Ksiądz Juliusz/Część druga/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Octave Mirbeau
Tytuł Ksiądz Juliusz
Wydawca W. Podwiński
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów - Warszawa
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L'Abbé Jules
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ DRUGA.
I.

Minęły dwa lata. Proboszcz Sortais zmarł na zwapnienie tętnic, a następca jego, dawny wikary z Viantais, proboszcz Blanchard, który mnie uczył łaciny jeszcze przed swym awansem i potem tej nauki nie zarzucił, zajął miejsce zmarłego także w niedzielnych obiadach i przy »boggu« familijnym. Czasem zdarzała się w niedzielę i inna rozrywka, gdyż nowy proboszcz pięknie grywał na flecie i jako autor raczył nas od czasu do czasu jakimś kawałkiem swojej kompozycyi. Wieczór matka zastawiała do herbaty ciastka usiane makiem, które proboszcz połykał chciwie i gładząc się po żołądku, mawiał:
— Co zarobił flet, wraca do bębna.
Robinowie ciągle jeszcze oczekiwali swych mebli w domu panien Lejars, których wola urosły jeszcze i trzęsły się pod brodami, jak brzuchy dzieci. Zycie płynęło powoli a dzień jeden podobny był do drugiego. Milczące obiady przerywały od czasu do czasu wykłady chirurgikalne ojca i uwagi jego pod adresem księdza Juliusza, posępne wieczory, w których ojciec z panem Robin grali w pikieta, a pani Robin z matką równie zawsze cicho rozmawiały o tych samych rzeczach, rozwodząc się z temi samemi wyrzekaniami i żalami.
Jeden zaszedł jeno ważny wypadek: Nie chodziliśmy już we środy do Servierów na obiad. Zaraz z początku stosunki z nimi ochłodły, gdyż ksiądz Juliusz stał się ulubieńcem i częstym gościem w ich domu, a do zerwania przyszło przy okazyi pożaru w mieście. Pan Serviere, jako mer wystąpił przeciw ojcu, swemu zastępcy. Ten znów ze swej strony poddał miażdżącej krytyce całą akcyę ratunkową i zrzucił wobec wszystkich z siebie odpowiedzialność za to.
Doprowadziło to do bardzo ożywionej rozprawy, a skończyło się ostatecznem zerwaniem. Żal mi było tego domu, którego ciepłem serce się moje lubowało, gdzie pachniało wszystko, dywany nawet i obicia. Żal mi było nadewszystko pani Servieres o ślicznych, jasnych włosach, której ciało tak różowe było i prosiło się o pocałunki, a której spojrzenie w życie moje posępne, pełne cierpień, pozbawione wszelkiej pieszczoty, rzucało promyk szczęścia i marzeń. Ale po kilku miesiącach zapomniałem o niej.
Od pamiętnej awantury w dniu przybycia widywaliśmy stryja Juliusza tylko na ulicy. Nie kłanialiśmy się sobie. Dwie próby pogodzenia, przedsięwzięte przez dawnego proboszcza, spełzły na niczem. Rozbiły się o jego postanowienie silne i niezmienne. Proboszcz nie mógł wydobyć z księdza Juliusza nic prócz:
— Bydlęta!... Ciągle żyłem w śród bydląt!... Niech mi dadzą spokój!...
Gdy rozumowanie i prośby nie pomogły, proboszcz postanowił użyć pogróżki.
— Słuchaj mnie księże! — mówił, usiłując głosowi swemu nadać przerażające brzmienie — Chcesz się tu osiedlić jako ksiądz prywatny!... Nie możesz tego uczynić bez mego pozwolenia... Otóż stawiam warunek... Dam pozwolenie, ale pogódź się wpierw z rodziną!
Ale ksiądz Juliusz syczał jeno w dalszym ciągu:
— Bydło!... bydło... niech mi dadzą spokój!
— Proszę się zastanowić księże... Nie wiem, jak się tam przedstawia sprawa, ale to wiem, że wiele rzeczy w porządku nie jest!... Proszę mnie nie doprowadzać do ostateczności!... Poskarżę się biskupowi.
— Idź na skargę do dyabła!... Bądź pan zdrów!... Niech mi dadzą spokój! Bydło!...
Wkrótce potem proboszcz zmarł. Następca jego, który bardzo cenił spokój, nie chciał zaogniać sprawy. Zresztą ksiądz Juliusz złożył mu wizytę zaraz po instalacyi na probostwie. Wszystko odbyło się najlepiej w świecie. Ułożono godziny mszy i porozumiano się w kwrestyi pewnych drobnych funkcyj, do których zobowiązani są zamieszkali w parafii księża prywatni. Ksiądz Juliusz zgodził się na wszystko.
— Był bardzo grzeczny... bardzo grzeczny! — mówił ksiądz Blanchard, który zaraz po wydarzeniu przyszedł opowiedzieć o wizycie. — Wiecie państwo, że on mówi bardzo dobrze... jest w rozmowie bardzo miły... więcej nawet powiem: to kaznodzieja!
Ojciec spytał:
— A pytał ksiądz proboszcz, co robił przez ciąg sześciu lat w Paryżu? Przecież czegoś o tem dowiedzieć się trzeba!
— Tak... To jest.... sprowadziłem rozmowę na ten przedmiot, ale na słowo: Paryż, ksiądz Juliusz przeszedł w defenzywę... a potem zaraz poszedł...
— Więc znowu nic człowiek nie wie?...
— Ha, nic!
— A może się i nigdy nie dowiemy! — rzekł ojciec z westchnieniem rozczarowania.
Ale nagle zapominając o wszystkiem, czego doznał od brata, rzekł zdjęty dumą familijną:
— Dobrze mówi... co? Ha, ha, nie jest głupi... o nie... wszystko... tylko nie to!
Naraz dwie nowiny spadły jedna po drugiej, niby gromy z jasnego nieba.
Ksiądz Juliusz kupił i zapłacił gotówką dużą posiadłość, t. zw. »Kapucynów«, oraz sprowadził meble swe i sześćdziesiąt ogromnych skrzyń z książkami. Matka wierzyć nie chciała i wzruszała ramionami.
— To niemożliwe! — mówiła — Miał przecież tylko nędzną torbę podróżną!
Ale nareszcie musiała uznać fakt dokonany i poczęła się oburzać:
— Oszukał nas, okpił!... Jest bogaty!... Ale gdzie mógł tyle nakraść, to ciekawe!
Zazwyczaj spokojna, panująca nad sobą, straciła teraz głowę, domyślała się zbrodni przeróżnych, planowała denuncyacye i podniecona, knując plany zemsty, wołała:
— Musimy się dowiedzieć, co robił w Paryżu!... Za każdą cenę musimy to wiedzieć zaraz!
Wieczorem wygłosił pan Robin domysł:
— A może on ggał na giełdzie?
Tymczasem ksiądz Juliusz zainstalował się »U Kapucynów«.
Tak zwano mały folwark, położony tuż pod miastem, choć nikt nie wiedział, skąd się nazwa wzięła. Nikt, nawet sam notaryusz, znający na palcach całą historyę Viantais, nie słyszał, by tutaj rezydował kiedykolwiek zakon Kapucynów lub wogóle jakikolwiek zakon. Zresztą dom nie miał wcale wyglądu klasztornego i podobny był raczej do kryjówki, kędy jakiś pan średniowieczny skrywał swe miłostki. Zbudowany był w stylu Ludwika XV i bardzo czysty w liniach, ale niestety nadgryziony mocno zębem czasu i zniszczony. Miał jedno piętro z wysokiemi i szerokiemi oknami, podobnemi do cieplarnianych. Wąska, wysadzona laurami aleja, ścieżka niemal, łączyła go z drogą. Przed główną fasadą leżało okrągłe, zarosłe drzewami podwórze, otoczone niskim murem, pod którym rosły rzędem zdziczałe już teraz róże i dziwne krzewy. Z werandy, pięknych, pełnych prostoty kształtów, wiodły schody do suteren, zasłonionych prawie zupełnie dwoma krzakami hortensyi. Z tyłu leżał obszerny ogród, opadający na dół trzema tarasami, z których każdy obrzeżony był szeregiem zimotrwałych szlachetnych roślin szpilkowych, ciętych w piramidy, a ostatni spływał na łąkę, wgłębioną jakby dawne łoże wyschniętego stawu. Dokoła stawiska, na wale jego rosły potężne buki, zamykając go z obu boków zieloną ścianą, a zostawiając jeno z jednej strony wprost domu otwarty widok na rozłożone niby wachlarz pola omglone, przecudne. Ogród zapuszczony od dawna pełen był ptaków, które przestały się już bać ludzi. Bujały tam trawy, kwiaty dzikie, rozmnażające się swobodnie, upajające własną wonią, wdrapując się na stare mury śmiało, strojąc je w przecudne arabeski, mieszając z przecudną mozajką kamieni i festonami dzikiego wina. Wszystko łączyły z sobą, niby liany, girlandy leśnego powoju, a drzewa owocowe niegdyś deformowane nożem ogrodnika, rozpościerały teraz śmiało omszone, sękate gałęzie koloru bronzu, przeładowane młodymi, różowymi pędami, w których gnieździły się ptaki. Cisza tu panowała taka, jakby wieki i zdarzenia nie śmiały przekroczyć bram tego raju. Tak blisko ludzi, a jednak tak daleko, założyła swe osiedle przyroda, wieczysta młodość i nienazwane, nie splamione wzrokiem człowieczym piękno. W jednym kącie ogrodu zegar słoneczny wąskim paskiem cienia wskazywał płynące zwolna godziny.
Przez ciąg kilku dni myśli mych rodziców nie opuszczały »Kapucynów«, nie poto jednak, by roskoszować się pięknem i ciszą tego zakątka, ale by przeniknąć, co może tam robić ksiądz Juliusz. Ogarnęła ich wielka ciekawość, chcieli się dowiedzieć za jakąbądź cenę. Od rana do nocy słyszałem tylko wykrzyki, pytania, domysły. Co może czynić? Co mówi? Czemu się kryje? Ach, u »Kapucynów« dziać się muszą rzeczy straszne! Czemuż nie zamieszkał, jak każdy porządny człowiek w jednym z domów miasta? Ma z pewnością jakieś zbrodnicze zamiary! Ze zwyczajną u uczciwych kobiet prowincyonalnych skłonnością podnoszenia najdrobniejszych a niepokojących pozorów, nawyczek odmiennych, do rozmiarów grzechu, z łatwością robienia z małych rzeczy potworności, matka moja myśląc o księdzu Juliuszu, zaraz występek jakiś straszliwy łączyła z jego imieniem. Tak była poruszoną, iż zapomniała się i w mej obecności rzekła:
— Nie zdziwiłabym się wcale, gdyby przywiózł sobie z Paryża utrzymankę.
Ojciec zaś pod wrażeniem historyi mordercy Vergera i bomb Orsiniego, ledwie że nie zaczął podejrzywać, iż ksiądz Juliusz pracuje nad jakimś zamachem i konstruuje maszyny piekielne, otoczony prochem i materyałami wybuchowymi.
Ksiądz Juliusz odprawiał mszę rano o godzinie siódmej. Trzy krótkie uderzenia dzwonka, potem chwila mruczenia, gest błogosławienia, kilka przyklęknięć, gest picia, jeszcze trochę mruczenia i już było po wszystkiem. W chwili, gdy nadbiegali zadyszani parafianie, oficyant zdążał już ku zakrystyi, chwiejąc opróżnionym z ciała i krwi Pańskiej, nakrytym haftowaną kapą, kielichem. Potem zaraz wracał do domu.
W nadziei dowiedzenia się czegoś, a może w zamiarze zbliżenia się, choć się do tego nie przyznawała, matka moja poczęła regularnie uczęszczać do kościoła na mszę ks. Juliusza.
— To dużo wygodniejsze dla zakupienia prowiantów, z powodu wczesnej godziny — mawiała.
Kilka razy też przystępowała do komunii. Ksiądz Juliusz kładł szybkim ruchem mały dysk białej hostyi na jej języku i zdawał się jej nie dostrzegać.
Przyszło jej na myśl wziąć go za spowiednika, ale wnet się rozmyśliła.
— Nie, nie chcę... jeszczeby wszystkim rozgłosił moje grzechy... dziękuję!
Mnie przeto przypadła w udziale owa ważna misya. Z wyjątkiem dni, w których składał wizytę Servierom, stryj Juliusz nie pokazywał się prawie w mieście, a codziennie popołudniu przez godzinę przechadzał się po drodze, trzymając pod pachą brewiarz, którego jednak nie otwierał nigdy.
— Słuchaj — rzekła do mnie matka jednego ranka — Myśmy się co prawda nieco poróżnili z księdzem Juliuszem, ale nie dowodzi to wcale, byś i ty odeń się odsuwał! Jesteś jego bratańcem. Słuchaj uważnie co ci powiem. Jestto rzecz wielkiej wagi... Codziennie twój stryj przechadza się po drodze od »Kapucynów« począwszy aż do placu Trzech Noworodków między pierwszą a drugą... wszak prawda?
— Tak mamo!
— Naturalnie spotkasz go.
— Tak mamo!
— Przedewszystkiem nie bój się.
— Nie mamo!
Pozdrowisz go!... zapamiętaj to sobie drogie dziecko... Jeśli odda ukłon... spytaj, jak się ma, czy zdrów... gdyby zbliżył się do ciebie, pocznij z nim rozmowę... ale pamiętaj być bardzo grzecznym, bardzo serdecznym... z wielkim szacunkiem dla stryja... No, pokaż mi, jak to zrobisz?
Musiałem odbyć próbę spodziewanej sceny między mną. a stryjem. Matka podjęła się roli księdza.
— No, no! — pochwaliła mnie — Wcale nie źle... Pamiętaj być równie grzecznym wobec stryja.
Przechadzka podobała mi się bardzo zwłaszcza, że wypadła w sam czas lekcyi łaciny, mimoto wolałbym był dużo, by stryja nie było na gościńcu. Drętwiałem na samą myśl, że mam się doń zbliżyć. Przytem odgrywanie tej komedyi sprawiało mi pewien wstyd, a równocześnie z przykrością odczuwałem coś, jakby zmniejszenie się szacunku i przywiązania do matki. Przez cały czas próby oczy jej miały ten surowy, metaliczny, zimny wyraz, który widziałem u niej, ilekroć rozmawiała z panią Robin o kwestyach pieniężnych.
Drżąc nieco szedłem skrajem gościńca, patrząc wprost przed siebie.
Słońce prażyło strasznie, droga była biała jak śmietanka, na niej stały drzewa z wypełzła zielenią liści, zapruszone, obrzeżone małymi, zębatymi cieniami, na których leżały drobne centki światła. Po obu bokach widniały w odstępach drzew żółte i rudawe pola. Szedłem pomału, trapiony obawą i spieką buchającą z nieba, po którem błąkała się jedna jedyna chmura, gdzieś wysoko, w toniach szafiru, niby ptak różowy. Droga wiła się robiąc gwałtowne zakręty w prawo i lewo, ginęła z oczu, to znowu się ukazywała. W miarę jak szedłem cienie się wydłużały, wyciągały, rzucając na pył sylwetki dziwnych jakiś potworów.
Nagle spostrzegłem straszną sutannę czarną, odcinającą się wyraźnie od oślepiającej bieli drogi. Za nią biegł mały cień, drepcił u jej nóg, niby mały piesek. Stanąłem nagle, a stryj szedł dalej wolno pochylony, z zapadniętą piersią, krocząc na zesztywniałych nogach. Sutanna jego, która przed chwilą wydała mi się tak czarna, lśniła teraz w promieniach słońca jak zbroja. Widząc, że się nie odwraca, poszedłem dalej. Zeszedł na prawy brzeg drogi, pochylił się nad upłazem zarośniętym zielskiem, zerwał jakąś roślinę i począł się w nią wpatrywać z uwagą. Skorzystałem z tego, zawróciłem i przyspieszyłem kroku, a znalazłszy się naprzeciwko, oddzielony od niego całą szerokością drogi, zdjąłem w ukłonie kapelusz i poszedłem dalej. Stryj podniósł głowę, popatrzył na mnie chwilę, a potem pochylił się znowu nad rośliną, przyglądając się jej z uwagą.
Nazajutrz też nie byłem szczęśliwszy. Trzeciego dnia dojrzałem go siedzącego na słupku kilometrowym. Czekał na mnie.
— Chodźno tu mały! — rzekł głosem, który mi się wydał słodkim niemal.
Zbliżyłem się, drżąc z obawy. Patrzył na mnie czas jakiś z politowaniem, takie przynajmniej miałem wrażenie, a potem spytał:
— Czy to rodzice cię tu przysyłają... hę?... Nie kłam!...
Pogroził mi palcem.
— Tak, proszę stryja — wyjąknąłem. — Mama...
— A wiesz, poco cię tu wysłała mama?...
— Nie! — odparłem zasmucony, wstrzymując wybuch płaczu.
— Ale ja wiem... o, wiem!... Ha, ha, to zacna kobieta z tej twojej mamy, bardzo zacna... ojciec twój jest też zacnym człowiekiem... Ale to bardzo smutny gatunek szubrawców... nieprawdaż mały?... Jak wszyscy zacni... jak zresztą wszyscy zacni ludzie. Nie uczą cię tego w szkole... ha? W szkole uczą cię katechizmu?... Chodzisz do szkoły... co?
— Ksiądz proboszcz daje mi lekcye... — łkałem.
— Proboszcz? — odparł stryj. — O, to także zacny człowiek, bardzo zacny... No, no idź biedne dziecko, ty także zostaniesz zacnym człowiekiem...
Pogładził mnie po policzkach i dodał:
— Szkoda..., no, ale trudno... idź do domu, idź!...
Matka zrospaczona była tym rezultatem. Nienawiść jej do stryja wzrosła jeszcze, ale i mnie nie szczędziła wymówek, zwalając na mnie winę niepowodzenia.
— Nie umiałeś się wziąć do rzeczy... Jesteś do niczego... Nic z ciebie nigdy porządnego nie będzie!...
Ale zacięła się w postanowieniu zbadania tajemnicy.
Podobnie jak mną, posługiwała się też Wiktą, zachęcając ją do szpiegowania, do brania codziennie na spytki dostawców, ale wszystko to dało bardzo niewiele drobnych szczegółów. Z jej rozkazu Wikta przypuściła szturm do starej służącej księdza Juliusza, Małgorzaty. Obie wystawały na ulicy, w jatkach, w piekarni, rozmawiając, wypytując się wzajem i pokrzykując. Skutkiem owych debat kumoszek wyszły na jaw rzeczy ciekawe, i tajemnicze, które jednak podnieciły jeno jeszcze ciekawość rodziców, nie zadowolniwszy jej wcale.
Dowiedziano się tedy, że podczas instalacyi ksiądz Juliusz złościł się, wszystkiem ciskał, klął robotników, wpadał nieraz w taki szał, że żaden w końcu nie chciał dla niego pracować. Od tego czasu jednak znacznie się uspokoił, nie unosił się już, nie skarżył. Wydawało się raczej, że jest smutny. Zresztą Małgorzata widywała go jedynie w porze jedzenia i rano, gdy wrócił po mszy z kościoła. Wtedy to przechadzał się po ogrodzie, który zostawił w pierwotnym stanie dzikiego za niedbania. Trzy tylko pokoje w całym domu umeblował ksiądz Juliusz i to bardzo skromnie, sypialnię, jadalnię i bibliotekę. W bibliotece przesiadywał po całych dniach, często aż do północy, o której to porze kładł się spać. Czasem pisał, najczęściej jednak czytał wielkie książki o czerwonych brzegach, tak ciężkie i ogromne, że ledwie je zdołał sam unieść. Na drzwiach biblioteki napisał wielkiemi literami: »Wstęp wzbroniony*. Nikt też do tej pory nie przestąpił jej progu. Bez niczyjej pomocy sam ustawił na półkach książki, sam je obcierał co soboty z kurzu i sam zamiatał pokój. Ilekroć wychodził zawsze starannie zamykał drzwi na dwa spusty i klucz chował do kieszeni. Było też tam książek mnóstwo takie, że aż strach zbierał, gdy się patrzyło przez dziurkę od klucza. Były ogromne, i średnie, i całkiem małe, wszelakiego kształtu i kolorów, od sufitu do ziemi zapełniały wszystkie cztery ściany, piętrzyły się na kominku, po stołach, krzesłach, zaścielały nawet podłogę... Nie wolno też było wchodzić do drugiego pokoju, położonego naprzeciwko biblioteki po drugiej stronie kurytarza, Ale w pokoju tym nie było nic prócz kuferka i krzesła. Ksiądz Juliusz zamykał się tam mniej więcej raz na tydzień i przesiadywał godzinami!
Co robił?... Nikt tego nie wiedział... ale musiało się tam dziać coś niezwykłego, gdyż stara służąca często słyszała jak chodził nerwowo, tupał nogami i wydawał dzikie wrzaski. Raz zwabiona hałasem, myśląc, że proboszcz szamoce się ze złodziejem, przyszła pod drzwi posłuchać i usłyszała wyraźnie słowa: — Świnia!.. Świnia... wstrętna Świnia... Zgnilizna! — Do kogo mówił?... Wiadomem było przecież, że prócz niego, krzesła i kuferka, w pokoju nie było literalnie niczego więcej. Gdy wychodził stamtąd, wyglądał tak strasznie, że aż dreszcz przejmował patrzącego, włosy w nieładzie, oczy straszne i chmurne, twarz zmieniona i blada jak chusta, a dyszał... dyszał! Zaraz potem rzucał się na łóżko i zasypiał. Niezawodnie ten kuferek winien był wszystkiemu. A jednak Małgorzata widziała go, widziała także i krzesło. Było to najzwyczajniejsze, słomą wyplatane krzesło z trześniowego drzewa, jak wszystkie krzesła. Kuferek, zrobiony z drzewa pomalowanego, był bardzo stary, miał kanty obite grubą świńską skórą i wydęte wieko... jak mniejwięcej wszystkie kuferki. Ale nie uspokoiło to Małgorzaty i nieraz zadawała sobie pytanie, czy nie powinnaby powiadomić o tem żandarmów.
W tem miejscu Wikta, drżąca ze strachu, z głową nabitą różnemi nadnaturalnemi historyami, przerywała opowiadanie i pytała matki:
— No i jak pani myśli, co może zawierać ten zaczarowany kuferek?... Może tam siedzi dyabeł? Że nie potwory to pewna, bo od narodzenia Pana Naszego Jezusa Chrystusa niema ich na święcie?... Chociaż proszę pani... mówię szczerą prawdę... będąc małą, słyszałam od ojca, że raz w lesie widział potwora. Straszny to był potwór! Miał pysk długi, długi jak rożen, a ogon jak omiataczkę z piór, nogi zaś... Boże miłosierny!... Nogi jego podobne były do łopatek od pieca!... Ojciec mój stanął i nie ruszył się... no i potwór poszedł sobie... ale gdyby był tylko drgnął, potwór byłby go pożarł... Ha, ja swoim rozumem myślę sobie, że w tym kuferku musi siedzieć potwór.
— Ależ — odpowiadała matka, uśmiechając się brzeżkiem wąskich warg — moja Wikto, gadasz głupstwa!
— Głupstwa? — wołała kucharka zdumiona i zgorszona skeptycyzmem chlebodawczyni — O nie, nikt mi nie wytłumaczy, że dyabelstwa jakieś dzieją się u Kapucynów. Naprzykład onegdaj dzwonek od bramy... taki wielki dzwonek spadł Małgorzacie na głowę... No i cóż pani powie na to... nic jej się nie stało w głowę!... A dzwonek już nie dzwoni! O, coś się brzydkiego dzieje u tego krewniaka państwa.
W gruncie rzeczy uważała Wikta owe zjawiska za słuszne i normalne i nie dziwiła im się wcale wiedząc, że inaczej dziać się nie może w domu, w którym niem a żadnej świętości. Daremnieby tam szukać krzyża, obrazu Bogarodzicy, kropielnicy, medalika choćby, gałązki palmowej... Nigdy też nie zauważyła Małgorzata, by ksiądz Juliusz odmówił modlitwę przed jedzeniem, uczynił znak krzyża... nigdy!
Historya tajemniczego kuferka, przybrawszy niezwykłe rozmiary, od domu do domu rozbiegła się po całem mieście, wzburzając niezmiernie umysły. Najwięksi nawet sceptycy i niedowiarkowie, śmiałkowie z karczem i szynków, którzy publicznie drwili z tego, jakoby w życiu brały udział jakieś nadprzyrodzone siły, uczuli dreszczyk niepokoju. Już nikt idąc gościńcem i mijając wąską aleję »Kapucynów«, wysadzoną laurami, nie mógł oprzeć się myślom przykrym, często nawet przeraźnym zwidywaniom. A gdyby tak nagle księdzu Juliuszowi przyszło do głowy puścić na miasto straszliwego potwora, ową rzecz groźną a nieznaną, która zgrzytała zębami na dnie jego kuferka! Wydawało się, że już drzewa wokoło przybierają potworne kształty, pole falować poczyna groźnie, a ptaki spozierają z gałęzi na przechodnia cynicznie i gotują się do piekielnego śpiewu. Biblioteka także dzięki bajdom dwu kucharek w oczach pospólstwa przybrała potworne kształty. Wyobrażano sobie, że mój stryj w stroju czarownika wywołuje zjawy dyabelskie, a książki nabierają życia i w szatańskim sabacie łażą po ziemi jak szczury, piszczą jak kuny i skaczą dokoła niego jak ropuchy.
Nam nie przedstawiało się to wszystko w takiej poetycznej i magicznej zarazem szacie. Kuferek co prawda dawał do myślenia. Tajemnica istnieć musiała oczywiście, gdyż kuferek istniał naprawdę. Ale jaka to była tajemnica? Co siedziało w kuferku? Nafabrykowano też mnóstwo przypuszczeń i komentarzy, ale wszystkie razem nie zaspokoiły nikogo. Biblioteka też budziła zainteresowanie, ale zgoła inne.
— To musi być droga rzecz... taka biblioteka! mówiła matka.
A ojciec odpowiadał z miną znawcy, zdającego sobie sprawę z tego, że przesadza:
— Taka biblioteka?... Ha, któż wie, ile to warte!... Może z dwadzieścia tysięcy franków.
— I pomyśleć, że nic z tego nie dostanie się nawet bratankowi! — wzdychała matka.
Ale wnet życie codzienne, chwilowo wstrząśnięte temi wydarzeniami poczęło płynąć znowu starem korytem. Widocznem było, że matka nie przestała myśleć o »Kapucynach« i że snuła w myśli różne plany, nie mówiła jeno tak często o księdzu Juliuszu. Odbywała z Wiktą tajemne, długie narady, z których atoli nic nie przedostało się za próg kuchni. Ojciec natomiast uspokoił się po rozterce z bratem i przyjął zerwanie za fakt dokonany. Mawiał teraz wesoło niemal:
— Ba... przecież z Julkiem inaczej być nie może... To już tak będzie zawsze widocznie!... Dzięki Bogu nie potrzebujemy oglądać się na jego majątek.
Zresztą dwa ważne powody, o których obszernie często dyskutowano przy stole, oderwały myśli jego od tych trosk rodzinnych i wniosły do domu to specyalne rozradowanie, które znałem tak dobrze. Każdego popołudnia w bardzo melancholijnem usposobieniu, z książkami pod pachą, udawałem się na plebanię. Podczas lekcyi łaciny zapytywał mnie czasem proboszcz Blanchard:
— Nie widziałeś tam twego stryja?... Co za śmieszny człowiek ha, ha, ha!
A gdym ze smutkiem wysłuchał wybuchu prostackiej wesołości tłustego smakosza, proboszcz dla rozrywki uczył mnie grać na flecie, przeplatając tem nudną lekturę: »De viris«.
— To piękny instrument! — mawiał — To cię utwierdzi w moralności.
Pewnie także dla utwierdzenia w moralności ojciec zabierał mnie w niedzielę, gdy byłem grzeczny w ciągu tygodnia, do swego kabryoletu. Towarzyszyłem mu w objeździe chorych. Nie otwierając ust jechaliśmy obaj, trzęsąc się na wybojach, podrzucani osiami wózka, jak łódka falą. Stawaliśmy przed domami, po których jęczeli nędzarze, wysiadaliśmy, ojciec zaczepiał lejce u zawias okna i wchodził do owych ponurych mieszkań, a ja czekając nań przede drzwiami, widziałem poprzez szyby, w mroku zadymionych izb, twarze ściągnięte bólem, żółte, wzniesione w górę, zęby zaciskane, oczy głębokie, nieruchome, oczy istot, co muszą umrzeć. Przerażony i posmutniały myślałem o małych Servierach, którym życie płynęło nieprzerwanem pasmem wesela i swobody w otoczeniu pięknych rzeczy, mówiących o szczęściu i miłości rodzicielskiej, niby potokach światła słonecznego. Przychodziło mi też na myśl wyrzeczone smutnym, łagodnym głosem stryjowe: Szkoda!
Ksiądz Juliusz prawie się nie pokazywał, nie wychodził niemal z biblioteki. Widocznie podupadł na zdrowiu, kaszlał bardzo, doznawał często zawrotu głowy. Mszę odprawiał ledwo raz na trzy dni. Podczas przewożenia do Viantais relikwij św. Remigiusza patrona parafii, uroczystości, która zgromadziła w Viantais trzech biskupów i przeszło stu księży, stryj nie zgodził się na wzięcie udziału w pochodzie. Mimo, że za powód podał chorobę, złośliwe i brzydkie czyniono przy tej okazyi uwagi odnośnie do niego. Wszyscy czuli, że prócz choroby miał inne powody, a przedewszystkiem wstręt prawie jawny do wszystkiego, co należało do kultu religijnego. Spotykano go teraz rzadziej na gościńcu, miejscem ulubionem przechadzek był mu ogród. Lubił w dni słoneczne siadywać w trawie pod kulistą akacyą, wpatrywać się długo w błazeńskie młynki, jakie w powietrzu robią sojki, lub śledzić kołującego wysoko na niebie krogulca. Czy był to półsen w ciszę zapadłego, odpoczywającego człowieka, czy cierpienie, czy prostracya pobitego raz na zawsze?
Wedle opowiadań Małgorzaty, usposobienie księdza Juliusza było i teraz ciągle bardzo zmienne. Ataki gniewu stały się mniej gwałtowne, wpadał w ekstazę, rozczulenie, spoglądając na rośliny i ptactwo, któremu rzucał często okruszyny chleba i ziarno i które leciało za nim czasem całemi chmarami. Znikł prawie z oczu, więc przyzwyczajono się bez strachu niemal wspominać »Kapucynów«, chociaż biblioteka i kuferek nieraz jeszcze były przedmiotem dociekań i rozmów ludzi wieczór przy kufelku.
Wypadki, o których mówiłem wyżej, utrwaliły i pogłębiły przyjaźń mych rodziców z sędzią pokoju i jego żoną. Matka liczyła niewątpliwie, że znajdzie w tej przyjaźni oparcie moralne... któż wie... może i materyalne nawet, gdyby kiedyś w przyszłości przyszło do procesu. Pani Robin ze swej strony czuła się szczęśliwą, że odgrywać może rolę powierniczki w komedyi, która jej nie przynosiła żadnej straty, a której różnemi komplikacyami i niespodzianymi zwrotami, złośliwość jej przyrodzona lubowała się i roskoszowała do syta. Nie mogła też darować stryjowi, że odmówił uczestniczenia w obiedzie, na który wystroiła się z taką kokieteryą. Mimo, iż od tego wieczora minęły już dwa lata, żywiła doń żywą urazę za tę niegrzeczność. Pani Robin i matka moja widywały się też coraz częściej. Za byle drobnostką matka biegła do przyjaciółki na poradę, a pani Robin zjawiała się też u nas z bylejakiego powodu, zawsze majestatyczna, zawsze tajemnicza. Obie odczuwały potrzebę naradzania się, nawet poza ważnymi i doniosłymi wypadkami, których niewyczerpanem źródłem był pałacyk »U Kapucynów«.
Pewnego dnia, gdyśmy właśnie mijali dom panien Lejars, rzekła matka:
— Muszę się o coś spytać pani Robin.
Panny Lejars mieszkały w parterze domu, którego pierwsze i jedyne piętro zajmowali Robinowie. Podniosłem głowę, spoglądając na ten znienawidzony budynek i ujrzałem poza jednem z okien wyschłą i żółtą twarzyczkę Jerzego, pochyloną nad szyciem. Ręce dziecka poruszały się miarowo.
— Ot przynajmniej coś robi! — zauważyła matka tonem wymówki, podczas gdyśmy zagłębiali się w ciemny korytarz, pomalowany w czerwone kwadraty, na końcu którego spadziste, pozbawione poręczy, podobne do drabiny schody wiodły do pomieszkania Robinów.
Od jakiegoś czasu pani Robin przerwała kształcenie syna. Osądziła, że Jerzy, jako kaleka i nie mający dość sił fizycznych, nie rokuje żadnych nadziei na przyszłość i nie nadaje się do żadnej karyery. Po cóż więc było wydawać pieniądze na naukę, z której i tak nie miało być pożytku. Nie wiadomo nawet, czy długo pożyje? Było to bardzo wątpliwe. Więc póki wegetował jako tako, matka postanowiła spożytkować jego pracę dla spraw gospodarczych, zrobić z niego coś w rodzaju służącej. Zlecała mu spełnianie czynności wstrętnych, co zaoszczędzało wydatek na obsługaczkę półdniową. Musiał myć naczynie, szorować garnki i rondle, zamiatać, czyścić trzewiki. Gdy się z tem załatwił, przez całą resztę dnia szył, łatał ścierki, grubą bieliznę, cerował pończochy, albo robił na drutach kalesony włóczkowe dla ojca. Ciągle przy tem samem oknie, zawsze zgięty z zastraszonym wyrazem twarzy, od czasu do czasu drżąc na calem ciele w ataku kaszlu, kłuł płótno, przerywając czasem pracę, by spojrzeć na uliczników grających w guziki na deskach składu zboża, śledzić lot gołębi i odprowadzać wzrokiem wozy sunące ku gościńcowi tonącemu w zieleni krzewów i powodzi światła.
Pani Robin otworzyła nam drzwi. Ubrana była w fałdzisty kaftan i fartuch z niebieskiego płótna na halce czarnej, opadającej z biódr, nie zakrywającej nóg, ubranych w haftowane pantofle. Poznała nas i zaraz schowała się za drzwi zawstydzona, że pokazała się w tym negliżu, uwydatniającym brzydotę jej krostowatej, złuszczonej twarzy.
— Nie mogę cię moja droga przyjąć w takim stanie! — zawołała. — Wyszłam prosto z kuchni, gdzie siekam mięso na pasztet... Pozwól mi przynajmniej włożyć suknię.
— Ale nie, nie, nie chcę ci przeszkadzać... Pójdę z tobą do kuchni... Albert pobawi się z Jerzym tymczasem... Przychodzę z nowiną...
Pani Robin zaciekawiona ukazała głowę i sznurując usta rzekła:
— Ach, gdybym była wiedziała, że przyjdziesz!...
Wzbraniała się jeszcze, ale matka pociągnęła ją do kuchni, a ja skierowałem się do pokoju, w którym pracował Jerzy.
Na środek pokoju wystawało duże, przysłonięte firankami łóżko mahoniowe. Podarty parawan oddzielał to łoże małżeńskie od żelaznego, wąskiego, opartego wezgłowiem o mur łóżeczka, na którem sypiał Jerzy. Resztę umeblowania stanowiła orzechowa komoda, z blatem z czarnego marmuru, wielki fotel kryty rypsem granatowym, toaleta w stylu cesarstwa, mająca kształt trójnoga, i zegar ze złoconej cyny z figurą Maryi Stuart pod kloszem na kominku. Tu i ówdzie rozwieszone były krucyfiksy, kropielnice i litografie nabożnej treści, żółkniejące w drewnianych ramach. Przy oknie bez firanek, przed stertą ścierek i koszykiem na roboty pełnym zwitków nici, szpulek, igielników i skrawków płótna, siedział strasznie zgarbiony Jerzy i szył.
Biedny kaleka spojrzał bojaźliwie naprzód na mnie, potem na drzwi i widząc, że jestem sam, uśmiechnął się:
— Mamy niema? — spytał szeptem niemal.
— Niema.
Położył na stole robotę, wstał z trudem i zbliżył się do mnie. Nóżki jego, zbyt słabe, by udźwignąć ciężar drobnego ciała, chwiały się za każdym krokiem, jak wątłe gałązki małego drzewka pod ciężarem szczygła.
Nie miałem często sposobności być z nim sam na sam. Biedak nie wychodził prawie nigdy, a przytem czy to u nas, czy w domu, zawsze pomiędzy nami stawał lodowaty cień jego matki. Nie rozmawialiśmy, ale za usta mówiły do siebie nasze oczy, a w spojrzeniu Jerzego czytałem długie opowieści o wielkiem cierpieniu.
— Usiądź tu przy mnie — rzekł, przysuwając taburet.
Opierając się na mojem ramieniu, usadowił się znów na siedzeniu i spoglądał na mnie bez słowa. I ja milczałem. Trochę onieśmielony, trochę osmutniały, jakby w obliczu człowieka, o którym się wie, że przewyższa nas pod wielu względami, patrzyłem na Jerzego. Włosy miał jasne, bez połysku, matowe, jak sierść chorego zwierzęcia, twarz bezkrwistą, zawiędłą z lekko czerwonemi plamami na wystających policzkach. Odgadywałem, że pod długą, do kolan sięgającą bluzą z dymki, kryje się ciało wątłe, okrywające słaby drobny kościec. Miał dziwnie długie i suche ręce, jakich u żadnego nie widziałem dziecka, a w oczach ciemno szafirowych leżała taka myśl uparta, że nie miło było w nie patrzyć.
Wlepiony ciągle we mnie wzrok Jerzego drażnił mnie nieznośnie. Zdawało mi się, że ciężar jakiś niezmierny zgniata mi czaszkę. Nagle spytał:
— Nigdy nie miałeś ochoty iść sobie... odejść daleko... bardzo daleko?
— Nie — odparłem — Czemu pytasz mnie o to Jerzy?
Zwrócił się ku oknu i wskazując wyschłą ręką, ciągnął dalej:
— Bo tam... musi być piękny kraj... tam, ponad dachami... i dalej ponad lasami... Wczoraj wieczór, podczas gdy moi rodzice byli u twoich, wybierałem się... dalej niż to wszystko... Wstałem, ubrałem się... ale drzwi były zamknięte... Więc położyłem się napowrót i śniłem o różnościach... To daleko ta Ameryka... powiedz?
— Ale czemu się o to pytasz Jerzy? — powtórzyłem.
— Bo zeszłego roku czytałem książkę... Mowa była o dzieciach... mieszkały na równiach ogromnych... w lasach... goniły po łąkach, gdzie kwitły kwiaty, za pięknemi zwierzętami... Na drzewach siedziały papugi, rajskie ptaki i dzikie pawie... Nie miały ani ojca ani matki!... To wszystko działo się w Ameryce... Powiedz, czy to daleko?
— Nie wiem — odparłem niepewnym głosem.
— Nie wiesz... szkoda!... Chciałbym iść do Ameryki, albo gdzieindziej... parę razy widziałem po drogach dzieci pasące krowy... Krowy gryzły trawę... dzieci zbierały jaskry i robiły ładne bukieciki, albo jadły morwy, kryjąc się po krzakach... To musi być miło paść krowy!... Czy dzieci co pasą krowy mają rodziców... powiedz?
— Nie wiem.
Jerzy zachmurzył się.
— Ach, ty nic nie wiesz! — westchnął.
Ale począł znowu:
— Czasem widzę, jak przejeżdżają wozy akrobatów... wielkie wozy żółte i czerwone z małemi okienkami i kominkiem, z którego dym idzie... Wiesz, mam wielką ochotę pójść sobie z nimi... Czy wiesz dokąd jadą?
— Jadą do miast... daleko.
— Może aż do Ameryki?
— Może!
Namyślał się czas jakiś, potem przyciągnął mnie do siebie, pocałował i rzekł:
— Nie zdradzisz mnie... powiedz, że nie zdradzisz... Oto, gdy tylko pokaże się wóz, zejdę po schodach, pójdę za nim i poproszę akrobatów, by mnie ze sobą zabrali...
Urwał nagle i spytał:
— A więc tobie nigdy, nigdy nie przyszło do głowy pójść sobie precz?
Słowa Jerzego przykrość mi sprawiały, burzyły wszystkie przekonania i pojęcia dziecięce, niweczyły to zwierzęce przywiązanie, które wiąże do domu, w którym się nawet cierpiało, do rodziny, od której nie doznało się nigdy pieszczoty. Wzruszony do żywego, rzekłem:
Słuchaj mnie Jerzy... wszystko co mówisz, jest złe... jest grzechem... Bóg cię za to skarze... Jakto, więc nie kochasz ojca i matki... chcesz ich porzucić?
Blade dziecko poruszyło się gwałtownie na krześle. Płomień ponury błysnął w jego źrenicach, tak że stały się straszne. Nie widziałem nigdy podobnego spojrzenia u małego, wątłego dziecka. Zacisnął pięści i krzyknął chrapliwym głosem:
— Nie, nie... nie kocham ich!... wcale ich nie kocham!
— A czemuż to? — wyjąknąłem.
— Za to, że cię biją... że zamykają?
— Nie, nie, dawniej mnie też bili i zamykali, a mimo to kochałem ich!
— A więc czemuż ich teraz już nie kochasz?
Jerzy zakrył twarz rękami, oparł na nich głowę i załkał?
— Bo robią świństwa!... świństwa!... świństwa!
Nagle przestał płakać, ogarnęła go wściekłość.
— Świństwa robią! — powtórzył. — W nocy zdaje im się, że śpię... A ja słyszę wszystko!... Zrazu myślałem, że się biją, że się dławią wzajem... Łóżko trzeszczało... matka jęczała zduszonym głosem... Ale nie... raz ujrzałem... robili świństwa!
Porwał go suchy kaszel. Odwróciłem głowę, zmięszany czemś, czego nie umiałem nazwać, ale co mi się wydało strasznem i haniebnem. Mały kaleka mówił po chwili dalej:
— I jakże chcesz, bym ich kochał... czyż to możliwe?... Niech mnie zbiją na kwaśne jabłko, Niech mnie na całe dni i noce zamkną do komórki z węglem... mniejsza z tem, kochać ich nie przestanę... Ale to!... Nie śmiem im spojrzeć w twarze... Rumienię się, ile razy przesunie się koło mnie suknia mojej matki. Patrzę i widzę ich nie takimi jak się przedstawiają... widzę ich ciągle, jakimi byli w nocy... i dlatego pragnę odejść precz... daleko... w kraj, gdzie dzieci nie mają rodziców... gdzie na drzewach, jak w Ameryce, siedzą piękne ptaki i śpiewają.
Rozległy się głosy, a zaraz potem kroki obu pań za drzwiami, Jerzy wziął znów do ręki robotę i pochylił się nad nią, by ukryć wzruszenie. Matka moja i pani Robin weszły do pokoju.
Widząc, że obaj siedzimy przy sobie w milczeniu, matka rzekła:
— Widzę, żeście byli obaj bardzo grzeczni.
Pani Robin tymczasem z poza pleców matki posłała mi spojrzenie, przepojone nienawiścią.
Moja matka nachyliła się nad Jerzym, by go pocałować, ale nagle pobladła i w skazując ręką na okno, krzyknęła:
— Ach, tego już za wiele!... doprawdy za wiele... Popatrz tylko!
Stryj Juliusz szedł środkiem placu pod rękę z kuzynem Debrayem. Szli wolnym krokiem, rozmawiając po przyjacielsku, kuzyn sztywny był, żywo gestykulował, ksiądz Juliusz opierał się na jego ramieniu z widocznem zadowoleniem. Na rogu przy hotelu Trzech Króli znikli z oczu.
Matka stała, jak w ziemię wbita, a pani Robin spoglądając na nią rzekła poważnie, ponuro niemal:
— Tego ci jeszcze tylko brakowało! Ten kuzyn Debray to słynny intrygant.
Ale ja nie myślałem o stryju Juliuszu ni kuzynie Debrayu. W uszach dźwięczały mi jeszcze ciągle słowa Jerzego i czułem, że z jakichś strasznych a mglistych rzeczy poczyna w mych oczach opadać zasłona. Spoglądałem to na panią Robin która wydała mi się mniej brzydką, to na mahoniowe łoże, ponad którem wśród białych osłon zdawała się drzemać tajemnica.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Octave Mirbeau i tłumacza: Franciszek Mirandola.