką, którą staracie się oswobodzić, mieszkałem przy niej w okolicznościach bardzo opacznych, i chociaż nie jestem człowiekiem wojskowym, chociaż nie noszę szabli u boku, chciałbym uczynić cokolwiek dla niej w tym razie.
Sokole Oko wahał się przez chwilę, jak gdyby nie wiedział co miał czynić z tak szczególniejszym ochotnikiem, a potém odpowiedział:
— Wiesz co, mój przyjacielu, nie umiesz robić żadna bronią, nie masz strzelby; lepiej zostaw to nam samym: Mingowie oddadzą zaraz co wzięli.
— Nie mam ja wprawdzie chełpliwości i okrócieństwa Goliatowego, — rzecze Dawid wydobywając procę z pod poły; — lecz nie zaniechałem naśladować syna Izraela. W dzieciństwie często wprawiałem się do tej broni; możem więc nie zupełnie jeszcze zapomniał jej używać.
— Hm! — rzecze Sokole Oko obojętnie i wzgardliwie oglądając procę i skórzany fartuch psalmisty; — mogłoby to wszystko bydź dobre, gdybyśmy mieli bronić się tylko od strzał, albo wreszcie i nożów, ale to bieda że Francuzi każdego Minga opatrzyli w porządną strzelbę. Jednak, ponieważ jak się zdaje masz sekret, za pomocą którego cały przechodzisz śrzód ognia i tyle byłeś dotąd szczęśliwy.... Panie majorze, dla czego pański kurek nie na piesku? Dosyć strzelić raz przed czasem, żeby dwadzieścia głów rozsadzić bez użytecznie. — Jeżeli chcesz, śpiewaku, idź sobie z nami; będziesz mógł nam dopomodz, kiedy przyjdzie wydać okrzyk wojny.
— Dziękuję ci przyjacielu; strapiłaby się dusza moja, gdybyś był mię nie przyjął, — odpowiedział Dawid, jako naśladowca, którego pysznił się imieniem, zbierając nad rzeczką kamienie do fartucha, chociaż nie miał żadnej skłonności kogokolwiek zabić.
— Nie zapomnij tylko, — dodał strzelec rzucając na niego znaczące spojrzenie; — że idziemy bić się, a nie trele wywodzić. Pamiętaj że nim przyjdzie pora wydać okrzyk wojny; żaden inny głos prócz huku strzelb nie powinien odzywać się tutaj.
Dawid pokorném skłonieniem głowy dał znak, że przyjmuje ten warunek, a Sokole Oko spojrzawszy jeszcze raz na swoich jak gdyby chciał zapewnić się czy są wszyscy, kazał ruszać dalej.
Oddział strzelca więcej mili szedł po nad rzeką. Spadziste jej brzegi i krzaki otaczające same koryto, zasłaniały ich tak dobrze, iż z żadnego punktu śledzące oko nie mogłoby ich ujrzeć; przez całą drogę jednak, nie zaniedbywano wszelkich ostrożności, właściwych Indyanom idącym do boju. Dwóch dzikich w pewnej odległości przodując swoim towarzyszom, płazem prawie pełzło po za obu brzegach, a bystry ich wzrok przez każdy otwór między gałęźmi wciskał się w głąb lasu. Nie dość na tém, cała gromada zatrzymywała się co pięć minut najmniejszy szelest rozróżniano z delikatnością słuchu, ledwo pojętą dla ludzi mniej zbliżonych do stanu natury. Nic wszakże nie wstrzymało ich kroków i przyszli aż na miejsce, gdzie mniejsza rzeczka łączyła się z większą, nie mając ładnego powodu mniemać iżby byli odkryci. Strzelec kazał tu stanąć i podniósł oczy ku niebu.
— Możemy mieć dobry dzień do bitwy, — rzecze do Hejwarda po angielsku, ciągle przypatrując się powłóczystym chmurkom. — Kiedy słońce świeci i strzelba lśni się, trudno jest brać na cel. Wszystko nam sprzyja; Huronowie mają wiatr przeciw sobie: cały dym poleci im w oczy; nam zaś nic niebędzie ćmiło wzroku. Ale otoż już kończą się zarosłe i nie masz żadnej dla nas zasłony. Bobry od sta lat zamieszkały te nadbrzeża: widzisz pan co tu pniów pozgryzanych! ledwo gdzie nie gdzie drzewo żyjące niby jeszcze.
Strzelec w kilku tych słowach dał trafny rys widoku, jaki otworzył się przed nimi. Rzeka płynęła tu nie jednostajnie, raz cisnąc się gwałtownie przez skaliste parowy, drugi raz rozlewając się szeroko na głębokie doliny. Wszędzie nad brzegami dawały się widzieć suche drzewa dawniej lub później pozbawione życia; jednych były już tylko pnie czarniawe, inne świeżo ogołocone z kory, zaledwo więdnieć poczynały. Kilka rozwalonych i mchem porosłych bobrowych chatek, czas jeszcze oszczędzał, jakby na świadectwo, że kiedyś całe pokolenia tych stworzeń zaludniały tę pustynię..
Nigdy strzelec z takiem natężeniem uwagi nie oglądał wszystkich stron okolicy, pośrzód której znajdował się teraz. Wiedział on że mieszkania Huronów były najdalej o pół mili i lękając się wpaśdź na jaką zasadzkę, z niespokojnością szukał bądź najmniejszego śladu nieprzyjaciół.
Raz lub dwa razy brała go chętka dać hasło do szturmu i ubiedz nieprzyjacielski oboz, lecz zawsze doświadczenie przedstawiało mu natychmiast całe niebezpieczeństwo tak zuchwałego kroku. Znowu więc nadstawiał ucha i z niecierpliwością pragnął usłyszeć jakikolwiek znak potyczki w stronie gdzie stał Unkas; ale nic nie przylatywało z tamtąd, prócz świszczącego wiatru, który w przestworach lasu zmiatając i wichrząc liście zapowiadał burzę. Nakoniec uprzykrzyła mu się ostrożność, poszedł za natchnieniem wrodzonej sobie odwagi i postanowił nie ociągać się dłużej.
Skoro wódz stojący na podsłuchach za krzakiem w pewnej odległości przed swoim oddziałem, dał rozkaz cichym głosem; wojownicy ukryci w parowie przy samém łożysku rzeki, zaczęli wysuwać się na brzeg wyniosły, jak żałobne cienie, i wnet wszyscy zgromadzili się koło niego. Sokole Oko wskazawszy palcem gdzie iść mieli, ruszył sam na przód. Delawarowie uszykowali się rzędem i szli za nim pojedynczo, tak ściśle stąpając w jego ślady, iż gdyby nie było Hejwarda i Dawida, pozostałby znak przechodu jednego tylko człowieka.
W tém zaledwo ukazali się na otwartém miejscu, dziesiątek wystrzałów razem dano do nich z tyłu; jeden Delawar podskoczywszy jak daniel ugodzony kulą, padł na ziemie bez ruchu.
— No! a właśnie lękałem się jakiegokolwiek czartowstwa podobnego rodzaju! — zawołał strzelec po angielsku i zaraz z szybkością błyskawicy dodał w języku Delawarów: — Prędko za drzewa, i strzelać!
Na te słowa cały oddział rozpierzchnął się tak szybko, ze nim Hejward ochłonął z zadziwienia, już sam tylko pozostał z Dawidem. Ale na szczęście Huronowie wzięli się do odwrotu i w tej chwili przynajmniej nie było niebezpieczeństwa dla nich. Przerwa ta potyczki nie trwała jednak długo; zaraz Sokole Oko ukazał się z ukrycia, dał ognia, i na czele swoich nacierając nieprzyjaciół cofających się zwolna, przeskakiwał od drzewa do drzewa to strzelając, to nabijając strzelbę.
Zdawało się z początku, ze bardzo mała liczba Huronów była w zasadzce; lecz im usuwali się dalej, tym więcej ich przybywało i wkrótce zebrały się siły zdolne wstrzymać, a nawet i odeprzeć Delawarów. Hejward wmięszał się pomiędzy walczących i naśladując ostrożność towarzyszów, strzelał ciągle kryjąc się i ukazując się naprzemian. Bitwa wzmagała się co raz bardziej. Huronowie zatrzymali się w odwrocie; obie strony stanęły na miejscu. Mało jednak było ranionych, bo każdy usiłował ile możności kryć się za drzewem i wtenczas tylko wychylał się trochę kiedy brał na cel.
Z tém wszystkiém położenie Delawarów zaczynało pogorszać się widocznie. Sokole Oko przewidywał bardzo dobrze co ich spotkać mogło, lecz nie miał sposobu temu zaradzić. Równie cofać się jak stać na miejscu było niebezpiecznie, bo nieprzyjaciel otrzymujcie ciągle nowe posiłki, rozszerzał skrzydła w ten sposób, że mała garstka wojowników strzelca, prawie nie mogąc już znaleść zasłony, musiała zwolnić ogień, a wkrótce spodziewała się bydź otoczoną przez całe pokolenie Huronów. W chwili tak okropnej obawy, krzyk wojenny i huk broni ręcznej rozległ się blisko tego miejsca, gdzie Unkas stał w głębokiej dolinie, daleko niżej od wzgórza, na którem Sokole Oko potykał się z zajadłością i rospaczą.
Nagły ten odgłos drugiej potyczki sprawił dla strzelca i jego towarzyszów najpomyślniejszy skutek. Nieprzyjaciel oczewiście podług pewnego planu wykonywał swoje obróty, lecz mylnie rachując liczbę zatajonego w lesie oddziału, zostawił zbyt małą siłę przeciw gwałtownemu natarciu młodego Mohikana. Gdy wiec wrzawa bitwy zaczęła zbliżać się co raz bardziej, Huronowie opasujący hufiec Sokolego Oka, zmiarkowawszy że ich towarzysze ulegają, pośpieszyli w większej części na główny punkt obrony.
Głosem i przykładem zagrzewając wojowników swoich, Sokole Oko dał natychmiast rozkaz nacierać na nieprzyjaciela, co podług ich sposobu toczenia bitew znaczyło posuwać się od drzewa do drzewa co raz bardziej naprzód, nie ukazując się jednak na widok. Attak ten szedł z początku pomyślnie, Huronowie musieli cofać się bez przestanku. Lecz skoro weszli w gęste zarosłe, zatrzymali się znowu i potyczka inny obrót wzięła. Ogień z obu stron równie był rzęsisty; wytrwałość oporu odpowiadała zapałowi napaści i nie można było zgadnąć na czyją szalę padnie los wygranej. Delawarowie nie stracili jeszcze ani jednego człowieka, ale z powodu mniej obronnego stanowiska, krew ich zaczynała już płynąć obficie.
Gdy tak znowu groziło niebezpieczeństwo, Sokole Oko znalazłszy zręczność wemknął się za tez same drzewo, za którém chronił się Hejward, i mając po prawej ręce większą część wojowników swoich gotowych na każde zawołanie, dawał szybkie lecz bezskuteczne wystrzały do nieprzyjaciół zasłonionych gęstwiną.
— Pan jesteś młody, majorze, — rzekł nakoniec do towarzysza, opierając się dla wytchnienia na ulubionej danielówce swojej; — jesteś młody, a zatém może kiedykolwiek zdarzy się panu dowodzić wojskiem przeciwko tym szatanom Mingom. Masz więc zręczność poznać zasady bitw indyjskich. Cała rzecz zależy na tém, żeby mieć rękę szybką, oko bystre i schronienie blizkie. Przypuśćmy, że pan komenderujesz teraz oddziałem wojsk królewsko amerykańskich: zobaczmyż jakbyś postąpił w tym razie.
— Kazałbym tych łotrów wysadzić na bagnety.
— Zapewne, takto rozumują wszyscy biali. Ale w tych pustyniach każdy wódz powinienby naprzód zapytać sam siebie, czy nie można by szczędzić choć jednego życia! Niestety! — dodał kiwając głową jak gdyby smutna myśl mu przyszła, — ze wstydem wyznać muszę, że przyjdzie czas kiedy w tych potyczkach koń będzie stanowił wszystko. Bydle więcej zdąży niż człowiek, i będziemy musieli nakoniec wziąść się do koni. Przypuść pan konia za dzikim; jak tylko raz wystrzeli, pewno nie zatrzyma się nigdy żeby nabić znowu.
— O tém pomówiemy lepiej innym czasem — przerwał Hejward; — a teraz czy mamy przypuścić attak?
— Nie rozumiem dla czego, jeżeli potrzeba wytchnąć chwil kilka, nie mielibyśmy obrócić tego czasu na pożyteczne uwagi, — odpowiedział strzelec łagodnie. — Attakować zbyt nagle, nigdy ja nie lubię, bo to zawsze bezpotrzebnie kilka głów kosztuje. Jednakże, — dodał nastawując ucha ku tej stronie, gdzie w oddaleniu dawał się słyszeć hałas bitwy, — może Unkas żąda naszej pomocy; trzeba rozpędzić tych łotrów, co nam zastępują drogę.
To rzekłszy, odwrócił się natychmiast z pewném już postanowieniem i głośno zawołał na swoich Indyan. Ci odpowiedzieli mu przeciągłym krzykiem i na dany znak każdy szybko obiegł koło swojego drzewa. Skoro tylu ukrytych nieprzyjaciół ukazało się razem, Huronowie chwycili się do strzelb i dali ognia, lecz z pośpiechu żaden nie trafił. Delawarowie natenczas nie dając im ani odetchnąć, wielkiemi susami rzucili się do nich, jak pantery na swą zdobycz. Nie ominęło to jednak, czego się strzelec obawiał: kilku starych, przebieglejszych nad innych Huronów, nie dało się oszukać tym sposobem; oszczędzili oni naboje i przypuściwszy Delawarów, blisko, trzech położyli trupem. Strata ta wszakże, bardziej jeszcze rozjuszyła towarzyszów Sokolego Oka: z wściekłością wpadłszy między gęste krzaki zmiatali wszystko cokolwiek im stawiło opor.
W alka siły na siłę nie trwała długo: Huronowie spiesznie ustępować musieli; lecz skoro ujrzeli się już na drugim brzegu zarośli bez żadnej zasłony za sobą, stanęli znowu i wzięli się do obrony z tą zajadłością, jaką okazuje zwierz drapieżny wyparty ze swojej jamy. W chwili krytycznej kiedy bitwa jeszcze raz zaczynała bydź wątpliwą, huk strzału rozległ się z tyłu Huronów, kula gwiżdżąc przeleciała trzebież bobrową i wnet pośrzód ich mieszkań dał się słyszeć potężny okrzyk wojny.
— To Sagamor! — zawołał strzelec, ogromnym głosem powtarzając krzyk przyjaciela; — wzięliśmy ich we dwa ognie, nie ujdą nam teraz!
Trudno jest wystawić sobie, do jakiego stopnia, niespodziany ten attak przeraził Huronów. Pozbawieni wszelkiej zasłony, nie myśląc już o żadnym sposobie odporu, wszyscy razem wydali krzyk rozpaczy i w ucieczce tylko szukali ratunku. Wielu ich natenczas padło od kul nieprzyjacielskich.
Nie zatrzymamy się nad opisem spotkania strzelca z Szyngaszgukiem i czulszych jeszcze powitań Dunkana z ojcem jego Aliny. Kilka słów powiedzianych na prędce wytłumaczyło wzajemnie stan rzeczy, a potem Sokole Oko przedstawując oddziałowi swemu Sagamora, złożył swą władzę w ręce naczelnika Mohikanów. Szyngaszguk przyjął dowództwo, do którego urodzenie i wziętość dawały mu niezaprzeczone prawo, z tą powagą, jaka szczególnie zaręcza posłuszeństwo wodzowi dzikich. Idąc za przewodnictwem strzelca nowy wódz i wojownicy jego poszli na powrót przez tez same zarosłe, co dopiéro były placem krwawej potyczki. Delawarowie znajdując swoich trupów ukrywali starannie, poległym nieprzyjaciołom zaś obdzierali głowy. Ponieważ zwycięzcy po tak żwawej utarczce potrzebowali wytchnienia, Sagamor kazał zatrzymać się na jednym pagórku gęstemi pokrytym drzewami. U nóg ich na wiele mil ciągnął się ciasny wąwóz zarosły lasem: w śrzodku tego parowu Unkas walczył przeciwko głównym siłom Huronów. Mohikan i jego towarzysze przystąpiwszy nad krawędź wzgórza słuchali pilnie. Wrzawa bitwy zdawała się co raz blizszą, ptastwo zaczęło przelatywać nad doliną, jak gdyby spłoszone hukiem, i wkrótce dym rozciągnięty poziomie wznosząc się nad drzewa, ukazał miejsce najzaciętszej potyczki.
— Zbliżają się w tę stronę, — rzecze Dunkan, skoro rozległ się nowy wystrzał ręcznej broni; — jesteśmy tak na samym śrzodku ich linii, że nie będziemy mogli działać skutecznie.
— Ciągną oni do tego dołu, gdzie najgęstsze drzewa, — odpowiedział strzelec, — i będziemy mogli uderzyć na nich z boku. A co, Sagamorze, zaraz będzie czas wydać okrzyk wojny i siąść im na kark. Ja tym razem pozostanę z wojownikami mojego koloru: ty mnie znasz, Mohikanie; bądź pewny ze ani jeden nie przejdzie tej rzeczki, co jest za nami, nie usłyszawszy huku danielówki.
Wódz indyjski stał jeszcze chwil kilka cały zajęty wrzawą bitwy, która zbliżając się widocznie, oznajmowała że Delawarowie brali górę, i nie piérwej zszedł z swojego miejsca, aż kule padając koło niego jak ziarna gradu przed burzą, przeświadczyły go iż równie przyjaciele jak nieprzyjaciele, byli już bliżej niżeli się spodziewał. Sokole Oko z towarzyszami swoimi ukrył się za gęstym krzakiem i czekał dalszych wypadków z tą niezachwianą spokojnością, jaką w podobnym razie, tylko samo przyzwyczajenie nadać może.
Wkrótce huk broni ognistej przestał powtarzać się po lasach i grzmiał tak czysto, jak gdyby strzelano na otwarłém polu. Nakoniec Huronowie wyparci z puszczy zaczęli ukazywać się jeden po drugim i zbierając się co raz gromadniej szykowali się za ostatniemi drzewami, gdzie pozbawionych dalszego ratunku rozpacz już tylko uzbrajała w męztwo. Hejward drżący z niecierpliwości nie mógł ustać na miejscu i zaiskrzone oczy ciągle zwracał na Szyngaszguka, zapytując go niby, czy nie czas już uderzyć. Lecz pełen powagi i godności wódz siedząc na urwisku skały, przypatrywał się bitwie tak spokojnie, jak gdyby był najobojętniejszym widzem.
— Czas już Delawarom dać ognia! — odezwał się nareszcie Dunkan.
— Nie jeszcze, nie, — odpowiedział strzelec; — kiedy nasi zbliżą się dosyć, Sagamor oznajmi ze jest tutaj. Patrz pan, łotry zbierają się za tą kupą sosen, jak pszczoły koło swej matki. Dalibóg, dziecko trafiłoby kulą w śrzodek tego roju.
W tem Szyngaszguk dał hasło, cały oddział jego strzelił razem i dziesiątek Huronów padło trupem. Na jego okrzyk wojny odpowiedziało radosne wołanie w lesie i tejże chwili rozległ się wrzask tak przeraźliwy, jak gdyby tysiąc piersi wyzionęło go spoinie. Strwożeni Huronowie pierzchnęli na dwie strony, a przez złamany śrzodek ich szeregu, Unkas wyszedł z lasu na czele przeszło stu wojowników.
Rzucając rękoma w lewo i w prawo, młody wódz ukazywał nieprzyjaciół towarzyszom swoim. Rozerwane skrzydła Huronów uciekały w dwie przeciwne strony, zwycięzcy poszli za zbiegami w pogoń, rozdwoił się odgłos bitwy i oddalając się w rozmaitym kierunku niknął powoli w miarę tego, jak walczący zagłębiali się w puszczy. Jednak nieliczny hufiec Huronów gardząc ucieczką cofał się zwolna, jak gromada osoczonych lwów i wstępował na wzgórek, z którego tylko co Szyngaszguk ze swoim oddziałem pośpieszył do boju. Magua odznaczał się pomiędzy nimi, równie hardą i dziką, jak rozkazującą jeszcze postawą.
Zapamiętale rozsyłając wszystkich wojowników swoich na ściganie zbiegów, Unkas pozostał prawie sam jeden. Mimo to wszakże, skoro ujrzał Chytrego Lisa, żadnej więcej uwagi czynić niezdolny, wydał okrzyk wojny, i gdy czterech lub pięciu towarzyszów przyskoczyło do niego, bez względu na nierówność liczby, rzucił się ku nieprzyjaciołom. Magua śledząc każdy krok nienawistnego przeciwnika, skoro postrzegł że młody bohater, uniesiony niebacznym zapałem, sam się podaje pod jego ciosy, zatrzymał się z sercem drgającém od okrótnej radości; lecz w tém rozległ się krzyk z drugiej strony i Długi Karabin ukazał się na czele białych. Huron znowu wziął się do odwrotu i uchodził dalej na wzgórek.
Unkas ścigał tak zapalczywie, że prawie nie widział przyjaciół spieszących mu w pomoc. Próżno Sokole Oko wolał na niego żeby się nie narażał. Krok w krok idąc za nieprzyjaciółmi, zuchwale gardził ich strzałami i zmuszał uciekać tak szybko jak gonił. Szczęściem, zawzięte gonitwy te nie trwały długo, inaczej strzelec ze swoimi pozostałby w tyle, a młody Mohikan padłby ofiarą zbytecznej odwagi. Lecz nim co podobnego stać się mogło, zwyciężeni i zwycięzcy niemal razem wpadli do wsi Wyandotów.
Na widok mieszkań swoich nowém męztwem zagrzani Huronowie, stanęli raz jeszcze i z wściekłością rospaczy walczyli przed ogniskiem rady. Nigdy wicher nie przelatuje takim pędem i z tak okropném spustoszeniem, jak przeszła ta bitwa. Siekiera Unkasa, strzelba Sokolego Oka i silne jeszcze ramię Munra, tyle dokazywały cudów, że wkrótce trupy pokryły ziemię. Jednakie Magua, mimo swą zuchwałość i bezustanne narażanie się na ciosy szukających go nieprzyjaciół, pozostał w życiu. Rzekł by kto, że podobnie jak owych rycerzy znajomych nam z legend i bajek starożytnych, bronił go talizman jakiś. Skoro już w koło niego wszyscy towarzysze polegli, wydając krzyk okropny, w którym obok największej wściekłości wyrażała się rospacz, Lis Chytry z dwoma tylko pozostałymi przyjaciółmi opuścił plac potyczki, zostawując Delawarów zajętych zbieraniem krwawych łupów zwycięztwa.
Lecz Unkas, który go dotąd nie mógł upatrzyć w tłumie, postrzegłszy teraz rzucił się za nim w pogoń. Sokole Oko, Hejward i Dawid pośpieszyli w ślady swojego przyjaciela; mimo wszelką usilność jednak, strzelec ledwo zdołał zbliżyć się do niego o tyle, aby w przypadku mógł mu dać pomoc. Zdawało się raz, że Magua chciał odwrócić się jeszcze i probować czyliby mu nie udało się nasycić swej zemsty, ale odepchnąwszy myśl tę zaledwo powstałą, tuż przed nadchodzącymi nieprzyjaciółmi wemknął się między gęste krzaki i wpadł do znajomej czytelnikowi jaskini. Sokole Oko widząc ze już Lis Chytry ujść im nie potrafi, wykrzyknął z radości i na czele swoich towarzyszów czém prędzej wskoczył za nim do pieczary, żeby nie stracić go z oczu. Kiedy tak przebiegali długie i ciasne wydrążenie pod ziemią, tłumy kobiét i dzieci z przeraźliwym wrzaskiem uciekały przed nimi. Przy słabém i grobowém świetle lochu można je było wziąść za duchy albo cienie pierzchające na widok żyjących.
Ale Unkas nie widział nikogo prócz Magui; jego jednego szukał oczyma, jego pilnował się kroków. Hejward i strzelec powodowani temże samém, chociaż nie tak mocném, uczuciem, ścigali go również. Lecz im bardziej posuwali się w głąb lochu, tym większa ogarniała ich ciemność; a nieprzyjaciele doskonale znając drogę uchodzili im z rąk prawie i nakoniec znikli zupełnie. Wtém biała suknia mignęła w ciasném przejściu prowadzącém jak się zdawało na wierzchołek góry.
— To Kora! — zawołał Hejward głosem drżącym od zbytku wzruszenia.
— Kora! Kora! — powtórzył Unkas, jak daniel wyskakując naprzód.
— To ona, — odezwał się strzelec. — Nie lękaj się pani, my tutaj, my jesteśmy tutaj!
Widok nieszczęśliwej ofiary dodał im nowego zapału, można powiedzieć skrzydeł. Ale droga stawała się co raz bardziej przykra, zawalona urwiskami głazów i w niektórych miejscach prawie nie podobna do przebycia. Unkas rzucił strzelbę która była mu na zawadzie i biegł zapamiętale, Hejward uczynił toż samo, lecz wkrótce poznali swą nieroztropność, bo Huronowie w ucieczce przez wazką pieczarę, znaleźli czas dać ognia do goniących za nimi i kula lekko zraniła młodego Mohikana.
— Trzeba ich dognać! — zawołał strzelec, prawie z rozpaczy nadzwyczajnym skokiem wyprzedzając towarzyszów; — łotry nie mogą chybiać do nas w tém miejscu, a sami, widzicie zasłaniają się swoją niewolnicą.
Niezważając na te słowa, albo raczej nie słysząc ich, przyjaciele Sokolego Oka poszli jednak za jego przykładem, i przez niesłychane usiłowania wkrótce dokazali tyle, że mogli już widzieć Korę ciągnioną przez dwóch Huronów, a przed nimi Maguę pokazującego drogę. W tém nagle światło dzienne wpadło do jaskini; postacie prześladowców i nieszczęśliwej ofiary, mignęły po skalistej ścianie i znikły zaraz. Niejakiś szał rozpaczy podwoił i tak już nadludzkie prawie siły Unkasa i Hejwarda. Postrzegłszy otwór wyskoczyli obadwa z pieczary ujrzeli nieprzyjaciół uchodzących na stromą górę.
Droga była niezmiernie spadzista i usiana kamieńmi. Z długą rusznicą w ręku nie mogąc biedź tak śpiesznie, a może też mniej żywą zagrzewany troskliwością o los branki, strzelec pozostał za Hejwardem, obu zaś Unkas wyprzedził. Tym porządkiem pędząc przesadzali urwiska i przepaści, które w innym razie zdawałyby się im niedostępnemi. Nakoniec znój ich wynagrodzony został; zbliżyli się znacznie do Huronów, opóźniających się z powodu Kory.
— Stójcie, psy Wyandoty! — zawołał Unkas z wierzchołka skały grożąc podniesionym tomahawkiem; — oddajcie nam dziewczynę Delawarów!
— Ja nie pójdę dalej, — zawołała Kora wstrzymując się nagle nad brzegiem głębokiej rozpadliny prawie u szczytu góry — Lepiej mię zabij, przeklęty Huronie; nie pójdę dalej!
Dwaj Huronowie będący przy niej z obu stron, natychmiast podnieśli tomahawki z tą radością okrutną, z jaką podług powszechnego mniemania, szatani chwytają się do złego. Lecz Magua wstrzymał ich ciosy, powyrywał z rąk maczugi i rzucił daleko, a dobywszy noża, z twarzą wyrażającą najgwałtowniejsze i najsprzeczniejsze namiętności, rzekł do swojej niewolnicy:
— Kobiéto, wybieraj: wigwam albo nóź Chytrego Lisa!
Kora nie zwróciwszy ku niemu jednego spojrzenia padła na kolana, twarz jej przybrała jakiś wyraz nadzwyczajny; wznosząc oczy i ręce do nieba, wymówiła cichym, lecz pełnym ufności głosem:
— Boże, oddaję się tobie; czyń ze mną co ci się podoba!
— Kobiéto, — chrapliwie powtórzył Magua, — wybieraj!
Lecz Kora jaśniejąca spokojnością jak anioł, nie słyszała tych nalegań i żadnej nie dała odpowiedzi. Huron drżąc cały podniósł nóż w górę i wnet opuścił rękę, jakby niepewny co miał czynić. Zdawało się że gwałtowna walka szarpała jego duszę, po chwili jednak znowu podniósł broń zabójczą, ale wtem krzyk przeraźliwy rozległ się nad jego głową. Unkas nie mogąc wytrzymać dłużej z niezmiernej wysokości rzucił się na wazką krawędź skały, gdzie stał morderca. Magua zwrócił oczy w górę, a tymczasem jeden z towarzyszów jego, mając swobodną porę, utopił nóż w piersiach dziewicy.
Postrzegłszy to Huron jak tygrys skoczył rozgniewany na swego przyjaciela; lecz w tejże chwili rozdzielił ich Unkas z wielkiego pędu padając pod nogi Chytrego Lisa. Potwór ten zapomniał natychmiast o innym przedmiocie swej zemsty, a bardziej jeszcze rozjątrzony zabójstwem dopiero popełnioném w jego oczach, z piekielnym okrzykiem podle ugodził w plecy przypadkiem obalonego Unkasa. Młody bohater zerwał się jeszcze, nakształt ranionej pantery, i w ostatniém wysileniu położywszy trupem mordercę Kory, sam znowu upadł na ziemię; a chociaż nie zdolny dać najmniejszego oporu, dumnym i nie ustraszonym wzrokiem zdawał się mówić Chytremu Lisowi, coby uczynił gdyby mu sił nie brakło. Okrótny Magua porwał natenczas młodego Mohikana za bezwładną już rękę i trzy razy pchnął nożem między żebra, nim oczy jego z wyrazem najgłębszej wzgardy, ciągle utkwione w twarz nieprzyjaciela, powlekła mgła śmiertelna.
— Stój! stój! Huronie, — wołał Hejward na wierzchołku skały głosem przenikającym; — miej litość nad innymi, jeżeli chcesz sam doświadczyć litości!
Zwycięzca Magua spojrzał na młodego żołnierza i ukazując mu oręż cały zbroczony we krwi nieszczęśliwych ofiar, wydał krzyk tak okropny, tak dziki i tak dobrze malujący jego barbarzyński tryumf, iż wojownicy potykający się jeszcze na dolinie, więcej niż o tysiąc stop pod nim, nie potrzebowali tłumaczenia co ten głos znaczył. Wnet po nim rozległy się straszliwe groźby i ukazał się strzelec, sadząc przez głazy i przepaści tak szybkim i pewnym krokiem, jak gdyby jakaś władza niewidzialna unosiła go w powietrzu. Lecz kiedy przybył na miejsce rzezi, znalazł już tylko okrwawione trupy.
Sokole Oko jedne rzucił na nie spojrzenie i zaraz wzrok swój bystry podniósł na górę, prawie prostopadle sterczącą przed nim. U samego jej wierzchołka stał jakiś człowiek w groźnej postawie, z rękoma wzniesionemi nad głowa. Nie przypatrując się długo, strzelec zmierzył do niego; lecz w tém odłam skały spadając nagle i gniotąc jednego ze zbiegów odkrył całą osobę i pozwolił wyraźniej widzieć gniewem zapaloną twarz poczciwego Gammy. W tém Magua wyszedł z głębokiej jamy, z najzimniejszą obojętnością przestąpił zwłoki ostatniego towarzysza, wielkim susem przeskoczył szeroką rozpadlinę i zaczął wstępować na skałę, gdzie już pociski Dawida szkodzić mu nie mogły. Jednę jeszcze pozostawało mu przesadzić przepaść, żeby bydź bezpiecznym zupełnie, kiedy zatrzymał się w pędzie i rzucając na strzelca urągające spojrzenie, zawołał:
— Biali psy! Delawarowie baby! Magua zostawuje ich między skałami krukom na pastwę!
To rzekłszy rozśmiał się okropnie i skoczył z całej siły, lecz nie dosięgną! przeciwnego brzegu i padając uczepił się rękoma za gałęzie krzaku rosnącego nad urwiskiem. Sokole Oko krok w krok gonił za nim, tak trzęsąc się cały, ze koniec jego strzelby podniesiony nieco w górę drgał jak listek od wiatru. Nie mordując się daremnie Lis Chytry, opuścił się w dół ile wystarczała mu długość ramion, a znalazłszy o co oprzeć nogę, dźwignął się nagle i zdołał kolana zarzucić na krawędź skały. Wtenczas dopiéro, kiedy skupiła się jego postać, strzelec wziął go na cel. Okoliczne skały nie były bardziej nieruchome od rusznicy Sokolego Oka, w chwili wystrzału. Huron opuścił ręce i głowę w tył odrzucił, mocno jednak klęcząc na miejscu. Utkwiwszy potém w nieprzyjaciela wzrok zagasły chciał jeszcze skinieniem pokazać, że nie dba o niego; lecz siły go odbiegły, przechylił się na wznak i poleciał w przepaść, gdzie przeznaczenie grób mu wyznaczyło.


ROZDZIAŁ VIII.

Nakoniac zemsty dzień żądany świeci,

Srogich plac mordów żre Muzułman krwawy,
A tryumfalny głos Hellady dzieci
Rozległ się pieniem wolności i sławy.
Ty coś zwycięztwem wsławił kres tej wojny
Cny Botzarysie! dzielne grono bratnia
Z pychą, bez żalu, opuszczasz spokojny,

W spadku im czyny rzucając ostatnie.
Halleck.

Nazajutrz o świcie pokolenie Lenapów przedstawiało tylko obraz smutku i żałoby. Ucichła wrzawa bitwy, a zwycięztwo więcej niż zemstę przyniosło dla nich, bo od wieków nienawistny im ród Mingów całkiem wyniszczony został. Milczenie i ciemność panujące na miejscu, gdzie był oboz Huronów, tłumaczyły nadto los koczowniczej tej hordy. Chmury kruków, już na wierzchołkach gór uganiając się o zdobycz, już z chrzęstem skrzydeł tłumnie wpadając w szerokie przerwy lasu, obmierzłym wskazywały sposobem gdzie było życie, gdzie śmierć jest teraz. Słowem, oko najmniej oswojone z widokami, jakie zbyt często zdarzają się na pograniczu dwóch pokoleń nieprzyjaznych, poznałoby od razu okropne ślady zemsty Indyjskiej.
Jednakże piérwsze promienie słońca zastały Lenapów we łzach. Nie było słychać żadnego okrzyku zwycięztwa, żadnego pienia tryumfu. Ostatni wojownik obdarłszy resztę głów nieprzyjacielskich, wrócił już z pola bitwy, i zaledwo zdołał zmyć ślady krwawych dzieł swoich, śpieszył do spółobywateli, by ubolewać z nimi razem. Duma i zapał ustąpiły miejsca pokorze: po okrzykach zemsty, rozległy się jęki najgłębszego żalu.
Chaty stały pustkami: ktokolwiek uszedł śmierci, biegł na przyległą równinę i łączył się do tłumu, w ponurem i uroczystém milczeniu składającego ogromne koło. Mimo różnicę dostojeństwa, płci i wieku, wszystkich jedno przejmowało uczucie, wszystkich oczy były utkwione w jedno miejsce wewnątrz koła, gdzie znajdował się przedmiot tak dotkliwej i powszechnej boleści.
Sześć dziewcząt Delawarskich z rozpuszczonemi po ramionach uplotami długich i czarnych włosów, zaledwo śmiejąc podnieść kiedy niekiedy rękę, rzucało wonne ziółka albo leśne kwiatki na mary uplecione z roślin, pachnących, na których pod baldakinem z tkanin indyjskich zrobionym na prędce, spoczywały martwe zwłoki czułej, szlachetnej, pełnej zapału Kory. Piękna jej postać uwinięta była w mnóstwo również prostych zasłon, a twarz tak niegdyś czarująca wdziękiem, ukryta na zawsze przed wzrokiem śmiertelnych. U nóg jej siedział smutkiem przywalony Munro. Szędziwa głowa jego schylona prawie aż do ziemi, wyrażała korne poddanie się woli Opatrzności; lecz na czole malowała się najgłębsza boleść. Przy nim Gamma z głową wystawioną na promienie słońca, ciągle tkliwy wzrok przenosił od przyjaciela, którego tak trudno było mu pocieszać, na książkę, w której tylko mógł czerpać siły i sposoby do tego. Nieco dalej Hejward oparty o drzewo starał się ukrywać wzruszenia żalu przewyższające moc jego charakteru.
Jakkolwiek dopiéro opisany widok był melancholiczny i smutny, smutniejszy jednak przedstawiał się na drugim brzegu koła. Unkas jak gdyby był żywy, siedział ubrany w najkosztowniejsze ozdoby, jakich tylko bogactwo jego pokolenia dostarczyć mogło. Najrzadsze pióra powiewały mu nad głową, w skrzepłem ręku połyskiwał jeszcze groźny oręż, na szyi i ramionach lśniło się mnóstwo kanaków i medali wszelkiego rodzaju, chociaż zagasłe jego oczy i twarz ostygła, przerażającą stawiły sprzeczność obok tego przepychu, którym duma starała się go otoczyć.
Na przeciw nieszczęśliwego syna, stał Szyngaszguk bez żadnej broni, bez żaddnej ozdoby, bez żadnego malowidła, prócz świetnego herbu żółwia raz nazawsze wypiętnowanego mu na piersiach. Od chwili jak się zgromadziło pokolenie, stary Mohikan nie spuścił oka z martwej twarzy swojego Unkasa. Wzrok jego był tak osłupiały, postać tak nieruchoma, iż gdyby nie konwulsyjne zżymania się, do jakich czasem boleść żalu doprowadzała ojca, a ciągła spokojność śmierci na obliczu syna, obcy przychodzień nie mógłby zgadnąć, kto z nich dwóch był pozbawiony życia.
Obok Szyngaszguka, strzelec w najgłębszém zadumaniu, z głową zwieszoną, opierał się na tej broni, co nie zdołała uratować jego przyjaciela. Trochę dalej Tamemund utrzymywany przez starszyznę pokolenia, zajmował mały wzgórek, skąd jednym rzutem oka mógł widzieć cały swój lud posępny i niemy.
We wnątrz, lecz blizko brzegu koła znajdował się jakiś przybylec w cudzoziemskim mundurze. Za kołem zaś, kilku konnych sług jego ż loźnym koniem stało jakby w gotowości do dalekiej drogi. Mundur jego pokazywał, iż należał do orszaku naczelnika Kanady: wyprawiony zapewne z poselstwem pokoju, gdy dzika popędliwość sprzymierzeńców uprzedziła tego starania, musiał zostać tylko cichym widzem wypadków sprzeczki, której zapobiedz nie zdołał.
Słońce już ubiegło czwartą część dziennej drogi, a ciągle jeszcze od wschodu jutrzenki niema bezwładność, godło opłakiwanej śmierci, ogarniała strapione pokolenie. Żaden głos nie odezwał się, prócz kilku łkań przytłumionych, żaden ruch nie dał się postrzedz, prócz składania niewinnych ofiar przez młode rowiennice Kory. Rzekłby kto że wszystkiemi osobami w dziwném tém widowisku, były posągi kamienne.
Nakaniec mędrzec wyciągnąwszy ramiona oparł się na barkach starych towarzyszów swoich i powstał z trudnością, tak wycięczony i słaby, jak gdyby od dnia wczorajszego, kiedy jeszcze z uczuciem i mocą przewodniczył radzie narodowej, przywalił go ciężar całego wieku. — Mężowie Lenapy! — odezwał się potém ponurym, wieszczym głosem, — oblicze Manitu jest za obłokiem, oczy jego odwróciły się od was, uszy są zamknięte, usta nie dają wam odpowiedzi. Nie widzicie go, a jednak karzą was wyroki jego. Otwórzcie serca, nie dopuszczajcie się kłamstwa. Mężowie Lenapy! oblicze Manitu jest za obłokiem.
Głębokie i uroczyste milczenie nastąpiło po tych prostych i strasznych słowach, jak gdyby duch czczony od pokolenia sam przemówił. Wśród skruszonych i nieruchomych tłumów ludu, jeden Unkas zdawał się bydź istotą żyjącą.
Po kilku minutach, cichy, słodki szmer jakiś, rozpoczął pewien rodzaj pienia na cześć ofiar wojny. Był to smutny, płaczliwy, przejmujący duszę głos kobiet. Śpiewaczki nie miały słów ułożonych wcześnie, lecz koleją jedna po drugiej nucąc tę niby modlitwę pogrzebową, wyrażały co im uczucie lub wzruszenie natchnęło.
Niekiedy gwałtowne łkania i jęki przerywały śpiewanie, a wtenczas dziewczęta otaczające Korę, rzucając się na ziemię w szaleństwie żalu, rozmiatały kwiaty własną usypane ręką. Lecz skoro tylko pierwszy zapęd smutku uciszać się zaczynał, śpieszyły znowu opłakiwanej przywracać te oznaki niewinności i dobroci. Pieśni ich chociaż rozerwane składały jednak pewien ciąg pochwał Unkasa i Kory.
Jedna z tych dziewcząt, urodzeniem i przymiotami wyższa nad towarzyszki, będąc przeznaczona opiewać młodego wojownika, wystąpiła naprzód i zaczęła od skromnego wyliczania cnót jego. Wyrażeniom jej szczególniejszy nadawały wdzięk owe obrazy wschodnie, co niegdyś zapewne przez Indyan z drugiego końca lądu przyniesione, są niejakoś ogniwem łączącém historją dwóch światów. Nazywała go panterą swego pokolenia; wystawiała przebiegającego wzgórza krokiem tak lotnym, że noga jego nie zostawiała śladu na piasku, sadzącego ze skały na skałę z wdziękiem i lekkością młodego danielka. Oko jego porównała do gwiazdy błyszczącej w noc ciemną; głos podczas bitwy, do gromu zagniewanego Manitu. Przypomniała mu nakoniec matkę rozwodząc się nad tém, jakie to było dla niej szczęście mieć takiego syna; prosiła go żeby przy pierwszem spotkaniu się z nią w krainie duchów powiedział, że dziewczęta Delawarskie łzami oblewając mogiłę jej syna, nazywały ją błogosławioną.
Po niej nastąpiły inne i tkliwszym jeszcze głosem, z delikatnością płci ich właściwą uczyniły wzmiankę o cudzoziemce, którą śmierć razem z bohaterem wydzierając ziemi, pokazała, ze duch wielki chciał ich połączyć na zawsze. A jeżeli towarzyszka jego nie miała wiadomości najgłówniejszych, jeżeli nie była zdatna do wszystkich usług, których taki, jak on wojownik wymagać miał prawo, prosiły go o łagodność i pobłażanie, bo jej nikt nie uczył. Bez żadnego cienia zazdrości rozwodziły się potém nad niezrównanemi jej wdziękami, nad mocą szlachetnej odwagi, nad mnóstwem przymiotów wynagradzających aż nadto brak wychowania.
Dalsze później z kolei głosem czucia i miłości przemawiając do młodej cudzoziemki, starały się ją przekonywać, że nie powinna była lękać się o siebie, że jej szczęście jest zapewnione, bo strzelec zdolny opędzić wszystkie jej potrzeby idzie z nią razem, bo wojownik silniejszy od wszystkich niebezpieczeństw czuwa nad nią. Podróż jej będzie spokojna i ciężar lekki, tylko niech się nie smuci daremnie po przyjaciołach dzieciństwa, po miejscach pobytu jej ojców. Wszakże w świętych lasach, gdzie polują duchy Lenapów, są równie uśmiechające się doliny, równie przezroczyste źrzódła, równie piękne kwiaty, jak w niebie białych. Napomniały jednak przy tém, żeby była troskliwą o swego towarzysza, i nie zapominała nigdy o różnicy, jaką mądry Manitu między nią a nim położył.
W tém ożywiając się nagle, wszystkie razem zaczęły znowu opiewać przymioty Mohikana. Miał on szlachetność, męztwo, odwagę, wszystko co wojownikowi przystoi, co młodej dziewczynie podobać się może. Kształcąc potém myśli swoje w subtelne, oddalone obrazy, dały do zrozumienia, że chociaż tak krótko bawił pomiędzy niémi, skłonność jego serca nie uszła przenikliwości płci ich właściwej. Dziewczęta Delawarskie nie miały dla niego powabu; pochodząc z narodu Sagamorów, co niegdyś brzegi wód słonych posiadał, przylgnął sercem do ludu mieszkającego śrzód mogił jego przodków. Z resztą czyliż nie dawała się wytłumaczyć ta skłonność? Wszystkich oczy postrzedz mogły, ze biała dziewczyna była krwi czystszej niżeli cały jej naród; że potrafiłaby znosić trudy, i niebezpieczeństwa życia pędzonego w lasach. A teraz, — dodały nakoniec, — Duch wielki przeniósł ją na miejsce, gdzie wiecznie szczęśliwa będzie.
Zmieniwszy potém głos i przedmiot, wspomniały o jej towarzyszce płaczącej w blizkiém mieszkaniu. Łagodny, czuły jej charakter porównały do czystych nieskażonych gwiazdek śniegu, co równie łatwo topnieją od słońca, jak powstają od mrozu; pukle światłych jej włosów do splotów młodej latorośli winnej; błękit oczu do sklepienia niebios; delikatność płci do białego obłoczka zrumienionego pierwszym promieniem słońca. Lecz chociaż przez spólność żalu życzliwe dla młodego wodza białych, chociaż nie wątpiły o jego przywiązaniu ku Alinie, chociaż strzegły się wyraźnie czynić różnicy, można jednak było poznać, że nie upatrywały w niej tak wielkich przymiotów jak w Korze.
Podczas smutnych i słodkich tych pieśni w całém zgromadzeniu najgłębsza panowała cichość; przerywały ją tylko niekiedy gwałtowne wybuchnienia żalu. Delawarowie słuchali jakby oczarowani jakimś urokiem: na wyrazistych ich twarzach dawało się czytać każde odcienie powszechnie udzielających się wzruszeń. Dawid nawet uczuł ulgę słysząc tak miłe głosy, i kiedy już śpiewy ucichły, w oczach jego błyszczało jeszcze żywe rozrzewnienie.
Strzelec, który z pomiędzy białych jeden tylko rozumiał język Delawarów, podniosł trochę głowę, żeby niestracić żadnego słowa dziewcząt; lecz kiedy zaczęły wystawiać życie Unkasa i Kory w lasach szczęśliwych, wstrząsnął głową jako człowiek znający błąd prostej ich wiary i znowu schyliwszy czoło ku ziemi, aż do końca żałobnego obchodu stał zamyślony. Szczęściem wyrazy dzikich nie zrozumiałe dla Hejwarda i Munra, nie mogły obudzać ich żalu.
W pośrzód rozrzewnionych Delawarów, jeden Szyngaszguk był wyjątkiem; osłupiałe oczy jego, ani razu nie zwróciły się w stronę; podczas najtkliwszych wyrzekań, żaden rys jego twarzy nie okazał najmniejszego wzruszenia duszy. Martwe i zimne ciało syna, było dla niego wszystkiém: zdawało się, że stracił wszystkie zmysły prócz wzroku i dla tego tylko żył jeszcze, żeby patrzał na tę twarz, co tak mile przed tém uśmiechała się do niego, a teraz na zawsze miała bydź ukrytą przed nim.
W tém mąż poważnej i surowej postawy, wojownik sławny z dzieł wielu, a mianowicie z zasług położonych w ostatniej bitwie, powoli wystąpił z tłumu i zbliżył się do zwłok Unkasa.
— Dla czego ty nas opuściłeś, zaszczycie „Wapanaków? — rzecze do młodego wojownika, jak gdyby ten mógł go słyszeć; — życie twoje nie trwało nad chwilę, lecz blask twojej sławy był jaśniejszy od słonecznego ognia. Poległeś młody zwyciężco; ale seciny Wyandotów poszły przed tobą torować ci ścieszkę śrzód cierni, do świata duchów. Któżby pomyślał widząc ciebie na polu bitwy, że mogłeś umrzeć? Kto kiedykolwiek przed tobą wskazywał Utsawie drogę do boju? Nogi twoje były lżejsze od skrzydeł orlich, ręka cięższa od gałęzi spadającej z wierzchołka sosny, głos podobny do Manitu grzmiącego w obłokach. Słowa Utsawy bardzo są słabe, — dodał smutnie; — boleść przeszyła mu serce; zaszczycie Wapanaków, dla czego nas opuściłeś?
Po Utsawie inni wojownicy przystępowali koleją, aż póki wszyscy znakomitsi wodzowie w narodzie, nie oddali ostatniego hołdu towarzyszowi broni. Potém znowu najgłębsza cichość nastała.
Wśrzód tej ciszy podniósł się jakiś szmer głuchy i lekki nakształt brzmienia muzyki oddalonej. Głos ten z razu, tak słabo i niewyraźnie uderzał uszy, że nie można było zgadnąć skąd pochodził; lecz powoli zaczął nabierać mocy i dźwięku; wkrótce dały się słyszeć jęki, wyrzekania, żale, a niekiedy i słowa przerywane. Drżące usta Szyngaszguka wyjawiły nakoniec, że to on chciał przyłączyć swój głos do pochwał oddawanych jego synowi. Wszystkie oczy przez poszanowanie dla ojcowskiego smutku, spuściły się ku ziemi; żaden znak nie wydawał uczuć jakich doświadczali Delawarowie, chociaż na ich twarzach i w samych postaciach nawet można było czytać, że słuchali z tak chciwą i natężoną uwagą, jaką dotąd Tamemund tylko mógł zjednać.
Lecz pilność ta, była daremną; głos zaczął drżeć, upadać, mieszać się i niknąć, jak przelotne echo muzyki unoszone wiatrem. Usta Sagamora zamilkły i oczy znowu zwróciły się na Unkasa, cała postać skrzepła została bez ruchu, jak utwór z rąk wszechmogącego upuszczony przed wlaniem duszy. Delawarowie widząc, że nieszczęśliwy ojciec nie dość był przygotowany do zniesienia ostatniego ciosu, dali mu jeszcze chwil kilka, a tym czasem przez wrodzony sobie instynkt delikatności, całą uwagę zwrócili niby na pogrzebowy obchód młodej cudzoziemki.
Jeden z najstarszych wodzów dał znak kobiétom otaczającym ciało Kory; dziewczęta natychmiast wzięły mary i niosąc je powolnym, mierzonym krokiem, cicho i żałośnie opiewały przymioty nieboszczki. Gamma, który pilnie przypatrywał się tym obrzędom tak pogańskim dla niego, oparł się na ramieniu półkownika i szepnął mu do ucha:
— Panie, wszakto już niosą zwłoki twojego dziecka, nie pójdziemyż za niemi, nie zmówiemyż przynajmniej na mogile chcześciańskiego pacierza?
Munro zadrgał, jak gdyby głos trąby ostatecznego sądu obił się o jego uszy; rzuciwszy potém w koło siebie bolesne i niespokojne spojrzenie, powstał z ziemi i poszedł za ciałem córki krokiem żołnierza, lecz z sercem ojca upadającém pod ciężarem żalu. Otoczyli go również przejęci smutkiem przyjaciele; sam nawet młody oficer francuzki towarzyszył mu wzruszony mocno, zbyt wczesnym i gwałtownym zgonem tak pięknej kobiéty. Skoro tylko wszystkie Delawarki podług wskazanego sobie porządku zajęły miejsca w orszaku żałobnym, mężowie pokolenia Lenapów ścisnęli się w gromadę i znowu opasali Unkasa milczącym i nieruchomym tłumem.
Dół dla Kory był wykopany na małym wzgórku, gdzie kilka młodych i bujnych sosen, rzucało cień posępny. Dziewczęta przybywszy tutaj, złożyły swój ciężar na ziemi, i z cierpliwością odznaczającą Indyanki, a z nieśmiałością właściwą ich wiekowi, czekały żeby ktokolwiek z przyjaciół Kory upoważnił ich do dalszej czynności pogrzebowej. Nakoniec strzelec, który jeden tylko znał ich zwyczaje, odezwał się po delawarsku:
— Wszystko to dobrze co moje córki zrobiły; biali dziękują im za to.
Zadowolone tą pochwałą dziewczęta, włożywszy ciało do trumny z kory brzozowej zręcznie, a nawet wytwornie zrobionej, spuściły je w ciemne i wieczne jego mieszkanie. Zwyczajnym porządkiem potém, w milczenia przykryto mogiłę ziemią pomieszaną z gałęźmi i liśćmi, a oddawszy ostatnią tę posługę młode Delawarki zatrzymały się jeszcze, jakby nie wiedząc czy miały wypełniać dalsze obrządki używane w ich narodzie. Strzelec natenczas przemówił znowu:
— Kobiéty moje spełniły już wszystko; duchy ludzi białych nie potrzebują ni żywności, ni odzieży. Teraz, — dodał poglądając na Dawida, który otworzywszy książkę gotował się zaintonować pieśń świętą., — ja sam zostawuje resztę temu, co lepiej ode mnie zna zwyczaje chrześcian.
Indyanki skromnie usunęły się na stronę i odegrawszy w smutném widowisku główną role, zajęły miejsca prostych widzów. Przez cały ciąg gorących modłów Dawida, żaden znak zadziwienia lub niecierpliwości nie okazał się na ich twarzach; słuchały tak uważnie, jak gdyby mogły rozumieć jego słowa, jak gdyby podzielały z nim uczucie skruchy, ufności i nadziei.
Wzruszony tém wszystkiém co dopiero miał przed oczyma, a może tez wewnętrzném wzniesiony uczuciem, psalmista przewyższył sam siebie. Głos jego pełny i mocny po tkliwych i żałosnych jękach dziewcząt, nie tracił bynajmniej na porównaniu, a hymn święty wyraźnie i na jednostajną notę śpiewany tę miał jeszcze zaletę, ze ci dla których szczególnie był przeznaczony mogli go rozumieć. Poważna i uroczysta cichość panowała w całém zgromadzeniu.
Kiedy Gamma zakończył ostatnię sztrofę, niespokojne i bojaźliwe spojrzenia, a razem troskliwsze jeszcze wystrzeganie się najmniejszego szmeru, dały poznać: iż wszyscy obecni postrzegli, ze ojciec nieszczęśliwej ofiary ma przemówić. Jakoż Munro, widząc: iż przyszła mu pora wypłacić dług, który za najcięższą próbę mocy nad sobą uważać można, odkrył białe swe włosy i przybrawszy postać mężną, podniosł naprzód oczy na tłum otaczający, a potém dał znak strzelcowi, żeby go słuchał, i odezwał się w te słowa:
— Powiedz tym dziewczętom, co tyle okazały czułości i dobroci, że przywalony wiekiem i cierpieniami starzec, dziękuje im z głębi serca. Powiedz, ze Najwyższa Istota, którą wielbimy wszyscy, odpłaci im za ich litościwą uczynność, wtedy gdy bez względu na różnicę płci, dostojeństwa i koloru, wszyscy staniemy u podnoża Jej tronu.
Strzelec pilnie wysłuchawszy tych słów drżącym wymówionych głosem, wstrząsnął głową jak gdyby powątpiewał o czém, i odpowiedział:
— Mówić do nich w ten sposób, jest toż samo, co im dowodzić, że śnieg nie pada w zimie, albo że słońce najmocniej doskwiera nie w tenczas, kiedy liścia na drzewach nie masz. — Obrócił się potém do kobiét i oświadczył im wdzięczność Munra, starając się podług swego mniemania zastosować wyrazy do pojęcia słuchaczów.
Nieszczęśliwy starzec znowu już był opuścił głowę na piersi, i pogrążył się w smutku ponurym, lecz młody Francuz z lekka dotknął się do jego ramienia, i ukazał naprzód kilku młodych Indyan przynoszących lektykę zamkniętą, a potém słońce.
— Rozumiem Waćpana, odpowiedział Munro usiłując mówić głosem mocnym — rozumiem. Tak niebo chciało; podaję się jego woli. Koro, dziecię moje! jeżeli błogosławieństwo ojca pogrążonego w rospaczy może dójść aż do ciebie, przyjmij je razem z gorącą modlitwą moją! Jdźmy, panowie, — dodał poglądając w koło siebie z udaną spokojnością, chociaż boleści szarpiącej jego serce nie mógł ukryć zupełnie, — idźmy, nie mamy już tu nic do czynienia.
Hejward chętnie pośpieszył oddalić się z tego miejsca, gdzie go męztwo lada moment gotowe było opuścić. Tym czasem jednak kiedy dalsi towarzysze wsiadali na koń, zbliżył się do strzelca i przypomniał mu obietnicę zobaczenia się w wojsku angielskiém. Dosiadłszy potém swego konia stanął przy lektyce, w której dawały się tylko słyszeć przytłumione łkania Aliny. Wszyscy biali, prócz Sokolego Oka pojechali za Munro, i wkrótce las ukrył ich przed oczyma Delawarów.
Ale skłonność jaką spólne nieszczęście zawiązało miedzy mieszkańcami tych lasów, i cudzoziemcami trafem przybyłymi do nich, nie wygasła tak prędko. Przez wiele Jat, powieść o dziewczynie białej i młodym wojowniku Mohikańskim przynosząc rozrywkę podczas długich wieczorów zimowych, podżegała w sercach młodych Delawarów wrodzoną nienawiść ku nieprzyjacielskiemu pokoleniu.
Nie zapominano tez i o dalszych osobach mających udział w tym wypadku. Za pośrzednictwem strzelca, który długo jeszcze był niejakoś punktem śrzodkowym między cywilizacyą, a stanem dzikości, Delawarowie otrzymali wiadomość, że nieszczęśliwy starzec, wycieńczony jak mniemano powszechnie, służbą wojskową, lecz pewniej dogryziony zbytkiem cierpień, połączył się z cieniami swych ojców, a Dłoń Otwarta pozostałą jego córkę zawiózł do odległych mieszkań ludzi białych, gdzie jej łzy płynąc czas długi, ustąpiły nakoniec miejsca uśmiechowi szczęścia, daleka zgodniejszemu z jej charakterem.
Lecz wszystkie te wypadki, jako późniejsze, nie należą do naszego opowiadania. Sokole Oko przeprowadziwszy wzrokiem ludzi swojego koloru, wrócił na miejsce, gdzie się jeszcze żałobny obchód odbywał. Delawarowie oblekający już Lukasa w odzienie śmiertelne, postrzegłszy go wstrzymali się trochę, żeby mógł ostatnim spojrzeniem i słowem pożegnać przyjaciela. Zwłoki młodego wodza na zawsze potem okryto, i tymże porządkiem jak Korę schowano w ziemi, lecz tylko do czasu, ponieważ kiedyś miały bydź złożone w grobach, przodków jego.
Cały tłum otaczał mogiłę z takimże żalem, z takąż powagą, i w takimże milczeniu, jakie już opisaliśmy wyżej. Ciało złożono w postaci spoczynkowi właściwej, twarzą na wschód słońca. Oręż wojenny, broń myśliwską i wszystko potrzebne do wielkiej podróży umieszczono przy niém. Zrobiono potém otwór w trumnie, żeby duch, kiedy przyjdzie pora, mógł powrócić do swoich zwłók śmiertelnych, i z przemysłem właściwym dzikim, zwyczajnym sposobem zabezpieczono ją od żwierząt i ptaków drapieżnych.
Po tych wszystkich urządzeniach, powszechna uwaga znowu zwróciła się na Szyngaszguka, jakby spodziewając się, że wódz tak mądry przemówi nakoniec, i w okoliczności tak uroczystej nie zaniecha udzielić pociechy lub zbawiennej nauki. Nieszczęśliwy ojciec zrozumiał życzenie ludu, podniósł głowę i spokojnym wzrokiem przebiegłszy tłum smutny, pierwszy raz od początku długiego obchodu, przemówił wyraźnie.
— I czegóż bracia moi są smutni, czego córki moje zalewają się łzami? Że młody wojownik poszedł polować w lasach szczęśliwych! że młody wódz chlubnie zakończył swój zawód! Był on dobry, uległy, waleczny. Manitu potrzebował takiego wojownika i wezwał go do siebie. Ja zaś jestem już tylko pniem podkopanym i obciętym przez białych. Naród mój wyginął i na brzegach jeziora słonego, i na delawarskich skałach. Nikt nie powie jednak że wąż jego pokolenia stracił swą mądrość! Zostałem sam jeden...
— Nie, Sagamorze, nie zostałeś sam jeden, — przerwał Sokole Oko, nie mogąc już dotrwać dłużej w swojej filozoficznej oziębłości i czule poglądając na surową twarz przyjaciela. — Kolor naszego ciała jest różny; ale Bóg postawił nas na jednej drodze, żebyśmy razem odbywali podróż. Nie mam ja krewnych i nawet równie z tobą powiedzieć mogę, nie mam narodu. Unkas był twoim synem, był człowiekiem czerwonym; taż sama krew płynęła w waszych żyłach; jeżeli jednak kiedykolwiek zapomnę o tym chłopcu, co tak często obok mnie walczył podczas wojny, a wypoczywał podczas pokoju, niech Ten co nas wszystkich, jakiejkolwiek bądź farby stworzył, niech Ten, mówię, w dniu sądnym zapomni o mnie! Unkas na jakiś czas rozstał się z nami; ale ty Sagamorze nie zostałeś sam jeden.
Szyngaszguk z zapałem chwycił rękę, którą Sokole Oko w uniesieniu podał mu nad świeżą mogiłą i dwaj ci dumni, nieustraszeni strzelcy, skłoniwszy głowy, bujnemi łzami zrosili ziemię pokrywającą zwłoki Unkasa.
Wsrzód uroczystej ciszy, jaka na widok tak tkliwy powstała, Tamemund zabrał głos i rozwiązał zgromadzenie w te słowa:
— Dosyć tego, — rzecze. — Idźcie potomkowie Lenapów; gniew Manitu nie jest uśmierzony. Czegoż jeszcze Tamemund ma czekać? Biali są panami ziemi, daleki dla czerwonych czas wybawienia. Dzień mojego życia był bardzo długi. Rano, widziałem synów Unamisa w sile i szczęściu, a nim noc nadeszła, zniknął już z przed oczu moich ostatni wojownik starożytnego rodu Mohikanów!

Koniec tomu czwartego i ostatniego.




  1. Great council fire.
  2. Dodano przez Wikiźródła
  3. A glade.
  4. Mile angielskie mało co większe ed wiórst rossyjskich.
  5. Maczuga.
  6. Dzicy Amerykanie mają barbarzyński zwyczaj obdzierać włosy razem ze skóry, zabitym lub rozzbrojonym w czasie potyczki.
  7. Obuwie nakształt chodaków robione ze skór zwierzęcych.
  8. Wódkę, gorzałkę.
  9. Wigwamy, mieszkania dzikich.
  10. W mowie Indyan zmiana głosu najwięcej nadaje znaczenia wyrazom.
    (Nota autora).
  11. ob. Zoologiją Jarockiego.
  12. W Kanadzie mówiono po francusku.
  13. Dodano przez Wikiźródła
  14. Tak Indyanie swoje żony nazywają.
  15. Monsieur, w ustach Anglika toż samo znaczy co francuz.
  16. Szkocki order ostu ma napis nikt mię bezkarnie nie dotknie.
  17. Dodano przez Wikiźródła
  18. Anglików.
  19. Dodano przez Wikiźródła
  20. Święty Tammang.
  21. Podług mniemania niektórych narodów dzikich, ziemia jest oparta na ogromnym żółwiu.
  22. Wilhelma Penna.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Feliks Wrotnowski.