Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom V/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Królowa Margot
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Reine Margot
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XIII.
WIEŻA PILORI.

Noc zapadła nad miastem, jeszcze nieuspokojonem po egzekucyi, której szczegóły przechodziły z ust do ust, zasmucając w każdym domu wesołą godzinę posiłku rodzinnego grona.
Miasto było milczące, ponure i smutne, przeciwnie zaś Luwr był wesoły, huczący i oświetlony.
W zamku była uczta.
Uczta, dana na rozkaz Karola JX-go, który w jednymże czasie, na rano oznaczył egzekucyę, a na wieczór bal.
Królowa Nawarry jeszcze w przeddzień otrzymała rozkaz, ażeby nań przybyła.
Małgorzata, mając nadzieję, że La Mole i Coconnas uratują się w nocy ucieczką,, do której, było wszystko przygotowane, odpowiedziała bratu że zadosyć uczyni jego życzeniu.
Lecz straciwszy ostatnią nadzieję po scenie zaszłej w kaplicy, widząc egzekucyę, postanowiła nie słuchać ani proźb, ani gróźb i nie pokazywać się na wesołym balu w Luwrze tego samego dnia, w którym na placu Saint-Jean-en-Grève odbyła się tak smutna scena.
Tego też dnia, Karol znowu dał nowy dowód swej niezłomnej woli, która może w nikim nie dochodziła do tego stopnia; przeleżawszy dwa tygodnie, słaby, prawie konający, blady jak trup, o godzinie piątej wstał z łóżka i ubrał się w najkosztowniejsze suknie.
Wprawdzie, podczas ubierania, król trzy razy zemdlał.
O godzinie ósmej zapytał co robi siostra.
Nikt nie odpowiedział: królowa Nawarry, powróciwszy do siebie o jedenastej rano, zamknęła się w pokoju i nie kazała nikogo wpuszczać.
Lecz dla Karola zamkniętych drzwi nie było.
Król, wsparłszy się na ręku kapitana de Nancey, zawlókł się do pokoju Małgorzaty i nagle, tajemnemi drzwiczkami, wszedł do siostry.
Karol przygotował się do ujrzenia smutnej sceny, lecz rzeczywistość przewyższyła jego oczekiwania.
Małgorzata, na wpół martwa, leżała w wielkim fotelu z ukrytą w poduszkach głową; nie płakała ona, nie modliła się, lecz jęczała, jak gdyby była konającą.
W drugim kącie pokoju, księżna de Nevers, ta kobieta nieustraszona, leżała bez zmysłów na dywanie.
Powróciwszy z placu Saint-Jean-en-Grève, również jak Małgorzata, utraciła siły.
Biedna Gillonna biegała od jednej do drugiej, nie śmiejąc powiedzieć ani słowa na ich pocieszenie.
Podczas przesileń, jakie zwykle następują po wielkich wzruszeniach, człowiek lubuje się w boleści okrutnej i uważa za nieprzyjaciela każdego, co go chce pocieszyć.
Karol otworzył drzwi, pozostawiwszy kapitana w korytarzu; wszedł blady i drżący.
Nikt go nie spostrzegł.
Wkrótce jednak Gillonna, klęcząca nad Henrietą, podniosła się i z przestrachem spojrzała na króla.
Król dał jej znak ręką, i Gillonna, ukłoniwszy się, wyszła.
Wtedy Karol zbliżył się do siostry, milcząc patrzał na nią chwil kilka, a przybrawszy ton głosu jak najprzyjemniejszy, powiedział:
— Margot! moja siostro!
Małgorzata zadrżała i zerwała się.
— A! to Wasza królewska mość.
— Odwagi, moja siostro! Małgorzata wzniosła oczy ku niebu.
— Wiem wszystko — powiedział Karol — lecz wysłuchaj mnie...
Królowa Nawarry dała znak, że słucha.
— Obiecałaś mi, że przyjdziesz na bal — rzekł król.
— Ja!... — wykrzyknęła Małgorzata.
— Tak jest, i wskutek danej przez ciebie obietnicy, wszyscy czekają; jeżeli nie przyjdziesz, dziwić się będą...
— Daruj mi, bracie; przecież widzisz, żem słaba.
— Sprobój!
Małgorzata jakby przez chwilę przywoływała, odwagi; lecz potem nagle opuściła znowu głowę na poduszki.
— Nie... nie... nie pójdę — powiedziała.
Karol wziął ją za rękę i usiadł obok na krześle.
— Margot! ty straciłaś przyjaciela — przemówił — wiem o tem; lecz ja, czyliż nie straciłem wszystkich przyjaciół? i jeszcze co większa, czyliż nie straciłem matki? Ty zawsze możesz płakać, jak i teraz płaczesz; ja, w największych zmartwieniach, zawsze i zawsze śmiać się musiałem; ty cierpisz, lecz spójrz na mnie; ja umieram... Bądź więc odważną, Margot! Proszę cię oto w imieniu naszej chwały! Dobra sława naszego domu — to nasz krzyż; nieśmy go więc, a jeżelibyśmy przypadkiem potknęli się na drodze — wstaniemy i pójdziemy dalej.
— O! mój Boże! mój Boże!... — zawołała Małgorzata.
— Tak — mówił dalej Karol, odgadując myśl siostry — tak; ta ofiara, siostro, jest straszną; lecz każdy musi poświęcić albo swój honor, albo życie. Czyż myślisz, że ja, w dwudziestym piątym roku życia zasiadając na najpiękniejszym tronie w świecie, umieram z ochotą? Spójrz na mnie... moje oczy, cera twarzy, blade usta... wszystko mówi, że już konam; lecz ten uśmiech... czyż nie zmusza innych do myślenia, że jeszcze żyć mam nadzieję? A jednak za tydzień, za dwa tygodnie, a najdalej za miesiąc, będziesz opłakiwała brata, tak jak dzisiaj opłakujesz przyjaciela.
— Bracie! nie mów tego! — zawołała Małgorzata, obejmując go rękoma.
— Kochana Margot, ubieraj się już — powiedział król — spędź tę bladość z twarzy i przyjdź na bal. Rozkazałem ci przynieść nowe brylanty i nowe stroje, godne twej piękności.
— Brylanty! suknie! Co mi teraz po nich?
— Życie jeszcze długie — odrzekł Karol, uśmiechając się — przynajmniej twoje....
— O! nie, nie!...
— Siostro, pamiętaj tylko o tem: bardzo często nie można lepiej uczcić pamiątki nieboszczyka, jak tając w sercu rozpacz.
— Dobrze — powiedziała drżąca Małgorzata — przyjdę.
Łza ukrywana, błysnęła na powiece Karola.
Pocałował siostrę w czoło, zatrzymał się chwilę przed Henrietą, która nic nie widziała i nie słyszała i rzekł:
— Biedna!
Potem wyszedł.
Wkrótce po wyjściu króla, kilku paziów weszło z pudelkami i koszykami.
Małgorzata dała znak, żeby wszystko położyli na podłodze.
Paziowie wykonali rozkaz i wyszli. Pozostała tylko Gillonna.
— Przygotuj dla mnie stroje — rzekła Małgorzata.
Gillonna z zadziwieniem spojrzała na panią.
— Tak — powtórzyła Małgorzata głosem, w którym się przebijała gorycz.
— Tak, ja się ubiorę, pójdę na bal... na mnie czekają.
— A księżna? — zapytała Gillonna.
— A! ona szczęśliwa; ona może pozostać tutaj, może płakać, może cierpieć. Lecz ona nie jest córką króla, siostrą króla, żoną króla. Ona nie jest królową,... Gillonno pomóż mi się ubrać.
Gillonna była posłuszną.
Drogie kamienie były prześliczne; suknie wspaniałe.
Nigdy Małgorzata nie była tak piękną.
Przejrzała się w lustrze.
— Brat ma słuszność — pomyślała — człowiek jest stworzeniem, godnem litości.
W tej chwili weszła Gillonna.
— Jakiś człowiek pyta się o panią — powiedziała Gillonna.
— O mnie?
— Tak jest.
— Kto taki?
— Nie wiem, lecz jego wejrzenie jest straszne; zobaczywszy go, zadrżałam.
— Zapytaj, jak się nazywa — rzekła Małgorzata bledniejąc.
Gillonna wyszła i wkrótce powróciła.
— Nieznajomy nie chce powiedzieć swego nazwiska, lecz kazał to oddać Waszej królewskiej mości.
Gillonna podała relikwię, którą, w przed dzień tego dnia. Małgorzata dała La Molowi.
— Wprowadź go! wprowadź! — zawołała Małgorzata.
Królowa zbladła jeszcze bardziej.
Ciężkie kroki dały się słyszeć i wkrótce nieznajomy stanął we drzwiach.
— To ty....? — zapytała Małgorzata.
— Tak, jestem ten, któregoś Wasza królewska mość spotkała kiedyś w Montfaucon; ja to odwiozłem w swoim wózku dwóch ranionych panów.
— A! tak, tak, poznaję cię; jesteś Caboche.
— Kat okręgu paryskiego, Wasza królewska mość.
Ze wszystkiego, co mówiono już przeszło od kwadransa, Henrieta te pierwsze słowa usłyszała.
Odjęła ręce od białej twarzy, podniosła się cokolwiek i patrzała na kata zielonawemi, dziko błyszczącemi oczyma.
— I ty przyszedłeś?... — zapytała Małgorzata drżąca.
— Przypomnieć ci pani obietnicę, daną przez ciebie młodszemu, temu samemu, który ci kazał zwrócić tę relikwię. Czy pani sobie przypominasz?
— Tak, tak! — zawołała królowa —. nikt nie jest w stanie lepiej uczcić pamiątki wspaniałomyślnego człowieka; lecz gdzież „ona” jest?
— Jest u mnie razem z ciałom.
— U ciebie? I dlaczegóż jej nie przyniosłeś?
— Mogliby mnie zatrzymać u bramy Luwru; mogliby mnie zapytać, co niosę pod płaszczem; a cóżby powiedzieli, gdyby zobaczyli głowę?
— Dobrze! niech będzie u ciebie; jutro przyjdę po nią.
— Jutro! Lecz jutro, pani, może być już zapóźno.
— Dla czego?
— Ponieważ królowa-matka rozkazała odłożyć dla siebie dwie głowy pierwszych skazanych; głowy te mają jej posłużyć do jakichciś kabalistycznych doświadczeń.
— O świętokradztwo! Ich głowy! Henrieto! — zawołała królowa, przybiegając do księżnej, która się nagle zerwała.
— Henrieto! czy słyszałaś, co on mówił?
— Słyszałam. I cóż zrobimy?
— Idźmy z nim.
Małgorzata zarzuciła na nagie plecy aksamitną mantylę.
— Chodźmy, chodźmy! — zawołała. — Jeszcze raz ich zobaczymy.
Małgorzata rozkazała pozamykać wszystkie drzwi, lektykę podać do tajemnych drzwiczek, i, wziąwszy Henrietę pod rękę, zeszła na dół, dając znak katowi, ażeby się udał za niemi.
Na dole przy drzwiach czekała już lektyka; przy bramie Luwru stał pomocnik kata z latarnią w ręku.
Lektykarze Małgorzaty byli to ludzie wierni, głusi i niemi, można się było na nich zdać zupełnie.
Caboche, jego pomocnik z latarnią i lektyka za niemi, po dziesięciu minutach drogi zatrzymali się.
Kat otworzył drzwi; pomocnik jego wszedł naprzód.
Małgorzata wysiadła i pomogła wysiąść Henriecie.
Nerwowy organizm królowej, pośród dręczącego ją smutku, okazał się silniejszym.
Wieża Pilori wzniosła się przed niemi, jak ponury, pokrzywiony olbrzym.
Z dwóch otworów wieży biło silne światło.
Sługa powrócił do drzwi z latarnią.
— Wasza królewska mość możesz wejść — powiedział Caboche — w wieży wszyscy śpią.
W tejże chwili ogień na wierzchołku wieży zgasł.
Kobiety przycisnęły się nawzajem do siebie, ze strachem przestąpiły maleńkie drzwiczki i wstąpiły na wilgotną kamienną posadzkę.
W głębi krzywego korytarza ujrzały światełko, udały się więc w jego kierunku, postępując za strasznym gospodarzem.
Skoro weszły, drzwi zamknęły się za niemi.
Caboche, z pochodnią w ręku, wprowadził je do nizkiej zakopconej izby.
Na środku stał stół z trzema nakryciami, zapewne dla kata, jego żony i pierwszego pomocnika.
Na najwidoczniejszem miejscu ściany wisiał wielki pargamin, opatrzony królewską pieczęcią.
Był to patent na kata.
W kącie stał ogromny miecz z długą rękojeścią.
Był to miecz sprawiedliwości.
Gdzie niegdzie wisiały obrazy świętych męczenników, męczonych na różne sposoby.
Tutaj Caboche ukłonił się.
— Daruj mi, Wasza królewska mość, iż ośmieliłem się przyprowadzić ją z Luwru tutaj do mnie. Lecz taka była jego ostatnia wola, musiałem...
— Dobrześ zrobił — przerwała Małgorzata — i oto nagroda za twoję gorliwośCabć.

oche ze smutkiem spojrzał na kiesę złotą, którą Małgorzata na stół rzuciła.
— Złoto i wiecznie złoto! — wyszeptał. — A! niestety! dlaczegóż za cenę złota nie mogłem wykupić krwi, którą dzisiaj przelać musiałem!...
— Słuchaj! — rzekła Małgorzata, oglądając się dokoła — mamyż jeszcze iść dalej? Nie widzę...
— Wasza królewska mość, są one tutaj! Lecz jestto smutny widok.... mogę panią od niego uwolnić; przyniosę ją zawiniętą...
Małgorzata zamieniła spojrzenie z Henrietą.
— Nie, nie! — zawołała wyczytawszy w oczach Henriety tę żsamą myśl — nie, wskaż nam drogę a udamy się za tobą.
Caboche wziął do ręki pochodnię, i otworzył małe dębowe drzwiczki, prowadzące do piwnicy.
W tej chwili przeciąg powietrza, miotając światłem pochodni, przyniósł nieprzyjemny odór krwi i zgnilizny.
Henrieta, blada jak alabastrowa statua, wsparła się na ręku przyjaciółki, która szła odważniej; lecz na pierwszym stopniu zatrzęsła się.
— Nie, nie mogę! — wyszeptała.
— Kto kocha szczerze — uczyniła uwagę Henrieta — ten kocha i trupa swego kochanka.
Straszną i wzruszającą była ta scena, gdy dwie piękno, w kwiecie wieku i wspaniale ubrane kobiety, schyliły się, idąc pod wilgotnem sklepianiem. Słabsza z nich wspierała się na ręku silniejszej, a silniejsza na ręku kata.
Nareszcie stanęły na ostatnim-stopniu.
W głębi piwniczki leżały dwa trupy, owinięte wielkim czarnym płaszczem.
Caboche uniósł kraj płaszcza, wzniósł pochodnię i powiedział:
— Patrz, Wasza królewska mość!
Zdawało się, jak gdyby ci dwaj młodzieńcy w czarnem odzieniu spali obok siebie w strasznej symetryi śmierci.
Głowy przyłożone do korpusów, zdawały się być tylko odłączonemi od tułowi czerwonemi kresami.
Śmierć nie rozerwała ich rąk; czy przypadkiem, czy też dzięki poczuciu kata, prawa ręka La Mola spoczywała w lewej Coconnasa.
Zdawało się, że pod powiekami La Mola, spojrzenie promieniało miłością.
Jak gdyby pogarda malowała się na twarzy Coconnasa.
Małgorzata uklękła i rękami, połyskującemi od drogich kamieni, uniosła głowę, którą tak gorąco kochała.
Księżna, przyciśnięta do muru, nie mogła spuścić oczu z bladej twarzy, na której tak często szukała radości i miłości.
— La Molu! kochany La Molu! — mówiła Małgorzata.
— Annibalu! Annibalu! — zawołała księżna — piękny, dumny i mężny kochanku, już mi nie odpowiadasz!...
I łzy gradem posypały się jej z oczu.
Ta kobieta, tak płocha w szczęściu, sięgająca w sceptycyzmie do ostatnich krańców, a w namiętności aż do okrucieństwa — kobieta ta, nigdy nie myślała o śmierci...
Małgorzata dała jej przykład.
Włożyła głowę La Mola w worek wyszyty perłami i uperfumowany najlepszemi pachnidłami; głowa powinna była zachować swoje kształty, gdyż worek był nabalsamowany.
Henrieta także owinęła głowę Coconnasa w róg swojej mantyli.
Kobiety jeszcze raz spojrzały na trupy, które miały pozostać u kata, i wyszły.
— Wasza królewska mość niech się nie obawia — powiedział kat, pojąwszy to spojrzenie królowej. — Przysięgam, że ich rozkażę pochować, jak się należy.
— A za to, każesz odprawiać msze za ich duszę — powiedziała Henrieta, zrywając z szyi rubinowe kolie i dając je katowi.
Przyjaciółki powróciły do Luwru.
Królowa wysiadła z lektyki, weszła do swoich apartamentów, złożyła smutny ciężar w gabinecie, który od tej chwili zamienił się w kaplicę, rozkazała Henriecie pilnować pokojów, i bledsza, a jednak piękniejsza niż zwykle, weszła o godzinie dziesiątej na balową salę, w której przed dwoma i pół laty zaczęła się nasza powieść.
Oczy wszystkich zwróciły się na nią.
Małgorzata z uśmiechem spoglądała na tłumy.
Karol IX-ty spostrzegłszy ją, przecisnął się przez strojne tłumy, i powiedział głośno:
— Dziękuję ci, siostro!..
Potem dodał cicho:
— Strzeż się!.. na ręku masz krwawą plamę.
— Nic nie szkodzi, Najjaśniejszy panie — odpowiedziała Małgorzata — byleby tylko na ustach był uśmiech.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.