Marya (Orzeszkowa)/List XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Marya
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LIST  XIX.
Adam do Jerzego.

Ongród, d. 20 Kwietnia.

Dawno już nie pisałem do ciebie, Jerzy, a i ty milczysz także, stary i dyskretny mój przyjacielu.
Dwa miesiące blizko zeszło mi na ustawicznéj, niczém nieprzerwanéj i mogę śmiało powiedziéć, że ciężkiéj pracy. Właściwy grunt działań moich bywa zwykle na prowincyach, a tu był także przed przybyciem mojém gruntem niemal dziewiczym. Z obowiązku urzędu i powołania miałem więc i mam jeszcze wiele do zrobienia. Nie skarżę się na to; owszem, ten natłok zajęć jest mi może więcéj niż kiedy potrzebnym...
Wiész zapewne od swojéj żony, że od kilku tygodni przestałem bywać u Iwickich. Człowiek ułomnym jest i wola jego słabą. Byłem tam znowu wczoraj i to — najniespodzianiéj dla samego siebie.
Trudno mi będzie trochę wytłómaczyć ci powód, który mię tam znowu sprowadził. Miłość własna moja cierpiéć będzie nad tém zeznaniem, ale usuwam ją na stronę. Ty zresztą, Jerzy, który sam nie masz się za świętego i nie wymagasz od bliźnich swych, aby byli świętymi, wiész o tém, że człowiek każdy może uczynić to tylko, co może.
Otóż dzień wczorajszy i zawczorajszy były mi dniami trudnemi do przeżycia. Spotkało mię parę ważnych niepowodzeń, z których piérwszém była śmierć jednego z pacyentów moich, człowieka znanego mi dobrze i zacnego ojca licznéj rodziny. Był to wprawdzie wypadek dość pospolity w życiu i praktyce każdego lekarza. Wiem, że powszechném jest mniemanie, jakoby z wypadkami podobnemi ludzie nauki oswajają się tak dalece, iż nie czynią one na nich żadnego wrażenia. Ale ty, Jerzy, gadaninom tym nie wierz. Jeżeli już kogo w podobnych wypadkach nie obchodzi dobro bliźniego, obchodzi go zawsze miłość własna i opinia ludzka. Kto nie dba o własną sławę, tego znów boli i trwoży niedostateczność nauki. Co do mnie, doświadczam zwykle wszystkich tych uczuć razem.
Tego samego dnia wieczorem, zabrałem się do pisania dalszego ciągu dzieła, dawno rozpoczętego, i nagle spostrzegłem, że braknie mi pewnego materyału statystycznego, a to nie w chwilowy wcale sposób, ale całkiem stanowczy; wiedziałem bowiem, że nie istnieje on nigdzie, i że zatém dostać go niepodobna. Wiész o tém, że jeżeli statystyka na całym świecie piérwsze zaledwie kroki stawiać zaczyna, u nas znajduje się ona jeszcze w pieluchach, kto wié, czy urodziła się już nawet na dobre? Nie znając rzeczy téj z blizka, trudno dostatecznie ocenić, jakie olbrzymie przeszkody brak ten cyfr i faktów stawia naukowym badaniom. Sprawia on, że na wielu ich punktach tracimy cały grunt z pod stóp naszych i zawisamy w powietrzu. Ja jednak, który nie znoszę sam napowietrznych sytuacyi, ani-bym mógł sumiennie wprowadzać w nie innych, rzuciłem pióro i dokończenie pisma, które przydało-by się może na coś ludziom i mnie także, pozostawiłem oddalonym zapewne, bo pomyślniejszym chyba czasom.
Do dwóch tych faktów, które mają prawo nazywać się faktami, dołączyć należy rój fakcików drobnych, ale nie ponętnéj wcale natury. Zatargi z oficyalnemi sferami, które żądają niby po nas czegoś, aby czynnościom naszym wnet i ustawicznie na wspak stawać, zazdroski i intryżki koleżeńskie, rażąca obojętność dla spraw ogólnych ludzi, którzy u steru ich stać powinni: wszystko to są rzeczy powszednie, maluczkie, ściśle przywiązane do miejsca i czasu, ale bynajmniéj nie uszczęśliwiające. Być może zresztą, iż w tych czasach czulszy byłem, niż zwykle, na śpilki życia, siły moje rozdwoiły się. Miałem do czynienia nietylko z trudnościami obowiązku i niedołężnościami otoczenia mego, ale i z sobą samym.
Wczoraj przed wieczorem odbywało się jedno z posiedzeń naszego Towarzystwa Lekarskiego. Nowa to jest rzecz tutaj i, jak wszystkie nowe rzeczy, na prowincjach szczególniéj, okropnie kulawa. Szanowni koledzy przychodzą na posiedzenia, albo nie przychodzą, przynoszą na nie coś godnego uwagi, albo nie przynoszą. Jedni rozmawiają z trochą zajęcia o rzeczach, tyczących się nauki, inni poziewają, inni jeszcze przynoszą z sobą humor zgryźliwy i z góry powzięte postanowienie rzucania na prawo i lewo nieuzasadnionych zaprzeczeń i niedowierzających uśmiechów. Stara bajka, ale niewesoła. Towarzystwo to powstało z mojéj inicyatywy. Jestem pewny, że przyniesie kiedyś znaczne pożytki, ale teraz jeszcze jedyną korzyścią, jaką z niego odnosić mogą ludzie dobréj woli, jest zaprawienie się w cierpliwości.
Wczoraj zebrało się nas dziesięciu, czy dwunastu. Ktoś coś przeczytał. Mówiliśmy o tém i owém. Życia w tém wszystkiém, a po prawdzie i sensu, było niewiele. Siedziałem przy oknie otwartém na ogród i myślałem o tém, jacy téż ludzie bywają po większéj części niedołężni i leniwi. Doświadczyłem trochę zniechęcenia. Zapytywałem siebie: czy ja zrobię tu kiedy cokolwiek porządnego, albo téż może wszystko to na nic się nie przyda? A jeżeli zrobić mogę, to jakim sposobem? Dajcie mi jaką machinę elektryczną, która-by umysłami ludzkiemi tak wstrząsała, jak stos Volty wstrząsa nerwami!
W ogrodzie zielono było i ciepło. Owocowe drzewa osypane są tam teraz białym kwiatem.
Pomiędzy zielonością mignął mi w oczach ponsowy kolor. W głębi ogrodu siedziała na ławce pani Iwicka. Znajdował się tam téż obok niéj i pan Iwicki. Były i dzieci.
Myślałem wtedy, że człowiekowi temu lepiéj było, spokojniéj jakoś i weseléj siedziéć tam, niż mnie tu. Może i on wprawdzie nieraz doświadcza także różnéj biedy ze swemi handlowemi sprawami i rachunkami, ale po tych biedach znajduje się tam, gdzie się znajduje. Ma stronę życia szarą i jasną. Ma troski i ma pociechy, trudy i spoczynek. Dawniéj nie myślałem nigdy w ten sposób o żadnych małżonkach żadnych niewiast, ale teraz wiem już, mój Jerzy, jak wyglądają Fenixy!
Wkrótce poszedł sobie. Nie wiem, gdzie podziały się dzieci.. Została samą i czytała książkę. Siedziała w głębi ogrodu, tak daleko, że twarzy jéj dojrzéć nie mogłem. Gdybym mógł, może-bym był tam nie poszedł. Przyszła taka chwila, że iść musiałem. Rozumiész mię, Jerzy? Musiałem. Nie tłómaczę się przed tobą ani przed sobą. Zrozumieją mię wszyscy, którzy choć raz w życiu zwyciężyć nie mogli. Był to mus taki, jak ten, który spragnionego prowadzi do zdroju...
Wszedłem przez furtkę, prowadzącą z ulicy do ogrodu, a znajdującą się tuż naprzeciw mego mieszkania. Zobaczyła mię z daleka, wstała i szła powoli na moje spotkanie. Powitaliśmy się milczącym uściskiem ręki. Nie zapytała mię, dlaczego tak długo u niéj nie byłem. Nie dostrzegłem w niéj ani rozgniewania, albo zażalenia, ani radości. Nie spodziewałem się téż wcale, aby doświadczała z mego powodu któregokolwiek z tych uczuć. Bywałem chwilowym gościem w jéj domu, jestem prostym przechodniem w jéj życiu, oto wszystko. Jednak nie jest zupełnie taką, jak była. Zmieniła się przez te kilka tygodni w sposób uderzający. Cera jéj, biała wprzódy, jest teraz bladą. Twarz jéj schudła znacznie, a przez to oczy wydają się jeszcze większemi, niż były. W ruchach jéj i wejrzeniu czuć jakieś zmęczenie, — nieprzezwyciężoną słabość.
Dlaczego ona tak się zmieniła przez czas méj nieobecności? Wielki Boże! jakież brzydkie radości kołacą czasem do piersi ludzkich! Radości téż to bez istotnéj racyi bytu, bo wszak nic i nikt nie powiedział mi, dlaczego ona tak się zmieniła!
Zapytałem ją, czy nie była słabą? Odpowiedziała przecząco.
— Nie choruję nigdy — rzekła z uśmiechem.
— Godny zazdrości los — odpowiedziałem. — Nie jestem tak szczęśliwym. W ostatnich dniach byłem ciężko chorym.
— Dlaczego pan to mówisz? — zapytała ze zdziwieniem — zbyt ogólnie znanym i zbyt często widywanym pan jesteś, aby o chorobie pana, ciężkiéj w dodatku, miasto nasze mogło nie wiedziéć.
— Miasto — odpowiedziałem — wiedziéć może o takich tylko chorobach, które leczą się za pomocą recept doktorskich i aptecznych preparatów. Istnieją choroby, na które człowiek sam sobie tylko powinien być lekarzem, a często nie może.
Usiadła na ogrodowéj ławce i mnie obok siebie miejsce wskazała.
— Często nie może... — powtórzyła zwolna i w zamyśleniu, ze wzrokiem patrzącym gdzieś daleko. Nagle zwróciła spojrzenie na mnie. Widziałem w niém ciepłą, trwożną troskliwość.
— Wiem — rzekła — że miałeś pan w ostatnich czasach trochę zmartwień i niepowodzeń. Mówią o tém. Sfery oficyalne stawiają panu trudności w zaprowadzeniu reform, które były-by w istocie zbawieniem dla naszego miasta. Towarzystwo lekarskie nie rozwija się pomyślnie, jak-by się tego spodziewać można było...
— Następstwem zaś tego wszystkiego — wtrąciłem — było dla mnie w ostatnich dniach zniechęcenie i zwątpienie, które bolą więcéj niż wszystkie bóle, poskramiane zazwyczaj aptecznemi przyrządami.
— Zniechęcenie i zwątpienie! — zawołała. — Tak, rozumiem, że doświadczać ich każdy musi chwilami. Ale trwać długo one nie mogą... pan ich długo doświadczać nie możesz? nie prawdaż?
Patrzała na mnie swemi wielkiemi oczyma, w których był teraz niepokój i troska. Dobrą jest, więc nie chce, aby ktokolwiek cierpiał. Ceni wysoko wiedzę, więc pragnie aby pracownicy jéj byli rycerzami niedostępnymi bliźnie żadnéj, sans peur ni reproche!
Powiedziałem jéj, że stan taki w istocie trwać długo nie może, bo sparaliżował-by całą życiową działalność człowieka; że ja stanu takiego doświadczam od czasu do czasu w skutek zapewne popędliwości charakteru mego, który mi sprawia pragnienia i niecierpliwości, sprzeczne z porządkiem spraw ludzkich.
— Przyszedłem tu dziś dlatego — rzekłem — abyś mi pani dopomogła do prędszego przebycia — paroxyzmu.
— Cóż ja mogę? — wymówiła po chwili zwolna. — Myślę, że najlepsze lekarstwo przynoszą panu ci, którzy codziennie napełniają dom pana, wołając ratunku!
Słowami temi dotknęła najdraźliwszéj struny moich zgryzot.
— Ratunku! — rzekłem — gdybyż ratunek ten był zawsze w mojéj mocy. Gdyby nauka była cudowną skarbnicą, do któréj zapukać-by tylko trzeba, aby módz wydobyć z niéj leki na wszystkie cierpienia! gdyby była ona już przynajmniéj tém, czém kiedyś będzie z pewnością, to jest gmachem, doskonale w sobie samym harmonijnym i ukończonym, księgą, do ostatniéj karty zapisaną a wyświetlającą większość, jeżeli już nie całość, tajemnic przyrody i życia. Niestety! nowicyusze tylko albo niedouki wierzyć mogą w teraźniejszą jéj nieomylność. My zaś, doświadczeni wyrobnicy wiedzy, taić przed sobą nie możemy, że przed nami, w odległościach wzrokowi naszemu niedostępnych, rozciągają się dziewicze jeszcze przestrzenie prawd niepoznanych i nierozwiązanych zagadek. Tajemnica! oto wyraz, o który co krok prawie rozbijają się wysilenia umysłów naszych!
— Cóż dziwnego? — przerwała z żywością — od dawnaż z myśli ludzkiéj zdjętemi zostały okowy, które przez długie wieki lot jéj krępowały? Od dawnaż myśl ta zdobyła sobie dzielne, pomocnicze narzędzia które, potęgując władze wzroku i słuchu, pozwoliły człowiekowi dojrzéć to, co było wprzódy niedojrzalne, i dosłyszéć niedosłyszalne?
Jak ona wié o wszystkiem i jak wszystko rozumie! Co za rozkosz rozmawiać w ten sposób nie z płytkim, światowym człowiekiem, nie z zazdrośnym potajemnie kolegą, ale z kobietą szczerą, wykształconą i taką piękną w zapale swym do rzeczy ważnych.
— Ma pani słuszność — rzekłem. — Nauka jest na świecie rzeczą względnie nową i pociesza nas, którzy dla przyszłości jéj więcéj składamy życzeń, niż dla naszéj własnéj. Teraźniejszość jednak nie przestaje przez to być kolczatą.
Wierzę, iż wydźwiganie z otchłani skarbów ukrytych i ściąganie na ziemię świateł, kryjących się w wysokościach, pozostanie na zawsze najżywszém pożądaniem i najżywszém szczęściem dla pewnéj części ludzkości, dla téj jéj części, która składa się z Kolumbów, ciekawych nowych dróg i światów, i z Prometeuszów, rozkochanych w wysokich blaskach prawdy i piękna...
Nie mówiła o niczém, czego-bym sam nie wiedział, nie mówił sobie sto razy w życiu. Jednak ze słów jéj spływała we mnie dziwna pociecha.
Dzień kończył się. Słońce już nawet zaszło. W ogrodzie było mnóztwo woni od drzew kwitnących.
Przez otwarte okna górnego piętra domu wyglądały od chwili do chwili śmiejące się głowy dzieci i przesyłały matce, siedzącéj w głębi ogrodu, przyjazne znaki i uśmiechy. Na dole domu, tam zapewne, gdzie położone są gospodarskie pokoje, słychać było wesoły gwar służby, krzątającéj się około wielkiego ogniska. Kobiecy głos jakiś, cienki i piskliwy, zawodził ładną przecież śpiewkę ludową.
W téj chwili Natalka wychyliła się do połowy prawie przez jedno z okien górnego piętra.
— Mateczko! — zawołała — czy mogę sama zadysponować wieczerzę?
— Zadysponuj ją, moje dziecko — lekko podnosząc głos, odpowiedziała matka. Dziewczynka klasnęła w dłonie i zniknęła z okna, przez które wybiegł po chwili na ogród, rozlegający się we wnętrzu mieszkania, wybuch głośnego jéj śmiechu. Wesoły odgłos ten przykry był jakoś dla mnie w chwili, gdy patrzałem na twarz siedzącéj obok mnie kobiety. Zapytywałem siebie nieustannie: zkąd pochodzi wyraz utajonego cierpienia, który przyoblekał teraz twarz tę, a którego wprzódy nigdy w niéj nie dostrzegłem? Spokojna i wierząca, jak dawniéj, dlaczego jest ona teraz smutną? dlaczego? dlaczego? Ty, mój Jerzy, lepiéj zapewne ode mnie pojmujesz, te palące ciekawości, które niewiedziéć zkąd zjawiają się czasem w głowie człowieka. Jesteś w tym względzie doświadczeńszym ode mnie. Jam piérwszy raz w życiu dowiedział się, że one istniéć mogą...
Przed kilku tygodniami, kiedy ostatni raz byłem gościem w jéj domu, siedziała ona na kanapie, owinięta jakiémś okryciem żywéj barwy, a ja stałem naprzeciw niéj, przy ogniu komina. Wróciliśmy byli ze wspólnie odbytych odwiedzin u jakiegoś chorego. Rozmowa nasza była całkiem poważna, wcale nie tycząca się bezpośrednio ani mnie, ani jéj; a jednak, patrząc na nią, pomyślałem sobie nagle: jakby też kobieta ta, którą widywałem w różnych chwilach codziennego jéj życia, jakby téż wyglądała ona w objęciu człowieka, który-by ją strasznie kochał... Wyobraźnia moja malowała mi twarz jéj takiemi barwami, jakich nie miewała ona nigdy w rzeczywistości... Miałaż-by nigdy nie doświadczyć tego, o czém po raz piérwszy myślałem, że może życiu dać chwile raju? Miałem wtedy moment wielkiego cierpienia. Powiedziała, że jest zupełnie szczęśliwą... Postanowiłem widywać ją najrzadziéj, jak będzie można, albo i nie widywać wcale.
Teraz, w ogrodzie, gdy siedziała obok mnie, blada i czémś niepojętém dla mnie znużona, wróciły mi te pytania, te myśli, te ciekawości, których żadną siłą woli zmusić do milczenia nie mogłem. Widziałem już ją był troskliwą, rozumną matką i panią ludnego i wpływowego w społeczeństwie domu, samotną i otoczoną ludźmi, spokojną i uniesioną, wesołą i smutną; jaką była-by ona, gdyby ogarnęła ją łuna namiętności, gdyby blade czoło to zrumieniło się pod pocałunkami, gdyby wyniosła kibić ta nagięła się do gorącéj i stęsknionéj za nią piersi? Choć na mgnienie oka... rozumiész Jerzy? choć na mgnienie oka! Powinno przecież być mi przebaczoném, jeżeli na czas jednego odetchnienia zapragnąłem dla siebie tego, czego inni ludzie używają tyle... Byliśmy we dwoje tylko, wśród zmroku, tak blizko siebie, że dotykał mię skraj szkarłatnego jéj płaszcza... Mogłem był mówić, chciałem mówić. Zapomniał-bym był może o wszystkiém, co nas rozłączało, o wszystkich na świecie zasadach i obowiązkach, i mówił-bym, ale nie śmiałem. Ta kobieta jest tak prawdziwie cnotliwą, otacza ją atmosfera tak istotnéj czystości, że są w mowie ludzkiéj słowa, których do niéj wymówić niepodobna.
Mówiła znowu do mnie, nie powtórzę ci już o czém. Ale tak, jak mówiła, ja nieraz myślałem. W ustach jéj odnajdowałem pociechy, które mię były odbiegły na chwilę. Głos jéj przytłumiony nieco, jak bywa zwykle, gdy mówi o tém, co dla niéj jest święte, kołysał głowę moję nakształt pieśni téj, którą matki usypiają spłakane swe dzieci. W kobiecie... nie! w takiéj tylko kobiecie jak ona, spoczywa głęboki zmysł macierzyństwa, uczący ją nietylko uspokajać płacz dziecka, ale zaklinać burze, podnoszące się w piersiach dojrzałego mężczyzny.
Pochylony nieco, patrzałem w twarz jéj z upojeniem i żalem. Kiedy mówiła i kiedy umilkła, myślałem: dlaczego, mając taką zdolność wierzenia, nie wierzyłaś własnéj przyszłości? Czemu nie czekałaś na mnie? dlaczego nie przewidziałaś, że spotkamy się jeszcze kiedyś na świecie? dlaczego tak dalekim jesteś ode mnie, tak mi niedosięgłym, zdroju mój ukojenia, wzmocnienia i szczęścia?
Nie patrzała na mnie. Przed chwilą przybiegło do niéj jedno z jéj dzieci i położyło głowę na jéj kolanach. Zwolna przesuwała dłoń po włosach dziecka i siedziała nieruchoma, ze spuszczonemi powiekami. Czy, nie patrząc na mnie, czuła przecież wzrok mój, przywiązany do twarzy jéj z tłumem zapytań i wyrzutów, czynionych nie jéj, losowi może, najprędzéj własnemu szaleństwu memu, które niegdyś oderwało mię od niéj?... Zobaczyłem, jak na policzki jéj wybił się blady z razu rumieniec i w mgnieniu oka zmienił się w płomień, który opłynął całą jéj twarz. Czoło jéj było w ogniu, usta zadrżały...
Jednocześnie powstała i, owijając się długim swym płaszczem, spojrzała gdzieś daleko takiém głębokiém, takiém rozdzierająco smutném spojrzeniem, że wstałem także i, o jeden krok oddalony od niéj, wytężyć musiałem wszystkie siły woli i przytomnéj myśli, aby nie wyciągnąć ramion i nie ogarnąć jéj szalonym uściskiem.
Ze wszystkiego, com napisał, dowiész się, mój kochany Jerzy, iż ubyło mi w tych czasach wiele rozumu. Tak to już na świecie. Człowiek najrozważniejszy nie może nigdy przewidziéć wszystkiego, o czém donosić mu przyjdzie najlepszym swym przyjaciołom. Donoszę ci, mój Jerzy, iż pomimo hartu charakteru mego, którym się tak szczyciłem, pomimo dyplomów naukowych i prozaicznéj praktyki lekarskiéj, któréj święcę życie, jestem, tak jak inni ludzie, prostym zupełnie śmiertelnikiem, słabym śmiertelnikiem, mogącym strasznie cierpiéć przez rzecz tak błahą, jak tęsknota za kobietą, jak ta nieopisana przemoc, która mię tu ku niéj pociąga, a którą przecież poskramiać muszę...
Pożegnaliśmy się wkrótce. Musiała wracać do domu. Rzecz to bardzo zrozumiała. Trzeba jéj przecież było zasiąść do wieczerzy z małżonkiem i niewiniątkami. Prosiła mię, abym wszedł do jéj mieszkania. Podziękowałem za grzeczność i poszedłem do siebie. Nie jestem do tego stopnia ucywilizowanym człowiekiem, aby módz przyjemnie zabawiać się w towarzystwie, pomiędzy które rozdzieliła ona tak dobrze uczucia swe i całe swe życie... Niech będą szczęśliwi! Nie przeszkadzam... Śmiéj się, Jerzy, ze wszystkich pretensyi ludzkich do doskonałości, ilekroć ujrzysz je, albo o nich posłyszysz. Gdybym mógł przeszkodzić temu wzorowemu, regularnemu jak Genewski zegarek, szczęściu, kto wié, czy srogi Anioł, który z mieczem karności strzegł dotąd życia mego, nie ustąpił-by przed Szatanem? Łatwo powiedziéć: nie przeszkadzam! kiedy się nie wié, czy przeszkodzić można, a raczéj, gdy się wié, że nie można. Ale gdybym wiedział, że mogę... Czy jestem człowiekiem uczciwym albo nim nie jestem? czy myślałem często o tém, że ludzie uczciwi szanować powinni cnotę kobiet i spokojność rodzin, albo o tém nigdy nie myślałem? nie pamiętam. Nie mam siły filozofować. Wiem tylko, że te głębokie, smutne oczy kobiece stoją wciąż przede mną i fatalnie przeszkadzają mi w pracy. Nie mogłem dziś ani czytać, ani pisać porządnie, dlatego może uczęstowałem cię tym długim listem.
...Koniec końców, jakie prawa ma Iwicki, aby na tym padole płaczu być szczęśliwszym ode mnie? czy jestem mniéj wart od niego? czy mniéj pracowałem? czy mniéj karnie i nieposzlakowanie wiodłem moje życie? Prawa piérwszeństwa, historyczne prawa do posiadania podbitéj prowincyi!
W jakim kodexie prawodawstwa czy moralności napisaném jest, abym nie bywał w domu pani Maryi Iwickiéj, abym nie śmiał podnosić na nią oczu i brać od niéj tego, czém sama chce mię obdarzać, to jest: widoku jéj twarzy, dźwięku jéj głosu, kilku słów przyjaznych, pociechy w złych chwilach?
Postanowienia moje, Jerzy, były prostemi następstwami ascetycznego życia, które wiodłem na mojéj podolskiéj pustyni. Zaczynam uczuwać wstręt do karmienia się szarańczą i umartwieniami. Pójdę tam jutro, i pojutrze, i zawsze, kiedy zajęcia moje pozostawią mi chwilę wytchnienia. Nie mogę inaczéj, choćbym chciał.
Adam.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.