Krysia u cyganów

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Elwira Korotyńska
Tytuł Krysia u cyganów
Podtytuł Powiastka
Pochodzenie Skarbnica Milusińskich Nr 150
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1938
Druk „Siła“
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
SKARBNICA MILUSIŃSKICH
pod redakcją S. NYRTYCA



E. KOROTYŃSKA
KRYSIA U CYGANÓW
POWIASTKA


WYDAWNICTWO KSIĘGARNI POPULARNEJ
w WARSZAWIE
Printed in Poland

Druk. „SIŁA“ Warszawa






Lasem przedzierając się przez gęstwinę jechali cyganie. Budy płótnem kryte sunęły jak widma, a nędzne szkapy wlokły się, zatrzymując się niekiedy, aby wypocząć.
Miały one pokaźny ciężar do dźwigania, wiozły bowiem wszystkie rzeczy cyganów, ich kociołki i różne sprzęty, a poza tym kilkunastu cyganów i tyleż cyganek.
Furman, czarny obrośnięty, z rozkudłaczoną głową, siedząc nieruchomo na koźle — drzemał. Dopiero wołanie kogoś nieśpiącego i szturganie budziło go ze snu i pobudzało do poganiania szkap, wywołując okrzyk: — Wio! wio! a nuże!...
Wjechawszy w głąb lasu zatrzymali się czarni podróżnicy, a jeden z nich, wódz bandy rzekł do furmana tonem do rozkazów nawykłym. — Zatrzymaj się, Maksymie, musimy odpocząć. Konie zmęczone i spragnione gotowe nie dowlec się do miejsca przeznaczenia, ale, gdy się napiją i wypoczną, musimy się pośpieszyć, żeby nas nie dognano. Pamiętaj o tym, gdyż może być z nami krucho. Nie tylko, że odbiorą nam dziecko, ale i pieniądze za nie dane i możemy się dostać do więzienia.
A nie życzyłbym sobie siedzieć w ciemnej i wilgotnej norze i nie widzieć przestrzeni ni słońca.
Maksym wiedział coś o tym, jakto niemiło siedzieć w więzieniu. Przebywał tam rok cały za kradzież i zdawało mu się, iż siedzi wieki całe.

Tęsknił za powietrzem i słońcem, za swobodą i różnymi przygodami, jakie się przytrafiały cyganom...
Wyszedł z zamknięcia zły i ponury, ale, gdy ujrzał słońce, gdy odetchnął świeżym powietrzem, poczuł się wolnym, podskoczył wesoło, wybuchając śmiechem radosnym.
Był biedny, głodny, obdarty, lecz swobodny. Ach! cóż za szczęście!
Na rozkaz wodza zatrzymał cały tabor i nabrawszy wody do wiader napoił spragnione konie.
W budach, płótnem obciągniętych wszyscy spali. W pewnej chwili, gdy przystanęli, unieśli głowy, ale nie zauważywszy nic groźnego i nie słysząc nawoływania aby uciekać, usnęli natychmiast.
Wkrótce rozległo się głośne chrapanie uśpionych, przerywane hukaniem sowy i liści szelestem.
Tylko w ostatnim wozie, tak jak i inne płótnem okrytym, szmer było słychać i jakby jakieś ciche kwilenie.
Zdawałoby się, iż jest tam matka z dzieciątkiem, które zbudziwszy się, rozkapryszone, płacze.
Spojrzmy do środka...
Z pod szmat unosi się główka okolona złocistymi lokami, a duże błękitne oczy patrzą z rozpaczliwie bolesnym wyrazem.
Wiszące w strzępach brudne pokrycie budy, rozrzucone na jej dnie gałgany i śpiące w kącie cyganki przypominają dziecku o nieszczęściu, jakie je spotkało.
Szloch wydziera się z piersi dziewczynki, aż zbudzone cyganki zaczynają jej wygrażać pięściami.
— Cicho ty! — woła jedna z nich ze złością. — A to bachor nieznośny!
Dziewczynka przycichła ze strachu.
Pomruczały cyganki i usnęły, dziecko zaś usnąć w żaden sposób nie mogło.
Duszne powietrze, brudne posłanie, stęchlizna, odbierały możność oddychania, a bolesne wspomnienia zalewały żalem serduszko dziewczątka.
— Co to jest? co się stało? — zapytywało siebie maleństwo — za co to? za co?
Faktem było, że nie leżało w swym białym, mięciutkim łóżeczku, lecz na brudnych, przepojonych kurzem szmatach, że nie dłoń matki gładziła jej złote kędziory, lecz czarna ręka cyganki szarpała ją, żeby zamilkła.
Rączkami zakryła spłakaną twarzyczkę i ciężko wzdychając pogrążyła się w smutku.
Biedna Krysia!...
W starym zamczysku, otoczonym ze wszystkich stron rozległym parkiem rozpacz wielka i lament.
Gdy pani Helena Zaorska, chcąc pożegnać się ze swą jedynaczką, weszła do sypialni, — łóżeczko było puste. Wołała, szukała dziecka, wypytywała służących i nianię, ale nikt nie wiedział, co stało się z czteroletnią Krysią. Niania zostawiła ją śpiącą i właśnie szła do sypialni, żeby czuwać nad małą.
Nikt nie był w zamku i pojąć nie mogła, co stało się z dzieckiem.
Mąż pani Heleny, prokurator znany na całą okolicę, wyjechał w bardzo ważnych sprawach na czas dłuższy, nie było więc w domu nikogo, ktoby mógł pomóc skutecznie w odszukaniu zaginionej dziewczynki.
Rozproszyła się służba na wszystkie strony. Jedni szukali w parku, przetrząsając krzaki, inni biegali koło zamku, zaglądając do piwnic i suteren.
Zrozpaczona matka szukała w pokojach, wołając: — Krysiu! gdzie jesteś?...
Zdawało się nieszczęśliwej, iż słyszy jakiś jęk i wołanie o ratunek, ale było to tylko przywidzenie... Każdy szmer uważała za chód dziecka, każde głośniejsze odezwanie się, za wołanie o ratunek.
Minęła straszna noc, nastał ranek — dziecka nie było.
Spuścili staw, sądząc, iż utopiła się, ale i tam nie znaleziono.
Oszalała prawie z rozpaczy biedna matka wpadła w omdlenie i rozchorowała się ciężko.
Tymczasem wrócił prokurator wezwany telegraficznie i rozpoczął na swą rękę gorliwe poszukiwania.
Na nic się jednak nie zdały.
Mówiono tylko, że w przeddzień nieszczęścia zaglądała do kuchni stara o okropnym wyglądzie cyganka, a gdy dano jej to, o co prosiła, odeszła i więcej jej nie widziano.
Opowiadano też, że w pobliskim lesie koczują cyganie, ale gdy prokurator rozesłał pogoń, ludzie blisko lasu mieszkający oświadczyli, iż wyjechali tydzień temu w nocy i, że dziecka żadnego nie wieźli.
Smutek wielki zapanował od tej pory w zamku.
Do niedawna jeszcze rozlegał się tu śmiech i piosenki dziecka, które, jak słowiczek biegało rozśpiewane i szczęśliwe.
Pani Zaorska leżała ciężko chora, mąż chodził zmartwiony a służba stąpała po cichu zasmucona rozpaczą swych państwa i stratą miłego i dobrego dziecka.
Tymczasem cyganie gnali biedne szkapy, aby dojechać szybko do miejsca przeznaczenia, jak najdalej od zamku.
Czując się bezpieczni, rozłożyli się obozem, wybierając jak najdogodniejsze miejsce w głębi lasu.
Stara cyganka, żona wodza zaczęła wydawać rozkazy.
Każdej dała polecenie coś wykonać.
A więc jedna z cyganek miała iść po gałęzie, druga rozniecić ognisko, inna wyruszyć do dworu i za powróżenie coś dostać do zjedzenia, a jeśli się uda, porwać kurę lub kaczkę, aby móc nakarmić cyganów.
Kaszy mieli ze sobą dużo, kartofli nabrano po drodze z pól, koło których przejeżdżali, brakowało tylko słoniny i mięsa, które napewno będą zdobyte.
— A ty, mała przybłędo, — zawołała stara cyganka, — idź sprzątnąć w budach, nie myśl, że leżeć będziesz, jak dama. Śpiesz się darmozjadzie!
Słysząc to, cygan, któremu polecono Krysię, — odezwał się do starej kobiety:
— Motruno, dziecko to nie będzie nic robiło, za mała jest do pracy, wreszcie zapłacono mi za nie. Strzeż się je krzywdzić!...
Zaiskrzyły się oczy u cyganki. Wyraz: pieniądz, wpadł jej jak cudowna melodia do uszu.
— Ile? ile ci dali? — wołała do męża — pokaż pieniądze! Mikola!...
Cygan miał oddzielną sumkę, wynoszącą tylko dwieście złotych, reszta parotysięczna suma schowana była głębiej.
— Dali mi tyle tylko — kłamał cygan, więcej dadzą, gdy wywieziemy dziecko do Węgier, skąd nie powróci już nigdy do swego rodzinnego kraju.
— I dlatego to nie pozwalasz, aby się czym zajęła? No, dobrze, ale muszę ją umalować na cygankę, bo nam odbiorą...
Targając, popychając biedne dziecko, gdy wódz odszedł, umalowała jej twarzyczkę sadzami, tłuszczem zaś z sadzami posmarowała jej złote włoski, tak, że dziewczątko zupełnie stało się do siebie niepodobne.
Cyganka palrzała z zadowoleniem i złośliwością na swoje dzieło — nie cierpiała dziecka od pierwszego wejrzenia, teraz zaś tym bardziej, gdy dowiedziała się, iż nie wolno jej gnać do roboty.
W różny sposób starała się biednej Krysi dokuczyć, lecz czujne oko cygana powstrzymywało jej niegodziwość.
Wreszcie dojechali do miejsca swego dłuższego tu zwykle pobytu. Była to polanka, na której rozpięte były namioty. Koło namiotów stała kuchnia polowa, przy której kręciły się cyganki, gotując i smażąc dla siebie i całej bandy.
Naraz w gromadzie cyganów rozległy się krzyki i wymyślania, potem odgłosy ciosów zadawanych tępym narzędziem i laskami.
Poszło im o jakieś rozrachunki. Słyszeć się bowiem dawały krzyki: Należy mi się więcej! o wiele więcej! Oddawaj bandyto, bo ci kości połamię!
Przeraźliwy krzyk kogoś zranionego i jednocześnie głos pełen grozy jednej z młodych cyganek rozlegał się po polance, aż z chat pobliskich wychodzić zaczęły dzieci i zobaczywszy cyganów umykać poczęły co sił do chaty.
Tymczasem bójka wrzała w najlepsze. Krwią zbroczeni zapaśnicy rzucali się na siebie z nożami, gdy naraz z zarośli wysunęli się na koniach policjanci i wołając: — Ręce do góry! — wstrzymali bójkę.
Zaskoczeni widokiem policji, stanęli jak wryci.
Wódz bandy leżał dogorywający, a nad nim Motruna wrzaskiem pełnym przekleństw obrzucała jego przeciwnika.
Tymczasem dwóch policjantów zaczęło przeszukiwać budy i wnętrza namiotów. Byli to wysłani przez prokuratora ludzie, mający odszukać jego córeczkę.
Nie znaleziono jej. W bandzie była tylko jedna dziewczynka, ale czarna, jak i cyganie i jak oni brudna.
Wystraszona bójką cyganów, ukryła się w kącie namiotu i nie odezwała się ani słowa.
Po zaaresztowaniu więc zabójcy wodza, mieli już odejść, gdy naraz mała kruszynka, umazana sadzami, wydzierając się z rąk starej cyganki, rozpaczliwym głosem zaczęła wołać: — Ratunku!
Zwróciło to uwagę policji, tym bardziej, — że cyganka starała się ją ukryć, podeszli więc do dziecka i spytali, jak się nazywa.
— Jestem Krysia Zaorska, cyganie mnie ukradli — odpowiedziała dziewczynka.
— Kłamie! — wołała cyganka — ona bez rozumu! To moja córka!
Umyto biedne dziecko i z triumfem odwieziono do rodziców.
Co to była za radość! Pani Zaorska długo jeszcze chorowała po tym okropnym przejściu.

Cyganów wzięto do aresztu i wybadano co do porwania dziecka. Ten, który wiedział wszystko został przez cygana zabity, zaniósł więc tajemnicę do grobu. Strzeżono teraz jeszcze bardziej dziewczynkę, i ofiarowano dużą nagrodę policjantom.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Elwira Korotyńska.