Strona:Octave Mirbeau - Ksiądz Juliusz.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dnia dojrzałem go siedzącego na słupku kilometrowym. Czekał na mnie.
— Chodźno tu mały! — rzekł głosem, który mi się wydał słodkim niemal.
Zbliżyłem się, drżąc z obawy. Patrzył na mnie czas jakiś z politowaniem, takie przynajmniej miałem wrażenie, a potem spytał:
— Czy to rodzice cię tu przysyłają... hę?... Nie kłam!...
Pogroził mi palcem.
— Tak, proszę stryja — wyjąknąłem. — Mama...
— A wiesz, poco cię tu wysłała mama?...
— Nie! — odparłem zasmucony, wstrzymując wybuch płaczu.
— Ale ja wiem... o, wiem!... Ha, ha, to zacna kobieta z tej twojej mamy, bardzo zacna... ojciec twój jest też zacnym człowiekiem... Ale to bardzo smutny gatunek szubrawców... nieprawdaż mały?... Jak wszyscy zacni... jak zresztą wszyscy zacni ludzie. Nie uczą cię tego w szkole... ha? W szkole uczą cię katechizmu?... Chodzisz do szkoły... co?
— Ksiądz proboszcz daje mi lekcye... — łkałem.
— Proboszcz? — odparł stryj. — O, to także zacny człowiek, bardzo zacny... No, no idź biedne dziecko, ty także zostaniesz zacnym człowiekiem...