Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom V/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Królowa Margot
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Reine Margot
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XII.
PLAC SAINT-JEAN-EN-GRÈVE.

Była godzina siódma rano.
Tłumy ludu kipiały na placach, ulicach i bulwarach.
O szóstej zrana, tenże sam wózek, w którym kiedyś odwieziono dwóch naszych przyjaciół do Luwru po pojedynku, teraz wyjechał z zamku Vincennes, i powoli posuwał się ulicą Ś-go Antoniego. Ściśnięci widzowie wydawali się posągami, z nieruchomym wzrokiem i skamieniałemi usty.
Tego dnia królowa-matka raczyła paryżan krwawym widowiskiem...
W wózku, który wyjechał z zamku Vincennes, leżało na słomie dwóch młodzieńców, z gołemi głowami, ubranych całkiem czarno.
Coconnas trzymał na kolanach głowę La Mola, głowa ta wystawała nad burtę wózka; oczy jej ciągle błądziły w przestrzeni.
Tłum, chcąc zajrzeć do samego wnętrza wózka, pchał się, podnosił na palcach, właził na słupki, wdrapywał na ściany i, zdawało się, że zupełnie był zadowolony, rozpatrzywszy wszystkie części ciała, gotowe przejść od cierpienia do bezwładności.
Mówiono, że La Mole umierał, nie przyznawszy się do żadnej z zarzuconych mu zbrodni i że Coconnas, nie wytrzymawszy tortur, wyznał wszystko.
Ze wszystkich stron krzyczano:
— Patrzcie!... Oto ten rudy przyznał się do wszystkiego. Tchórz!... On to winien, że i jego towarzysz został na śmierć skazany. Ten drugi, to zuch! zaparł się wszystkiego.
Młodzieńcy słyszeli dobrze pochwały i nagany pospólstwa.
La Mole ściskał rękę przyjaciela, na twarzy zaś Coconnasa malowała się głęboka pogarda.
Patrzał z wysokości pogrzebowego wózka na tłumy, jak gdyby z tryumfalnego wozu.
Nieszczęście dokonało swego dzieła: uszła chetniło twarz piemontczyka, jak śmierć gotowa była uświęcić jego duszę.
— Czy prędko przyjedziemy na miejsce? — zapytał La Mole. — Jakoś mi źle, zapewne zemdleję.
— Czekaj, mój przyjacielu. Zaraz przejedziemy obok ulic Tizon i Cloche-Percée; patrzaj! patrzaj!
— O! unieś mnie cokolwiek, pozwól mi jeszcze raz spojrzeć na ten dom naszego szczęścia! Coconnas wyciągnął rękę i dotknął się ramienia kata, który siedział na przodzie i kierował koniem.
— Bądź łaskaw — powiedział doń Coconnas — zatrzymaj się cokolwiek przed ulicą Tizon.
Caboche kiwnął głową na znak zgody i przystanął przed ulicą Tizon.
La Mole, przy pomocy piemontczyka, podniósł się z wielkiem wysileniem i spojrzał ze łzami w oczach na cichy jak grób domek.
Westchnienie wyrwało mu się z piersi i wyszeptał stłumionym głosem:
— Zegnam was! żegnam, młodości, miłości i życie!
I głowa opadła mu na piersi.
— Bądź mężnym — rzekł Coconnas — być może, że to wszystko znajdziemy znowu w górze.
— Czy tak myślisz?
— Tak jest. Przynajmniej upewniał mnie o tem kapłan, a nadewszystko sam mam tę słodka nadzieję. A! nie zemdlej czasem; ta podła tłuszcza będzie się z nas wyśmiewała.
Caboche usłyszał ostatnie słowa piemontczyka, zaciął konia i podał Coconnasowi, tak iż tego nikt nie spostrzegł, gąbkę umoczoną w tak silnym spirytusie, że La Mole natarłszy nią sobie skronie, natychmiast przyszedł do siebie.
— A! — wyjąkał La Mole — ożyłem.
Mówiąc to, pocałował relikwię, wiszącą u szyi na złotym łańcuszku.
Skoro przybyli na róg bulwarku i skręcili obok prześlicznego budynku, wystawionego przez Henryka II-go, ukazało się w oddaleniu rusztowanie, z gołą, zakrwawioną platformą.
Platforma ta górowała nad wszystkiemi głowami.
— Mój przyjacielu — powiedział La Mole — ja chciałbym umrzeć pierwszy.
Coconnas znowu uderzył kata po ramieniu.
— Czego żądasz, panie hrabio? — zapytał kat.
— Czy chcesz mi wyświadczyć usługę, którą już zresztą kiedyś przyobiecałeś mi wykonać.
— I owszem.
— Otóż widzisz, mój przyjaciel cierpiał więcej aniżeli ja i dlatego ma mniej sił.
— Cóż ztąd?
— Otóż mówi on, żeby mu było przykro patrzeć na moję śmierć. A wówczas, jeżeli umrę pierwszy, któżby go wprowadził na rusztowanie?
— Dobrze, dobrze — odpowiedział Caboche, ocierając łzy pięścią — bądź pan spokojny; uczynię wszystko, co tylko będzie można.
— I jednem cięciem, nieprawdaż? — szepnął piemontczyk.
— Jednem.
— To dobrze... jeżeli będzie potrzeba dwóch cięć, to lepiej zachowaj je dla mnie.
Wózek zatrzymał się; już przybyli pod rusztowanie.
Coconnas włożył czapkę na głowę.
Łoskot, podobny do uderzających fal morskich o brzegi skaliste, doszedł do uszu La Mola.
Chciał wstać, lecz siły go zawiodły.
Coconnas i Caboche musieli go wziąć pod ręce.
Plac był jakby wybrukowany głowami; stopnie ratusza służyły ludowi za amfiteatr.
Ze wszystkich okien wychylały się piramidy głów, których spojrzenia zdawały się błyszczeć.
Gdy piękny młodzieniec, nie mogący stać na swych zdruzgotanych nogach, zrobił straszne wysilenie, aby sam mógł wejść na rusztowanie, tłum zahuczał.
Kobiece jęki połączyły się z krzykami mężczyzn.
— To był jeden z pierwszych elegantów przy dworze — mówił mężczyźni — nie tutaj powinien on umierać, lecz w Pre-aux-Clercs[1].
— Jaki on piękny! jaki blady! — mówiły kobiety — to ten, który nic nie odpowiedział sędziemu.
— Przyjacielu — powiedział La Mole — nie mogę się utrzymać, podnieś mnie!
— Zaczekaj — odpowiedział Coconnas.
Piemontczyk dał katowi znak, na który się tenże oddalił; potem, nieco schyliwszy się, wziął La Mola w objęcia, jakby dziecię, śmiało i szybko wszedł po schodach ze swym ciężarem na rusztowanie i spuścił La Mola na pokład, przy dzikich okrzykach i oklaskach ludu.
Coconnas zdjął czapkę i ukłonił się.
Potem rzucił czapkę na rusztowanie.
— Spójrz dokoła — powiedział La Mole — czy ich gdzie nie spostrzegasz?
Coconnas zwolna spojrzał po całym placu; przybywszy do pewnego punktu, zatrzymał się nagle i, nie spuszczając z oczu tego punktu, wyciągnął rękę ku przyjacielowi.
— Patrz — powiedział: — w oknie tej wieżyczki.
I wskazał drugą ręką La Molowi mały budynek, istniejący jeszcze do dnia dzisiejszego na rogu ulic La Vannerie i Mouton.
Dwie kobiety, ubrane czarno, stały w oknie, cokolwiek cofnięte wewnątrz pokoju, podtrzymując się nawzajem.
— A! — zawołał La Mole — obawiałem się tylko tego, obawiałem się umrzeć, nie ujrzawszy już jej ani razu. Teraz widziałem ją!...
La Mole, utkwiwszy błyszczący wzrok w małe okienko, zaczął okrywać relikwię gorąccmi pocałunkami.
Coconnas skłonił się dwom damom, tak jaki by się z niemi spotkał w salonie.
W odpowiedzi na te pozdrowienia, odpowiedziały powiewania chustek, zwilżonych łzami.
Caboche zbliżył się do Coconnasa i spojrzał nań znacząco.
— Tak, tak — odpowiedział piemontczyk.
Następnie, zwracając się do La Mola, dodał:
— Uściśnij mnie, przyjacielu, i umrzej. Dla ciebie śmierć nie jest tak straszną; jesteś odważnym.
— A! — wyszeptał La Mole — niewielka rzecz dla mnie umrzeć z odwagą; przecież wiesz, jak cierpię!
Kapłan zbliżył się i podał La Molowi krucyfiks.
La Mole z uśmiechem wskazał mu palcem swoję relikwię.
— Wszystko jedno — powiedział kapłan — proś o pomoc Tego, co cierpiał również jak i ty.
La Mole ucałował krucyfiks.
— Spiesz się! śpiesz się! przyjacielu — zawołał Coconnas — patrząc na ciebie, sam słabnę.
— Czy możesz pan trzymać głowę prosto? — zapytał Caboche, zamierzając się mieczem na klęczącego La Mola.
— Spodziewam się, że będę mógł.
— A więc wszystko pójdzie dobrze.
— Lecz nie zapomnisz o tem, o co cię prosiłem? Ta relikwia otworzy ci wszystkie drzwi.
— Bądź pan spokojny. Lecz czy nie mógłbyś pan trochę prościej trzymać głowy?
La Mole wyprostował szyję, a zwróciwszy wzrok na wieżyczkę, wyszeptał:
— Bądź zdrowa, Małgorzato! bądź szczę...
Nie dokończył; miecz błysnął, przeciął powietrze jak błyskawica, i piękna głowa La Mola potoczyła się do nóg Coconnasa.
Tułów zwolna upadł na pokład.
Tysiące głosów wykrzyknęło jednocześnie.
Piemontczykowi zdawało się, że odróżnił jeden głos kobiecy, bardziej przenikliwy od innych.
— Dziękuję ci, mój przyjacielu — powiedział Coconnas, już po trzeci raz ściskając rękę kata.
— Mój synu — rzekł kapłan do Coconnasa — czy nie masz czasem z czego zwierzyć się Bogu?...
— Na honor!.. nie, mój ojcze — odpowiedział piemontczyk — wszystko, co tylko miałem do powiedzenia, powiedziałem ci już wczoraj.
Następnie, zwrócił się jeszcze raz do mistrza Caboche, i rzekł:
— Kacie, mój ostatni przyjacielu, wyświadcz mi jeszcze jednę łaskę!...
I Coconnas zanim ukląkł, spojrzał na tłumy tak łagodnie i z taką spokojnością, że szmer uwielbienia jeszcze raz pogłaskał jego ucho i uśmiech dumy na usta wywołał.
Następnie, przycisnąwszy głowę przyjaciela do swych piersi, pocałował ją w sine usta, rzucił ostatnie spojrzenie na wieżyczkę, ukląkł, a trzymając w rękach tę ukochaną głowę, zawołał:
— Kacie!... pełń swoję powinność.
Zaledwie zdążył wymówić te słowa, a już głowa spadła.
Caboche zadrżał.
— Już też czas było skończyć — wyjąkał — nieszczęśliwy!...
Kat z trudnością wyjął ze skostniałych palców La Mola relikwiję, zawieszoną na złotym łańcuszku, potem zarzucił wielki płaszcz na trupy dwóch przyjaciół, które na tym samym wózku miały być odwiezione do jego domu.
Widowisko się skończyło.
Tłumy się rozeszły.





  1. Miejsce pojedynków. (Przyp. tłóm.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.