Na około Księżyca/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Na około Księżyca
Wydawca Gebethner i Wolf
Data wyd. 1917
Druk W. L. Anczyc
Miejsce wyd. Warszawa — Lublin — Łódź — Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Autour de la Lune
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
Pytania i odpowiedzi.

Czwartego grudnia chronometry wskazywały 5 godzinę rano, gdy podróżnicy obudzili się po 54 godzinach podróży; przekroczyli więc tylko o pięć godzin i czterdzieści minut połowę czasu, przeznaczonego im na pobyt w pocisku; pokazało się jednak, iż przebyli już siedem dziesiątych części podróży, co przypisać należy zmniejszającej się wciąż szybkości.
Gdy obserwowali ziemię przez szybę dolną, ukazała im się ona jako plama szara, zanurzona w promieniach słonecznych. Zniknął sierp i światło popielate. Nazajutrz o północy ziemia powinna była przejść w odmianę nowiu, w chwili, gdy księżyc będzie w pełni. Ponad nimi księżyc zbliżał się coraz bardziej do linii, po której biegł pocisk, tak, że powinien się był z nim spotkać o oznaczonej godzinie. Naokoło czarne sklepienie usiane było gwiazdami, przesuwającemi się powoli. Z powodu jednak znacznej odległości, w jakiej się od gwiazd znajdowali, ich wielkość względna, nie zmieniała się ani trochę. Słońce i gwiazdy ukazywały się takiemi zupełnie, jak je widzieć można z ziemi. Księżyc za to znacznie się powiększył, lecz lunety podróżników o niedostatecznej sile, nie pozwalały na obserwacyę jego powierzchni, ani rozpoznanie jego własności topograficznych i geologicznych.
Czas upływał na ciągłej rozmowie. Przedewszystkiem rozmowa toczyła się około księżyca. Każdy z podróżnych udzielał swych wiadomości. Barbicane i Nicholl wciąż byli poważni, Ardan zawsze fantastyczny. Pocisk, jego położenie, kierunek, wypadki, zdarzyć się mogące, przezorność i ostrożności, jakich wymagała chwila spadnięcia jego na księżyc, były niewyczerpanym tematem do rozpraw.
Przy śniadaniu, pytanie Ardana, dotyczące pocisku, wywołało ciekawą odpowiedź Barbicana, którą warto zanotować.
Ardanowi zdawało się, iż pocisk stanął nagle i zapragnął dowiedzieć się, jakieby mogły być skutki takiego zatrzymania się.
— Ależ — odpowiedział Barbicane — nie rozumiem, jak pocisk mógłby się zatrzymać.
— Przypuśćmy to — odpowiedział Michał.
— Przypuszczenie bezpodstawne — odrzekł praktyczny Barbicane. — Chybaby mu zabrakło siły rzutu. Ale w takim razie prędkość jego zmniejszałaby się stopniowo i nie mógłby stanąć odrazu.
— Przypuśćmy, że potrącił o jakieś ciało w przestrzeni.
— O jakie?
— O bolid naprzykład, któregośmy spotkali.
— Wówczas — rzekł Nicholl — pocisk roztrzaskałby się na tysiące kawałków, a my wraz z nim.
— Lepiej jeszcze — dodał Barbicane — spalilibyśmy się żywcem.
— Spalili! — zawołał Ardan. — Żałuję mocno, że wypadek ten nie nastąpił, byłby to ciekawy widok.
— A jakże, widziałbyś — mówił dalej Barbicane. Wiadomo obecnie, że ciepło jest tylko zmienionym ruchem. Kiedy grzeją wodę, to jest, gdy do niej dodają ciepła, to znaczy, że wprawiają w ruch jej cząstki.
— Patrzcie! — zawołał Ardan — otóż mi wspaniała teorya!...
— Ale prawdziwa, mój przyjacielu, gdyż ona objaśnia wszystkie zjawiska cieplikowe.
— Ciepło jest niczem innem, jak ruchem molekularnym, czyli prostem drganiem cząsteczek jednego ciała. Kiedy się zakręca hamulec pociągu, pociąg staje. Lecz w co się zamienia siła jego ruchu? Zamienia się w ciepło i hamulec się rozgrzewa. Dlaczego smarują osie kół? Aby się nie zagrzały, bo rozumie się, że ciepło jest to ruch przeobrażony. Czy rozumiesz?
— Czy rozumiem? — odrzekł Ardan — doskonale! Oto naprzykład, gdy pędzę przez czas dłuższy i jestem cały w wodzie, pot występuje na mnie wielkiemi kroplami, dlaczegóż jestem zmuszony zatrzymać się? Dlatego, że mój ruch zamienił się na ciepło.
Barbicane nie mógł się powstrzymać od śmiechu na to objaśnienie Ardana. Potem wracając do swej teoryi, mówił:
— Otóż, gdyby nasz pocisk o coś się uderzył, nastąpiłoby z nim to samo, co z kulą, która pada rozpalona na blachę metalową. Jej ruch zamienił się na ciepło. Dlatego też twierdzę, że gdyby nasz pocisk zetknął się z bolidem, szybkość jego nagle zniweczona, wywiązałaby ciepło mogące go spalić w mgnieniu oka.
— Coby się stało — spytał Nicholl — gdyby ziemia zatrzymała się nagle w swym ruchu postępowym?
— Temperatura jej podniosłaby się do takiego stopnia — odparł Barbicane — że w jednej chwili zamieniłaby się w parę.
— Doskonale! — krzyknął Ardan — oto wyborny i prosty sposób unicestwienia świata.
— A gdyby ziemia spadła na słońce? — zapytał Nicholl.
— Według obliczeń — odpowiedział Barbicane — podczas spadku wytworzyłoby się ciepło o natężeniu równem spaleniu 1.600 kul węgla, wielkości kuli ziemskiej.
— Toby dopiero słońce się pożywiło! — dodał Ardan — a mieszkańcy Uranusa i Neptuna nie uskarżaliby się na to zapewne, bo jak się zdaje, umierają oni z zimna na swej planecie.
— A zatem, moi przyjaciele — ciągnął dalej Barbicane — wszelki ruch nagle wstrzymany zamienia się w ciepło; teorya ta pozwala przypuszczać, iż ciepło tarczy słonecznej zasilane jest gradem bolidów, bezustannie spadających na jej powierzchnię. Obliczono nawet...
— Co za rozkosz — wtrącił Ardan — znowu cyfry...
— Obliczono nawet — nie zwracając uwagi na przerwę, mówił Barbicane — iż uderzenie każdego bolidu o słońce wytwarza ciepło równe temu, któreby powstało przy spaleniu 4.000 kawałków węgla takiej samej jak on objętości.
— A jakież jest ciepło słoneczne? — zapytał Ardan.
— Równa się ono ciepłu, jakieby można otrzymać ze spalenia warstwy węgla, otaczającej słońce, a grubej na 27 kilometrów.
— I takie ciepło?...
— Byłoby zdolne w stanie wrzenia przez godzinę utrzymywać 2 miliardy 900 milionów myryametrów kubicznych wody.
— A jakimże sposobem ono nas dotąd nie upiekło? — zawołał Ardan.
— Takim, że atmosfera ziemska — odrzekł Barbicane — wchłania cztery dziesiąte ciepła słonecznego. Zresztą, ilość ciepła otrzymywana przez ziemię, wynosi tylko dwie miliardowe części całego, promieniowania.
— Widzę z tego — rzekł znowu Ardan — że wszystko jest w porządku, i że ta atmosfera jest wielce pożytecznym wynalazkiem; nietylko bowiem pozwala nam oddychać, ale jeszcze i nie dopuszcza, abyśmy się upiekli.
— Tak — wtrącił Nicholl — ale na nieszczęście nie tak będzie na księżycu.
— Cóż znowu — spytał zawsze pełen ufności Ardan. — Jeżeli tam są ludzie, toż przecie oddychają, jeśli ich już niema, to zostawili dosyć tlenu dla trzech osób, choćby tylko w głębinie rozpadlin, jakie ich pochłonęły. A my się też na góry drapać nie będziemy.
To rzekłszy, Ardan powstał, i począł przypatrywać się tarczy księżycowej, jaśniejącej blaskiem trudnym do zniesienia.
— Do licha! — zawołał — jakże tam musi być gorąco!
— A dodaj jeszcze, — rzekł Nicholl — iż dzień trwa tam przez 360 godzin.
— Dla zrównoważenia — mówił Barbicane — i noce są tak samo długie; a ponieważ, promieniowanie zastępuje ciepło, temperatura ich musi być taką samą, jak w przestrzeniach między-planetowych.
— Śliczny kraj! — rzekł Ardan. — Ale mniejsza o to! Chciałbym tam już być. Cóż myślicie drodzy przyjaciele, to musi być ciekawe mieć ziemię za księżyc, widzieć ją jak się wznosi nad poziom i tam rozpoznawać konfiguracyę jej lądów; powiedzieć sobie: tam jest Ameryka, tu Europa! a potem śledzić za nią, gdy ginie w promieniach słonecznych! Ale, kochany prezesie, czy bywają też zaćmienia widziane przez Selenitów?
— Tak, zaćmienia słońca — odpowiedział Barbicane, gdy środkowe punkty trzech ciał znajdują się na jednej linii, a ziemia jest w środku. Ale to są tylko zaćmienia obrączkowe, podczas których ziemia, stojąc jakby ekran przed tarczą słoneczną, dozwala widzieć część jej większą.
— A dlaczegoż — spytał Nicholl — niema tam zaćmienia całkowitego? Czy ostrokrąg cienia rzucanego przez ziemię nie sięga aż poza księżyc?
— Nie, — odpowiedział Barbicame — ponieważ średnia odległość księżyca od ziemi wynosi 60 promieni ziemskich, przeto długość ostrokręgu cienia, wskutek odbicia zmniejsza się do mniej niż 42 promieni. Wypada więc z tego, że podczas zaćmienia księżyca znajduje się poza ostrokręgiem cienia, i że mu słońce przesyła nie tylko promienie swoich krańców, ale też i promienie swego punktu środkowego.
— Po cóż więc — pytał Ardan tonem żartobliwym — jest zaćmienie, gdy go być nie powinno?
Jedynie dla tego, że odbicie osłabia promienie słoneczne, a atmosfera przez którą one przechodzą, zasłania największą ich liczbę.
— Ta przyczyna zadowalnia mnie — odpowiedział Ardan, zresztą zobaczymy to lepiej własnemi oczyma, gdy tam już będziemy.
— Teraz, powiedz mi Barbicanie, czy wierzysz w to, żeby księżyc był niegdyś kometą?
— Cóż to za pomysł?
— Tak — odpowiedział Ardan, udając naiwnego, miewam czasem pomysły tego rodzaju.
— Ale to nie jest twój pomysł, Michale — wtrącił Nicholl.
— Cóż ty myślisz, że jestem plagiatorem?
— Bezwątpienia — mówił Nicholl. — Według starych ksiąg, Arkadyjczycy utrzymywali, że ich przodkowie mieszkali na ziemi zanim księżyc został jej satelitą. Opierając się na tem podaniu niektórzy uczeni brali księżyc za kometę, która w pochodzie swym, zbliżywszy się pewnego razu zbytnio do ziemi zatrzymaną została przez jej siłę przyciągającą.
— A czy jest co prawdy w tej hypotezie? — zapytał Ardan.
— Nie, — odpowiedział Barbicane — a najlepszy dowód, że księżyc nie zachował śladu tej powłoki gazowej, która zawsze towarzyszy kometom.
— Ale czyż księżyc — ciągnął Nicholl — zanim został satelitą ziemi, nie mógł w swojem perihelium przejść dość blizko słońca, aby tam przez wyparowanie pozbył się wszystkich materyi gazowych?
— Być to może, przyjacielu, ale nie jest to prawdopodobne.
— Dlaczego?
— Bo... Na honor, nie wiem...
— Ah! ileż to tysięcy tomów — zawołał Ardan — możnaby napisać o tem, czego się nie wie!
— Ale, która to już godzina?
— Trzecia — odpowiedział Nicholl.
— Jak to czas schodzi na rozmowie takich, jak my uczonych — odezwał się Ardan. — Doprawdy, czuję, że ogromnie korzystam! Wkrótce zostanę studnią mądrości.
To mówiąc, Ardan wdrapał się aż pod
sklepienie pocisku, »ażeby lepiej obserwować księżyc«, jak utrzymywał. Towarzysze jego tymczasem przez szybę dolną badali przestrzeń; nie znaleźli jednak nic nowego do zanotowania.
Gdy Ardan zeszedł na dół, zbliżył się do okienka przeciwległego. Nagle z piersi jego wyrwał się okrzyk zdziwienia.
— Co się stało? — zapytał Barbicane.
Prezes zbliżył się do szyby i spostrzegł coś nakszsałt worka spłaszczonego, bujającego w powietrzu o kilka metrów od pocisku. Ten przedmiot zdawał się równie jak pocisk nieruchomym, posiadał więc tę samą, co i on siłę unoszenia się.
— Cóż to za machina? — pytał Ardan — czy to jakie drobne ciałko, które nasz pocisk utrzymuje w promieniu swego przyciągania, i które będzie mu towarzyszyło aż na księżyc?
— Dziwi mnie to — mówił Nicholl — że ciężar tego ciała, niezawodnie o wiele mniejszy od ciężaru pocisku, pozwala mu utrzymywać się na tym samym poziomie.
— Nichollu — rzekł Barbicane po chwili namysłu — nie wiem, jaki jest ten przedmiot, ale wiem doskonale, dlaczego on się utrzymuje na równi z pociskiem.
— Dlaczego?
Bo bujamy w próżni, kochany nie, a w próżni ciała albo spadają, albo się poruszają z równą szybkością, bez względu na kształt ich lub ciężar. Powietrze tylko bowiem przez swój opór tworzy różnicę wagi. Kiedy machiną pneumatyczną zrobisz próżnię w rurze, to czy tam wpuścisz pyłek, czy kawał ołowiu, z jednakową one spadać będą szybkością. Tutaj w przestrzeni mamy tę samą przyczynę, a więc i ten sam skutek.
— Prawda — rzekł Nicholl — i wszystko co wyrzucimy z pocisku, towarzyszyć nam będzie aż na sam księżyc.
— Ah! jacyż my niemądrzy! — zawołał Ardan.
— A to znowu dlaczego? — pytał Barbicane.
— Bo, powinniśmy byli napełnić nasz pocisk rozmaitymi przedmiotami potrzebnymi: instrumentami, książkami, narzędziami i t. p. Bylibyśmy wszystko to potem wyrzucali i wszystko poszłoby za nami. Ale zastanawia mnie to, iż my nie przebiegamy przestrzeni, jak te bolidy. Czemu sami nie rzucimy się w przestworza przez okienko? Coby to była za rozkosz tak czuć się zawieszonym w eterze, swobodniej od ptaka nawet, który poruszać musi skrzydłami, aby się utrzymać w powietrzu.
— Przypuśćmy — rzekł Barbicane — ale czem będziesz oddychać?
— Przeklęte powietrze, którego brak nie w porę.
— Ale choćby go i nie brakło, Ardanie, to i tak pozostałbyś daleko za pociskiem, gdyż gęstość twojego ciała jest mniejszą od gęstości pocisku.
— A więc to koło zaczarowane, z którego nigdy wyjść nie można i musimy pozostać uwięzieni w naszym wagonie?
— Tak, musimy.
— Ah! — krzyknął Ardan przeraźliwym głosem.
— Co ci jest? — zapytał Nircholl.
— Wiem, zgaduję, co to jest ten mniemany bolid! To nie żaden asteroid, ani też kawałek planety.
— W takim razie, cóż to jest? — pytał Barbicane.
— To nasz biedny pies! to mąż Diany!

I w rzeczy samej ten przedmiot bezkształtny, trudny do rozpoznania, był to trup Satelity, spłaszczony jak kobza, gdy z niej wypuszczą powietrze, i który posuwał się, posuwał się wciąż!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.