Ostatni Mohikan/Tom IV/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Ostatni Mohikan
Data wyd. 1830
Druk B. Neuman
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Feliks Wrotnowski
Tytuł orygin. The Last of the Mohicans
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁV.

„Jeżeli mi odmówisz, do praw odwołam się waszych. Niktże w Wenecyi nie dba o nie teraz? Chcę bydź sądzonym; mów, czy zgadzasz na to?“
Szekspir.

Przez kilka chwil żaden glos ludzki nie przerwał cichości oczekiwania. Nakoniec tłumy ludu wzruszyły się nakształt fali i przepuszczając Unkasa, zamykały się za nim jak bałwany rozhukanego morza. Wszystkie oczy, co dotąd z twarzy mędrca usiłowały wyczytać jego zdanie, zwróciły się teraz w przeciwną stronę i z niemem zadumieniem ulgnęły na giętkiej, wysmukłej i pełnej wdzięku postaci więźnia.
Lecz ani groźny gwar tłuszczy, ani powszechna uwaga wyłącznie nań zwrócona, nie zdołały zatrwożyć młodego Mohikana. Rzucił w koło siebie przeciągłe, badające spojrzenie, i równie zimno przyjął niechęć wyrytą na czołach wodzów, jak ciekawość w twarzach młodzieży. Ale kiedy przenikliwy wzrok jego obiegłszy zgromadzenie, spotkał Tamemunda, zdawało, się że cała dusza skupiła się mu w oczach, i odtąd tym tylko zajęty widokiem, zapomniał o wszystkiem co się koło niego działo. Powoli, bez szelestu zbliżywszy się do podniesienia, na którem siedział mędrzec, stanął przed nim i niepostrzeżony od niego, przypatrywał mu się do póty, aż póki jeden ze starych wodzów nie ostrzegł Tamemunda, że winowajca już przybył.
— Jakim językiem więzień będzie mówił w obliczu wielkiego Manitu? — zapytał patryarcha nie otwierając oczu.
— Językiem przodków swoich, — odpowiedział Unkas, — językiem Delawarów.
Na tę uderzającą i niespodzianą odpowiedź, rozszedł się śrzód tłumu huk podobny do warczenia lwa, które nie oznacza jeszcze jego gniewu, lecz zapowiada jak ten będzie straszny, kiedy wybuchnie. Wzruszenie starca, skoro powziął tę wiadomość, było równie gwałtowne, lecz wyraziło się inaczej. Podniosł on rękę i zakrył sobie oczy, jak gdyby unikał widoku tak hańbiącego ród jego, a potém właściwym sobie gardłowym stłumionym głosem, powtórzył ostatnie słowo więźnia:
Delawarów!.... Czyliż dożyłem widzieć pokolenie Lenapów, daleko od ogniska ich rady, rozpierzchnione po górach Irokańskich, jak stado danieli! Widziałem jak topor cudzoziemski walił drzewa, zaszczyt doliny, przez same wichry oszczędzane nawet widziałem zwierzęta, co skaczą ze skał na skały i ptaki, co nikną z oczu w obłokach, zamknięte w wigwamie człowieka; ale nie widziałem nigdy Delawara tak podłego, żeby do obozu rodaków wślizgał się płazem jak wąż jadowity.
— Ptak zaśpiewał, a Tamemimd poznał go po głosie; — odpowiedział Unkas swoim słodkim harmonijnym tonem.
Mędrzec zadrżął i wyciągnął szyję, jak gdyby chciał schwytać przelotny dźwięk melodyi oddalonej.
— Czy to marzenie we śnie łudzi Taraemunda? — zawołał potém. — Jakiż głos obił się o jego uszy! Nie jużto zima opuściła nas bez powrotu i dni pogodne zaświtały znowu dla dzieci Lenapów?
Uroczysta, świątobliwa cichość nastąpiła po tych gwałtownych wykrzyknieniach proroka Delawarów. Ciemna jego mowa wprawiła w błąd wszystkich obecnych. Sądząc że, duch, z którym jak mniemano miewał porozumienia, natchnął go teraz, z trwogą wewnętrzną oczekiwano objaśnienia tajemnicy. Po kilku minutach przecież, jeden ze starych wodzów widząc, że mędrzec stracił zupełnie z myśli przedmiot, który go zajmować był powinien; ośmielił się przypomnieć mu powtórnie obecność więźnia.
— Fałszywy Delawar ze drżeniem oczekuje słów Tamemunda, — rzecze. — Jestto ogar, który goni kiedy mu Anglicy trop pokażą.
— A wy, — odpowiedział Unkas, tocząc w około spojrzenie groźne, — jesteście psy, które czołgają się po ziemi, kiedy im Francuzi rzucają obrzynki danielów swoich.
Na tę jadowitą, a może i słuszną odpowiedź, kilkunastu wojowników porwało się razem i tyleż nożów zabłysło w powietrzu. Jeden rozkaz wodza potrafił wprawdzie powściągnąć ten zapał i przywrócić spokojność pozorną przynajmniej; lecz zapewne nie udałoby się to tak łatwo, gdyby w tej chwili Tamemund nie zrobił skinienia, zapowiadającego że ma mówić.
— Delawarze, — rzekł mędrzec, — Delawarze niegodny tego imienia, od wielu lat lud moj nie widział pogodnego słońca; a wojownik który opuszcza swój naród wtenczas, kiedy ten zaćmiony chmurą nieszczęścia, dwakroć jest zdrajcą. Przykazanie Manitu jest sprawiedliwe i będzie niezmienne, póki rzeki płynąc, góry stać na miejscu, a liście drzew rozwijać się, więdnąć i opadać będą. Przykazanie to daje wam, moje dzieci, władzę zupełną nad niegodnym bratem waszym. Odsyłam więc go do sprawiedliwości waszej.
Póki Tamemund mówił, żaden szmer, żaden głos nie dał się słyszeć. Zdawało się, że każdy wstrzymywał oddech w piersiach, żeby nie stracić najmniejszego słówka z ust proroka Delawarów. Lecz kiedy skończył, okrzyk zemsty, hasło okrótnych i krwawych życzeń, rozległ się ze wszech stron razem. Wśrzód tych dzikich, przeciągłych wołań, jeden wódz podniósł głos i obwieścił, że więzień skazany został na okropną karę ognia.
Porządne koło zgromadzenia zmieniło się natychmiast w zgiełk bezładny, a obok wykrzykników barbarzyńskiej radości, dał się słyszeć rozruch przygotowań katowskich.
Hejward prawie wściekły z rospaczy, opierał się tym co go wstrzymywali; niespokojne spojrzenia Sokolego Oka zaczęły zwracać się na wszystkie strony z wyrazem troskliwości i obawy; Kora znowu rzuciła się do nóg patryarchy błagać o litość.
Wśrzód powszechnego zamieszania sam tylko Unkns stał wypogodzony. Na czynione dla siebie przygotowania do męczarni, pogladał obojętnie; zbliżających się oprawców czekał w dumnej i nieustraszonej postawie. Jeden z nich dzikszy i okrótniejszy, jeżeli bydź może, od swoich towarzyszów, z przeraźliwym rykiem przyskoczywszy do młodego więźnia, jednym zamachem zdarł mu lekką koszulę myśliwską i chciał go ciągnąć do słupa.
Lecz w chwili kiedy zdawał się najniedostępniejszy uczuciom ludzkim, wstrzymał się w barbarzyńskim zapędzie tak nagle, jak gdyby jakaś władza nadprzyrodzona stanęła między nim a Unkasem. W tém oczy Tamemunda wystąpiły mu na łeb; usta otworzone zostały bez głosu; rzekłby kto ze mróz zlodowacił go w postawie najmocniejszego zadziwienia. Po niejakim czasie jednak, zwolna i z trudnością podnosząc prawą rękę, ukazał palcem pierś więźnia. Tłum natychmiast ścisnął się zewsząd i wszystkie oczy osłupiały z zadumienia, widząc pod szyją młodego wojownika drobny wizerunek żółwia, odrysowany najczystszym błękitem.
Unkas przez chwilę nasycał się tryumfem i poglądał w koło z majestatycznym uśmiechem; lecz wkrótce dumnem i rozkazującem skinieniem usuwając tłum na stronę, wystąpił przed naród i z powagą króla wracającego na tron utracony odezwał się dźwięcznym, donośnym głosem, który dawał się słyszeć nad powszechny szmer uwielbienia.
— Mężowie szczepu Lenni Lenapów! ród moj dźwiga ziemię[1]! Słabe pokolenie wasze na mej skorupie spoczywa. Jakiżby ogień Delawar mógł rozniecić, coby był zdolny spalić dziecko mych ojców? — dodał z chlubą ukazując herb wymalowany na jego piersiach; — krew płynąca z takiego zrzódła zgasiłaby wasze płomienie. Ród moj jest matką narodów!
— Kto jesteś? — zapytał Tamemund powstając, wzruszony bardziej dźwiękiem głosu, niżeli słowami młodego jeńca.
— Unkas, syn Szyngaszguka, — skromnie odpowiedział młodzieniec, schylając się przed starcem przez uszanowanie dla jego dostojeństwa i wieku;. — wnuk wielkiego Unamisa.
— Kres drogi Tamemunda już jest niedaleki! — zawołał mędrzec; — dzień jego życia zbliża się do nocy! Dzięki wielkiemu Manitu! zesłał on tego, co zajmie moje miejsce przy ognisku rady. Unkas, syn Unkasa znalazł się nakoniec. Niechże oczy konającego orła, wlepią się jeszcze w słońca wschodzące.
Młodzieniec lekkim lecz wspaniałym krokiem wstąpił na brzeg podniesienia, gdzie cały tłum niespokojny i ciekawy mógł go widzieć, a Tamemund z zachwyceniem długi czas oglądał jego twarz ożywioną i postać pełną godności. W osłabionych oczach starca można było wyczytać, że widok ten przypominał mu jego młodość i dni szczęśliwsze.
— Tamemund jestże jeszcze dzieckiem? — zawołał prorok w uniesieniu. — Czyli to śniło mi się, że tyle śniegów przeszło po nad mą głową; że lud mój był rozproszony nakształt piasku pustyni, że Dżankesy liczniejsi od liści na drzewach osiedli kraj ten zniszczony? Strzały Tamemunda nie zlęknie się już ani jelonek; ręka jego jest słaba jak gałęź uschłego dębu; ślimak wyprzedziłby go w biegu: a jednak Unkas stoi przed nim taki sam, jaki był, kiedy razem szli walczyć białych! Unkas! pantera swojego pokolenia; najstarszy syn Lenapów, najmędrszy Sagamor Mohikanów! Delawarowie co mię otaczacie, powiedzcie mi, czyliż od stu zim Tamemund pogrążony we śnie?
Głębokie milczenie, skutek uszanowania połączonego z niejakąś bojaźnią, nastąpiło po tych słowach. Chociaż wszyscy słuchali lękając się odetchnąć nawet, nikt nieodpowiedział jednak. Lecz Unkas poglądając na patryarchę z czcią i czułością przywiązanego syna, odezwał się tkliwym głosem, jak gdyby chciał osłodzić smutne przypomnienie, do którego dał starcowi powód.
— Od czasu kiedy przyjaciel Tainemunda lud swój do boju prowadził; — rzecze, — czterech zeszło wojowników jego rodu. Krew żółwia toczyła się przez żyły wielu wodzów; lecz wszyscy wrócili do ziemi z której byli wydobyci, tylko Szyngaszguk i jego syn żyją jeszcze.
— To prawda, to prawda, — odpowiedział starzec przywalony ciężarem wspomnień, które niszcząc łudzące jego marzenia, przywiodły mu na myśl rzeczywistą historją jego narodu; — mędrcy nasi powiadali często, ze w górach Dżankesów znajdują się jeszcze dwaj wojownicy krwi nie zmięszanej. Dla czegóż więc ich miejsca przy ognisku rady Delawarów próżnowały tak długo?
Na te słowa Unkas podniósł głowę, przez uszanowanie spuszczoną dotąd, i mając zamiar wyłożyć w krótkości dla całego ludu dzieje swojej rodziny, dobył głosu, aby mógł bydź słyszany od wszystkich.
— Był czas, — rzecze, — kiedyśmy usypiali w miejscu, gdzie mogliśmy słyszeć gniewny ryk wód słonych. Cały kraj natenczas uznawał nas za Sagamorów i panów. Lecz kiedy nad każdym strumykiem postrzeżono białych, poszliśmy za danielami uciekającemi lotnie ku narodowej rzece naszej, i nie wielu wojowników Delawarskich zostało przy ukochanem źrzódle gasić swe pragnienie. Ojcowie moi powiedzieli wtedy: — Będziemy polowali tutaj. Woda rzeki wpada do jeziora słonego. Gdybyśmy poszli ku zachodowi, znaleźlibyśmy źrzódła płynące do wielkich jezior słodkich. Tam Mohikan umarłby zaraz, jak ryba morska przeniesiona do krynicy. Kiedy Manitu zstąpi i zawoła: — pójdźcie, — pójdziemy w dół rzeki ku morzu i odyskamy posiadłości nasze. Taka jest wiara dzieci żółwia, Delawarowie; oczy nasze zawsze są zwrócone na wschód, nie zaś na zachód słońca! Widzimy skąd światło przychodzi, ale nie wiemy dokąd idzie. — Powiedziałem.
Potomkowie Lenapów znajdując w ciemnej i przenośnej mowie młodego Sagamora urok tajemnicy, słuchali go z całą czcią i uwagą, jaką tylko zabobonność obudzić może. Unkas bystrem okiem śledził wszystkie wzruszenia słuchaczów, a im mocniejsze na ich twarzach malowało się uczucie, tem bardziej spuszczał z władczej powagi, jaką na początku był przybrał. Lecz kiedy przebiegając wrzrokiem tłum niemy, otaczający podniesione siedzenie Tamemunda, postrzegł ze Sokole Oko stał jeszcze skrępowany, zstąpiwszy natychmiast z małego pagórka, na którym mówił, przyskoczył do przyjaciela i porozcinał jego więzy. Skinął potém na tłum żeby się rozsunął i gdy poważni, lecz baczni na rozkazy Indyanie uszykowali się znowu w ogromne koło, wziąwszy strzelca za rękę poprowadził do stóp patryarchy.
— Mój ojcze, — rzecze, — spojrzyj na tego białego; jestto człowiek sprawiedliwy i przyjaciel Delawarów.
— Czy on syn Mikona?[2]
— Nie, sławny wojownik Dżankiesów i pogromca Makwów.
— Jakież imie zjednały mu jego dzieła?
— My nazywamy go Sokolim Okiem, — odpowiedział Unkas w wyrazach delawarskich; — bo jego wzrok nie chybia nigdy. Mingom dał się lepiej poznać ze śmiertelnej broni: u nich ma on przezwisko Długi Karabin.
— Długi Karabin! — zawołał starzec, wytrzeszczone oczy wlepiając w strzelca; — mój syn niesłusznie nazwał go przyjacielem.
— Nazwałem go przyjacielem, bo nim jest w istocie, — odpowiedział młodzieniec łagodnie, ale z pewnością. — Jeżeli Unkas znajduje przyjęcie u Delawarów, Sokole Oko również miłym gościem powinien bydź u nich.
— On zabijał młodych wojowników moich, imie jego jest sławne z klęsk Lenapóm zadanych.
— Że lada jaki Mingo puścił takie kłamstwo do uszu Delawara, pokazał przez to tylko ze jest oszczercą, — zawołał strzelec, uważając obecną zręczność za najdogodniejszą do usprawiedliwienia się z zarzuconej mu winy; — Makwów, to zabijałem; temu nie przeczę, i nawet przy samém ognisku ich rady; ale żeby moja ręka dobrowolnie miała uczynić co złego Delawaróm, o! to jest potwarz bezczelna; serce moje sprzyja im, równie jak wszystkiemu co do ich narodu należy.
Wśrzód głośnych okrzyków zadowolenia, wojownicy poglądali jedni na drugich, jak gdyby zaczynając domyślać się dopiéro, co ich w błąd wprawiło.
— Gdzie jest Huron? — zapytał Tamemund; — onżeto zatknął mi uszy?
Magua, którego uczucia podczas tryumfu Unkasa łatwiej jest sobie wyobrazić niżeli opisać, skoro usłyszał swoje imie, zbliżył się do patryarchy i stanąwszy przed nim rzekł śmiało:
— Sprawiedliwy Tamemund nie zatrzyma tego zapewne, co Huron w jego ręku złożył.
— Powiedz mi, synu mojego brata, — rzecze mędrzec, odwracając oczy od łotrowskiej fizyonomii Chytrego Lisa, a z roskoszą zatrzymując je na pełnej prostoty i szczerości twarzy Unkasa, — czy cudzoziemiec ma nad tobą prawo zwycięzcy?
— Żadnego. Pantera może wpaść w sidła zastawione na nię, ale siłą je zrywa.
— A nad Długim Karabinem?
— Mój przyjaciel drwi z Mingów. Idź Huronie, zapytaj podobnych tobie, jaki kolor skóry niedźwiedzia!
— Nad cudzoziemcem i dziewczyną białą, co razem przyszli do mojego obozu?
— Droga powinna bydź wolna dla nich.
— Nad kobietą, którą Huron powierzył wojownikóm moim?
Unkas milczał.
— Nad kobiétą którą Mingo przyprowadził do mojego obozu? — powtórzył Tamemund poważnie.
— Należy ona do mnie! — zawołał Magua z tryumfującem podniesieniem ręki poglądając na Unkasa. — Wiesz Mohikanie, że należy ona do mnie.
— Mój syn milczy, — rzecze Tamemund, usiłując wyczytać jego uczucia na odwróconej w bok jego twarzy.
— Prawda, — odpowiedział Unkas zcicha.
Nastąpiła chwila milczenia; widać było że naród ze wstrętem uznawał słuszność dopominań się Minga; nakoniec mędrzec, do którego wyrok należał, rzekł głośno.
— Huronie, idź sobie.
— Tak jak przyszedłem, Tamemundzie, — zapytał przebiegły Magua, — czy z rękoma pełnemi dobrej wiary Delawarów? Wigwam Chytrego Lisa jest pusty. Oddaj mu jego dobro.
Starzec zastanowił się na chwilę, a potem schyliwszy głowę ku jednemu z szedziwych towarzyszów zapytał:
— Uszy moje otwarte?
— Prawda.
— Ten Mingo jest wodzem?
— Pierwszym w swoim narodzie.
— Dziewczyno, o cóż ci chodzi? Wielki wojownik bierze cię za żonę. Idź, plemię twoje nie zagaśnie nigdy.
— Niech raczej zagaśnie tysiąc razy, niżeli bym miała uledz takiej sromocie, — zawołała Kora przejęta zgrozą.
— Huronie, duch jej jest w namiotach ojcowskich. Dziewczyna, która niechętnie do wigwamu czyjego wchodzi, nieszczęście z sobą przynosi.
— Ona mówi językiem swojego narodu, — odparł Magua, rzucając na swą ofiarę wzrok pełen gorzkiego urągania. — Ona pochodzi z plemienia kupców, i chce przedać łaskawe spojrzenie. Niech wielki Tamemund stanowi.
— Czegóż żądasz?
— Magua żąda tylko tego, co sam tu przyprowadził.
— Dobrze więc! idź ze swoją własnością.
Wielki Manitu niepozwala Delawarowi bydź niesprawiedliwym.
Magua zbliżył się do swojej branki i porwał ją za rękę; Delawarowie cofnęli się w milczeniu; Kora jak gdyby znała, że błagać dłużej, byłoby nadaremno, mężnie podała się przeznaczeniu.
— Poczekaj, Huronie, poczekaj! — wołał Dunkan zastępując mu drogę! — Zlituj się nad nią! Jej okup uczyni cię tak bogatym, jak jeszcze żaden z podobnych tobie nie był.
— Magua człowiek, czerwony, niepotrzebne jemu błyskotki białych.
— Złoto, srebro, proch, kule, wszystko, co wojownikowi przydać się może, co tak wielkiemu wodzowi przystoi, będzie w twoim wigwamie.
— Lis Chytry, bardzo jest mocny, — odpowiedział Magua, wstrząsając gwałtownie rękę, którą trzymał Korę; — odkwitował on za swoje.
— Wszechmocny Panie świata! — zawołał Hejward łamiąc w rozpaczy ręce; — mogaż uchodzić tak okrótne bezprawia! Do ciebie odzywam się sprawiedliwy Tamemundzie; czyliż nie dasz się ugiąć?
— Delawar wyrzekł już słowo, — odpowiedział mędrzec, z zamkniętemu oczyma spuszczając głowę na piersi, jak gdyby tyle wzruszeń wycieńczyło resztę sił jego. — Mężowie nie mówią po dwa razy.
— Bardzo mądrze, bardzo słusznie, — rzecze Sokole oko, dając znak Hejwardowi, żeby więcej nie turbował starca; — wódz niepowinien tracić czasu odwołując to co raz postanowił; ale też wojownik powinien namyślić się dobrze, nim swojego jeńca ugodzi w łeb tomahawkiem. Słuchaj Huronie, nie cierpię ciebie, i każdy Mingo nie więcej moją łaską pochlubić się może, a stąd wniosek łatwy, że jeżeli ta wojna pociągnie się jeszcze, nie mało wojowników waszych pozna, co to jest spotkać się ze mną. Zastanów się więc, czy lepiej ci zaprowadzić do obozu kobiétę, czy człowieka takiego jak ja, któregoby cały naród pragnął rozbrojonego widzieć.
— Jakże to. Długi Karabin oddaje swoje życie za moje brankę? — zapytał Magua w niepewności coby wolał, wracając parę kroków nazad.
— Nie, nie, ja nie zaszedłem tak daleko, — rzecze strzelec traktując tém obojętniej, im Magua okazywał się skwapliwszy do przyjęcia tej ofiary; — zamiana byłaby nie równa: najpierwsza z kobiet jakie są na pograniczu, czyliż warta, wojownika, w sile wieku i zdolnego nie mało przysług uczynić dla kraju Ale oto tak, przyrzekę pójść na zimowe leże i do pewnego czasu siedzieć zamknięty, jeżeli uwolnisz tę dziewczynę.
Magua wstrząs! głową z zimną pogardą i niecierpliwem skinieniem dał znak, żeby się tłum rozstąpił.
— Dobrze więc, dobrze; — zawołał Sokole Oko, z miną człowieka nie mającego jeszcze ustalonej myśli, — poczekaj: dam ci nad to wszystko, moją danielówkę. Wierz słowu doświadczonego strzelca: w całej prowincyi nieznajdziesz równej strzelby.
Magua nie raczył odpowiedzieć, i przeciskał się dalej w głąb ludu.
— A gdybym podjął się wyuczyć strzelać twoich wojowników młodych, — dodał strzelec, zapalając się w miarę tego, jak Huron ostygał; — możebyś już wtenczas nie miał co mówić?
Lis Chytry widząc, iż Delawarowie, w nadziei, że wysłucha podawanych propozycji, zastępowali mu przejście, rozkazał dumnie dać sobie drogę i pogroził nowém odwołaniem się do niechybnej sprawiedliwości ich proroka.
— Co sądzono, to prędzej czy później stać się musi, — odezwał się Sokole Oko, z twarzą zmartwioną i smutną poglądając na Unkasa. — Niegodziwiec ten zna swoję przewagę i nic ustąpić nic chce! Niech Bóg czuwa nad tobą, kochany chłopcze! Ty jesteś wpośrzód swoich, i spodziewam się, że będą ci oni sprzyjali równie jak któś inny, co ma krew niezmięszaną. Ja zaś mało mam przyjaciół; nikt śmiertelnego krzyku nie wyda po mnie; a czy trochę pierwej, czy trochę później, zawsze umrzeć trzeba. Prócz tego, szaleńcy ci pewno nie przestaną mię ścigać, póki mi łba nie rozsadzą: a zatém dwa lub trzy dni różnicy nie wielka rzecz w porównaniu wieczności! Błogosław cię Boże! — dodał zwracając znowu oczy na młodego przyjaciela; — kochałem cię zawsze, mój Unkas, kochałem ciebie i twojego ojca, chociaż kolor skór naszych nie zupełnie jest jednaki, i przyrodzenie różnie nas usposobiło. Powiedz Sagamorowi ze w największych przygodach nie zapominałem o nim; a ty sam będąc już na dobrym tropie, wspomnij też czasami o mnie i wierz mi, moje dziecię, że czy jedno, czy dwa są nieba, ale pewno jest przynajmniej ścieżka do drugiego świata, na której poczciwi ludzie spotkać się muszą. Znajdziesz moje strzelbę tam gdzieśmy schowali, zatrzymaj ją sobie przez miłość ku mnie, i słuchaj, luby chłopcze, ponieważ przyrodzone usposobienie twoje, nie wzbrania ci nasycać się roskoszą zemsty, nie szczędź danielówki dla Mingów; to przyniesie ci ulgę w żalu po mojej śmierci i będzie ci lepiej. Huronie, zgoda na twoje żądanie: puść swoję brankę, a bierz mię sobie.
Postępek ten wspaniałomyślności i odwagi, obudził powszechny szmer uwielbienia; nie było śrzód Delawarów tak twardego serca, ktéregoby nie wzruszyło to poświęcenie się bohaterskie. Magua stanął, wahał się przez chwilę; a potém rzucił na Korę wzrok pełen srogości i upodobania razem; twarz jego zmieniła się nagle, wola dala się widzieć wyraźnie:
wstrząsnąwszy głową wzgardliwie na znak że odrzuca zamiano, rzekł mocnym i dobitnym głosem:
— Lis Chytry jest wielki wódz; jedno ma on postanowienie. Idźmy — dodał poufale biorąc swą niewolnicę za ramię i popychając ją naprzód; — wojownik Huroński nie traci czasu na próżne słowa, idźmy.
Nieszczęśliwa piękność skoro poczuła obmierzłe dotknięcie swego prześladowcy, zaiskrzyły się jej oczy i twarz pokrył żywy rumieniec; skromnie jednak, chociaż z godnością, usunęła się z pod jego ręki i rzekła ozięble:
— Jestem twoją niewolnicą, ale niepotrzeba gwałtu; kiedy będzie czas pójdę za tobą, chociażby na śmierć. — Odwróciwszy się potém do Sokolego Oka dodała: — Dziękuję ci z całej duszy szlachetny człowieku. Ofiara twoja nie została i nie mogłaby bydź przyjętą; ale możesz mi wyświadczyć daleko większą nawet łaskę.
— Widzisz tę biedną dziewczynę, przywaloną żalem: nie opuszczaj jej póki nie odprowadzisz do mieszkań ludzi cywilizowanych. Nie mówię ci — zawołała nakoniec, w delikatnych swych dłoniach ściskając szorstką rękę strzelca, — nie mówię o nagrodzie od jej ojca: takich jak ty ludzi, wynagrodzić nie podobna; ale on będzie ci dziękował, będzie cię błogosławił. Ach! wierz mi, błogosławieństwo starca wiele znaczy w oblicza nieba; obym je mogła otrzymać teraz z ust jego, w chwili tak okropnej!
Zabrakło jej głosu, milczała czas niejakiś, a potém przystąpiwszy do Dunkana trzymającego na ręku omdlałą jej siostrę, przemówiła znowu z najżywszym wyrazem głębokiego rozczulenia: — Tobie Hejwardzie nie mam potrzeby polecać w opiekę tego skarbu, jaki posiadasz. Kochasz ją, i gdyby miała jakie wady, miłość zakryłaby je przed tobą; ale wiedz, ze ona jest tak dobrą, tak łagodną, tak tkliwą, jaką tylko istota śmiertelna bydź może. To śnieżne czoło, jest słabym obrazem czystości jej duszy, — dodała odgarniając pukle światłych włosów rozrzucone po twarzy Aliny; — ileżbym jeszcze mogła powiedzieć na jej pochwałę; ale takie pożegnanie jest zbyt bolesne; muszę mieć litość nad tobą i nade mną samą.
Po tych słowach schyliła się ku martwej prawie siestrze, trzymała ją czas niejakiś w objęciach, a potém dała je gorący pocałunek i powstawszy ze śmiertelną bladością na twarzy, lecz bez jednej łezki w oku, obróciła się do dzikiego i rzekła uroczyście: — Teraz, gotowani iśdź za tobą.
— Idź Magua, dobrze, idź, — zawołał Dunkan, składając Alinę na ręku młodej Indyanki stojącej blizko, — idź: Delawarom ich prawa zabraniają cię ścigać, lecz mnie nic nie przeszkadza. Idźże potworo, czego się ociągasz? nikt cię nie zatrzymuje.
Trudno opisać wyraz twarzy Chytrego Lisa, kiedy usłyszał tę groźbę. Zrazu była to radość nadzwyczajna; lecz natychmiast powściągnął ją i przybrał obojętność obłudną.
— Lasy są wolne, — odpowiedział spokojnie; — Dłoń Otwarta może iść za nami.
— Stój panie! — zawołał Sokole Oko, chwytając majora za ramię i wstrzymując go przemocą, — trzeba znać tę potworę; onby wprowadził pana na zasadzkę i śmierć...
— Huronie, — odezwał się Unkas, który ulegając surowemu zwyczajowi narodowemu, musiał dotąd tylko słuchać co się koło niego działo; — Huronie; sprawiedliwość Delawarów pochodzi od Manitu. Spojrzyj na słońce. Widzisz je teraz pomiędzy gałęźmi. Kiedy wyniesie się nad drzewa, już będziesz miał wojowników za sobą.
— Słyszę krakanie wrony! — zawołał Magua z szyderczym śmiechem. — Na bok! — dodał rzucając groźne spojrzenie na lud zwolna ustępujący mu z drogi. — Gdzie sa delawarskie skwawy? Niech idą swoich strzelb i łuków przeciw Wyandotom sprobować. Psy, łotry, drwię ja z was wszystkich!
Tak obelżywe pożegnanie przyjęte zostało w ponurem milczeniu. Magua z miną tryumfującą prowadząc za sobą brankę, udał się ku lasowi, zabezpieczony niezłomne m prawem gościnności.





  1. Podług mniemania niektórych narodów dzikich, ziemia jest oparta na ogromnym żółwiu.
  2. Wilhelma Penna.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Feliks Wrotnowski.