Ogrodnik (Tagore, 1923)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rabindranath Tagore
Tytuł Ogrodnik
Wydawca Wydawnictwo Bibljofilijne
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Mieszczańska
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Jan Kasprowicz
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
RABINDRANATH TAGORE
OGRODNIK
SPOLSZCZYŁ
JAN KASPROWICZ
POZNAŃ 1923.
NAKŁADEM WYDAWNICTWA BIBLJOFILIJNEGO

CZCIONKAMI DRUKARNI MIESZCZAŃSKIEJ, TOW. AKC. W POZNANIU.


PRZEDMOWA AUTORA.

P


Przeważna część pieśni o miłości i życiu, zawartych w tej księdze, powstała przed zbiorem poematów religijnych „Gitandażali“.

Przekład angielski nie zawsze jest dosłowny, oryginały częstokroć skrócono a miejscami sparafrazowano.

RABINDRANATH TAGORE.



PRZEDMOWA TŁOMACZA.

Do pierwszego wydania „Ogrodnika“, tak samo jak i innych, przezemnie spolszczonych utworów Rabindranatha Tagore, wtargnęło dużo błędów, ponieważ z powodu stosunków wojennych korekta przeprowadzona była bezemnie. Obecnie, poza wprowadzeniem różnych zmian, błędy te zostały usunięte.

JAN KASPROWICZ.

SŁUGA: OKAŻ MIŁOSIERDZIE swojemu słudze, królowo.
KRÓLOWA: Minęło święto i wszystka ma służba już się rozeszła.
Dla czego ty w tak późnej przychodzisz godzinie?
SŁUGA: Skończyłaś z innymi, oto czas przyszedł na mnie.
Przybywam, by się zapytać, co czynić ma jeszcze ostatni twój sługa.
KRÓLOWA: Czego ci oczekiwać, gdy już zapóźno?
SŁUGA: Każ mi być ogrodnikiem w twoim ogrodzie kwiatowym.
KRÓLOWA: Cóż to jest za szaleństwo?
SŁUGA: Zrzeknę się swej pracy innej.
W proch rzucam swe miecze i dzidy. Nie posyłaj mnie na dalekie dwory. Nie każ mi na nowe zwycięzkie wyruszać wyprawy, a jeno każ mi być ogrodnikiem w twoim ogrodzie kwiatowym.
KRÓLOWA: Jakież będą twe obowiązki.
SŁUGA: Służyć ci będę w godzinach twoich wywczasów.
Dbać będę o świeżość trawników, po których przechadzasz się z rana, gdzie każdy krok twoich stóp witać będą radośnie kwiaty, żądne śmierci.
Kołysać cię będę w huśtawce pomiędzy gałęźmi saptaparny, gdzie wczesny księżyc wieczorny przedzierać się będzie, ażeby całować kraj twojej szaty.
Wonnym olejem napełniać będę lampę, płonącą u twego łoża, i maścią z sandału i szafranu w przedziwne namaszczać wzory podnóżek twych nóg.
KRÓLOWA: A jakiej żądasz zapłaty?
SŁUGA: Niech mi będzie wolno trzymać delikatne twe piąstki, jak pąkowie lotosu, i wiązankami kwiatów owijać twoje przegubia, pięty nóg twoich zabarwiać sokiem płatków asoki i scałowywać ślady pyłu, gdyby przypadkiem zatrzymał się na nich.
KRÓLOWA: Spełnione twe prośby, mój sługo. Zostaniesz ogrodnikiem w moim ogrodzie kwiatowym.


ACH! CZEMUŻ ZBUDOWALI DOM mój przy drodze, wiodącej na targowisko?
Z ładownemi łodziami zatrzymują się obok mych drzwi.
Przychodzą i odchodzą i wędrują do woli.
Ja siedzę i przyglądam się im, a czas mój ucieka.
Zawrócić ich nie mogę i tak mijają me dni.

∗             ∗

Dniem i nocą słychać odgłos ich kroków u drzwi mych.
Daremnie wołam: „Ja was nie znam!“
Jedni znani są mym palcom, inni mym nozdrzom, ponoć zna ich krew w moich żyłach, zaś inni znani są moim snom.
Zawrócić ich nie mogę. Przyzywam ich i mówię: „Wstępujcie w mój dom, komu wola! Tak! chodźcie!“

∗             ∗

O poranku dzwon dzwoni w świątyni.
Przychodzą z koszami w ręku.
Stopy ich czerwone, jak róże. Wczesny brzask świtu lśni na ich twarzach.
Zawrócić ich nie mogę. Przyzywam ich i mówię: „Wstępujcie w mój ogród rwać kwiaty. Wstępujcie!“

∗             ∗

W południe gong dźwięczy u bramy pałacu.
Nie wiem, dla czego porzucili swą pracę i niedbale stoją u mego opłocia.
Kwiaty w ich włosach zblakły i zwiędły. Tony ich fletni ospałe, lękliwe.
Zawrócić ich nie mogę. Przyzywam ich i mówię: „Chłodno jest w cieniu mych drzew. Chodźcie, druhowie!“

∗             ∗
O PORANKU ZARZUCIŁEM SIEĆ swoją w morze.

Wyłowiłem z ciemnych głębin rzeczy przedziwnego kształtu i przedziwnej piękności, niektóre jaśniały, jak uśmiech, inne połyskiwały, jak łzy, a inne płonęły, jak lice oblubienicy.
A gdy z łupem dnia powróciłem do domu, umiłowana moja siedziała w ogrodzie i niedbale obrywała listki z kwiecia.
Zawahałem się na chwilę, a potem u stóp jej złożywszy wszystko, com przyniósł, stanąłem w milczeniu.
A ona spojrzała na to i rzekła; „Cóż to za dziwne są rzeczy? Nie wiem na co przydać się mogą!“
Pochyliłem głowę, zawstydzon i pomyślałem: „nie bojowałem‑ci ja o to, nie zakupiłem tego na targu, nie dary to odpowiednie dla niej.“
Potem noc całą wyrzucałem to wszystko, jedno po drugiem, na drogę.
Z rana przyszli wędrowcy, pozbierali to i do dalekich zanieśli krajów.


„ACH, POETO, ZBLIŻA SIĘ WIECZÓR; włosy twoje siwieją.
„Czy słyszysz w samotnej zadumie nowinę, idącą stamtąd?“

∗             ∗

„Jest wieczór“, powiedział poeta, „i ja nadsłuchuję, ponieważ może zawołać ktoś ze wsi, jakkolwiek już późno.
„Czuwam, czy nie spotkają się z sobą dwa serca błądzące i czy dwie pary ócz stęsknionych nie poproszą o muzykę, coby przerwała ich milczenie i przemówiła za nie.
„Któż będzie składał im gorące pieśni, gdy ja siedzę na brzegu żywota i dumam o śmierci i o tem, co jest poza nami?

∗             ∗

„Uchodzi wczesna gwiazda wieczorna.
Blask pogrzebowego stosu zamiera zwolna nad rzeką milczącą.
„Z dziedzińca opuszczonej sadyby szakale wyją chórem w świetle niknącego księżyca.
„Jeśliby jaki wędrowiec, opuściwszy swe gniazdo, przybył tu, ażeby czuwać po nocy i z głową schyloną nadsłuchiwać szelestów ciemności, któż szeptałby uszom jego o tajemnicach żywota, gdybym ja, zamknąwszy drzwi poza sobą, zechciał uwolnić się od więzów doczesnych?
„Mało to znaczy, iż mój włos siwieje.
„Jeszczem‑ci ja tak młody, albo tak stary, jak najmłodszy, albo najstarszy w tej wsi.
„Jedni mają w oczach uśmiechy słodkie i proste, zaś inni chytrze mrugają, jedni mają łzy, napływające w świetle dnia, a drudzy łzy, ukryte w mroku.
„Wszyscy oni mnie potrzebują i ja nie mam czasu zastanawiać się nad tem, co będzie po tym żywocie.
„Ze wszystkimi w jednakich ja latach, cóż z tego, że włos mój siwieje?“
Nocą świerszcz ćwierka po lasach.
„Któż to tak zwolna zbliża się do mych wrót i stuka łagodnie?“
Zaledwie widzę oblicze, nie słychać ani słowa, cisza niebiosów naokół.
Zawrócić gościa milczącego nie mogę. Patrzę mu w twarz poprzez pomrok i godziny snu minęły.


NIE MAM SPOKOJU. Spragniony jestem rzeczy dalekich.
Dusza moja wędruje, pełna tęsknoty, aby się dotknąć okraju ciemnej oddali.
O wielkie pozaświecie! O przenikliwe wołanie twej fletni!
Zapominam, wciąż zapominam, że nie posiadam skrzydeł, aby ulecieć, że przywiązany‑m na wieki do miejsca!

∗             ∗

Pożądam i czuwam, obcy jestem w obcej krainie.
Przypływa ku mnie twe tchnienie, by o niemożebnej szeptać mi nadziei.
O celu daleki, daleki! O przenikliwe wołanie twej fletni!
Zapominam, wciąż zapominam, że nie znam drogi, że skrzydlatego nie posiadam rumaka.

∗             ∗

Nie znam spoczynku, jestem wędrowcem po własnem sercu.
W słonecznych omżach godzin leniwych jakżeż potężną postacią staje się zjawa twa pośród błękitów niebieskich!
O celu daleki, o przenikliwe wołanie twej fletni!

Zapominam, wciąż zapominam, że zamknięte są wszędzie bramy domu, w którym ja mieszkam samotnie.


P


PTAK OSWOJONY był w klatce, ptak wolny był w lesie.

Spotkały się, gdy nadszedł ich czas, kazało tak przeznaczenie.
Ptak wolny zawoła: „O luby mój, lećmy do lasu!“
Ptak w klatce odszepnie: „Chodźmy, żyjmy tu oba w tej klatce!“
Powie ptak wolny: „Gdzież miejsce za prętami, by módz rozwinąć skrzydła?“
„Ach!“ zawoła ptak w klatce, „nie wiem, gdzie mógłbym spocząć w przestworzu bez grzędy!“

∗             ∗

Ptak wolny zawoła: „Mój drogi! Wyśpiewaj‑że mi pieśń lasów!“
Ptak w klatce odpowie: „Siądź przy mnie, nauczę cię mowy uczonych.“
Ptak leśny zawoła: „Nie! O nie! Pieśni przenigdy nauczyć się nie można.“
Ptak w klatce odpowie: „Ja biedny! Nie znam‑ci pieśni lasów!“

∗             ∗

Miłość ich gorąca, pełna pożądań, jeno że latać nie mogą skrzydło obok skrzydła.
Spoglądają poprzez pręty klatki i płonna ich chęć, by się poznali wzajemnie.
Biją skrzydłami z tęsknoty i nucą: „Zbliż się, mój miły.“
„Ptak wolny zawoła: „To być nie może, lękam się zamkniętych drzwiczek twej klatki.“
Ptak w klatce odszepnie: „O biada! Skrzydła moje bez siły, umarłe!“


O MATKO, MŁODY KRÓLEWICZ przejeżdżać ma obok drzwi naszych, jakżeż ja poranku tego uważać mam na swą pracę?
Pokaż mi, jak zapleść mam włosy, powiedz mi, jaki mam strój wziąć na siebie?
Dla czego z takiem zdumieniem spoglądasz na mnie, o matko?
Wiem, że ani na chwilę nie spojrzy w me okna. Wiem, że w mgnieniu oka z przed mego zniknie oblicza, milknący li dźwięk jego fletni łkać będzie ku mnie z oddali.
Atoli młody królewicz przejeżdżać będzie obok drzwi naszych! Ja na tę chwilę wdzieję na siebie, co mam najlepszego.
O matko, młody królewicz przejechał obok drzwi naszych i słońce poranku zalśniło na jego kolasie.
Odsunęłam zasłonę z oblicza, rubinowy łańcuch zdarłam ze szyi, by mu rzucić pod stopy.
Dla czego spoglądasz na mnie z takiem zdumieniem, o matko?
Wiem‑ci ja, wiem, że nie podniósł mego łańcucha. Wiem, że zmiażdżyły go jego koła i że w pyle ślad pozostawił czerwony i niewiadomo nikomu, co dar mój ten znaczył i komu był poświęcony.
Atoli młody królewicz przejeżdżał obok drzwi naszych i ja klejnot zdarłam z mej piersi i rzuciłam mu go pod stopy.


GDY ZGASŁA LAMPA przy mem łóżku, zbudziłam się razem z ptactwem porannem.
Siadłam przy oknie otwartem, z świeżą wiązanką w rozpuszczonych włosach.
Wędrowiec młody przechodził drogą w różanych mgłach porankowych.
Miał łańcuch z pereł na szyi, a promienie słoneczne padały na jego koronę. Zatrzymał się u mych drzwi i głosem zawołał namiętnym: „Gdzie ona?“
Z samego wstydu zawołać nie mogłam: „Ona to ja, młody wędrowcze, ona to ja!“

∗             ∗

Był zmierzch i nie świeciła się lampa.
Splatałam włosy niedbale.
Młody wędrowiec zjawił się na swym wozie w blaskach zachodzącego słońca.
Rumaki jego miały nozdrza spienione, a proch był na jego sukni.
Zeszedł z wozu u drzwi mych i zmęczonym zapytał głosem:
Z samego wstydu odpowiedzieć nie mogłam: „Ona to ja, wędrowcze znużony, ona to ja!“

∗             ∗

Noc kwietniowa. Lampa się pali w mej izbie. Podmuch południa skrada się cicho. Wrzaskliwa papuga zasnęła już w klatce.
Mój stanik ma barwę pawiej gardzieli, a płaszcz mój zielony, jak młoda trawa.
Siedzę na podłodze przy oknie, a wzrok mój śledzący błądzi po opuszczonej drodze.
W noc ciemną nie przestaję szeptać: „Ona to ja, zrozpaczony wędrowcze, ona to ja!“


GDY NOCĄ NA MIŁOSNE spieszę spotkanie, ptactwo nie śpiewa, wiatr się nie rusza, domy po obu stronach drogi stoją milczące.
Tylko bransolety moje za każdym brzęczą krokiem i ja się wstydzę.

∗             ∗

Gdy siedzę na balkonie i nadsłuchuję kroków jego, liść nie szeleści na drzewach i woda w rzece cicha jest, jak miecz na kolanach strażnika, który pogrążył się w sen.
Tylko me serce bije dziko i nie wiem, jak je ukoić.

∗             ∗

Gdy zjawi się umiłowany mój i siędzie przy mnie, gdy ciało me drży i opadają powieki, wówczas noc staje się czarna, wicher gasi lampę, a obłoki zapuszczają zasłonę na gwiazdy.
Kosztowny tylko kamień lśni na mej piersi i daje światło.
Nie wiem, w jaki ukryć go sposób.


RZUĆ PRACĘ, OBLUBIENICO! Zważaj, gość przyszedł.
Słyszysz, jak lekko potrząsa łańcuchem, zamykającym drzwi?
Zważaj, by nakostniki twe zbytniego nie sprawiały hałasu i by krok twój zbyt się nie spieszył, gdy wyjdziesz naprzeciw niego.
Rzuć pracę, oblubienico, gość przyszedł z wieczora.

∗             ∗

Nie! Nie wiatr to upiorny, nie lękaj się, oblubienico.
To pełnia miesiąca w nocy kwietniowej, pobladłe cienie w dziedzińcu, górą niebiosa błękitne.
Zaciągnij zasłonę na twarz, jeśli inaczej nie możesz, ponieś lampę ku drzwiom, gdy się boisz.
Nie! Nie wiatr to upiorny, nie lękaj się, oblubienico!

∗             ∗

Nie mów z nim ani słowa, jeśliś onieśmielona, cofnij się od drzwi, gdy się z nim spotkasz.
Jeśli się zwróci z pytaniem, możesz, gdy zechcesz, w milczeniu spuścić powieki.
Niechżeć naramienniki nie brzęczą, gdy z lampą w ręku prowadzić go będziesz do wnętrza.
Nie mów z nim ani słowa, jeżeliś onieśmielona.

∗             ∗

Jeszcze nie gotowaś ze strojem, oblubienico? Zważaj, gość przyszedł.
Nie zapaliłaś światła w oborze?
Nie przysposobiłaś ofiarnego kosza na bożą służbę wieczorną?
Nie uczyniłaś czerwonego znaku szczęścia na czole i nie przystroiłaś się jeszcze na noc?
Oblubienico, słyszysz? Gość przyszedł.
Porzuć swą pracę!


CHODŹ TAK, JAK JESTEŚ. Nie zaprzątaj się strojem.
Czy rozplotły się włosy splecione, czy w nieporządku ich rozdział, czy niema wstążek na twym staniku, ty na to nie zważaj.

∗             ∗

Chodź tak, jak jesteś, nie zaprzątaj się strojem.
Chodź szybkiemi krokami po trawie.

∗             ∗

Widzisz, jak się kłębią obłoki?
Klucze żórawi nadciągają od dalekich brzegów rzeki i napory wiatru gwałtownie rzucają się na wrzosiska.
Przerażone stado ucieka do wsi, do obór.
Widzisz, jak się na niebie kłębią obłoki?
Daremnie zapalasz lampę na stole — migoce i gaśnie na wietrze.
Któż zauważy, iż sadzą nie poczerniłaś powiek?
Oczy twe ciemniejsze od chmur deszczowych.
Daremnie zapalasz lampę na stole — zagasa.

∗             ∗

Chodź tak, jak jesteś, nie zaprzątaj się strojem.
Nie spleciona wiązanka na włosy, cóż z tego? Nie zamknięty łańcuszek u dłoni, niech będzie!
Niebo zakryte chmurami, jest późno.
Chodź tak, jak jesteś, nie zaprzątaj się strojem.


CHCESZ‑LI BYĆ PILNĄ i dzban swój napełnić, chodź, o chodź do mojego jeziora.
Woda obejmie twe stopy i wyszemrze ci swą tajemnicę.
Cień nadchodzącego deszczu kładzie się na piasku, obłoki zawisły nad błękitnem liściwem drzew, jak ciężki włos nad twemi brwiami.
Znam dobrze rytm twoich kroków, uderza o moje serce.
Chodź, o chodź do mego jeziora, jeżeli napełnić musisz swój dzban.

∗             ∗

Pragniesz‑li wczasu, pragniesz bezmyślnie spoczywać i dzban swój puszczać na wodę, chodź, o chodź do mego jeziora.
Zieleni się zbocze trawiaste i kwiatów dzikich bez miary.
Myśli wyrywać się będą z oczu twych ciemnych, jak ptactwo z swych gniazd.
Welon twój opadnie ci do stóp.
Chodź, o chodź do mego jeziora, jeżeli użyć chcesz wczasu.

∗             ∗

Gdy dość mieć będziesz zabawy i zechcesz zanurzyć się w wodzie, o chodź, o chodź do mego jeziora.
Płaszcz błękitny pozostaw na brzegu, woda błękitna zakryje cię i osłoni.
Fale staną na palcach, aby całować twą szyję i by ci szeptać do uszu.
Chodź, o chodź do mego jeziora, jeżeli chcesz się zanurzyć we wodzie.

∗             ∗

Jeśli ci trzeba oszaleć i rzucić się w objęcia śmierci, chodź, o chodź do mego jeziora.
Chłodne jest ono i bezdennie głębokie.
Ciemne, jak sen bez snów.
W głębiach jego dzień i noc zlewają się w jedno, a pieśni są milczeniem.
Chodź, o chodź do mego jeziora, jeśli chcesz zanurzyć się w śmierci.


O NIC NIE PROSIŁEM, stałem tylko na skraju lasu, za drzewem.
Omdlałość była jeszcze w źrenicach świtu, a rosa w powietrzu.
Ospały zapach traw wilgotnych wisiał w cienkiej mgle ponad ziemią.
Widziałem cię pod drzewem figowem dojącą krowę rękami, delikatnemi i świeżemi, jak masło.
Stałem cicho.

∗             ∗

Ja nie rzekłem ni słowa. To ptak śpiewał niewidzialny z gęstwiny.
Drzewo mangi sypało kwiecie na drogę wiejską i pszczoły, jedna za drugą, poczęły nadpływać z pobrzękiem.
Tam, po za stawem, otwarto bramę świątyni i tłum pobożnych rozpoczął śpiewać swe pieśni.
Z wiadrem na łonie doiłaś krowę.
Ja wciąż jeszcze z próżną stałem konwią.

∗             ∗

Nie zbliżyłem się k’tobie.
Niebo obudził dźwięk gonga w świątyni.
Z pod racic pędzonego stada kurz się podnosił na drodze.
Z bełkocącemi krużami u biódr nadchodziły kobiety od rzeki.
Naramienniki twoje brzęczały i dzban twój okrył się pianą.
Mijało rano, a jam się nie zbliżył do ciebie.


PRZECHADZAŁEM SIĘ DROGĄ, nie wiem, dla czego, kiedy mijało południe, a gałęzie bambusu szeleściły na wietrze.
Opadające cienie wyciągniętemi ramiony czepiały się stóp uchodzącego światła.
Koile[1] zmęczyły się śpiewaniem.
Przechadzałem się drogą, nie wiem dla czego.

∗             ∗

Chata przy rowie stoi w cieniu chylącego się nad nią drzewa.
Jakaś niewiasta zajęta jest pracą, a w kącie pobrzękuje muzyka jej naramiennic.
Stałem przed tą chatą, sam nie wiem, dla czego.
Wązka, wijąca się droga przecina niejedno pole gorczyczne i niejeden raj mangowy.
Snuje się obok świątyni wiejskiej i targowiska u przystani rzecznej.
Stanąłem przed tą chatą sam nie wiem, dla czego.

∗             ∗

Było przed latem, w wietrznym dniu marca, gdy poszept wiosny omdlewał, a kwiecie manga opadało w pył.
Zmarszczona woda lizała w podskokach kruż miedzianą, stojącą na stopniach przystani.
Myślę o tym dniu wietrznego marca, sam nie wiem, dla czego.

∗             ∗

Pogłębiają się cienie i stado wraca do obór.
Światło szarzeje na łąkach samotnych, wieśniacy czekają na prom u wybrzeża.
Powoli wracam tą samą drogą, sam nie wiem, dla czego.


PĘDZĘ, JAK PĘDZI PIŻMOWIEC w cieniu lasu, własnym odurzon zapachem.
Noc jest nocą połowy maja, powiew jest powiewem południa.
Gubię drogę i idę, szukam, czego znaleść nie mogę, znajduję, czego nie szukam.

∗             ∗

Z serca mego wybiega i tańczy obraz własnej mej żądzy.
Rozpływa się widziadło świetlane.
Staram się je zatrzymać, wymyka mi się i zwodzi.
Szukam, czego znaleść nie mogę, znajduję, czego nie szukam.


DŁONIE SPLATAJĄ SIĘ Z DŁOŃMI, oczy wieszają się na oczach, tak rozpoczynają się dzieje serc naszych.
Miesięczna noc marcowa; powietrze przesycone słodką wonią henny.
Fletnia ma leży na ziemi bezczynnie, a twa wiązanka niedokończona.
Miłość ta między tobą a mną prosta jest, jak pieśń.

∗             ∗

Szafranowa zasłona twa upaja me oczy.
Wieniec jaśminowy, któryś splotła dla mnie, napełnia drżeniem me serce, jak pochwała.
Gra to dawania i cofania, odkrywania i ponownego skrywania, nieco uśmiechów i nieco nieśmiałości i nieco miłych, bezpożytecznych sporów.
Miłość ta pomiędzy tobą a mną prosta jest, jak pieśń.

∗             ∗

Żadnej tajemnicy, wybiegającej po za teraźniejszość, żadnej walki o sprawy niemożliwe, żadnego cienia po za wdziękiem, żadnego błąkania się w głębiach ciemności.
Miłość ta pomiędzy tobą a mną prosta jest, jak pieśń.

∗             ∗

Nie chronimy się od żadnych słów, aby w wieczystem tonąć milczeniu; nie wyciągamy rąk po rzeczy, leżące po za nadzieją.
Wystarczy nam, co dajemy w próżnię i co otrzymujemy.
Radości nie wyniszczyliśmy do ostatka, ażeby wytłoczyć z niej wino cierpienia.

Miłość ta między nami prosta jest, jak pieśń.


P


PTAK ŻÓŁTY ŚPIEWA na ich drzewie i wprawia me serce w taniec radości.

Oboje żyjemy w tej samej wsi i to cała moc naszej uciechy.
Dwa ulubione jagniątka jej przybiegają paść się w cieniu drzew naszego ogrodu.
Jeśli pobłądzą na naszem polu jęczmiennem, biorę je na ręce.
Khandżana zwie się wieś nasza, zaś Andżaną zowią naszą rzekę.
Imię moje zna cała wieś, a jej na imię Randżana.

∗             ∗

Jedna tylko troska leży między nami.
Pszczoły, w naszym gaju mające swe ule, udają się po miód do ich gaju.
Kwiaty, rzucane z nad jej brodów,[2] przypływają po rzece, w której my się kąpiemy.
Kosze suszonych kwiatów kusmowych dostają się z jej pól na nasz rynek.
Khandżana zwie się wieś nasza, zaś Andżaną zowią naszą rzekę.
Imię moje zna cała wieś, a jej na imię Randżana.

∗             ∗

Ścieżka, snująca się ku ich domowi, wonieje na wiosnę kwieciem mangowem.
Gdy len ich dojrzał w czas sprzętów, konopie kwitną na naszym łanie.
Gwiazdy uśmiechające się do ich chaty, ślą i nam to samo migotliwe spojrzenie.
Deszcz, którym wzbiera ich stawek, raduje i nasz gaj kadamowy.
Khandżana zwie się wieś nasza, zaś Andżaną zowią naszą rzekę.
Imię moje zna cała wieś, a jej na imię Randżana.


GDY DWIE SIOSTRY udają się po wodę, przychodzą na to miejsce i uśmiechają się obie.
Domyślały się widocznie, że ktoś stoi po za drzewami, ilekroć przychodzą po wodę.

∗             ∗

Dwie siostry szepcą ze sobą, gdy przechodzą obok tego miejsca.
Odgadły widocznie, kto to się czai po za drzewami, ilekroć one przychodzą po wodę.

∗             ∗

Chybocą się nagle ich kruże i woda się wylewa, gdy przyjdą do tego miejsca.
Odgadły widocznie, że bije serce w kimś, stojącym po za drzewami, ilekroć one przychodzą po wodę.

∗             ∗

Dwie siostry spoglądają na siebie, gdy przychodzą do tego miejsca, i uśmiechają się.
Jest śmiech w kroczących pospiesznie ich stopach, śmiech, mający myśli tego kogoś, który stoi po za drzewami, gdy one przychodzą po wodę.


SZŁAŚ BRZEGIEM RZEKI z pełnym dzbanem na biodrze.
Dla czego tak szybko zwróciłaś ku mnie oblicze, dla czego spojrzałaś na mnie poprzez powiewającą zasłonę?
Promienny wzrok ten zawitał ku mnie z ciemności, jak wiatr, który deszczem przejmuje rozfalowaną wodę i sunie ku cienistemu brzegowi.
Przyszedł ku mnie, jak ptak wieczorny, który od okna do okna przelatuje mroczną izbę i ginie śród nocy.
Ukryta jesteś, jak gwiazda po za wzgórzami, a ja jestem przechodzień po drodze.
Ale dla czego stanęłaś na chwilę i spojrzałaś w moje oblicze poprzez zasłonę, idąc brzegiem rzeki z pełnym dzbanem na biodrze?


DZIEŃ PO DNIU JAWI się on i odchodzi.
Idź i daj mu kwiat z moich włosów, ma druho.
Jeśli zapyta, kto mu go posłał, błagam cię, nie wymieniaj mu nazwiska mego, albowiem jawi się tylko i znowu odchodzi.

∗             ∗

Siedzi w pyle pod drzewem.
Uściel mu siedzenie z kwiatów i liści, ma druho.
Oczy jego smutne i smutek wnoszą w me serce.
Nie mówi, co ma na myśli, jawi się tylko i odchodzi.


CZEMUŻ ZAPRAGNĄŁ PRZYCHODZIĆ do mych drzwi o brzasku dnia ten młodzieniec wędrowny?
Wchodząc i wychodząc, mijam się z nim co chwila i oczy me więzi jego oblicze.
Nie wiem, czy mam do niego przemówić, czy milczeć. Czemu zapragnął przychodzić do mych drzwi?
Ciemne są chmurne noce lipcowe; łagodny jest błękit niebiosów jesiennych, dniom wiosny spokoju nie daje wiatr południowy.
On pieśni swe splata z świeżych ciągle melodji.
Odwracam się od pracy i mgłą zachodzą me oczy. Dla czego zapragnął przychodzić do mych drzwi?


GDY OBOK MNIE POSPIESZNEMI przechodziła krokami, dotknął mnie okraj jej sukni.
Z nieznanej wyspy jakiegoś serca powiał nagle ciepły oddech wiosny.
Musnął mnie powiew przelotnego dotknięcia i znikł tejże chwili, jak zerwany płatek kwiecia, pędzony wiatrem.
Padł na me serce, jak westchnienie jej ciała i poszept jej serca.


DLA CZEGO SIEDZISZ TAM i pobrzękujesz naramiennikami dla pustej tylko igraszki?
Napełnij dzban swój. Czas ci powrócić do domu.

∗             ∗

Dla czego mącisz wodę rękami i urwane rzucasz spojrzenia na drogę za kimś dla pustej tylko igraszki?
Napełnij dzban swój i wracaj do domu.

∗             ∗

Godziny poranne mijają, ciemna woda płynie dalej.
Fale się śmieją i szepcą do siebie dla pustej tylko igraszki.

∗             ∗

Obłoki wędrowne zgromadziły się na krańcach nieba, tam, gdzie wznosi się ziemia.
Wahają się i patrzą ci w twarz i śmieją się dla pustej tylko igraszki.
Napełnij dzban swój i wracaj do domu.


NIE ZACHOWUJ DLA SIEBIE TAJEMNICY swego serca, o druho.
Wyznaj ją mnie, tylko mnie, potajemnie.
Ty, co tak przyjaźnie się śmiejesz, wyszepc mi ją po cichu, usłyszy ją moje serce, nie moje ucho.

∗             ∗

Noc jest ciemna, dom jest milczący, gniazda ptasie otuliły się w sen.
Wyjaw mi ją przez łzy stłumione, przez wahający się uśmiech, przez oną błogą wstydliwość i ból — tę tajemnicę serca.


„CHODŹ DO NAS, MŁODZIEŃCZE, wyznaj nam szczerze, skąd ten szał w twoich oczach?“
„Nie wiem, z jakiego maku dzikiego napiłem się wina, że taki szał w moich oczach.“
„O hańbo!“
„Tak, jedni są mądrzy, a drudzy głupi, jedni są czujni, a drudzy bez troski. Są oczy, które się śmieją, i oczy, co płaczą — a szał jest w moich oczach.“

∗             ∗

„Młodzieńcze, przecz stoisz tak cicho w cieniu drzewa?“
„Stopy me zmęczył ciężar mego serca i oto cicho stoję w tym cieniu.“
„O hańbo!“
„Tak, jedni wędrują swą drogą, a inni przestają, jedni są wolni, a drudzy w pętach, zaś stopy me zmęczył ciężar mego serca.“


„BIORĘ LI TO, CO MI DOSTAJE się z rąk twoich chętnych, nie żebrzę o nic więcej.“
„Tak, tak, znam cię, skromny żebraku, żebrzesz o wszystko, co tylko człowiek posiada.“

∗             ∗

„Jest‑li dla mnie kwiat zabłąkany, nosić go będę w sercu.“
„A jeśli ma on i kolce?“
„Zniosę i to.“
„Tak, tak, znam cię, skromny żebraku, żebrzesz o wszystko, co tylko człowiek posiada.“

∗             ∗

„Gdybyś raz tylko miłujące oczy podniosła ku memu obliczu, osłodziło by to me życie aż po za śmierć.“
„Lecz gdybym miała srogie tylko spojrzenia?“
„O niechże przeszywają me serce.“
„Tak, tak, znam cię, skromny żebraku, żebrzesz o wszystko, co tylko człowiek posiada.“


„UFAJ MIŁOŚCI, nawet gdy troskę przynosi. Serca ty nie zamykaj.“
„Ach nie, mój przyjacielu, ciemne są twoje słowa, zrozumieć ich nie mogę.“
„Serce jest na to jedynie, by je oddano ze łzą i pieśnią, o miła.“
„Ach nie, mój przyjacielu, ciemne są twoje słowa, zrozumieć ich nie mogę.“

∗             ∗

„Rozkosz nikła jest, jak kropla rosy; roześmieje się i umiera. Natomiast troska silna jest i oporna. Niech miłość, pełna troski, czuwa w twych oczach.“
„Ach nie, mój przyjacielu, ciemne są twoje słowa, zrozumieć ich nie mogę.“

∗             ∗

„Lotos kwitnie w obliczu słońca i traci wszystko, co posiada. Woli to, niż gdyby miał zakwitać w wieczystej mgle zimy.“
„Ach nie, mój przyjacielu, ciemne są twoje słowa, zrozumieć ich nie mogę.“


PYTAJĄCE TWE OCZY SĄ SMUTNE. Starają się odgadnąć mą istotę, jak księżyc usiłuje zgłębić morze.
Życie‑m obnażył twym oczom od końca do końca, nie zakrywając i nie cofając przed tobą niczego. I oto, dla czego mnie nie znasz.
Gdyby to był li kamień kosztowny, mógłbym go na sto roztrzaskać kawałków i nawiązać je na łańcuch dla twojej szyi.
Gdyby to był li kwiat, krągły, a drobny, a słodki, mógłbym zerwać go z szypułki i włożyć ci w włosy.
Lecz to jest serce, o miła.
Gdzie jego brzegi i dno?
Nie znasz granic tego królestwa, a jesteś przecież jego królową.
Gdyby to była li chwila rozkoszy, zakwitnęłoby w lekkim uśmiechu, i ty mogłabyś je widzieć i czytać w niem każdej chwili.
Gdyby to był tylko ból, w łzachby jasnych roztajał, najgłębszą tajemnicę swą odzwierciedlając bez słowa.
Ale to jest miłość, o miła.
Rozkosz i ból jej nie znają granic i bez końca są jej uroszczenia i bogactwa.
Tak jest bliska, jak twoje życie, a przecież nigdy nie poznasz jej w pełni.


MÓW DO MNIE, O MIŁY! Powiedz mi w słowach to, co śpiewałeś.
Noc jest ciemna. Gwiazdy utonęły w obłokach. Wiatr jęczy między liściwiem.
Rozplotę włosy. Płaszcz mój błękitny otuli mnie jak noc. Głowę twą przycisnę do piersi; i tu, w tej błogiej samotni, szeptaj mi o swem sercu. Zamknę oczy i będę słuchała. Nie spojrzę ci w oblicze.
Gdy skończą się twoje słowa, siedzieć będziemy spokojni i milczący. Tylko drzewa szemrzeć będą w ciemności.
Noc zblednie. Nadejdzie brzask dnia. Spojrzymy sobie w oczy i każde pójdzie swą drogą.
Mów do mnie, o miły! Powiedz mi w słowach to, co śpiewałeś.


OBŁOKIEM JESTEŚ WIECZORNYM, płynącym po niebie mych snów. Nadaję ci coraz to nowe barwy i kształty według pragnień mojej miłości.
Moja ty jesteś, tak, moja, mieszkanko bezkresnych mych snów.

∗             ∗

Stopy twe rumienią się od żarów żądnego mego serca, zbieraczko pokłosia mych pieśni wieczornych.
Wargi twe są gorzko­‑słodkie od posmaku wina mych cierpień.
Moja ty jesteś, tak moja, mieszkanko mych snów samotnych.

∗             ∗

Cieniem namiętności mej pociemniłem ci oczy, Ty, która nawiedzasz głębiny mego spojrzenia.
Pojmałem cię i osnułem cię, o miła, siecią mojej melodji.
Moja ty jesteś, tak, moja, mieszkanko bezśmiertnych mych snów..


ME SERCE, PTAK PUSTYNNY, znalazło niebo w twych oczach.
Są one kolebką poranku, są one królestwem gwiazd.
Pieśni me gubią się w ich głębiach.
Niech tylko mi latają ku temu niebu, ku jego samotnym bezkresom.
Niech tylko przecinają jego obłoki i rozpościerają skrzydła w jego blasku słonecznym.


POWIEDZ MI, CZY WSZYSTKO TO PRAWDA, o luby, powiedz mi, czy wszystko to prawda?
Gdy oczy te strzelają błyskawicami, ciemne obłoki w twej piersi burzliwą im dają odpowiedź.
Czy prawda, że usta me słodkie są, jak pękająca pąkówka pierwszej wyznanej miłości?
Czy wspomnienia minionych miesięcy majowych pozostają w mych członkach?
Czy ziemia drży pieśnią, jak harfa, gdy się jej dotkną me stopy?
Czy to więc prawda, że krople rosy spadają z ócz nocy, gdy ja się pojawię, i że raduje się światłość po ranna, kiedy otuli me ciało?
Czy prawda, czy to jest prawda, ze miłość twoja, szukając mnie, wędrowała poprzez wieki i światy?
Że, gdyś mnie znalazł nareszcie, odwieczna tęsknica twa ostateczny znalazła spokój w łagodnem mem słowie, w mych oczach i wargach i w rozfalowanych mych włosach?
Czy to więc prawda, że tajemnica nieskończoności wyryta jest na tem drobnem mem czole?
Powiedz, o luby, czy wszystko to prawda?


MIŁUJĘ CIĘ UMIŁOWANY, wybacz mi moją miłość.
Pojmana jestem, jak ptak, który zgubił drogę.
Serce moje, zadrżawszy, zgubiło swoją przesłonę i stało się nagie.
Nakryj je współczuciem, umiłowany i wybacz mi moją miłość.

∗             ∗

Jeśli nie zdołasz miłować mnie, umiłowany, wybacz mi moją boleść.
Nie patrz na mnie tak mimochodem, z daleka.
Wśliznę się znowu w swój kącik i siedzieć będę w ciemności. Obu dłońmi zasłonię nagi swój wstyd.
Odwróć‑że lice odemnie, umiłowany, i wybacz mi moją boleść.

∗             ∗

Jeśli miłujesz mnie, umiłowany, wybacz mi moją radość.
Jeśli serce me uniesie fala szczęścia, nie śmiej się z niebezpiecznego poddania się mego.
Jeżeli siedzę na tronie i tyranją miłości mej panuję nad tobą; jeżeli, jak bogini, obdarzam cię mą łaską, nieś moją dumę, umiłowany, wybacz mi moją radość.


NIE ODCHODŹ, LUBA, bez pozwolenia odemnie.
Czuwałem noc całą i oto sen zaciężył na mych oczach.
Lękam się jednak, że cię utracę, gdy zasnę.
Nie odchodź, luba, bez pozwolenia odemnie.

∗             ∗

Zrywam się i ręce wyciągam ku tobie, aby się dotknąć ciebie. Pytam się: „Zali to sen?“
Gdybym tylko stopy twe mógł oplątać mem sercem i przycisnąć je do piersi!
Nie odchodź, luba, bez pożegnania odemnie.


IŻBYM NIE POZNAŁ SIĘ zbyt łatwo na tobie, więc bawisz się mną.
Oślepiasz mnie błyskawicami śmiechu, ażeby ukryć swe łzy.
Znam‑ci ja, znam ten twój podstęp.
Nie rzekniesz słowa, które wyrzec byś chciała.

∗             ∗

Iżbym nie poznał się na twej wartości, wymykasz mi się tysiącami dróg.
Iżbym cię nie pomieszał z innemi, trzymasz się na uboczu.
Znam‑ci ja, znam ten twój podstęp.
Nigdy nie chodzisz drogą, którą byś chciała chodzić.

∗             ∗

Masz więcej uroszczeń niż inne, dla tego jesteś milcząca.
Z udaną obojętnością unikasz mych darów.
Znam‑ci ja, znam ten twój podstęp.
Nigdy przyjmować nie chcesz tego, co przyjąć byś chciała.


SZEPNĄŁ: „KOCHANIE, podnieś oczy!“
Surowom‑ci go złajała i rzekłam: „Idź!“, lecz on się nie ruszył.
Stał przedemną i trzymał obie me dłonie. Jam rzekła: „Puść mnie!“ lecz on nie odszedł.

∗             ∗

Przybliżył twarz do mych uszu. Spojrzałam na niego i rzekłam: „Wstydź się!“ lecz on się nie odsunął.
Usta jego dotknęły mego lica. Zadrżałam i rzekłam: „Zbyt śmiałyś!“, lecz on był bez wstydu.

∗             ∗

Włożył mi kwiat we włosy, jam rzekła: „to na nic!“, ale on stał niewzruszony.
Zabrał wiązankę z mej szyi i odszedł. Ja płaczę i pytam się mego serca: „Dla czego nie wraca?“


CZY ZŁOŻYŁABYŚ WIENIEC swój z świeżych kwiatów na mojej szyi, o piękna?
Trzeba ci jednak wiedzieć, że wieniec, uwity przezemnie, jest dla wielu: dla tych, których się widzi przelotnie, albo, którzy w niezbadanych mieszkają krainach, albo tez żyją w pieśniach poetów.

∗             ∗

Za późno jest żądać serca mego w zamian za twoje.
Był czas, gdy życie me było jak pąkówka, wszystek jej zapach spoczywał nagromadzony w jej jądrze.
A teraz roztrwonion, jak długi jest świat i szeroki.
Komuż znane te czary, coby go zgromadziły znów i zamknęły?
Me serce nie należy mnie, ażeby je oddać li jednej, rozdarowałem je wielom.


O LUBA, ONGI, PRZED LATY, wypiastował sobie twój pieśniarz wielką pieśń w twych myślach.
Biada! Byłem niebaczny i pieśń ma rozbiła się o twe pobrzękujące nakostniki i zmarniała.
Porwała się na strzępy i legła rozrzucona u stóp twych.
Cały ładunek mego statku, złożony z opowieści walk dawnych, roztrząsnęły śmiejące się fale, zatopił się on w łzach i zaginął.
Naprawić mi winnaś tę zgubę, o luba.
Jeżeli prysły uroszczenia me do nieśmiertelnej chwały po śmierci, unieśmiertelniaj mnie ty, pókąd żyję.
I ja nie będę nosił żałoby po mej stracie ani też ganił nie będę ciebie.


USIŁUJĘ WIĆ WIENIEC przez całe rano, lecz kwiat mi się wymyka i pada.
Ty siedzisz i przypatrujesz się ukradkiem z kątów śledzących źrenic.
Zapytaj‑że się tych źrenic, ponure knujących knowania, kto temu był winien.

∗             ∗

Usiłuję śpiewać pieśń, lecz daremnie.
Ukryty uśmiech drży na twych wargach; zapytaj się go, przecz nie udała się pieśń ma.
Niech uśmiechnięte wargi twe zeznają pod przysięgą, jak głos mój gubił się w milczeniu, niby pszczoła pijana w lotosie.

∗             ∗

Jest wieczór i pora dla kwiatów, iżby zamknęły kielichy.
Pozwól mi siąść przy twym boku i niech wargi me spełniają pracę, której dokonać można w milczeniu i w łagodnem świetle gwiazd.


NIEDOWIERZAJĄCY UŚMIECH przemyka się w twoich oczach, kiedy przychodzę do ciebie, by się pożegnać.
Tylekrotnie‑m to czynił, iż myślisz, że znów niebawem powrócę.
By ci powiedzieć prawdę, i ja to samo zwątpienie mam w duszy.
Albowiem dni wiosny jawią się znowu w swym czasie; żegna się pełnia księżyca i z nowemi wraca odwiedzinami: kwiaty ukazują się znowu i kraśnieją na gałęziach rok po roku, a może i ja żegnam ciebie, ażeby znowu powrócić.
Ale pieść się przez chwilę tą złudą, nie odpędzaj jej z nieprzyjaznym pospiechem.
Jeżeli mówię, że cię opuszczam na zawsze, wierz temu i niech mgła łez pogłębi na chwilę ciemne obrzeże twych oczu.
A potem, gdy wrócę, śmiej się tak chytrze, jak lubisz.


TĘSKNIĘ, BY CI NAJGŁĘBSZE wypowiedzieć słowa, które mam ci rzec, jeno, że nie śmiem z obawy, że śmiać się byś mogła.
Dla tego śmieję się sam z siebie i nurzam swą tajemnicę w żarcie.
Lekce sobie ważę swój ból z obawy, że ty to uczynić byś mogła.

∗             ∗

Tęsknię, by ci najszczersze wypowiedzieć słowa, które mam ci rzec, jeno, że nie śmiem z obawy, że uwierzyć w nie byś nie chciała.
Dlatego przebieram je naprawdę i mówię wręcz co innego, niż myślę.
Ból swój ośmieszam z obawy, że ty to uczynić byś mogła.

∗             ∗

Tęsknię, aby używać słów najcenniejszych, jakie posiadam dla ciebie, jeno, że nie śmiem z obawy, aby mi równą nie odpłacono monetą.
Dla tego szorstkie nadaję ci przezwiska i swoją chropawą chełpię się mocą.
Dręczę ciebie z obawy, że mogłabyś nigdy nie zaznać udręczeń.

∗             ∗

Tęsknię, by siedzieć przy tobie w milczeniu, jeno, że nie śmiem, boć serce wyskoczy mi chyba na wargi.
Dla tego gwarzę i plotę tak sobie i serce ukrywam za słowa.
Twardo obchodzę się z swoim bólem z obawy, iż ty to uczynić byś mogła.

∗             ∗
Tęsknię, by od twego usunąć się boku, jeno, ze me śmiem z obawy, byś się na mojem nie poznała tchórzostwie.

Dla tego to głowę noszę wysoko i obojętnie jawię się przed twem obliczem.
Nieustanne ukłócia twych oczu utrzymują w świeżości ból mój na zawsze.


O TY SZALEŃCZE, wspaniale pijany!
Jeśli wyważasz drzwi i rolę błazna grasz wobec tłumu:
Jeśli kiesę w ciągu jednej wypróżniasz nocy i dajesz prztyczka w nos rozsądkowi;
Jeśli dziwnemi chodzisz drogami i ladajaką zabawiasz się błahostką:
Nie troszcz się o rym i sens —
Jeżeli żagle rozwijasz przed burzą i wiosło druzgocesz.
Rad wówczas pójdę za tobą, mój druhu, upiję się i zejdę na psy.

∗             ∗

Dnie i noce trawiłem w towarzystwie trzeźwych, przemądrzałych sąsiadów.
Wieloraka wiedza pośrebrzyła mi włos, a wielorakie czuwanie zasępiło mi twarz.
Latami zbierałem i gromadziłem kruszyny i strzępy rzeczy:
Miażdż je i tańcz sobie na nich i rozprósz je na cztery wiatry.
Albowiem ja wiem, że szczyt to mądrości być pijanym i schodzić na psy.

∗             ∗

Niech znikną wszystkie chrome zwątpienia, niech beznadziejnie tracę swą drogę.
Niech zjawi się dziki wir burzy i zmiecie mnie precz od mych kotwic.
Świat roi się od dostojników i pracowników, użytecznych i skrzętnych.
Są ludzie, którzy łatwo stają się pierwszymi i ludzie, którzy skromnie kroczą po za szeregiem.
Niech będą szczęśliwi i niech uszczęśliwiają, zaś ja niech zostanę bezpożytecznym szaleńcem.
Albowiem ja wiem, iż szczytem wielkiego czynu jest być pijanym i schodzić na psy.

∗             ∗

Odprzysięgam się tej chwili od wszelkich uroszczeń, by się zaliczać do rzędu zacnoszów.
Wyrzekam się pychy, aby być mędrcem i rozsądzać, co złe, a co dobre.
Roztrzaskam naczynie wspomnień i wyleję ostatnie krople łez.
Kąpać się będę w różowej pianie perlistego wina i rozjaśniać swój śmiech.
Maskę statecznego poczciwca poszarpię umyślnie na strzępy.
Święty uczynię ślub, że upijać się będę i schodzić na psy.


NIE, PRZYJACIELE, nigdy nie będę pustelnikiem, mówcie, co chcecie.
Nigdy nie będę pustelnikiem, jeżeli ona nie złoży ślubów wraz ze mną.
Niezłomne to postanowienie, że jeśli cienistej nie znajdę ustroni i żadnej towarzyszki dla mej pokuty, to nigdy pustelnikiem nie będę.

∗             ∗

Nie, przyjaciele, nigdy ogniska nie rzucę i domu, do leśnej nie schronię się pustki, jeśli się cień jej radosnym nie będzie odzywał śmiechem i jeśli kraj szafranowego płaszcza nie będzie powiewał na wietrze, jeśli milczenia jej szept nie pogłębi cichy.
Nigdy ja pustelnikiem nie będę.


OJCZE WIELEBNY, przebacz tej parze grzeszników.
Wiatry wiosenne w szalonych wirują dziś rozpędach, precz unosząc tumany pyłu i liści umarłych — z nimi razem ulotniły się też wszystkie twoje nauki.
Nie mów, ojcze, iż życie to próżność.
Albowiem zawarliśmy nareszcie rozejm ze śmiercią i choć na kilka wonnych godzin jesteśmy nieśmiertelni oboje.

∗             ∗

Choćby nawet królewskie zjawiło się wojsko i napadło na nas, potrząsnęlibyśmy smutnie głowami i rzekli: „Przeszkadzacie nam, bracia! Jeśli koniecznie musicie mieć tę hałaśliwą zabawę, idźcie i gdzieindziej pobrzękujcie swą bronią.“ Nieśmiertelność zyskaliśmy przecież na kilka przelotnych li chwil.

∗             ∗

Gdyby przyjazny nadszedł lud i otoczył nas kołem, głęboki złożylibyśmy mu pokłon i rzekli: miesza nas ten nadmiar szczęścia błogiego. Niewiele jest miejsca w nieskończonych niebiosach, w których my przebywamy. Albowiem tłumy kwiatów jawią się na wiosnę i skrzętne skrzydła pszczół potrącają się wzajem. Małe nasze niebo, w którem przebywa tylko nas dwoje nieśmiertelnych, za ciasne jest aż do śmieszności.


GOŚCIE, KTÓRZY ODEJŚĆ MUSZĄ, niech sobie idą w imię boże, a ty zatrzyj wszelakie ślady ich stóp.
Z uśmiechem przyciśnij do serca wszystko, co jest łagodne, proste i bliskie.
Dzisiaj jest święto duchów, które nie wiedzą, kiedy umrą.
Niech uśmiech twój będzie nieznaną mi radością, jak migotanie światła na falach.
Niech życie twoje tańczy na kresach czasu, jak krople na kończynach listka.
Wydobywaj z harfy swej akordy rytmiczne tak, jak poddają ci je chwile.


ZOSTAWIŁAŚ MNIE i poszłaś swą drogą.
Zdawało mi się, że będę narzekał po tobie i że w sercu ustawię samotny twój obraz, w złocistą wprzędzony pieśń.
Lecz, ach! nieszczęsny losie ty mój, krótki jest czas!

∗             ∗

Młodość ucieka rok za rokiem, przemijają dni wiosny; wiotkie kwiaty giną z niczego, a mędrzec powiada mi, iż życie jest tylko kroplą rosy na listku lotosu.
Czyż nie bacząc na to wszystko, mam patrzeć w oczy jednej, co się odwróciła odemnie?
Byłoby to srogo i bezrozumnie, albowiem krótki jest czas.

∗             ∗

Przeto chodźcie, wy moje noce deszczowe z pluskającemi stopami! Śmiej się, ty moja złota jesieni; chodź, ty kwietniu beztroski, rozsiewaj naokół swe pocałunki.
Przychodź więc ty i ty również!
Drodzy moi, wy wiecie, żeśmy śmiertelni. Jestże to więc mądrze łamać sobie serce dla jednej, która zabiera swe serce? Wszak krótki jest czas.

∗             ∗

Słodko jest siedzieć w kącie i pisać rymami, że wyście całym mym światem.
Bohaterstwem jest winszować sobie bólu i postanowić sobie żadnej nie przyjmować pociechy.
Atoli świeże oblicze zaziera ku mnie przez drzwi i oczy wznosi ku mym oczom.
Mogę tylko obetrzeć sobie łzy i zmienić ton mojej pieśni.
Albowiem krótki jest czas.


JEŚLI TEGO PRAGNIESZ, zakończę swą pieśń.
Jeśli to niepokoi twe serce, odwrócę wzrok od twych lic.
Jeśli to cię nagle przeraża na twej drodze, zejdę z niej i innej poszukam sobie ścieżki.
Jeśli to ci przeszkadza pleść wieńce, unikać będę samotnego twego ogrodu.
Jeśli to wodę rozpienia i burzy, łódź ma nie popłynie wzdłuż twoich brzegów.


UWOLNIJ MNIE OD WIĘZÓW twojej słodyczy, umiłowanie ty moje! Nic już z tem winem całunków.
Dym tych ciężkich kadzideł dusi me serce.
Otwórz bramy, uczyń miejsce dla światła poranku.
Zgubiłem się w tobie, opętały mnie twoje pieszczoty.
Uwolnij mnie od tych uroków i męską wróć mi odwagę, iżbym ci wolne oddać mógł serce.


TRZYMAM JEJ RĘCE i przyciskam je do piersi.
Próbuję ramiona me napełnić jej lubością, całunkami zrabować jej uśmiech słodki, oczami mojemi spić ciemny poblask jej oczu.
Ach! ale gdzie jest to wszystko? Któż może niebiosom wydrzeć błękity.
Próbuję pochwycić piękność; wymyka mi się, ciało jedynie zostawiając w mym ręku.
Powracam oszukany i zmęczony.
Jakżeż ciało dotknąć się może kwiatu, którego jedynie dusza dotykać się winna?


UMIŁOWANIE TY MOJE, dzień i noc tęskni me serce, aby się spotkać z tobą, pragnie schadzki, co jest jak śmierć, wszystko chłonąca.
Znieś mnie z powierzchni, jak burza; weź wszystko, co mam, rozbij mój sen i złup wszystkie jego obrazy. Zrabuj mi świat mój.
W tem spustoszeniu, w tem ostatecznem obnażeniu ducha złączmy się w jedno w pięknie.
Ach! daremne pragnienia! Gdzież ta nadzieja stopienia się, prócz w Tobie, o Boże!


ZAKOŃCZ WIĘC PIEŚŃ tę ostatnią i rozejdźmy się.
Zapomnij tę noc, gdy noc minie.
Kogoż ja to usiłuję zamknąć w objęcia? Sny się uchwycić nie dadzą.
Chciwe me ręce przyciskają próżnię do serca i ta miażdży me łono.


DLA CZEGO LAMPA ZAGASŁA?
Osłaniałem ją płaszczem, by ją uchronić od wiatru, dla tego to lampa ma zgasła.

∗             ∗

Dla czego kwiat ten zwiądł? Z lękiem miłosnym przyciskałem go do serca; dla tego to zwiądł ten kwiat.

∗             ∗

Dla czego wysechł strumień? Groblę‑m rzucił poprzez niego, by mieć go wyłącznie dla siebie, dla tego to wysechł ten strumień.

∗             ∗

Dla czego pękła struna harfy? Chciałem wycisnąć z niej dźwięk, jakiego wydać nie mogła i dla tego pękła struna harfy.


DLA CZEGO SPOJRZENIE twe rumieni mi lice?
Nie przyszedłem jak żebrak.
Przelotną li godzinę stałem na końcu twego dziedzińca, poza opłociem ogrodu.
Dla czego spojrzenie twe rumieni mi lice?

∗             ∗

Ani jednej róży nie wziąłem z twego ogrodu, nie zerwałem ani jednego owocu.
Skromnie stałem w cieniu przydroża, gdzie zwykle wszelki obcy staje przechodzień.
Ni jednej róży‑m nie zerwał.

∗             ∗

Tak, stopy me były zmęczone i deszczowa nadeszła szaruga[3].
Wiatry wyły w rozkołysanych gałęziach bambusu.
Obłoki pędziły po niebie, jak gdyby uciekając przed klęską.
Stopy me były zmęczone.

∗             ∗

Nie wiem, coś sobie pomyślała o mnie, lub na kogo czekałaś u wrót.
Płomienie błyskawic oślepiały śledzące twe oczy.
Jakżeż ja mogłam wiedzieć, że dostrzeżesz mnie tam, gdzie stałem w ciemności.
Nie wiem, coś sobie pomyślała o mnie.

∗             ∗

Dzień minął i deszcz ustał na chwilę.
Rzucam cień drzewa na końcu twego ogrodu i i miejsce śród traw.
Pociemniało, o zamknij‑że drzwi, odchodzę.
Dzień minął.


DOKĄDŻE SPIESZYSZ z tym koszem, gdy późny jest wieczór i targ się już skończył?
Wszyscy wrócili już z swymi toboły, księżyc spogląda z poza drzew sioła.
Echa głosów, wołających o promy, płyną ciemną wodą ku dalekiemu bagnisku, gdzie dzikie posnęły kaczki.
Dokądże spieszysz z tym koszem, gdy późny jest wieczór i targ się już skończył.

∗             ∗

Sen położył palce na oczach.
Umilkły gniazda wron, ucichły szelesty liści bambusów.
Robotnicy powrócili z pola do domu i rozkładają swe maty w dziedzińcach.
Dokądże spieszysz z tym koszem, gdy późny jest wieczór i targ się już skończył?


POŁUDNIE BYŁO, gdyś odszedł.
Słońce paliło na niebie.
Skończyłam pracę i siedziałam sama na ganku, gdyś odszedł.

∗             ∗

Niesforne podmuchy wiatru zalatywały z zapachem od różnych, dalekich pól.
Gołębie nieustannie gruchały w cieniu, pszczoły, zbłąkawszy się do mej izby, w pobrzękach niosły mi wieść z różnych dalekich pól.

∗             ∗

Wieś drzemała w upale południa. Droga była pusta.
Nagle zerwał się szelest liści i zamarł.
Z zatopionemi w niebiosach oczami tkałam w błękit głoski znanego mi imienia, w czasie gdy wieś drzemała w upale południa.

∗             ∗

Zapomniałam spleść sobie włosy. Łagodny powiew muskał mi twarz.
Strumień płynął bez zmarszczek pod brzegiem cienistym.
Leniwe białe obłoki stały bez ruchu.
Zapomniałam spleść sobie włosy.

∗             ∗

Południe było, gdyś odszedł.
Na drodze kurz był gorący, a pola ginęły z pragnienia.
Gołębie gruchały w gęstem liściwiu.
Siedziałam samotnie na ganku, gdyś odszedł.


BYŁAM JEDNĄ z tych licznych kobiet, które z dnia na dzień spełniają marne obowiązki domowe.
Dla czegoś mnie wybrał sobie i uprowadził z pod chłodnej strzechy naszego pospolitego życia?

∗             ∗

Uświęcona jest miłość niewyznana. Błyszczy, jak klejnot, w mroku ukrytego serca. W świetle rozciekawionego dnia wygląda żałośliwie ciemna.
Ach! rozbiłeś mi pokrywę serca i drżącą miłość na plac wywlokłeś publiczny, niszcząc na zawsze ten kąt cienisty, gdzie ona miała swe gniazdo.

∗             ∗

Inne kobiety są takie same, jak zawsze.
Żadna z nich nie spojrzała w głębinę swego wnętrza i one swej własnej nie znają tajemnicy.
Z łatwością śmieją się i płaczą, gawędzą i pracują. Codziennie chodzą do świątyni, zapalają swe lampy i spieszą do rzeki po wodę.

∗             ∗

Miałam nadzieję, że miłość moja uchroni się od przejmującej dreszczem hańby bezdomnych, lecz ty się odwracasz odemnie.
Tak, droga twa leży otwarta przed tobą, ale mnie odciąłeś powrót i pozostawiłeś mnie całkowicie obnażoną wobec świata, który dzień i noc wpatruje się we mnie pozbawionemi powiek oczyma.


ZERWAŁAM KWIAT twój, o świecie!
Przycisnęłam go do serca i ukłuł mnie kolec.
Gdy minął dzień i pociemniało, spostrzegłam, że kwiat mój zwiądł i został mi tylko ból.

∗             ∗

Więcej takich kwiatów dostanie się tobie z swą wonią i przepychem, o świecie!
Ale dla mnie czas zbierania kwiatów przeminął i całą tę ciemną noc nie mam już swej róży, został mi tylko ból.


PEWNEGO PORANKU w ogrodzie kwiatowym przyszła do mnie ślepa dziewczyna, by ofiarować mi wieniec, uwity z lotosu.
Włożyłem wieniec na szyję i łzami zaszły mi oczy.
Pocałowałem ją i rzekłem:
„Sama ty nie wiesz, jak piękny jest dar twój.“


NIEWIASTO, nie jesteś tylko dziełem Boga, ale i ludzi; oni wyposażają cię nieustannie pięknością swych serc.
Poeci przędą dla ciebie przędzę z złocistych nici wyobraźni, malarze nadają postaci twej świeżą zawsze nieśmiertelność.
Morze daje ci perły, kopalnie darzą cię złotem, ogrody lata otulają, pokrywają cię kwiatem, byś jeszcze była drogocenniejsza.
Żądza mężczyzn rozlała blask na twą młodość.
Napoły jesteś kobietą, napoły zaś snem.


O PIĘKNOŚCI, wykowywana w kamieniu, śród rozgwaru i zamętu świata stoisz milcząca i cicha, samotna i daleka.
Wielki Czas siedzi rozmiłowan u stóp twych i szepce:
„Mów, mów do mnie, umiłowana ty moja, mów, oblubienico ty moja!“
Ale mowa twa zakuta jest w kamieniu, o niewzruszona Piękności!


CICHO, ME SERCE, niech słodkim ci będzie czas pożegnania.
Niechże nie będzie śmiercią dla ciebie, lecz wypełnieniem.
Niech miłość roztopi się w wspomnienie, a ból niech zamieni się w pieśń.
Niech lot po niebiosach zakończy się złożeniem skrzydeł nad gniazdem.
Niech ostatnie dotknięcie twych rąk łagodne będzie, jak kwiat nocy.
Stój cicho, o kresie ty cudny, i w milczeniu ostatnie wypowiedz słowo.
Chylę się przed tobą i lampę wznoszę do góry, by ci poświecić w twej drodze.


CIEMNĄ DROGĄ SNÓW szedłem szukać umiłowanej, która należała do mnie w życiu poprzedniem.

∗             ∗

Dom jej stał na końcu opustoszałej ulicy.
W powiewie wieczornym ulubiony jej paw siedział senny na grzędzie, a gołębie milczały w swym kącie.

∗             ∗

Postawiła lampę u drzwi i stała przedemną.
Podniosła wielkie oczy ku mojej twarzy i zapytała: „Masz się dobrze, mój przyjacielu?“
Usiłowałem odpowiedzieć, aleśmy utracili mowę i zapomnieli o niej.

∗             ∗

Myślałem i myślałem; nazwisk naszych przypomnąć sobie nie mogłem.
Łzy błyszczały w jej oczach. Podniosła ku mnie prawicę. Pochwyciłem ją i stałem milczący.

∗             ∗

Lampa nasza migotała w wieczornym powiewie i zgasła.


WĘDROWCZE, MUSISZ‑li iść?
Noc cicha i mrok zapada nad lasem.
Lampy świecą na naszym balkonie, wszystkie kwiaty są świeże i młode oczy nasze czuwają.
Zali nadszedł czas twego żegnania?
Wędrowcze, musisz‑li iść?

∗             ∗

Nie skrępowałyśmy nóg twych błagającemi ramiony.
Drzwi przed tobą otwarte. Koń osiodłany czeka u wrótni.
Jeżeli próbowałyśmy zastąpić ci drogę, to tylko pieśniami.
Jeżeli usiłowałyśmy zatrzymać cię, to li okiem.
Wędrowcze nie mamy siły, aby cię przykuć do miejsca. Posiadamy li łzy.

∗             ∗

Co za niezgasły płomień gorzeje w twych oczach?
Co za niespokojna gorączka przebiega ci krew?
Cóż to za głos z mroku wyprowadza cię ztąd?
Cóż za straszliwe zaklęcie wyczytałeś w gwiazdach niebieskich, że z zapieczętowaną tajemniczą wieścią wkroczyła ci noc do serca, obca i milcząca?

∗             ∗

Jeśli cię wesołe nie ciągną biesiady, jeśli potrzeba ci spokoju, o serce zmęczone, zgasimy lampy i uciszymy harfy.
Spokojnie siedzieć będziemy w mroku, śród szelestu liści, a księżyc znużony rzucać ci będzie blade światło w twe okna.
O wędrowcze, cóż to za duch bezsenny wynurzył się z serca północy i dotknął się ciebie?


SPĘDZIŁEM DZIEŃ w palącym pyle drogi.
A teraz w chłodzie wieczoru pukam do drzwi gospody. Opuszczona ona jest i w ruinie.
Groźne drzewo asnath wyciąga głodne, łapczywe korzenie z pomiędzy otwartych szczelin ścian.

∗             ∗

Były dnie, kiedy wędrowcy przychodzili tutaj, by sobie obmyć stopy strudzone.
Rozpościerali kobierczyki w dziedzińcu w posępnem świetle wczesnego księżyca, siadali i o cudzych gawędzili krajach.
Rzeźwi budzili się o poranku, gdy rozweselało ich ptactwo i kwiaty przydrożne kłoniły przed nimi swe główki.
Na mnie jednak, gdym tutaj przybył, żadna płonąca nie czekała lampa.
Czarne smugi sadzy, pozostałe po niejednej zapomnianej lampie wieczornej, wyzierają z ścian, jak oczy ślepców.
Świętojańskie robaczki migocą w zaroślach nad stawem wyschniętym, a gałęzie bambusów rzucają cienie na ścieżkę, zarosłą trawami.
Nikt mnie nie gości u schyłku mojego dnia.
Noc długa przedemną, a jestem strudzony.


TWOJE TO ZNOWU JEST wołanie?
Nadszedł wieczór. Zmęczenie ogarnia mnie, jak ramiona błagającej miłości.
Ty mnie to wołasz?

∗             ∗

Wszystkie dni moje poświęciłem tobie, o pani sroga, pragniesz mi zrabować i noc?
Wszystko ma gdzieś swój kres, nam pozostała samotność mroku.
Czyż głos twój musi ją przerywać i godzić we mnie?

∗             ∗

Czyż wieczór niema muzyki snu u twych drzwi?
Czyż gwiazdy cichoskrzydłe nie pną się nigdy ku niebu nad bezmiłosierną twą wieżą?
Czyż kwiaty w ogrodzie twym nie chylą się nigdy w proch na śmierć łagodną?
Musisz mnie wołać, ty, nie mająca spokoju?
Niechże więc smutne oczy miłości daremnie czuwają i płaczą.
Niech lampa w samotnej plonie izbie.
Niech pracowników zmęczonych przewiezie łódź do ich domów.
Ja oderwę się od mych snów i popędzę za twoim wołaniem.


SZALONY WĘDROWIEC szukał kamienia probierczego — z włosami ciemnemi w nieładzie, pokrytemi kurzem, z ciałem wychudzonem, podobnem do cienia, z wargami przywartemi, jak zamknięte bramy jego serca, z oczami, jak blask świętojańskiego robaczka, szukającego swej towarzyszki.
Przed nimi brzmiał bezkresny ocean.
Gadatliwe fale gwarzyły bezustannie o skarbach ukrytych, drwiąc sobie z nieświadomości, nie rozumiejącej ich języka.
Być może, iż mu już żadna nie została nadzieja, a jednak nie chciał spocząć, albowiem szukanie stało się jego życiem.
Jak ocean wznosi bez przestanku ramiona swe ku niebu po coś, czego dosięgnąć nie można —
Jak gwiazdy wędrują kołami, a przecież szukają celu, do którego dotrzeć przenigdy się nie da —
Tak ów szaleniec z ciemnemi, kurzem pokrytemi, ciemnemi włosami błąkał się nieustannie probierczego szukając kamienia.

∗             ∗

Pewnego dnia przystąpił do niego chłopiec wiejski i zapytał:
„Powiedz mi, skąd ten łańcuch złoty, opasujący twe biodra?“
Szaleniec zdumiał się — łańcuch, niegdyś żelazny, istotnie był złoty, to nie sen, lecz on nie wiedział, kiedy się przemienił.
Bił się gwałtownie w czoło — skąd, o skąd to szczęście bez jego wiedzy?
Stało się jego zwyczajem, iż zbierał kamyki i dotykał niemi łańcucha i potem rzucał je precz, nie zważając, czy się coś zmieniło; w ten sposób szaleniec znalazł i zgubił swój kamień probierczy.
Słońce zapadało się głęboko ku zachodowi, niebiosa stały się ze złota.
Szaleniec własnemi wrócił śladami, by znów szukać skarbu z utratą sił, z pochylonem ciałem, z sercem w pyle, jak wyrwane z korzeniami drzewo.


JAKKOLWIEK WIECZÓR cichemi zbliżył się kroki i znak dał pieśniom, iżby zamilkły;
Jakkolwiek towarzysze twoi oddalili się na spoczynek, a ty jesteś zmęczony;
Jakkolwiek trwoga czyha w pomroku i przesłoniło się oblicze niebios;
Ty jednak, ptaku, o ptaku ty mój, wysłuchaj mnie i nie opuszczaj skrzydeł.

∗             ∗

To nie liście płoną w lesie, to morze nabrzmiewa, jak jakiś niesamowity, czarny wąż.
To nie kołysanie rozkwitłego jaśminu, to piana sycząca.
Ach! Gdzież to słoneczne, zielone wybrzeże? Gdzież twoje gniazdo?
Ptaku, o ptaku ty mój, wysłuchaj mnie i nie opuszczaj skrzydeł.

∗             ∗

Noc samotna zaległa twą drogę, zmierzch drzemie poza mrocznemi pagórkami.
Gwiazdy wstrzymują oddech i liczą godziny, miesiąc pobladły głęboką zalewa noc.
Ptaku, o ptaku ty mój, wysłuchaj mnie i nie opuszczaj skrzydeł.

∗             ∗

Niema tu dla ciebie ani nadzieji, ani trwogi.
Niema tu słowa, ni szeptu, ni krzyku.
Niema tu przytułku, ni miejsca spoczynku.
Jest tylko para skrzydeł i niebo bezkreśne.
Ptaku, o ptaku ty mój, wysłuchaj mnie i nie opuszczaj skrzydeł.


NIKT, BRACIE, nie żyje na wieki i nic nie trwa długo. Pamiętaj o tem i ciesz się.
Życie nasze to nie jedyne brzemię dawne, a droga nasza to nie jedyna podróż długa.
Poeta jeden nie powinien jednej, starej śpiewać pieśni.
Kwiat więdnie i umiera, ale kto kwiat ten dzierży, nie powinien żałować go wiecznie.
Bracie, pamiętaj o tem i ciesz się.

∗             ∗

Pełnej potrzeba jest przerwy, aby w muzykę wpleść dokonanie.
Zycie chyli się ku zachodowi, ażeby w cienie zapaść złociste.
Miłość odwołać trzeba od jej zabawy, aby napiła się troski i uniosła się k’niebu łez.
Bracie, pamiętaj o tem i ciesz się.

∗             ∗

Spieszymy się zrywać kwiaty, albowiem porwać je mogą wiatry w swej drodze.
Podnieca to krew naszą i rozpala nam oczy, ażeby chwytać całunki, któreby uleciały, gdyśmy zwlekali.
Życie nasze pełne jest żądzy, śmiałe są nasze pragnienia, albowiem czas uderza w dzwon rozłąki.
Bracie, pamiętaj o tem i ciesz się.

∗             ∗

Nie mamy czasu, aby chwytać rzecz jakąś, wycisnąć ją i rzucić ją w proch.
Szybko uciekają drepcące godziny, kryją sny w swych podołkach.
Życie nasze jest krótkie; kilka tylko zostawia dni dla miłości.
Oddane trudom i pracy, trwałoby wieki.
Bracie, pamiętaj o tem i ciesz się.

∗             ∗

Piękno słodkie jest dla nas, albowiem skacze do taktu tej samej skocznej melodji, co i nasze życie.
Wiedza cenna jest dla nas, albowiem nigdy czasu mieć nie będziemy, aby ją dopełnić.
Wszystko załatwiono i postanowiono w wieczystych niebiosach.
Zaś ziemskie kwiaty złudy śmierć w nieustannej zachowuje świeżości.
Bracie, pamiętaj o tem i ciesz się.


POLUJĘ NA ZŁOTEGO jelenia.
Śmiejcie się przyjaciele, ja przecież uganiam się za widziadłem, które mnie wodzi.
Przebiegam wzgórza i doły, po bezimiennych błąkam się krajach, albowiem poluję na złotego jelenia.
Przychodzicie i kupujecie na targowisku i wracacie do domu, obarczeni nabytkiem, mnie zasie dotknął czar wiatrów bezdomnych, sam nie wiem, gdzie to i kiedy.
Nie mam troski w sercu, wszystko, co mego, pozostawiłem daleko za sobą.
Przebiegam wzgórza i doły, po bezimiennych błąkam się krajach, albowiem poluję na złotego jelenia.


PAMIĘTAM DZIEŃ, kiedy, jako dziecko, puszczałem łódź papierową na potok.
Był to wilgotny dzień lipca; byłem sam i uszczęśliwion zabawą.
Łódź papierową puszczałem na potok.

∗             ∗

Nagle skłębiły się chmury, wicher gwałtownie się zerwał i deszcz lunął strumieniami.
Spadły potoki brudnej wody, nabrzmiała rzeka i statek mój poszedł na dno.
Gorzkom‑ci dumał w duszy, iż burza nadeszła li po to, aby zniweczyć me szczęście; wszystka złośliwość jej zwracała się przeciw mnie.

∗             ∗

Chmurny dzień lipca trwa dzisiaj długo i przyszły mi na myśl wszystkie gry życia, które przegrałem.
Złorzeczyłem losowi za tyle zawodów, których mi nie skąpił, wtem przypomniałem sobie tę łódź papierową, co ongi poszła na dno rzeki.


NIE ZAPADŁ JESZCZE DZIEŃ, nie skończył się jeszcze targ nad brzegiem rzeki.
Lękałem się, że zmarnuję czas i ostatni wydam grosz.
Jednak nie, mój bracie, zostało mi jeszcze cokolwiek, nie ze wszystkiem okpił mnie los.

∗             ∗

Przestano kupować i sprzedawać.
Zagarnięto należytość po jednej i po drugiej stronie, czas mi iść do domu.
A, ty odźwierny, domagasz się zapłaty!
Nie lękaj się, zostało mi jeszcze cokolwiek, nie ze wszystkiem okpił mnie los.

∗             ∗

Uciszenie się wiatru grozi burzą, nic dobrego nie wróżą zwisłe na zachodzie obłoki.
Zamilkła woda oczekuje wichru.
Pilno mi przeprawić się przez rzekę, zanim ogarnie mnie noc.
Przewoźniku, domagasz się zapłaty!
Tak, bracie, zostało mi jeszcze cokolwiek, nie ze wszystkiem okpił mnie los.

∗             ∗

Na przydrożu, pod drzewem, siedzi żebrak.
Biada! Patrzy mi w oczy z trwożliwą nadzieją.
Zdaje mi się, że zbogacił mnie dochód dnia.
Tak, bracie, zostało mi jeszcze cokolwiek, nie ze wszystkiem okpił mnie los.

∗             ∗

Ciemna zapadła noc i droga opustoszała. Świetliki migocą śród liści.
Kto jesteś ty, co cichym krokiem skradasz się za mną.
Ach! ja wiem, zmierzasz ku temu, by mnie wszelkiego pozbawić zysku. Nie rozczaruję ciebie.
Albowiem zostało mi jeszcze cokolwiek i nie ze wszystkiem okpił mnie los.

∗             ∗

O północy dochodzę do domu. Ręce me próżne.
Z trwożliwemi oczami czekasz na mnie u progu, czuwająca, milcząca.
Jak ptak wylękły, z niehamowaną miłością rzucasz mi się w objęcia.

Tak, tak, mój Boże, nie ze wszystkiem okpił mnie los.



Z DNI CIĘŻKIEGO TRUDU zbudowałem świątynię. Drzwi nie miała ni okien, z twardych, szerokich złomów były jej ściany.
Zapomniałem o wszystkiem, unikałem świata w zachwytnem skupieniu patrzący jedynie w obraz, który‑m ustawił na jej ołtarzu.
Wewnątrz ciągła panowała noc, prześwietlana jedynie wonnym olejem lamp.
Dym nieustanny ranił mi serce ciężarem swych kłębów.
Bezsenny, rzeźbiłem na ścianach fantastyczne postaci o dzikich powykręcanych linjach — konie skrzydlate, kwiaty o ludzkich twarzach, kobiety o członkach, jak węże.
Nigdzie nie było otworu, przez który mógłby się dostać do wnętrza śpiew ptaków, szelest liści lub rozgwar wsi pracowitej.
Jedynym głosem odzywającym się w ciemnej kopule, był śpiew moich zaklęć.
Duch mój stał się czujny i bystry, jak płomień, zmysły moje gubiły się w ekstazie.
Nie wiedziałem, jak mijał mi czas, dopóki grom nie zburzył świątyni i ból nie zakrwawił mi serca.

∗             ∗

Lampa patrzała blada i zawstydzona; rzeźby, jak sny skrępowane, wyzierały bezmyślnie ze ścian, patrząc w światło, snać najchętniej gdzieśby się skryły.
Patrzałem w obraz na ołtarzu. Widziałem, jak się uśmiechał, jak żył ożywiającym tchem Boga. Noc, uwięziona przezemnie, roztoczyła skrzydła i znikła.


NIESKOŃCZONE BOGACTWO nie jest twoim udziałem, o ma cierpliwa i smutna matko ziemio!
Trudnisz się, by zapchać gęby twym dzieciom, ale strawy jest mało.
Daru radości, który masz dla nas, nie ma nigdy do syta.
Psują się zabawki, które wyrabiasz dla swych dzieci.
Nie możesz nasycić wszystkich głodnych naszych nadziei, ale czyż mam cię porzucić dla tego?
Uśmiech twój, przyćmiony boleścią, słodki jest dla mych oczu.
Miłość twoja, nie znająca dosytu, drogą jest memu sercu.
Piersią swą karmiłaś nas życiem, nie zaś nieśmiertelnością, dla tego to oczy twoje bezustannie czuwają.
Od wieków pracujesz barwą i śpiewem, a przecież dotąd niezbudowane są twe niebiosa, jest tylko mętne ich przeczucie.
Na twoich tworach piękna spoczywa mgła łez.
Przeleję pieśni me w umilkłe twe serce, a miłość mą w twą miłość.
Modlić się będę do ciebie.
Widziałem delikatne twe oblicze i kocham smutny twój proch, matko ziemio!


W POSŁUCHALNEJ SALI ŚWIATA pospolite źdźbło trawy spoczywa na jednym kobiercu, razem z promieniem słońca i gwiazdami północy.
Tak pieśni moje dzielą się miejscem w serca świata do spółki z muzyką obłoków i lasów.
Zaś bogactwo twoje, bogaczu, nie uczestniczy w tej zwykłej wielkości radosnego złota słońca i łagodnych blasków zadumanego miesiąca.
Nie spoczywa na niem błogosławieństwo ogarniających wszystko niebiosów.
A gdy śmierć się zjawi, bogactwo to zblaknie, zwiędnie i rozpadnie się w proch.


O PÓŁNOCY powiedział człek mniemający być ascetą:
„Oto nadszedł czas porzucenia domu i szukania Boga.
Ach! Któż mnie tak długo utrzymywał tu w złudzie?“
Odszepnął Bóg: „Ja“, atoli uszy owego człowieka były zatkane.
Z dzieckiem, uśpionem przy piersi, leżała jego żona, spokojnie śpiąc na drugiej połowie łoża.
Człowiek ów rzekł: „któż wy jesteście, coście mnie tak długo wodzili na pasku?“
Ten sam odpowiedział mu głos: „Oni — to Bóg!“ Ale on tego nie słyszał.
Dziecko zbudziło się z krzykiem i mocno przytuliło się do matki.
Rozkazał Bóg: „Stój, głupcze, nie opuszczaj domu,“ ale on ciągle nie słyszał.
Bóg westchnął i zapytał z żalem: „Dlaczego sługa mój idzie mnie szukać, rzucając mnie?“


KIERMASZ ODBYWAŁ SIĘ przed świątynią. Padało od wczesnego rana, dzień miał się ku zachodowi.
Jaśniejszy od wszelkiej wesołości tłumu jasny śmiech dziewczyny, która za grosz kupiła sobie piszczałkę z kory palmowej.
Przenikliwa radość piszczałki tej zawisła nad wszelkim śmiechem i wrzawą.
Nieskończony tłum ludu jął się gromadzić i cisnąć. Droga pełna była błota, potok groził wylewem, pola stały pod wodą w nieustannym deszczu.
Większą od wszelkich trosk ciżby była troska chłopięcia — nie miał grosza, by sobie malowany kupić kijek.
Głębokie jego oczy, zaopatrzone w kramik, sprawiały, że ten wszystek tłum ludu wyglądał tak nędznie.


ROBOTNIK I JEGO ŻONA z zachodu strychują cegły dla suszarni.
Mała ich córka idzie ku rzece, do brodu; niema tu końca czyszczeniu i szorowaniu garnków i misek.
Mały braciszek jej z ogoloną głową, brązowy, nagi, z członkami obryzganemi błotem, postępuje za nią i na wysokim brzegu cierpliwie czeka jej rozkazów.
Ona wraca z pełną konwią na głowie, z błyszczącym, miedzianym rondlem w lewej, dziecko trzymając prawą — ona, ta wątła służebnica matki, przepełniona powagą trosk domowych.
Pewnego dnia widziałem nagiego tego chłopca, siedzącego z wyciągniętemi nogami.
Siostra jego stała w wodzie, garścią piasku szorując jakiś kubek, na wszystkie obracając go strony.
W pobliżu miękkowełne jagnię pasło się wzdłuż brzegu.
Podeszło ku miejscu, gdzie siedział chłopiec, i nagle głośno beknęło, tak że chłopiec zerwał się na nogi i krzyknął.
Siostra przestała czyścić garnek i pobiegła ku bratu.
Wzięła go na jedną rękę, a jagnię na drugą, i dzieląc pieszczoty swe pomiędzy jedno a drugie, łączyła wspólnym węzłem miłości latorośl zwierzęcia i człeka.


BYŁO TO W MAJU. Upalne południe zdawało się ciągnąć bez końca. Wyschnięta ziemia dyszała w gorącu z pragnienia.
Wtem usłyszałem, jak z drugiej strony rzeki ozwało się wołanie: „Chodź tu, mój drogi!“
Zamknąłem książkę, otworzyłem okno i patrzę.
Wielki bawół, widziałem, stał, z zabłoconą skórą, z spokojnemi oczyma, nad rzeką, a chłopiec, po kolana w wodzie, przyzywał go do kąpieli.
Uśmiechnąłem się radośnie i uczułem w sercu tchnienie błogości.


NIERAZ SIĘ DZIWIĘ, gdzie leżą ukryte granice, odróżniające człeka od zwierzęcia, którego serce nie zna mówionego języka.
Przez jakiż Raj pierwotny prowadziła w daleki poranek stworzenia ta ścieżka prosta, na której spotkały się ich serca?
Ślady wiernego dotrzymywania sobie kroku nie zatarły się dotąd, jakkolwiek dawno zapomniano o ich krewieństwie.
Atoli nieraz, do taktu jakiejś muzyki bez słów, budzi się nagle zamierzchłe wspomnienie i zwierzę z czułą spogląda ufnością w oblicze człowieka, a człowiek z radosnem patrzy przejęciem w jego źrenice.
Zdaje się, jak gdyby spotkało się dwóch zamaskowanych przyjaciół i zaledwie się poznają w przebraniu.


JEDNEM SPOJRZENIEM oczu mogłabyś, kobieto nadobna, zabrać całe bogactwo pieśni, płynących z harfy poety.
Lecz dla ich melodji pochwalnych zabrakło ci ucha, przeto ja chwalić ciebie przychodzę.
Mogłabyś do stóp swych nagiąć najdumniejsze głowy świata.
Ale umiłowani wybrańcy twoi wielbić nie umieją, przeto ja ciebie wielbię.
Piękność ramion twych mogłaby dotknięciem swem dodać chwały królewskiemu blaskowi.
Ty przecież używasz ich do wymiatania prochu i utrzymywania w czystości twej izby skromnej, i dla tego pełen jestem czci.


CÓŻ MI TAK NIEŚMIAŁO szepcesz w uszy, o Śmierci, moja ty Śmierci?
Gdy kwiaty padają wieczorem i bydło wraca do obór, ty skradasz się ku mnie i szepcesz mi słowa, których nie rozumiem.
Zali musisz w ten sposób zalecać się i zabiegać o mnie oszałamiającą trucizną szeptów i chłodnych całunków, o Śmierci, moja ty Śmierci?

∗             ∗

Czyż nie będzie okazałej uroczystości naszych zaślubin?
Czyż nie owiniesz wieńcem brunatnych swoich kędziorów?
Niema tu nikogo, coby niósł chorągiew przed tobą, i czyż noc nie rozpłomieni się ogniami twoich czerwonych pochodni, o Śmierci, moja ty Śmierci?
Przyjdź z pobrzękiem twych muszli, przyjdź w nocy bezsennej.
Przystrój mnie w płaszcz purpurowy, pochwyć za rękę i zabierz.
Niech u mej bramy czeka twój zaprzęg z parskającymi niecierpliwie końmi.
Podnieś mój welon i śmiało spojrzyj mi w oblicze, o Śmierci, moja ty Śmierci!


DZISIEJSZEJ NOCY zagrać musimy grę śmierci, moja oblubienica i ja.
Noc jest ciemna, obłoki na niebie kapryszą, a fale szaleją na morzu.
Opuściliśmy łoże snów naszych, rozwarliśmy bramy i wyszliśmy, moja oblubienica i ja.
Siedzimy na huśtawce, a wichry burzliwe uderzają nas z tyłu.
Oblubienica moja zrywa się z trwogi i rozkoszy, drży i tuli się do mej piersi.
Długom jej służył miłośnie.
Z kwiatów ścieliłem jej łoże i zamykałem drzwi, aby od ócz jej trzymać zdala światło rażące.
Całowałem delikatnie jej usta i łagodnie szeptałem do uszu, aże napoły omdlewała z tęsknoty.
Gubiła się w bezkreśnych mgłach nieokreślonej błogości.
Nie odpowiadała na moje dotknięcia, pieśni moje zbudzić jej nie umiały.
Dzisiejszej nocy przybył ku nam z pustyni zew burzy.
Oblubienica moja zerwała się zatrwożona, schwyciła mą rękę i wyszła.
Włosy jej falują na wietrze, rozwiewa się jej zasłona, wieniec jej drży na jej piersi.
Gwałtowny dotyk śmierci podniósł ją ku życiu.
Jesteśmy z sobą, oblicze przy obliczu, serce przy sercu, moja oblubienica i ja.


MIESZKAŁA U WZGÓRZA, na skraju pól kukurydzianych, przy źródle, z roześmianemi szelesty płynącemi śród uroczystych cieni starych drzew. Kobiety przychodziły tutaj napełniać konwie, chętnie siadywali tu wędrowcy na spoczynek i pogawędkę. Pracowała tu i śniła codziennie do taktu szemrzącego ruczaju.
Pewnego wieczora wędrowiec zeszedł tu z ukrytego w obłokach szczytu. Włosy jego wiły się w pierścieniach, jak węże senliwe. Pytaliśmy się zdumieni: „Kto jesteś?“ Nie odpowiedział, tylko nad gadatliwym usiadł potokiem i w milczeniu spoglądał w stronę, gdzie mieszkała ona. Serca nasze drżały z trwogi, powróciliśmy do domu, gdy przyszła noc.
Następnego poranku kobiety, zjawiwszy się po wodę u źródła pod drzewami deodarowemi, zastały otwarte drzwi jej chaty, ale głos jej uszedł i gdzież się podziało uśmiechnięte jej oblicze? Pusta konew stała na ziemi, a lampa w kącie izdebki zagasła. Nikt nie wiedział, dokąd zbiegła przed ranem — znikł również obcy wędrowiec.
W miesiącu maju słońce zaczęło dopiekać, śnieg topniał, a myśmy siedzieli u źródła, płaczący. Dziwiliśmy się duszy: „Jest‑li jakie źródło w kraju, do którego zbiegła, i gdzie w tych upalnych, spragnionych dniach może napełniać swą konew?“ Pytaliśmy się wzajem śród lęku: „jest‑li kraj, jaki po za temi wzgórzami pośród których żyjemy?“
Była noc letnia, wiatr zawiewał od południa, a ja siedziałem w jej izbie samotnej, w której lampa wciąż stała niezapalona. Wtem nagle z przed oczu moich zniknęła w wzgórza, jak odsunięte na bok zasłony. „Ach! Ona to idzie. Jak się masz, me dziecię? Szczęśliwa‑ś? Ale gdzie spoczniesz pod gołem tem niebem? I — biada! niema już naszego źródła, by ci ugasić pragnienie!“
„To samo tu jest niebo“, odrzekła, „a tylko wolne od ścieśniających je pagórków, ten sam ruczaj, wyrosły na rzekę, ta sama ziemia, rozszerzona w płaszczyznę“... „Wszystko jest tutaj“, westchnąłem, „tylko nas niema“. Uśmiechnęła się smutnie i rzekła: „Jesteście w mem sercu.“ Zbudziłem się i usłyszałem szmer rzeki i szelest deodarów śród nocy.


POPRZEZ ZIELONE I ŻÓŁTE POLA ryżowe suną cienie obłoków jesiennych, ściągane przez hyżego łowca, słońce.
Pszczoły zapominają kosztować swych miodów; pijane światłem, zataczają się obłąkańczo i brzęczą.
Kaczki na ostrowach rzeki krzyczą radośnie — bez najmniejszego powodu.
Niech tego ranka nikt z nas, bracia, do domu nie wraca, niech nikt nie ima się pracy.
Szturmem bierzmy niebiosa błękitne i w biegu plądrujmy przestworza.
Śmiech faluje w powietrzu jak piana na wodach.
Bracia! Na bezużytecznych pieśniach spędźmy, to rano.


KIM JESTEŚ CZYTELNIKU, który od dziś za lat sto czytać będziesz me pieśni?
Nie mogę ci z tych bogactw wiosny ani jednego posłać kwiatu, ani jednego skrawka złota z onych obłoków tam w górze.
Otwórz drzwi i spojrzyj w dal.
Z kwitnącego ogrodu twego gromadź wonne wspomnienia kwiatów, zwiędłych przed setką lat.
Obyś w radości serca swojego mą żywą odczuł radość, która w pewne wiosenne śpiewała rano, wesoły głos swój śląc poprzez setkę lat.


KONIEC.







  1. Koil, kukułka indyjska, obdarzona śpiewem słowika
  2. Schody do lądowania.
  3. Przypis własny Wikiźródeł W tym miejscu tekst uszkodzony.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rabindranath Tagore i tłumacza: Jan Kasprowicz.