Ostatni Mohikan/Tom IV/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Ostatni Mohikan
Data wyd. 1830
Druk B. Neuman
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Feliks Wrotnowski
Tytuł orygin. The Last of the Mohicans
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.

„Zabić tego biédaka, miałbym na sumieniu.“
Szekspir.

Póki Maguą z nieszczęśliwą swoją ofiarą, mógł bydź widziany, póty tłumy ludu stały tak nieruchomie, jak gdyby jakaś nadprzyrodzoną władza, przyjazna Huronowi, trzymała je w odrętwieniu; lecz skoro zszedł z oczu, wszystko poruszyło się natychmiast, każdy roztargniony biegał tu i owdzie, zgiełk i nieład co raz bardziej szerzyć się zaczął, Unkas także dopóty stał na wzgórku z oczyma wlepionemi w Korę, póki farby jej ubioru nie znikły w zieloności lasu; potém zstąpił na dół i cicho przeszedłszy zgraję cisnących się koło niego wszedł do tej chaty, w której pierwej go przyprowadzono.
Kilku poważnych i przezornych naczelników, postrzegłszy w oczach młodego wodza błyskawice gniewu, udało się za nim. Po kilku minutach Tamemund i Alina oddalili się z placu, a wnet kazano rozejść się kobietom i dzieciom. Wkrótce cały oboz stał się podobnym do ogromnego ula, w którym cały rój czeka tylko ukazania się i przykładu matki, żeby wylecieć na ważną i daleką wyprawę.
Nakoniec młody jeden wojownik wyszedł z chaty, gdzie był Unkas, poważnym, lecz niewątpliwym krokiem zbliżył się do karłowatego drzewa, wyrastającego z rozpadliny skalistej płaszczyzny; obdarł je z kory i nic nie mówiąc powrócił nazad. Drugi wojownik przystąpił po nim i obciąwszy gałęzie zostawił sam tylko pień nagi. Trzeci później przyszedł i umalował drzewo w szerokie pasy ciemno czerwone. Mężczyzni będący na podworzu wszystkie te oznaki kroków nieprzyjaznych uchwalonych przez wodzów narodu, przyjęli w ponurem milczeniu. Nareszcie ukazał się sam Mohikan, bez żadnej odzieży na sobie, prócz pasa.
Zbliżywszy się powoli do drzewa, zaczął on tańcować koło pnia krokiem jednostajnym i nucąc swój śpiew wojenny, wydawał niekiedy wrzask dziki i niesforny. Głos jego raz był tak tkliwy, żałosny, melodyjny, iż można go było wziąść za kwilenie jakiego ptaszka; drugi raz zamieniał się w krzyk tak silny i straszny, iż wszystkich obecnych drżeniem przejmował. Pieśń wojenna składała się z niewielu słów powtarzających się często. Zaczynała się niby od jakiegoś hymnu albo wezwania bóstwa, oznajmowała potém zamiar wyprawy i kończyła się znowu pobożną odezwą do Wielkiego Ducha. Nie mogąc wyobrazić czytelnikom melodyi i mocy śpiewu Unkasa, znaczenie słów podamy przynajmniej w tłumaczeniu następném.
„Manitu! Manitu! Manitu! tyś dobry, tyś wielki, tyś mądry! Manitu! Manitu! tyś sprawiedliwy!
—Na niebie, na obłokach, ob! ileż plam widzę! jedne czarne, drugie czerwone. Oh! ileż plam na niebie!
„W lesie, w powietrzu słyszę krzyk, przeciągły krzyk wojny; oh! rozległ się krzyk w lesie, przeciągły krzyk wojny!
„Manitu! Manitu! Manitu! jestem słaby, ty jesteś potężny; Manitu! Manitu! przybądź mi w pomoc!“
Na końcu każdej zwrotki Unkas przeciągał ostatnią nótę nadając swemu głosowi wyraz stosowny do uczucia jakie wynurzał. Po pierwszej, głos jego był uroczysty i pobożny; po drugiej, nabrał więcej żywości i mocy; po trzeciej zmienił się w okropny krzyk wojny, jak gdyby z ust młodego wodza wyszła razem cała wrzawa bitwy. Czwarta strofa zakończyła się pokorném, tkliwém, błagalném wołaniem do bóstwa. Unkas trzy razy śpiew ten powtórzył i trzy razy tańcując okrążył drzewo.
Kiedy kończył piérwsze koło, drugi wódz Lenapów przyłączył się do niego i zaczął tańcować śpiewając inne słowa, na podobnąż prawie nótę. Koleją dalsi wojownicy szli za ich przykładem i wkrótce wszyscy którzy tylko mieli jaką wziętość lub władzę, byli w ruchu. Widok ten stawał się co raz bardziej dziki i straszny. Im mocniej wodzowie rozjątrzali się wyziewając swoje wściekłość chrapliwym, gardłowym głosem; tym groźniejsze błyskawice ciskały ich oczy. W tém Unkas z przeciągłym, gwałtownym okrzykiem wojny, zagłębił swoję siekierę w pień malowany, na znak ze obejmuje dowództwo nad przedsięwziętą wyprawą.
Hasło to obudziło wszystkie uśpione namiętności całego narodu. Sto młodych chłopców, których dotąd wstrzymywała nieśmiałość właściwa ich wiekowi, rzuciło się teraz z zajadłością na drzewo, wyobrażające nieprzyjaciela i rozsiekało je w najdrobniejsze cząstki.
Zapał ten objął wszystkich; dojrzali wojownicy nawet chwytając rozrzucone drzazgi, szarpali je w rękach z taką wściekłością, jak gdyby to były drgające członki ich nieprzyjaciół. Tysiące nożów i siekier błyszczało w powietrzu. Widząc te uniesienia gniewu połączone z dziką radością, nie można było powątpiewać, że wojna wypowiedziana z takiém uczuciem stanie się narodową.
Rzuciwszy piérwszą iskrę pożaru, Mohikan usunął się z koła rozjuszonych wojowników i wstąpił na mały wzgórek. Wkrótce mocny głos jego, z energiczném skinieniem ręki, dał znak, że słońce dosięgło już kresu, do którego miał trwać rozejm z Huronem. Tłumy wzruszone na nowo, opuściwszy symboliczne wyobrażenie wojny, pośpieszyły gotować się na rzeczywistą wyprawę.
W mgnieniu oka, zmieniła się postać całego obozu. Wojownicy już umalowani i uzbrojeni przybrali powierzchowność tak martwą, jak gdyby nic nie było zdolne ich wzruszyć. Kobiéty powychodziły z mieszkań wydając krzyki radości i żalu pomieszane tak dziwnie, iż trudno było zgadnąć, które z tych dwóch uczuć brało górę. Żadna jednak nie stała bezczynnie: jedne unosiły co miały najdroższego, drugie starały się o bezpieczne schronienie dla dzieci albo słabych krewnych swoich; a wszystkie dążyły do lasu, bujną zielonością pokrywającego bok góry.
Tamemund także spokojnie i poważnie udał się za niemi po krótkiém, lecz czułém pożegnaniu z Unkasem, z którym rozstawał się tak niechętnie, jak ojciec z synem utraconym dawno i odzyskanym niespodzianie. Hejward umieściwszy Alinę w schronieniu bezpieczném przybiegł do strzelca z zapałem w oczach, pokazującym ile go obchodził wypadek tego, na co się zanosiło.
Sokole Oko zaś, jak był oswojony ze śpiewem wojennym i wzruszeniami następującemi po nim; tak tez trudno było zgadnąć jakie uczucia w podobnej chwili napełniały jego serce. Liczył on tylko wojowników gotowych iść za Unkasem i okazał trochę ukontentowania postrzegłszy że zapał młodego wodza przebiegł prawie wszystkich zdatnych do boju. Wysłał potem kilkunasto letniego chłopca po swoję danielówkę i strzelbę Unkasa na miejsce gdzie je schowali w lesie zbliżając się do obozu Delawarów, z dwóch pobudek: raz żeby mieć przynajmniej broń zabezpieczoną jeśliby uwiezieni zostali; drugi raz, żeby uchodząc raczej za biednych podróżnych, niżeli ludzi zdolnych do zaczepki lub oporu, nie ściągnąć na się podejrzenia. Podobnież przezorność i roztropność radziła mu teraz nie narażać się samemu, lecz posłać kogo innego; wiedział bowiem, że Magua nie bez licznego orszaku przybył do Delawarów i byt pewny że Huronowie czatowali już na nowych swych nieprzyjaciół. Lecz gdy każdy inny wojownik mógłby stracić życie w tej usłudze, obrał zatém dziecko, które bez podejrzenia mogło wejść do lasu i pierwej spełnić dano sobie zlecenie, nimby domyślono się jego zamiaru. Kiedy Hejward nadszedł, stał on właśnie czekając ozięble powrotu swego posłańca.
Żwawy chłopczyna uszczęśliwiony, że położono w nim takie zaufanie, wysłuchawszy danych sobie przestróg, pobiegł z sercem drgającém od radości i pełném nadzie. Zbliżywszy się do lasu szedł brzegiem z mina obojętną, aż póki niepoznał miejsca, gdzie niedaleko strzelby schowane były, tu znikł pod liśćmi rozłożystych krzaków i pełznął do pożądanego skarbu, jak płaz zwinny. Nie trudno mu było zapewne znaleść czego szukał, bo po kilku chwilach ukazał się ze strzelbą w każdém ręku i pędem strzały puścił się przez równinę dzielącą las od skalistej wyżyny, na której stał oboz. Zaledwo z nadzwyczajną lekkością zaczął wbiegać na górę, strzał ognistej broni dany w pogoń za nim z lasu, przekonał jak słuszna była ostróżność Sokolego Oka. Mały Indyanin odpowiedział na to, okrzykiem pogardy; druga kula z innego punktu została wymierzona przeciw niemu, lecz w tejże chwili stanął na płaszczyznie skały i tryumfalnie podnosząc strzelby, z dumą zwycięzcy zwrócił się ku sławnemu strzelcowi, który go zaszczycił tak chlubném zleceniem.
Pomimo żywą troskliwość o młodego posłańca, Sokole Oko na widok kochanej swojej danielówki, zapomniał i o nim i o wszystkiém w świecie. Pierwszą u niego rzeczą było obejrzeć na prędce broń lubą czy nie poniosła jakiego uszczerbku. Odwiódł więc i spuścił kurek dziesiątek razy, a zapewniwszy się, że równie rura jak sprężyna w najlepszym znajdowały się stanie, obrócił się do chłopca i z najczulszą dobrocią zapytał, czyliby nie był raniony. Młody śmiałek spojrzał tylko na niego dumnie, i nic nie odpowiedział.
— Biedne dziecko, te łotry przestrzelili tobie ramię! — zawołał strzelec, postrzegając wyżej łokcia szeroką ranę od kuli. — Ale nie buj się, kilka listków olszyny uleczy ciebie tak prędko, jak cud jaki. — Wcześnie zacząłeś sposobić się na wojownika, kochany chłopcze; spodziewam się, że do grobu wiele chlubnych blizn poniesiesz. Znam młodych wojowników, którzy już w wielu odznaczyli się potyczkach, a nie mają jeszcze tak zaszczytnego znaku! Idź, — dodał, kończąc obwiązywać ranę, — z czasem będziesz wodzem.
Chłopiec odszedł bardziej pyszniąc się krwią płynącą mu z rany, niżeli najpróżniejszy dworzanin świeżo otrzymaną wstęgą. Rówiennicy poglądali na niego z uwielbieniem i zazdrością; lecz w chwili kiedy tyle ważnych i nagłych zatrudnień zajmowało wojowników, piękny postępek ten, co w innym czasie powszechną zwróciłby uwagę, teraz nie uderzył nikogo. Zdarzenie to jednak wydało Delawarom stanowisko i plan nieprzyjaciół. Wysłano zatém odział młodych wojowników dla wyrugowania Huronów z lasu; ale ci widząc że byli już odkryci usunęli się sami. Pogoń szła do pewnej odległości od obozu, potém zaś lękając się wpaść na zasadzkę, stanęła czekać nowych rozkazów.
Tymczasém Unkas mimo pożorną spokojność, miotany wewnątrz niecierpliwością najżywszą, zwołał wodzów i zaczął rozdzielać im władzę. Naprzód jednak przedstawił strzelca, jako doświadczonego i godnego całej ufności wojownika, a widząc że wszyscy przyjmowali go z najgłębszym szacunkiem dał mu w dowództwo dwódziestu walecznych, czynnych i równie jak on śmiałych ludzi. Powiedziawszy potem Delawarom jaki miał stopień w wojsku Dżankesów drugi jego przyjaciel, chciał mu podobnyż zaszczyt uczynić, lecz Hejward prosił żeby go zostawiono jako towarzysza przy boku strzelca. Po tych pierwszych urządzeniach, młody Mohikan przeznaczył rozmaite stanowiska dla celniejszych wodzów i nie mając czasu do stracenia dał hasło pochodu. Przeszło dwóchset wojowników ruszyło natychmiast z radością, lecz w najgłębszem milczeniu.
Nic im nie broniło wejść do lasu; długo szli pod ciemnem drzew sklepieniem nie spotykając żadnej żywej istoty, coby myśliła stawić im opór, lub mogła dać jakąkolwiek wiadomość potrzebną, nareszcie zatrzymali się w najgęstszej puszczy i wodzowie zszedłszy się w gromadę zaczęli naradzać się pocichu. Wiele było podawanych planów, lecz żaden nie odpowiadał niecierpliwości młodego naczelnika. Gdyby mógł on pójść jedynie za popędem swego charakteru, pewnoby bez żadnego namysłu prowadził wojsko do boju i wypadek potyczki zdał na los szczęścia; ale gdy niepodobna mu było przełamywać zwyczajów narodowych i narażać się na utratę dobrego mniemania o sobie, chociaż więc popędliwy i odważny jego umysł nienawidział rad ostrożności, chociaż na wspomnienie o niebezpieczeństwach, jakie groziły Korze w ręku gotowego na wszystko barbarzyńcy, wszelką zwłokę uważał za nikczemność, musiał atoli każdy podawany śrzodek roztrząsać spokojnie.
Po kilku minutach bezskutecznej narady, postrzeżono jakiegoś człowieka w oddaleniu. Przybywał on od strony gdzie leżał oboz nieprzyjaciół, i szedł tak spiesznie, iż można go było wziąść za posła niosącego warunki pokoju. Kiedy zbliżył się na dwieście lub trzysta kroków do zarośli, w których odbywała się rada Delawarów, zaczął wahać się jak gdyby był niepewny drogi i nareszcie stanął zamyślony. Wszyscy dopiéro zwrócili oczy na Unkasa, jakby zapytując co należało czynić.
— Sokole Oko, — szepnął młody wódz strzelcowi, — potrzeba żeby on nigdy już nie zobaczył Huronów.
— Ostatnia to chwila jego życia, — krótko odpowiedział strzelec, wysuwając z pomiędzy liści koniec swojej rusznicy; lecz kiedy wziął na cel, zamiast tego coby miał strzelić, położył broń na ziemi i rozsunął się po swojemu.
— Bogdajby licho! — rzecze, — wszakto ja tego półgłówka wziąłem był za Minga! Ale gdym zaczął mierzyć go wzrokiem, żeby w najlepsze miejsce ugodzić, czy dasz temu wiarę Unkas, kogo poznałem? — naszego śpiewaka, Dawida Gammę. Oto masz go, stoi głupiec, i cóżby nam przyszło z jego śmierci, a życie może będzie jeszcze pożyteczne, kiedy tylko prócz śpiewów potrafim co wydobyć mu z gardła. Jeżeli harmonija mojego głosu nie straciła swojej władzy, powitam go milszym dźwiękiem niż huk danielówki.
To mówiąc zaczął skradać się po za krzakami i zbliżywszy się do Dawida o tyle, aby mógł bydź dobrze słyszany, powtórzył ten sam śpiew harmonijny, za pomocą którego tak szczęśliwie uszedł był z obozu Huronów. Gamma miał ucho tak delikatne i wprawne, iż nie podobna było, aby nie poznał głosu słyszanego już dawniej, zwłaszcza gdy nikt prócz Sokolego Oka nie mógł wrzeszczeć w ten sposób. Ucieszony więc nieborak odgadnąwszy skąd głos wychodził, z taką łatwością jak stary żołnierz odgaduje gdzie strzelono z armaty, rzucił się na to miejsce i wnet znalazł ukrytego śpiewaka.
— Chciałbym wiedzieć co Huronowie pomyślą o tém, — rzecze strzelec biorąc dawnego towarzysza za rękę i prowadząc do Delawarów. — Jeżeli tylko mogą nas słyszeć, pewno powiedzą, że zamiast jednego dwóch już jest warjatów. Ale nie lękaj się, jesteśmy tu bezpieczni, — dodał ukazując mu Unkasa i jego wojsko. — Opowiedzże nam teraz, na co tam zanosi się u Mingów, tylko czysto po angielsku i bez żadnych trelów.
Dawid widząc koło siebie dzikie i ponure oblicza wodzów przestraszył się z razu, lecz poznawszy głównego naczelnika przyszedł do siebie tyle przynajmniej ze mógł zdobyć się na następną odpowiedź:
— Poganie wystąpili w pole, bardzo licznie, i lękam się czy nie mają jakich złych zamiarów. Było tam u nich i krzyku i stuku, a nakoniec od półgodziny powstała tak djabelna wrzawa, że dalibóg nie mogłem już wytrzymać i wyszedłem do Delawarów spokojności szukać.
— Nie wieleby twoje uszy wygrały na tém, gdybyś się był pośpieszył, — rzecze strzelec; — ale mniejsza o to. Gdzie Huronowie są teraz?
— Ukryci w lesie na drodze stąd do ich osady, lecz tak ich wiele, że jeżeli chcecie usłuchać rostropności to wracajcie się nazad.
Unkas rzucił na swoich towarzyszów szlachetne i dumne spojrzenie, a potem dodał: — a Magua gdzie?
— Z nimi razem. Przyprowadził on od Delawarów starszą panienkę i zamknąwszy ją w jaskini, jak wilk wściekły pobiegł stanąć na czele swoich. Nie wiem cobygo rozdrażniło do takiego stopnia.
— Powiadasz że w jaskini ją zostawił? — zawołał Hejward; — szczęściem dowiedzieliśmy się gdzie się ona znajduje. Czy nie można znaleść jakiego sposobu, żeby ją natychmiast wybawić?
Unkas wlepił pierwej oczy w strzelca nim go zapytał: — Co Sokole Oko myśli o tém?
— Daj mi moich dwódziestu ludzi, — odpowiedział strzelec, — wezmę się na prawo, pójdę po za strumieniem i przechodząc mimo mieszkań bobrowych zabiorę Sagamora i półkownika. Wiatr wieje w tę stronę; łatwo usłyszycie wkrótce nasz krzyk wojenny. Natenczas, Unkas pędź ich do nas, a kiedy będą już w mecie, daję ci uczciwe słowo strzeleckie, ze każdy zegnie się jak łuk jesionowy. Potém przez ich obóz pójdziemy prosto do jaskini uwolnić biedną panienkę. Plan nie bardzo uczony, Panie Majorze; ale przy cierpliwości i odwadze można go uskutecznić.
— Wyborny! — zawołał Dunkan, rad ze oswobodzenie Kory było jego celem; — bardzo mi się podoba. Trzeba tylko podług niego działać natychmiast.
Po krótkiej naradzie plan strzelca został potwierdzony; zaraz ogłoszono go rozmaitym wodzom i każdy pośpieszył na wyznaczone sobie stanowisko.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Feliks Wrotnowski.