Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Marya.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sząc głos, odpowiedziała matka. Dziewczynka klasnęła w dłonie i zniknęła z okna, przez które wybiegł po chwili na ogród, rozlegający się we wnętrzu mieszkania, wybuch głośnego jéj śmiechu. Wesoły odgłos ten przykry był jakoś dla mnie w chwili, gdy patrzałem na twarz siedzącéj obok mnie kobiety. Zapytywałem siebie nieustannie: zkąd pochodzi wyraz utajonego cierpienia, który przyoblekał teraz twarz tę, a którego wprzódy nigdy w niéj nie dostrzegłem? Spokojna i wierząca, jak dawniéj, dlaczego jest ona teraz smutną? dlaczego? dlaczego? Ty, mój Jerzy, lepiéj zapewne ode mnie pojmujesz, te palące ciekawości, które niewiedziéć zkąd zjawiają się czasem w głowie człowieka. Jesteś w tym względzie doświadczeńszym ode mnie. Jam piérwszy raz w życiu dowiedział się, że one istniéć mogą...
Przed kilku tygodniami, kiedy ostatni raz byłem gościem w jéj domu, siedziała ona na kanapie, owinięta jakiémś okryciem żywéj barwy, a ja stałem naprzeciw niéj, przy ogniu komina. Wróciliśmy byli ze wspólnie odbytych odwiedzin u jakiegoś chorego. Rozmowa nasza była całkiem poważna, wcale nie tycząca się bezpośrednio ani mnie, ani jéj; a jednak, patrząc na nią, pomyślałem sobie nagle: jakby też kobieta ta, którą widywałem w różnych chwilach codziennego jéj życia, jakby téż wyglądała ona w objęciu człowieka, który-by ją strasznie kochał... Wyobraźnia moja malowała mi twarz jéj takiemi barwami,