Ostatni Mohikan/Tom IV/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Ostatni Mohikan
Data wyd. 1830
Druk B. Neuman
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Feliks Wrotnowski
Tytuł orygin. The Last of the Mohicans
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.

Nakoniac zemsty dzień żądany świeci,

Srogich plac mordów żre Muzułman krwawy,
A tryumfalny głos Hellady dzieci
Rozległ się pieniem wolności i sławy.
Ty coś zwycięztwem wsławił kres tej wojny
Cny Botzarysie! dzielne grono bratnia
Z pychą, bez żalu, opuszczasz spokojny,

W spadku im czyny rzucając ostatnie.
Halleck.

Nazajutrz o świcie pokolenie Lenapów przedstawiało tylko obraz smutku i żałoby. Ucichła wrzawa bitwy, a zwycięztwo więcej niż zemstę przyniosło dla nich, bo od wieków nienawistny im ród Mingów całkiem wyniszczony został. Milczenie i ciemność panujące na miejscu, gdzie był oboz Huronów, tłumaczyły nadto los koczowniczej tej hordy. Chmury kruków, już na wierzchołkach gór uganiając się o zdobycz, już z chrzęstem skrzydeł tłumnie wpadając w szerokie przerwy lasu, obmierzłym wskazywały sposobem gdzie było życie, gdzie śmierć jest teraz. Słowem, oko najmniej oswojone z widokami, jakie zbyt często zdarzają się na pograniczu dwóch pokoleń nieprzyjaznych, poznałoby od razu okropne ślady zemsty Indyjskiej.
Jednakże piérwsze promienie słońca zastały Lenapów we łzach. Nie było słychać żadnego okrzyku zwycięztwa, żadnego pienia tryumfu. Ostatni wojownik obdarłszy resztę głów nieprzyjacielskich, wrócił już z pola bitwy, i zaledwo zdołał zmyć ślady krwawych dzieł swoich, śpieszył do spółobywateli, by ubolewać z nimi razem. Duma i zapał ustąpiły miejsca pokorze: po okrzykach zemsty, rozległy się jęki najgłębszego żalu.
Chaty stały pustkami: ktokolwiek uszedł śmierci, biegł na przyległą równinę i łączył się do tłumu, w ponurem i uroczystém milczeniu składającego ogromne koło. Mimo różnicę dostojeństwa, płci i wieku, wszystkich jedno przejmowało uczucie, wszystkich oczy były utkwione w jedno miejsce wewnątrz koła, gdzie znajdował się przedmiot tak dotkliwej i powszechnej boleści.
Sześć dziewcząt Delawarskich z rozpuszczonemi po ramionach uplotami długich i czarnych włosów, zaledwo śmiejąc podnieść kiedy niekiedy rękę, rzucało wonne ziółka albo leśne kwiatki na mary uplecione z roślin, pachnących, na których pod baldakinem z tkanin indyjskich zrobionym na prędce, spoczywały martwe zwłoki czułej, szlachetnej, pełnej zapału Kory. Piękna jej postać uwinięta była w mnóstwo również prostych zasłon, a twarz tak niegdyś czarująca wdziękiem, ukryta na zawsze przed wzrokiem śmiertelnych. U nóg jej siedział smutkiem przywalony Munro. Szędziwa głowa jego schylona prawie aż do ziemi, wyrażała korne poddanie się woli Opatrzności; lecz na czole malowała się najgłębsza boleść. Przy nim Gamma z głową wystawioną na promienie słońca, ciągle tkliwy wzrok przenosił od przyjaciela, którego tak trudno było mu pocieszać, na książkę, w której tylko mógł czerpać siły i sposoby do tego. Nieco dalej Hejward oparty o drzewo starał się ukrywać wzruszenia żalu przewyższające moc jego charakteru.
Jakkolwiek dopiéro opisany widok był melancholiczny i smutny, smutniejszy jednak przedstawiał się na drugim brzegu koła. Unkas jak gdyby był żywy, siedział ubrany w najkosztowniejsze ozdoby, jakich tylko bogactwo jego pokolenia dostarczyć mogło. Najrzadsze pióra powiewały mu nad głową, w skrzepłem ręku połyskiwał jeszcze groźny oręż, na szyi i ramionach lśniło się mnóstwo kanaków i medali wszelkiego rodzaju, chociaż zagasłe jego oczy i twarz ostygła, przerażającą stawiły sprzeczność obok tego przepychu, którym duma starała się go otoczyć.
Na przeciw nieszczęśliwego syna, stał Szyngaszguk bez żadnej broni, bez żaddnej ozdoby, bez żadnego malowidła, prócz świetnego herbu żółwia raz nazawsze wypiętnowanego mu na piersiach. Od chwili jak się zgromadziło pokolenie, stary Mohikan nie spuścił oka z martwej twarzy swojego Unkasa. Wzrok jego był tak osłupiały, postać tak nieruchoma, iż gdyby nie konwulsyjne zżymania się, do jakich czasem boleść żalu doprowadzała ojca, a ciągła spokojność śmierci na obliczu syna, obcy przychodzień nie mógłby zgadnąć, kto z nich dwóch był pozbawiony życia.
Obok Szyngaszguka, strzelec w najgłębszém zadumaniu, z głową zwieszoną, opierał się na tej broni, co nie zdołała uratować jego przyjaciela. Trochę dalej Tamemund utrzymywany przez starszyznę pokolenia, zajmował mały wzgórek, skąd jednym rzutem oka mógł widzieć cały swój lud posępny i niemy.
We wnątrz, lecz blizko brzegu koła znajdował się jakiś przybylec w cudzoziemskim mundurze. Za kołem zaś, kilku konnych sług jego ż loźnym koniem stało jakby w gotowości do dalekiej drogi. Mundur jego pokazywał, iż należał do orszaku naczelnika Kanady: wyprawiony zapewne z poselstwem pokoju, gdy dzika popędliwość sprzymierzeńców uprzedziła tego starania, musiał zostać tylko cichym widzem wypadków sprzeczki, której zapobiedz nie zdołał.
Słońce już ubiegło czwartą część dziennej drogi, a ciągle jeszcze od wschodu jutrzenki niema bezwładność, godło opłakiwanej śmierci, ogarniała strapione pokolenie. Żaden głos nie odezwał się, prócz kilku łkań przytłumionych, żaden ruch nie dał się postrzedz, prócz składania niewinnych ofiar przez młode rowiennice Kory. Rzekłby kto że wszystkiemi osobami w dziwném tém widowisku, były posągi kamienne.
Nakaniec mędrzec wyciągnąwszy ramiona oparł się na barkach starych towarzyszów swoich i powstał z trudnością, tak wycięczony i słaby, jak gdyby od dnia wczorajszego, kiedy jeszcze z uczuciem i mocą przewodniczył radzie narodowej, przywalił go ciężar całego wieku. — Mężowie Lenapy! — odezwał się potém ponurym, wieszczym głosem, — oblicze Manitu jest za obłokiem, oczy jego odwróciły się od was, uszy są zamknięte, usta nie dają wam odpowiedzi. Nie widzicie go, a jednak karzą was wyroki jego. Otwórzcie serca, nie dopuszczajcie się kłamstwa. Mężowie Lenapy! oblicze Manitu jest za obłokiem.
Głębokie i uroczyste milczenie nastąpiło po tych prostych i strasznych słowach, jak gdyby duch czczony od pokolenia sam przemówił. Wśród skruszonych i nieruchomych tłumów ludu, jeden Unkas zdawał się bydź istotą żyjącą.
Po kilku minutach, cichy, słodki szmer jakiś, rozpoczął pewien rodzaj pienia na cześć ofiar wojny. Był to smutny, płaczliwy, przejmujący duszę głos kobiet. Śpiewaczki nie miały słów ułożonych wcześnie, lecz koleją jedna po drugiej nucąc tę niby modlitwę pogrzebową, wyrażały co im uczucie lub wzruszenie natchnęło.
Niekiedy gwałtowne łkania i jęki przerywały śpiewanie, a wtenczas dziewczęta otaczające Korę, rzucając się na ziemię w szaleństwie żalu, rozmiatały kwiaty własną usypane ręką. Lecz skoro tylko pierwszy zapęd smutku uciszać się zaczynał, śpieszyły znowu opłakiwanej przywracać te oznaki niewinności i dobroci. Pieśni ich chociaż rozerwane składały jednak pewien ciąg pochwał Unkasa i Kory.
Jedna z tych dziewcząt, urodzeniem i przymiotami wyższa nad towarzyszki, będąc przeznaczona opiewać młodego wojownika, wystąpiła naprzód i zaczęła od skromnego wyliczania cnót jego. Wyrażeniom jej szczególniejszy nadawały wdzięk owe obrazy wschodnie, co niegdyś zapewne przez Indyan z drugiego końca lądu przyniesione, są niejakoś ogniwem łączącém historją dwóch światów. Nazywała go panterą swego pokolenia; wystawiała przebiegającego wzgórza krokiem tak lotnym, że noga jego nie zostawiała śladu na piasku, sadzącego ze skały na skałę z wdziękiem i lekkością młodego danielka. Oko jego porównała do gwiazdy błyszczącej w noc ciemną; głos podczas bitwy, do gromu zagniewanego Manitu. Przypomniała mu nakoniec matkę rozwodząc się nad tém, jakie to było dla niej szczęście mieć takiego syna; prosiła go żeby przy pierwszem spotkaniu się z nią w krainie duchów powiedział, że dziewczęta Delawarskie łzami oblewając mogiłę jej syna, nazywały ją błogosławioną.
Po niej nastąpiły inne i tkliwszym jeszcze głosem, z delikatnością płci ich właściwą uczyniły wzmiankę o cudzoziemce, którą śmierć razem z bohaterem wydzierając ziemi, pokazała, ze duch wielki chciał ich połączyć na zawsze. A jeżeli towarzyszka jego nie miała wiadomości najgłówniejszych, jeżeli nie była zdatna do wszystkich usług, których taki, jak on wojownik wymagać miał prawo, prosiły go o łagodność i pobłażanie, bo jej nikt nie uczył. Bez żadnego cienia zazdrości rozwodziły się potém nad niezrównanemi jej wdziękami, nad mocą szlachetnej odwagi, nad mnóstwem przymiotów wynagradzających aż nadto brak wychowania.
Dalsze później z kolei głosem czucia i miłości przemawiając do młodej cudzoziemki, starały się ją przekonywać, że nie powinna była lękać się o siebie, że jej szczęście jest zapewnione, bo strzelec zdolny opędzić wszystkie jej potrzeby idzie z nią razem, bo wojownik silniejszy od wszystkich niebezpieczeństw czuwa nad nią. Podróż jej będzie spokojna i ciężar lekki, tylko niech się nie smuci daremnie po przyjaciołach dzieciństwa, po miejscach pobytu jej ojców. Wszakże w świętych lasach, gdzie polują duchy Lenapów, są równie uśmiechające się doliny, równie przezroczyste źrzódła, równie piękne kwiaty, jak w niebie białych. Napomniały jednak przy tém, żeby była troskliwą o swego towarzysza, i nie zapominała nigdy o różnicy, jaką mądry Manitu między nią a nim położył.
W tém ożywiając się nagle, wszystkie razem zaczęły znowu opiewać przymioty Mohikana. Miał on szlachetność, męztwo, odwagę, wszystko co wojownikowi przystoi, co młodej dziewczynie podobać się może. Kształcąc potém myśli swoje w subtelne, oddalone obrazy, dały do zrozumienia, że chociaż tak krótko bawił pomiędzy niémi, skłonność jego serca nie uszła przenikliwości płci ich właściwej. Dziewczęta Delawarskie nie miały dla niego powabu; pochodząc z narodu Sagamorów, co niegdyś brzegi wód słonych posiadał, przylgnął sercem do ludu mieszkającego śrzód mogił jego przodków. Z resztą czyliż nie dawała się wytłumaczyć ta skłonność? Wszystkich oczy postrzedz mogły, ze biała dziewczyna była krwi czystszej niżeli cały jej naród; że potrafiłaby znosić trudy, i niebezpieczeństwa życia pędzonego w lasach. A teraz, — dodały nakoniec, — Duch wielki przeniósł ją na miejsce, gdzie wiecznie szczęśliwa będzie.
Zmieniwszy potém głos i przedmiot, wspomniały o jej towarzyszce płaczącej w blizkiém mieszkaniu. Łagodny, czuły jej charakter porównały do czystych nieskażonych gwiazdek śniegu, co równie łatwo topnieją od słońca, jak powstają od mrozu; pukle światłych jej włosów do splotów młodej latorośli winnej; błękit oczu do sklepienia niebios; delikatność płci do białego obłoczka zrumienionego pierwszym promieniem słońca. Lecz chociaż przez spólność żalu życzliwe dla młodego wodza białych, chociaż nie wątpiły o jego przywiązaniu ku Alinie, chociaż strzegły się wyraźnie czynić różnicy, można jednak było poznać, że nie upatrywały w niej tak wielkich przymiotów jak w Korze.
Podczas smutnych i słodkich tych pieśni w całém zgromadzeniu najgłębsza panowała cichość; przerywały ją tylko niekiedy gwałtowne wybuchnienia żalu. Delawarowie słuchali jakby oczarowani jakimś urokiem: na wyrazistych ich twarzach dawało się czytać każde odcienie powszechnie udzielających się wzruszeń. Dawid nawet uczuł ulgę słysząc tak miłe głosy, i kiedy już śpiewy ucichły, w oczach jego błyszczało jeszcze żywe rozrzewnienie.
Strzelec, który z pomiędzy białych jeden tylko rozumiał język Delawarów, podniosł trochę głowę, żeby niestracić żadnego słowa dziewcząt; lecz kiedy zaczęły wystawiać życie Unkasa i Kory w lasach szczęśliwych, wstrząsnął głową jako człowiek znający błąd prostej ich wiary i znowu schyliwszy czoło ku ziemi, aż do końca żałobnego obchodu stał zamyślony. Szczęściem wyrazy dzikich nie zrozumiałe dla Hejwarda i Munra, nie mogły obudzać ich żalu.
W pośrzód rozrzewnionych Delawarów, jeden Szyngaszguk był wyjątkiem; osłupiałe oczy jego, ani razu nie zwróciły się w stronę; podczas najtkliwszych wyrzekań, żaden rys jego twarzy nie okazał najmniejszego wzruszenia duszy. Martwe i zimne ciało syna, było dla niego wszystkiém: zdawało się, że stracił wszystkie zmysły prócz wzroku i dla tego tylko żył jeszcze, żeby patrzał na tę twarz, co tak mile przed tém uśmiechała się do niego, a teraz na zawsze miała bydź ukrytą przed nim.
W tém mąż poważnej i surowej postawy, wojownik sławny z dzieł wielu, a mianowicie z zasług położonych w ostatniej bitwie, powoli wystąpił z tłumu i zbliżył się do zwłok Unkasa.
— Dla czego ty nas opuściłeś, zaszczycie „Wapanaków? — rzecze do młodego wojownika, jak gdyby ten mógł go słyszeć; — życie twoje nie trwało nad chwilę, lecz blask twojej sławy był jaśniejszy od słonecznego ognia. Poległeś młody zwyciężco; ale seciny Wyandotów poszły przed tobą torować ci ścieszkę śrzód cierni, do świata duchów. Któżby pomyślał widząc ciebie na polu bitwy, że mogłeś umrzeć? Kto kiedykolwiek przed tobą wskazywał Utsawie drogę do boju? Nogi twoje były lżejsze od skrzydeł orlich, ręka cięższa od gałęzi spadającej z wierzchołka sosny, głos podobny do Manitu grzmiącego w obłokach. Słowa Utsawy bardzo są słabe, — dodał smutnie; — boleść przeszyła mu serce; zaszczycie Wapanaków, dla czego nas opuściłeś?
Po Utsawie inni wojownicy przystępowali koleją, aż póki wszyscy znakomitsi wodzowie w narodzie, nie oddali ostatniego hołdu towarzyszowi broni. Potém znowu najgłębsza cichość nastała.
Wśrzód tej ciszy podniósł się jakiś szmer głuchy i lekki nakształt brzmienia muzyki oddalonej. Głos ten z razu, tak słabo i niewyraźnie uderzał uszy, że nie można było zgadnąć skąd pochodził; lecz powoli zaczął nabierać mocy i dźwięku; wkrótce dały się słyszeć jęki, wyrzekania, żale, a niekiedy i słowa przerywane. Drżące usta Szyngaszguka wyjawiły nakoniec, że to on chciał przyłączyć swój głos do pochwał oddawanych jego synowi. Wszystkie oczy przez poszanowanie dla ojcowskiego smutku, spuściły się ku ziemi; żaden znak nie wydawał uczuć jakich doświadczali Delawarowie, chociaż na ich twarzach i w samych postaciach nawet można było czytać, że słuchali z tak chciwą i natężoną uwagą, jaką dotąd Tamemund tylko mógł zjednać.
Lecz pilność ta, była daremną; głos zaczął drżeć, upadać, mieszać się i niknąć, jak przelotne echo muzyki unoszone wiatrem. Usta Sagamora zamilkły i oczy znowu zwróciły się na Unkasa, cała postać skrzepła została bez ruchu, jak utwór z rąk wszechmogącego upuszczony przed wlaniem duszy. Delawarowie widząc, że nieszczęśliwy ojciec nie dość był przygotowany do zniesienia ostatniego ciosu, dali mu jeszcze chwil kilka, a tym czasem przez wrodzony sobie instynkt delikatności, całą uwagę zwrócili niby na pogrzebowy obchód młodej cudzoziemki.
Jeden z najstarszych wodzów dał znak kobiétom otaczającym ciało Kory; dziewczęta natychmiast wzięły mary i niosąc je powolnym, mierzonym krokiem, cicho i żałośnie opiewały przymioty nieboszczki. Gamma, który pilnie przypatrywał się tym obrzędom tak pogańskim dla niego, oparł się na ramieniu półkownika i szepnął mu do ucha:
— Panie, wszakto już niosą zwłoki twojego dziecka, nie pójdziemyż za niemi, nie zmówiemyż przynajmniej na mogile chcześciańskiego pacierza?
Munro zadrgał, jak gdyby głos trąby ostatecznego sądu obił się o jego uszy; rzuciwszy potém w koło siebie bolesne i niespokojne spojrzenie, powstał z ziemi i poszedł za ciałem córki krokiem żołnierza, lecz z sercem ojca upadającém pod ciężarem żalu. Otoczyli go również przejęci smutkiem przyjaciele; sam nawet młody oficer francuzki towarzyszył mu wzruszony mocno, zbyt wczesnym i gwałtownym zgonem tak pięknej kobiéty. Skoro tylko wszystkie Delawarki podług wskazanego sobie porządku zajęły miejsca w orszaku żałobnym, mężowie pokolenia Lenapów ścisnęli się w gromadę i znowu opasali Unkasa milczącym i nieruchomym tłumem.
Dół dla Kory był wykopany na małym wzgórku, gdzie kilka młodych i bujnych sosen, rzucało cień posępny. Dziewczęta przybywszy tutaj, złożyły swój ciężar na ziemi, i z cierpliwością odznaczającą Indyanki, a z nieśmiałością właściwą ich wiekowi, czekały żeby ktokolwiek z przyjaciół Kory upoważnił ich do dalszej czynności pogrzebowej. Nakoniec strzelec, który jeden tylko znał ich zwyczaje, odezwał się po delawarsku:
— Wszystko to dobrze co moje córki zrobiły; biali dziękują im za to.
Zadowolone tą pochwałą dziewczęta, włożywszy ciało do trumny z kory brzozowej zręcznie, a nawet wytwornie zrobionej, spuściły je w ciemne i wieczne jego mieszkanie. Zwyczajnym porządkiem potém, w milczenia przykryto mogiłę ziemią pomieszaną z gałęźmi i liśćmi, a oddawszy ostatnią tę posługę młode Delawarki zatrzymały się jeszcze, jakby nie wiedząc czy miały wypełniać dalsze obrządki używane w ich narodzie. Strzelec natenczas przemówił znowu:
— Kobiéty moje spełniły już wszystko; duchy ludzi białych nie potrzebują ni żywności, ni odzieży. Teraz, — dodał poglądając na Dawida, który otworzywszy książkę gotował się zaintonować pieśń świętą., — ja sam zostawuje resztę temu, co lepiej ode mnie zna zwyczaje chrześcian.
Indyanki skromnie usunęły się na stronę i odegrawszy w smutném widowisku główną role, zajęły miejsca prostych widzów. Przez cały ciąg gorących modłów Dawida, żaden znak zadziwienia lub niecierpliwości nie okazał się na ich twarzach; słuchały tak uważnie, jak gdyby mogły rozumieć jego słowa, jak gdyby podzielały z nim uczucie skruchy, ufności i nadziei.
Wzruszony tém wszystkiém co dopiero miał przed oczyma, a może tez wewnętrzném wzniesiony uczuciem, psalmista przewyższył sam siebie. Głos jego pełny i mocny po tkliwych i żałosnych jękach dziewcząt, nie tracił bynajmniej na porównaniu, a hymn święty wyraźnie i na jednostajną notę śpiewany tę miał jeszcze zaletę, ze ci dla których szczególnie był przeznaczony mogli go rozumieć. Poważna i uroczysta cichość panowała w całém zgromadzeniu.
Kiedy Gamma zakończył ostatnię sztrofę, niespokojne i bojaźliwe spojrzenia, a razem troskliwsze jeszcze wystrzeganie się najmniejszego szmeru, dały poznać: iż wszyscy obecni postrzegli, ze ojciec nieszczęśliwej ofiary ma przemówić. Jakoż Munro, widząc: iż przyszła mu pora wypłacić dług, który za najcięższą próbę mocy nad sobą uważać można, odkrył białe swe włosy i przybrawszy postać mężną, podniosł naprzód oczy na tłum otaczający, a potém dał znak strzelcowi, żeby go słuchał, i odezwał się w te słowa:
— Powiedz tym dziewczętom, co tyle okazały czułości i dobroci, że przywalony wiekiem i cierpieniami starzec, dziękuje im z głębi serca. Powiedz, ze Najwyższa Istota, którą wielbimy wszyscy, odpłaci im za ich litościwą uczynność, wtedy gdy bez względu na różnicę płci, dostojeństwa i koloru, wszyscy staniemy u podnoża Jej tronu.
Strzelec pilnie wysłuchawszy tych słów drżącym wymówionych głosem, wstrząsnął głową jak gdyby powątpiewał o czém, i odpowiedział:
— Mówić do nich w ten sposób, jest toż samo, co im dowodzić, że śnieg nie pada w zimie, albo że słońce najmocniej doskwiera nie w tenczas, kiedy liścia na drzewach nie masz. — Obrócił się potém do kobiét i oświadczył im wdzięczność Munra, starając się podług swego mniemania zastosować wyrazy do pojęcia słuchaczów.
Nieszczęśliwy starzec znowu już był opuścił głowę na piersi, i pogrążył się w smutku ponurym, lecz młody Francuz z lekka dotknął się do jego ramienia, i ukazał naprzód kilku młodych Indyan przynoszących lektykę zamkniętą, a potém słońce.
— Rozumiem Waćpana, odpowiedział Munro usiłując mówić głosem mocnym — rozumiem. Tak niebo chciało; podaję się jego woli. Koro, dziecię moje! jeżeli błogosławieństwo ojca pogrążonego w rospaczy może dójść aż do ciebie, przyjmij je razem z gorącą modlitwą moją! Jdźmy, panowie, — dodał poglądając w koło siebie z udaną spokojnością, chociaż boleści szarpiącej jego serce nie mógł ukryć zupełnie, — idźmy, nie mamy już tu nic do czynienia.
Hejward chętnie pośpieszył oddalić się z tego miejsca, gdzie go męztwo lada moment gotowe było opuścić. Tym czasem jednak kiedy dalsi towarzysze wsiadali na koń, zbliżył się do strzelca i przypomniał mu obietnicę zobaczenia się w wojsku angielskiém. Dosiadłszy potém swego konia stanął przy lektyce, w której dawały się tylko słyszeć przytłumione łkania Aliny. Wszyscy biali, prócz Sokolego Oka pojechali za Munro, i wkrótce las ukrył ich przed oczyma Delawarów.
Ale skłonność jaką spólne nieszczęście zawiązało miedzy mieszkańcami tych lasów, i cudzoziemcami trafem przybyłymi do nich, nie wygasła tak prędko. Przez wiele Jat, powieść o dziewczynie białej i młodym wojowniku Mohikańskim przynosząc rozrywkę podczas długich wieczorów zimowych, podżegała w sercach młodych Delawarów wrodzoną nienawiść ku nieprzyjacielskiemu pokoleniu.
Nie zapominano tez i o dalszych osobach mających udział w tym wypadku. Za pośrzednictwem strzelca, który długo jeszcze był niejakoś punktem śrzodkowym między cywilizacyą, a stanem dzikości, Delawarowie otrzymali wiadomość, że nieszczęśliwy starzec, wycieńczony jak mniemano powszechnie, służbą wojskową, lecz pewniej dogryziony zbytkiem cierpień, połączył się z cieniami swych ojców, a Dłoń Otwarta pozostałą jego córkę zawiózł do odległych mieszkań ludzi białych, gdzie jej łzy płynąc czas długi, ustąpiły nakoniec miejsca uśmiechowi szczęścia, daleka zgodniejszemu z jej charakterem.
Lecz wszystkie te wypadki, jako późniejsze, nie należą do naszego opowiadania. Sokole Oko przeprowadziwszy wzrokiem ludzi swojego koloru, wrócił na miejsce, gdzie się jeszcze żałobny obchód odbywał. Delawarowie oblekający już Lukasa w odzienie śmiertelne, postrzegłszy go wstrzymali się trochę, żeby mógł ostatnim spojrzeniem i słowem pożegnać przyjaciela. Zwłoki młodego wodza na zawsze potem okryto, i tymże porządkiem jak Korę schowano w ziemi, lecz tylko do czasu, ponieważ kiedyś miały bydź złożone w grobach, przodków jego.
Cały tłum otaczał mogiłę z takimże żalem, z takąż powagą, i w takimże milczeniu, jakie już opisaliśmy wyżej. Ciało złożono w postaci spoczynkowi właściwej, twarzą na wschód słońca. Oręż wojenny, broń myśliwską i wszystko potrzebne do wielkiej podróży umieszczono przy niém. Zrobiono potém otwór w trumnie, żeby duch, kiedy przyjdzie pora, mógł powrócić do swoich zwłók śmiertelnych, i z przemysłem właściwym dzikim, zwyczajnym sposobem zabezpieczono ją od żwierząt i ptaków drapieżnych.
Po tych wszystkich urządzeniach, powszechna uwaga znowu zwróciła się na Szyngaszguka, jakby spodziewając się, że wódz tak mądry przemówi nakoniec, i w okoliczności tak uroczystej nie zaniecha udzielić pociechy lub zbawiennej nauki. Nieszczęśliwy ojciec zrozumiał życzenie ludu, podniósł głowę i spokojnym wzrokiem przebiegłszy tłum smutny, pierwszy raz od początku długiego obchodu, przemówił wyraźnie.
— I czegóż bracia moi są smutni, czego córki moje zalewają się łzami? Że młody wojownik poszedł polować w lasach szczęśliwych! że młody wódz chlubnie zakończył swój zawód! Był on dobry, uległy, waleczny. Manitu potrzebował takiego wojownika i wezwał go do siebie. Ja zaś jestem już tylko pniem podkopanym i obciętym przez białych. Naród mój wyginął i na brzegach jeziora słonego, i na delawarskich skałach. Nikt nie powie jednak że wąż jego pokolenia stracił swą mądrość! Zostałem sam jeden...
— Nie, Sagamorze, nie zostałeś sam jeden, — przerwał Sokole Oko, nie mogąc już dotrwać dłużej w swojej filozoficznej oziębłości i czule poglądając na surową twarz przyjaciela. — Kolor naszego ciała jest różny; ale Bóg postawił nas na jednej drodze, żebyśmy razem odbywali podróż. Nie mam ja krewnych i nawet równie z tobą powiedzieć mogę, nie mam narodu. Unkas był twoim synem, był człowiekiem czerwonym; taż sama krew płynęła w waszych żyłach; jeżeli jednak kiedykolwiek zapomnę o tym chłopcu, co tak często obok mnie walczył podczas wojny, a wypoczywał podczas pokoju, niech Ten co nas wszystkich, jakiejkolwiek bądź farby stworzył, niech Ten, mówię, w dniu sądnym zapomni o mnie! Unkas na jakiś czas rozstał się z nami; ale ty Sagamorze nie zostałeś sam jeden.
Szyngaszguk z zapałem chwycił rękę, którą Sokole Oko w uniesieniu podał mu nad świeżą mogiłą i dwaj ci dumni, nieustraszeni strzelcy, skłoniwszy głowy, bujnemi łzami zrosili ziemię pokrywającą zwłoki Unkasa.
Wsrzód uroczystej ciszy, jaka na widok tak tkliwy powstała, Tamemund zabrał głos i rozwiązał zgromadzenie w te słowa:
— Dosyć tego, — rzecze. — Idźcie potomkowie Lenapów; gniew Manitu nie jest uśmierzony. Czegoż jeszcze Tamemund ma czekać? Biali są panami ziemi, daleki dla czerwonych czas wybawienia. Dzień mojego życia był bardzo długi. Rano, widziałem synów Unamisa w sile i szczęściu, a nim noc nadeszła, zniknął już z przed oczu moich ostatni wojownik starożytnego rodu Mohikanów!

Koniec tomu czwartego i ostatniego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Feliks Wrotnowski.