Królowa Margot (Dumas, 1892)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki


<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Królowa Margot
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Reine Margot
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Aleksander Dumas (Ojciec).

KRÓLOWA MARGOT
ROMANS
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO.



WARSZAWA.
NAKŁAD JÓZEFA ŚLIWOWSKIEGO.
SKŁAD GŁÓWNY W DRUKARNI NOSKOWSKIEGO,
11. ulica Mazowiecka 11.

1892.


Rozdział I.
ŁACINA KSIĘCIA GWIZYUSZA.

W poniedziałek, 18-go sierpnia 1572 roku, w Luwrze, obchodzono wielką uroczystość.
Okna dawnego zamku królewskiego, zawsze ciemne, zajaśniały dzisiaj rzęsistem światłem, a place sąsiednie i ulice, zwykle puste, skoro tylko uderzyła godzina dziewiąta na wieży Saint-Germain-l’Auxerrois, dnia tego jeszcze e północy były zapchane pospólstwem.
Tłum ten groźny, zwarty, niespokojny, można było wziąć w ciemnościach nocnych za ponure i kołyszące morze, które, wynurzając się z ulic des Fossés-Saint-Germain i de Lastruce, rozlewało się na bulwarkach; fale jego, podczas przypływu roztrącały się o ściany Luwru, w czasie zaś odpływu odbijały się o stojący naprzeciwko pałac Burbonów.
Pomimo uroczystości królewskiej, a może właśnie z przyczyny tejże, spostrzegać się dawały jakieś groźne oznaki pomiędzy tym ludem, który nie spodziewał się, że uroczystość ta jest tylko wstępem do nowej, w ośm dni nastąpić mającej, w której również miał wziąć udział czynny.
Dwór obchodził zaślubiny Małgorzaty Walezyuszówny, córki Henryka II-go i siostry Karola IX-go, z Henrykiem de Bourbon, królem Nawarry.
Rzeczywiście tego poranku na wzniesieniu, urządzonem przy wejściu do katedry Notre-Dame, kardynał de Bourbon pobłogosławił temu związkowi, według obrzędu, używanego zwykle przy zaślubinach francuskich księżniczek.
Małżeństwo to zadziwiło wszystkich i dało dużo do myślenia tym, którzy głębiej rzeczy pojmowali; w istocie, trudno było pojąć zbliżenie się dwóch nieprzyjaznych stronnictw, jakiemi byli: protestanci i katolicy.
Pytano się, czy młody książę Kondeusz, będzie mógł przebaczyć księciu Andegaweńskiemu, bratu króla, śmierć ojca swego, zabitego przez Montesquieu pod Jarnac; czy młody książę Gwizyusz będzie przebaczyć mógł admirałowi de Coligny śmierć ojca swego, zamordowanego w Orleanie przez Poltrot de Méré.
Nie dosyć na tem: Joanna de Nawarre, odważna małżonka słabego Antoniego de Bourbon, która doprowadziła do skutku zaręczyny syna swego Henryka, z księżniczką królewskiego domu, umarła przed dwoma miesiącami.
Z powodu jej nagłej śmierci, zaczęły się rozchodzić dziwne pogłoski. Wszędzie tylko mówiono, że Katarzyna de Médicis, obawiając się, ażeby wiadoma Joannie straszna tajemnica nie wydała się, otruła ją pachnącemi rękawiczkami, przyrządzonymi przez jej ziomka, nazwiskiem Réné, bardzo zdolnego do robót w podobnym rodzaju.
Wieść ta jeszcze bardziej rozeszła się i ustaliła, skoro po śmierci tej wielkiej królowej, dwaj lekarze, z których jeden był znakomity Ambroży Paré, w skutek żądania jej syna, upoważnieni zostali do sekcyi całego ciała, prócz głowy.
Ponieważ zaś Joanna de Nawarre otrutą została zapachem jadowitym, w mózgu więc jedynie należało szukać śladów strasznej zbrodni. Mówię — zbrodni, gdyż o spełnieniu jej nikt nie wątpił wcale.
To jeszcze nie wszystko.
Król Karol obstawał przy tym związku z uporczywą stałością; małżeństwo to bowiem, nietylko przywracało w jego królestwie pokój, lecz nawet sprowadzało do Paryża znaczniejszych hugonotów Francuzkich.
Ponieważ narzeczony był protestanckiego, narzeczona zaś, rzymsko-katolickiego wyznania, należało prosić o dyspensę zasiadającego wówczas na Stolicy Apostolskiej Grzegorza XIII-go.
Z wydaniem żądanej dyspensy ociągano się, co bardzo niepokoiło nieboszczkę królowę Nawarry.
Dnia pewnego powierzyła ona Karolowi IX swą w tym względzie obawę, na co jej król odpowiedział:
— Nie troszcz się bynajmniej, moja ciotko. Nie jestem hugonotem, lecz też nie dam się oszukać, w najgorszym razie sam wezmę Margot za rękę, i podczas kazania z synem twoim do ołtarza poprowadzę.
Słowa te rozniosły się po mieście i nadzwyczaj uradowały hugonotów, dały zaś dużo do myślenia katolikom, którzy sami nie wiedzieli, czy król ich zdradza, czy też odgrywa komodyę, której rozwiązania lada dzień należało oczekiwać.
Nadewszystko, niepojętem było postępowanie Karola IX-go, względem admirała de Coligny, już od pięciu czy sześciu lat prowadzącego z nim bezustanne kłótnie i ciągle mu odgrażającego.
Król oznaczył za jego głowę 150,000 talarów zlotem; pomimo to, na niego się tylko zaklinał, nazywał go swoim ojcem i oświadczył, że odtąd jemu powierzać będzie kierunek wojny.
Przemiana, ta w postępowaniu króla zaczęła wreszcie niepokoić samą Katarzynę de Médicis, dotychczas kierującą jego wolą, a nawet życzeniami; i rzeczywiście miała słuszny powód, mogący usprawiedliwić jej obawę, razu bowiem pewnego, Karol IX-ty w chwili wynurzenia swoich uczuć, powiedział do admirała, rozmawiającego z nim o wojnie Flandryjskiej:
— Mój ojcze, jest tu jeszcze pewna okoliczność, na którą niepodobna nie zwrócić uwagi. Idzie o to, aby królowa-matka, która, jak wiesz, wszędzie lubi wścibić swój nos, nic nie wiedziała o naszych planach względem wojny Flandryjskiej; potrzeba więc, ażebyśmy je trzymali w największej tajemnicy, gdyż na przypadek jej poróżnienia się z nami, wszystkohy popsuła.
Chociaż Coligny był bardzo rozsądnym i doświadczonym człowiekiem, nie zdołał jednak zadość uczynić zaufaniu, jakie w nim król pokładał.
i pomimo to, że przybył do Paryża pełen podejrzeń, pomimo to, że przy odjeździe z Châtillon, wieśniaczka jakaś rzuciła mu się do nóg, wołając „O! nasz dobry ojcze, nie jedź do Paryża, gdyż ty i wszyscy co z tobą, będą, zginiecie nieochybnie;“ pomimo to wszystko, podejrzenia te z biegiem czasu wygasły w sercu admirała i jogo zięcia de Téligny, z którym król pozostawał w bardzo przyjaznych stosunkach, nazywając go swoim bratem, tak jak admirała nazywał swoim ojcem, i tykając go, co tylko miało miejsce w rozmowach z swoimi najlepszymi przyjaciółmi.
Hugonoci, z wyjątkiem kilku ludzi słabych umysłów, zupełnie byli o swój los spokojni, a śmierć królowej Nawarry przypisywali pleurze.
Obszerne sale Luwru napełniły się mężnymi protestantami, którym małżeństwo młodego ich wodza Henryka obiecywało niczem niezakłóconą przyszłość.
Admirał Coligny, La Rochefoucault, młody książę Kondeusz i Téligny, jednem słowem, wszyscy naczelnicy protestanckiego stronnictwa, uroczyście obchodzili potęgę i dobre przyjęcie w Luwrze, właśnie tych samych hugonotów, których przed trzema miesiącami król Karol i królowa Katarzyna chcieli kazać wywieszać na szubienicach wyższych jeszcze od tych, które dla morderców przeznaczono.
Napróżno tylko wszyscy hugonoci szukali marszałka de Montmorency; jego bowiem żadna obietnica nie była zdolna ująć, żaden pozór oszukać; pozostał w swoim zamku de L’Ile-Adam, wymawiając się smutkiem, doznanym po śmierci ojca, wielkiego konstabla Anna de Montmorecy, zabitego strzałem z pistoletu przez Roberta Stuart w bitwie pod Saint-Denis.
Lecz skoro od tego wypadku upłynęło już przeszło dwa lata, a czułość była cnotą, prawie zupełnie w tej epoce wyszłą z mody, różni różnie przeto sądzili o tej długiej żałobie.
Wszystko jednak obwiniało marszałka de Montmorency, gdyż król, królowa, książęta d’Anjou i d’Alençon przewybornie przyjmowali swych gości.
Sami nawet hugonoci winszowali księciu Andegaweńskiemu zwycięztw, otrzymanych przez niego przy Jarnac i Moncontour w ośmnastym zaledwie roku życia; w tak młodym bowiem wieku ani Cezar, ani Aleksander Wielki, z którymi go porównywano, zwycięztw nie odnosili; oprócz tego, rozumie się, zwycięzców pod Issus i Farsallą niżej od niego stawiano.
Książę d’Alençon spoglądał na to wszystko swojemi przymilającemi i chytremi oczyma; królowa Katarzyna promieniała radością, i, przepełniona wszelkiemi grzecznościami, winszowała księcia Henrykowi Kondeuszowi małżeństwa, zawartego niedawno z Marya de Clèves; nakoniec, sami nawet książęta Gwizyuszowie, uśmiechali się do strasznych nieprzyjaciół swego domu, a książę de Mayenne prowadził rozmowę z panem de Tavannes i admirałem o wojnie, która bardziej teraz, aniżeli kiedykolwiek król gotował się wypowiedzieć Filipowi II-mu.
Pośród tych grup przechadzał się z pochyloną głową, a chwytający każde słówko, młodzieniec, lat dziewiętnaście mieć mogący, bystrego spojrzenia, czarnych krótko ostrzyżonych włosów, gęstych brwi, orlego nosa, porastających wąsów i brody i cierpkiego uśmiechu.
Młodzieniec ton, który dopiero zwrócił na siebie uwagę po bitwie pod Arnayle-Duc, gdzie osobistem odznaczył się męztwem, ulubionym był wychowańcem admirała dc Coligny, bohaterem logo dnia, i przedmiotem powszechnych pochwał.
Przed trzema miesiącami, to jest za życia jeszcze jego matki, nazywano go księciem de Béarn; teraz królem Nawarry, później Henrykiem IV-ym.
Czasami ponura chmura bystro przebiegała po jego czole; zapewne przypomniał sobie, że zaledwie przed dwoma miesiącami utracił matkę; on bowiem, bardziej niż kto inny, nie wątpił o jej otruciu.
Chmura ta jednak była przelotną i jak błyskawica znikała; gdyż ci właśnie, co z nim rozmawiali i składali mu powinszowania, byli zabójcami odważnej Joanny d’Albret.
O kilka kroków od króla Nawarry rozmawiał z Téligny’m młody książę Gwizyusz, o tyle zamyślony i stroskany, o ile król starał się być wesołym i otwartym.
Młody ten książę szczęśliwszym był od Bearneńczyka, w dwudziestym bowiem roku w sławie wyrównał swemu ojcu, wielkiemu Franciszkowi Gwizyuszowi.
Wzrost jego wysoki, piękna powierzchowność, dumno spojrzenie, nadawały mu okazałą, i prawdziwie książęcą postać.
— Chociaż był jeszcze bardzo młodym, katolicy uważali go już za swego jedynego obrońcę, podobnie jak hugonoci Henryka króla Nawarry, którego obraz tylko co skreśliliśmy.
Z początku nosił on tytuł księcia de Joinville; na polu bitwy pierwszy raz ukazał się przy oblężeniu Orleanu, pod dowództwem swego ojca, który, oddawszy ducha na jego ręku, wskazał mu admirała Coligny, jako swego zabójcę.
Wtedy młody książę, podobnie jak Hannibal, uczynił uroczystą, przysięgę: zemścić się za śmierć ojca na admirale i jego rodzinie, ścigać ciągle nieprzyjaciół religii bez litości, obiecując Bogu, dopóty być na ziemi aniołem niszczycielem, dopóki ostatni z hugonotów nie zginie.
Z zadziwieniem patrzano przeto na księcia, znanego z dotrzymywania swych obietnic, że podawał rękę, ludziom, którym poprzysiągł wieczną nienawiść, i rozmawiał z zięciem tego, którego przyrzekł zamordować, na rozkaz umierającego ojca.
Lecz powiedzieliśmy, już, że wieczora tego działy się w Luwrze zadziwiające wypadki.
Rzeczywiście, gdyby na uroczystość tę patrzył widz, obdarzony siłą przewidywania przyszłości, siłą, ludziom odjętą, i obdarzony łatwością czytania w sercach ludzkich, czyli władzą, którą tylko sam Bóg posiada, ujrzałby tu najciekawszy i zarazem najstraszniejszy widok, jakiego mogą dostarczyć dziwne przeciwieństwa tego świata.
Lecz widz taki nie znajdował się w salach Luwru; z ulicy tylko patrzał on wściekłym wzrokiem i groźnym huczał głosem.
Spostrzegaczem tym był lud, obdarzony instynktom, który nienawiść zaostrzała; widział on tańczące cienie swoich nieubłaganych nieprzyjaciół i tłumaczył ich uczucia z zupełną trafności.
Rzecz dziwna; lud ten był w stanie czynić spostrzeżenia nad tem, co się działo wewnątrz Luwru, stojąc tylko przed sala balową,, dobrze strzeżoną.
Muzyka unosi tańczących, gdy tymczasem ciekawy zewnątrz stojący, widzi tylko same poruszenia i śmieje się z nich, albowiem nie zna przyczyn, które je spowodowały; on nie słyszy muzyki.
Muzyką upajającą hugonotów był głos ich dumy.
Blaskiem, migającym przed oczyma Paryżan pośród tej nocy, były błyskawice nienawiści, oświecające przyszłość.
Pomimo to, wszystko uśmiechało się wewnątrz pałacu: w tej nawet chwili, przebiegł po całym Luwrze jakiś cichy i miły szept: Właśnie młoda narzeczona, włożywszy uroczyste ubranie, suknię z ogonem i długą zasłoną, weszła na balowę salę.
Towarzyszyła jej piękna księżna de Nevers, najlepsza jej przyjaciółka, król zaś Karol IX-ty jej brat, wiódł ją za rękę, przedstawiając znakomitszym gościom.
Narzeczoną tą była Margarita Walezyuszówna, córka Henryka II-go, perła Francuskiej korony, którą Karol IX-ty w dobrym humorze, nazywał zwykle: siostrą Margot, siostrą Małgosią.
Nową królowę Nawarry przyjęto oznakami wielkiego zachwytu, na co istotnie zasługiwała.
Małgorzata miała wtedy zaledwie dwadzieścia lat, a była już przedmiotem pochwal wszystkich poetów, z których jedni porównywali ją z Aurorą, drudzy z Cyterą.
W samej rzeczy; na dworze, gdzie Katarzyna de Médicis zebrała najpiękniejsze wówczas kobiety, ażeby się otoczyć pocztem syren, żadna z nich z Małgorzatą porównania wytrzymać nie mogła.
Czarne lśniące włosy, świeża cera, tchnące rozkoszą oczy, długiem i rzęsy ocienione, wązkie usteczka malinowe, cudownie piękna szyja, kibić pełna, gibka, i dziecinna nóżka, w jedwabne pantofelki uwięziona, oto obraz Małgorzaty.
Francuzi pysznili się, że na ich ziemi rozkwitł tak wspaniały kwiat, a cudzoziemcy, przez Francyę przejeżdżający, powracali do swej ojczyzny, olśnieni jej pięknością, jeśli mieli sposobność widzieć ją, a zdumieni jej nauką, jeśli z nią rozmawiali.
Że Małgorzata była nietylko najpiękniejszą, lecz i najoświeceńszą kobietą owego czasu, dowodzą słowa pewnego uczonego Włocha, który był jej przedstawionym, a rozmawiając z nią całą godzinę po włosku, po hiszpańsku i po łacinie, wyrzekł w uniesieniu: „Widzieć dwór, nie widząc Małgorzaty Walezyuszki, jest to samo co niewidzieć ani Francyi ani dworu.”
Nie brakowało także rozmaitych mów, Karola IX-go i królowę Nawarry pozdrawiających; wszak wiadomo, że hugonoci byli doskonałymi mówcami.
W mowach tych zręcznie wspominali oni królowi o przeszłości i przyszłości; lecz na te wszystkie przymówki, Karol IX-ty odpowiadał z uśmiechem chytrym:
„Oddając mą siostrę Margot królowi Nawarry, oddaję ją wszystkim protestantom królestwa.”
Słowa te, które jednych uspakajały, a drugich zniewalały do uśmiechu, miały rzeczywiście dwa znaczenia: jedno familijne, którem Karol IX-ty nie chciał obciążać swojej głowy; drugie, krzywdzące młodą narzeczonę, jej męża i jego samego, gdyż zaczęły się już rozchodzić jakieś głuche i gorszące wieści, wynalezione przez plotkarzy dworskich, a mające na celu, splamić małżeńską suknię Małgorzaty.
Książę Gwizyusz rozmawiał, jak to już wyżej powiedzieliśmy z Téligny’m, lecz podczas tej rozmowy bardzo był nieuważny; czasami oglądał się i rzucał spojrzenie na grupę dam, wpośród których jaśniała królowa Nawarry.
Gdy wzrok jej i księcia spotykał się ze sobą, zdawało się, że po jej czole przebiegała chmurka, oświecona drżącym blaskiem dyamentów, głowę jej zdobiących; w ruchach zaś niecierpliwej i wzruszonej postawy widać było jakiś niepewny zamiar.
Księżna Klaudia, starsza siostra Małgorzaty, zaślubiona od kilku lat księciu Lotaryńskiemu, spostrzegła niespokojność siostry i chciała zbliżyć się do niej, aby się dowiedzieć, co jest tego przyczyną; lecz właśnie w tej chwili wszyscy ustępowali z drogi, dla zrobienia przejścia królowej-matce, która postępowała, wspierając się na ramieniu młodego księcia Kondeusza; księżniczka więc znalazła się bardzo oddaloną od swojej siostry.
Książę Gwizyusz, korzystając z ogólnego poruszenia, zaczął się zbliżać do pani de Nevers, swojej bratowej, a tem samem i do Małgorzaty.
Księżna Klaudia, nie spuszczająca z oczów młodej królowej, spostrzegła wówczas, zamiast chmury na jej czole, ogniem płonące lica.
Książę, coraz bardziej się zbliżając, wkrótce znalazł się od niej o kilka zaledwie kroków.
Małgorzata, która więcej przeczuwała, aniżeli spostrzegała zbliżanie się księcia, obróciła się, z trudnością nadając spokojny wyraz swej twarzy.
Książe oddal jej głęboki ukłon i półgłosem przemówił:
Ipsc attuli.
To jest:
— Sam przyniosłem.
Małgorzata, nawzajem się księciu odkłoniwszy cicho odpowiedziała:
Noctu pro more.
Co znaczyło:
— Tej nocy, jak zwykle.
Przyjemne te wyrazy dla ucha księcia odbiły się o wielki kołnierz karbowany ówczesnego kroju i mogły być tylko słyszane przez osobę, do której zostały zwrócone.
Chociaż rozmowa ta była bardzo krótką, jednakże Małgorzata i książę Gwizyusz zupełnie się porozumieli i natychmiast rozeszli się po tej wzajemnej zamianie słów, ona bardziej zachmurzona, on zaś więcej promieniejący szczęściom.
Człowiek, którego ta scena najbardziej powinna była obchodzić, nic zwrócił nawet na nią najmniejszej uwagi.
Król Nawarry zajmował się podobnież osobą, otoczoną nie mniejszem jak Małgorzata gronem obecnych; osobą tą była piękna pani de Sauve.
Karolina de Beaune Semblancay, wnuczka nieszczęśliwego Semblancay i żona Szymona de Fizes barona de Sauve, była jedną z dam dworu Katarzyny de Médicis i zarazem jej najstraszniejszą pomocniczką, podającą jej nieprzyjaciołom napój miłości, jeśli nie śmiała podać jadu trucizny florenckiej.
Mała ta blondynka, już to żywa jak merkuryusz, to znowu omdlewająca w melancholii, była zawsze gotową do miłości lub intryg, dwóch zatrudnień, od pięćdziesięciu lat przy dworze trzech królów bez ustanku panujących; jednem słowem; była to kobieta w całem znaczeniu tego wyrazu, słynąca zarazem z niepospolitych wdzięków, począwszy od niebieskich omdlewających lub też ogniem pałających oczów, aż do figlarnych nóżek, w aksamitne pantofelki obutych.
Od kilku miesięcy tak dalece zawładnęła ona królem Nawarry, wstępującym zaledwie na pole miłości i politycznego życia, że nawet wspaniała i prawdziwie królewska piękność Małgorzaty nie wzbudziła w sercu jej małżonka żadnego podziwu; pomijając już to, że mogła stłumić w nim wszystkie zdolności, któremi szczodrze od natury był uposażony.
Jeszcze bardziej dla wszystkich dziwnem było to, że Katarzyna de Médicis, pełna skrytości i tajemnic kobieta, tak silnie obstająca za projektem połączenia swej córki z królem Nawarry, nie przestawała popierać prawie jawnie miłostek Henryka z panią de Sauve.
Pomimo jednak tej możnej pośredniczki i wobec zbyt pobłażliwym obyczajom owego czasu, piękna Karolina dotąd się opierała, a niesłychanym i nie do uwierzenia opór ten, więcej niż jej wdzięki, obudził w Henryku namiętność, która, nie mogąc znaleźć swego celu, rzuciła w serce młodego króla nasiona bojaźni, dumy, a nawet tego na pół filozoficznego, na pół leniwego zaniedbania, będącego główną cechą jego charakteru.
Pani de Sauve dopiero przed chwilą weszła na salę balową, ponieważ, czy to wskutek niechęci, czy też z zazdrości, dość że postanowiła nie znajdować się na początkowym tryumfie swojej rywalki i, pod pozorem słabości, wysłała do Luwru swego męża, od pięciu lat urząd sekretarza stanu piastującego; lecz Katarzyna de Médicis, spostrzegłszy barona cle Sauve bez żony, zapytała go o przyczynę nieobecności swojej kochanej Karoliny, a dowiedziawszy się, że powodem tego jest lekka słabość, napisała do niej małą karteczkę, z zaproszeniem, któremu młoda kobieta nieomieszkała zadosyć uczynić.
Henryk, z początku zasmucony jej nieobecnością, wolniej jednak odetchnął, spostrzegłszy wchodzącego samego pana de Sauve; lecz w chwili, kiedy najmniej spodziewał się ujrzeć przedmiot swych ciągłych marzeń, i wzdychając chciał się zbliżyć do miłej Małgorzaty, którą nie będąc zmuszonym kochać, przynajmniej za swą żonę winien był uważać, spostrzegł na końcu galeryi panią de Sauve.
Jakby przykuty, zatrzymał się na miejscu, z oczyma, utkwionemi w tę Cyrceę, przyciągającą go do siebie magicznym łańcuchem, i, zamiast zbliżyć się do swej żony, jak zamierzał, po chwili wahani i udał się do pani do Sauve.
Dworzanie, spostrzegłszy, że król Nawarry, którego łatwość zakochania się była już im wiadomą, zbliża się do pięknej Karoliny, nie śmieli przeszkodzić ich spotkaniu; grzecznie się więc oddalili. i właśnie wtedy, kiedy Małgorzata i książę Gwizyusz zamieniali z sobą kilka wyrazów łacińskich, Henryk, znalazłszy się przy pani de Sauve, zaczął z nią rozmowę po francusku, gaskońskiem wprawdzie narzeczem, lecz daleko mniej tajemniczą.
— A!... kochana przyjaciółko — rzekł Henryk — nareszcie zjawiłaś się, i to właśnie wówczas, kiedy mi powiedziano, że jesteś słabą, i kiedy rudzieję oglądania cię już zupełnie straciłem.
— Czy nie raczy Wasza królewska mość przekonywać mnie — odpowiedziała pani de Sauve — że go wiele kosztowało rozstanie się z tą nadzieją?...
— Oh!.. na Boga, spodziewam się, że to widoczne — odparł Bearneńczyk. — Czyż jeszcze pani nic wie, że jesteś mojem słońcem we dnie, a gwiazdą w nocy? Teraz nawet zdawało mi się, że jestem pogrążony w głębokiej ciemności; nagle przy twojem zjawieniu się, wszystko naraz zajaśniało światłem.
— W takim razie niewielką okazałam Waszej królewskiej mości usługę.
— Co chcesz powiedzieć, kochana przyjaciółko?... — zapytał Henryk.
— Chcę powiedzieć, że, jeżeli kto jest panem najpiękniejszej kobiety we Francyi, powinien sobie życzyć tylko, iżby światło ustąpiło miejsca ciemnościom, w których nas szczęście oczekuje.
— Szczęście to, figlarko, wiesz dobrze, jest w rękach pewnej osoby, która się śmieje i naigrawa z biednego Henryka.
— O!... — odparła baronowa — ja sądzę przeciwnie; mnie się zdaje, że właśnie ta osoba jest igraszką i pośmiewiskiem króla Nawarry.
Henryk przeląkł się tych słów, nieprzyjaznym tonem wymówionych, lecz po chwili zastanowienia osądził, że ton ten zdradza tylko ukryte zmartwienie Karoliny, a zmartwienie jest zawsze maską miłości.
— Istotnie, kochana Karolino — rzekł — czynisz mi niesłuszne wyrzuty; nie pojmuję tylko, jak takie piękne usta mogą być tyle okrutnemi. Może jeszcze myślisz, że się żenię?... O, nie!... to nie ja się żenię!...
— To może ja — odpowiedziała uszczypliwie baronowa, jeżeli tylko można nazwać uszczypliwością słowa kobiety kochającej i wyrzucającej nam obojętność.
— I twoje piękne oczy, baronowo, tak blizko widzą?... Nie!.. nie!.. to nie Henryk król Nawarry żeni się z Małgorzatą.
— A któż więc?...
— Kto?.. religia reformowana zaślubili katolicką.
— O nie, nie, zagadki te nie zdołają mnie oszukać. Wasza królewska mość kochasz królowo Małgorzatę, czego mu wcale za złe nie uważam; uchowaj mnie Boże!... Taką piękność można przecież kochać.
Henryk na chwilę zamyślił się; lekki uśmiech igrał na jego ustach.
— Baronowo — rzekł — zdaje mi się, że zamierzasz pokłócić się ze mną, a jednak do tego nie masz najmniejszego prawa; zobaczmy, coś zrobiła, aby przeszkodzić mojemu małżeństwu z Małgorzatą?... Nic, przeciwnie nawet, zawsze mnie do rozpaczy przyprowadzałaś.
— To dla dobra Waszej królewskiej mości — odpowiedziała pani de Sauve.
— Jakto?...
— Bezwątpienia, gdyż Wasza królewska mość zaślubiasz teraz inną.
— O!.. zaślubię ją dlatego, że mnie nie kochasz.
— Gdybym cię kochała, Naj jaśniejszy panie, tobym musiała już umrzeć najdalej za godzinę.
— Za godzinę!... Co to ma znaczyć?... Cóż byłoby przyczyną twej śmierci?...
— Zazdrość... Za godzinę bowiem, królowa Nawarry rozkaże oddalić się swoim damom, a Wasza królewska mość dworzanom.
— I czy w samej rzeczy ta myśl cię tak wyłącznie zajmuje, moja przyjaciółko?...
— Ja tego nie mówię, powiadam tylko, że, gdybym Waszą królewską mość kochała, myśl ta strasznieby mnie trapiła.
— No dobrze!.. — zawołał Henryk, uniesiony radością, słysząc to pierwsze wyznanie z ust baronowej — a jeżeli król Nawarry nie odeśle dzisiaj wieczorem swoich dworzan?...
— Najjaśniejszy panie — odpowiedziała pani de Sauve, patrząc na króla z zadziwieniem, tym razem nieudanem — mówisz rzeczy niepodobne do prawdy?...
— Cóż więc wypada mi uczynić, ażebyś w nie uwierzyła?...
— Należy mi tego dowieść, czego Wasza królewska mość nie możesz uczynić.
— Dlaczego nie, baronowo?... Na świętego Henryka, dowiodę ci tego — zawołał król, pożerając młodą kobietę oczyma, płonącemi miłością.
— O!... Najjaśniejszy panie — szepnęła piękna Karolina, zniżając głos i spuszczając oczy — nie pojmuję tego... Nie, nie!... to niepodobna, ażebyś Wasza królewska mość wypuścił z rąk szczęście, które go oczekuje.
— W tej sali znajduje się czterech Henryków — odpowiedział król — Henryk Francuski, Henryk Kondeusz, Henryk Gwizyusz; lecz jest tylko jeden Henryk Nawarski.
— Cóż więc?...
— Co?... A gdyby ten Henryk Nawarrski całą noc przy tobie przepędził?...
— Jakto, całą noc?...
— Tak; czybyś uwierzyła wówczas, że jej nie przepędził z inną?...
— A!... gdybyś to uczynił, Najjaśniejszy panie — powiedziała pani de Sauve.
— Na honor, uczynię!..
Pani de Sauve, podniósłszy oczy zwilgotniałe skutkiem namiętnych obietnic, uśmiechnęła się do króla upojonego radością.
— Cóż powiesz więc w tym wypadku? — zapytał Henryk.
— W tym wypadku odpowiedziała Karolina — powiem, że Wasza królewska mość prawdziwie mnie kochasz...
— E!... powinnaś była powiedzieć to już dawno, gdyż tak jest rzeczywiście, baronowo.
— Lecz jak to urządzić?... — szepnęła pani de Sauve.
— O!... na Boga, musisz przecie mieć, baronowo, jaką pokojówkę lub służącą, w której pokładasz zaufanie.
— A jakże, mam Dariolę, duszą i ciałem mi oddaną, gotową nawet śmierć dla mnie ponieść, słowem, prawdziwy skarb.
— A więc, powiedz jej, baronowo, że ją uszczęśliwię, gdy zostanę królem Francyi, jak mi to astrologowie przepowiadają.
Karolina uśmiechnęła się.
— Cóż więc — rzekła — żądasz od Darioli?
— Bagateli, która jednak dla mnie jest wszystkiem.
— Lecz czegóż wreszcie?...
— Pokój twój jest nad moim.
— Tak.
— Żądam więc od niej, ażeby czekała za drzwiami. Skoro zapukam pocichu trzy razy, wpuści mnie, a wtedy, baronowo, będziesz miała dowód, któregoś żądała.
Pani de Sauve milczała chwil kilka, potem, niby to oglądając się, czy kto jej nie podsłuchuje, zatrzymała swój wzrok na grupie, otaczającej królowę-matkę; chociaż spojrzenie to było przelotne, jednak Katarzyna i jej dama dworska wspólnie się porozumiały.
— A gdybym toż chciała — rzekła pani de Sauve głosem syreny — zniewolić Waszą Królewską mość do kłamstwa.
— Spróbuj, moja przyjaciółko, spróbuj...
— Dalibóg, przyznaję, że mam wielką ochotę to uczynić.
— Poddaj się jej więc: kobiety są zwykle najsilniejsze po przegranej.
— A więc, gdy Wasza królewska mość zostaniesz królem Francyi, przypomnę mu obietnicę, dla Darioli uczynioną.
Henryk wydał okrzyk radości.
Stało się to właśnie w tej samej chwili, w której królowa Nawarry odpowiedziała księciu Gwizyuszowi.
— „Nocta pro more“.
Henryk rozłączył się z panią de Sauve, szczęśliwy, tak jak książę Gwizyusz po oddaleniu się od Małgorzaty.
W godzinę później, po opowiedzianych dwóch scenach powyższych, król Karol i królowa matka, powrócili do swoich pokojów.
Wkrotce też salony zaczęły się opróżniać, i można było już widzieć podstawy marmurowych kolumn, galerye podpierających. Admirała i księcia Kondeusza przeprowadzało, pomiędzy huczącym narodem, czterystu dworzan protestanckich.
Wkrótce też po nich opuścił Luwr Henryk Gwizyusz wraz z katolickimi panami Lotaryngii, pośród towarzyszenia okrzyków radości i oklasków ludu.
Małgorzata, król Nawarry i pani de Sauve, jak wiadomo, mieszkali w samym Luwrze.


Rozdział II.
SYPIALNIA KRÓLOWEJ NAWARY.

Książę Gwizyusz, odprowadziwszy swoje bratowę, księżnę de Nevers, na ulicę du Chaume, do pałacu, wprost ulicy de Brac położonego, powierzył ją staraniom kobiet, a sam udał się do swego pokoju, ażeby zmienić ubiór.
Włożył na siebie płaszcz nocny i uzbroił się krótkim, ostrym sztyletem, który powszechnie znano pod nazwiskiem „uczciwości szlacheckiej” (uno foi de gentilhomme) i już zwykle przy nim nie noszono szpady.
Lecz, biorąc go ze stołu, spostrzegł pomiędzy ostrzem i pochwą, tkwiącą małą karteczkę.
Niezwłocznie ją rozwinął i przeczytał następujące wyrazy:
„Spodziewam się, że książę Gwizyusz nie wróci już tej nocy do Luwru, lub jeżeli to uczyni, nie zapomni przynajmniej włożyć koszulki żelaznej i przypisać ostrej szpady.”
— Ho!... ho!... — zawołał książę, zwracając się do swego kamerdynera — znalazłem tu, panie Robin, jakieś szczególne ostrzeżenie. Powiedz mi, kto tu był podczas mojej niebytności?...
— Był tu pewien pan.
— Co za jeden?...
— Pan du Gast.
— Tak, tak!.. prawda, pismo wydawało mi się znanem. Czy tylko wiesz z pewnością, że tu był du Gast?.. widziałeś go?...
— Nawet z nim mówiłem.
— A więc dobrze; usłucham jego rady. Podaj mi koszulkę żelazną i szpadę.
Kamerdyner, przyzwyczajony już do podobnych zmian ubioru swego pana, przyniósł natychmiast żądane przedmioty.
Książę przywdział koszulkę, której ogniwka stalowe były tak giętkie i tak ściśle z sobą spojone, że miały raczej podobieństwo do jakiejś cienkie tkaniny, niż do pancerza bezpieczeństwa; potem włożył kurtkę, spodnie i srebrem naszywany kaftan koloru szarego, swego najulubieńszego.
Nakoniec, wdziawszy huty z cholewami, dochodzącemi za kolana i wziąwszy na głowy czarny aksamitną, bez piór i drogich kamieni czapeczkę, owinął się w płaszcz ciemnego koloru, zatknął za pas sztylet i, oddawszy szpadę paziowi, jedynemu obrońcy, któremu kazał za sobą postępować, udał się do Luwru.
Kiedy wychodził z domu, pierwsza godzina wybiła na wieży Saint-Germain-l’Auxerrois.
Chociaż było już nader późno, a ulice w owym czasie były nie bardzo bezpieczne, awanturniczy nasz książę nie doznał jednak żadnego przypadku.
Zdrów i cały zbliżył się do starego, olbrzymiego Luwru; we wszystkich oknach światła już pogaszono; sam tylko pałac wznosił się groźnie, pośród nocy i milczenia.
Przed zamkiem królewskim ciągnęła się głęboka fossa; na nią wychodziła większa część okien pokojów, zajętych przez książąt, w pałacu mieszkających.
Mieszkanie Małgorzaty położone było na pierwszem piętrze.
Lecz piętro to, bardzo dostępne, gdyby nie było rowu, w skutek tej przeszkody, wznosiło się nad ziemią o trzydzieści blizko stóp, tak że ani złodziej ani kochanek dostać się tam bez szwanku nie mogli, co jednakże nie przeszkodziło księciu Gwizyuszowi zejść odważnie do fosy.
W tejże chwili w otwieranem oknie dał się słyszeć szelest. Chociaż okno to opatrzone było kratą żelazną, jednakże jakaś ręka wyjęła z niej poprzednio wyłamany drążek i spuściła tym otworem sznurek jedwabny.
— Czy to ty, Gillonno?... — zapytał książę cichym głosem.
— Tak — odpowiedział jeszcze ciszej kobiecy głos.
— A Małgorzata?
— Oczekuje na Waszą książęcą mość.
Po tych słowach, książę dał znak swojemu paziowi, który natychmiast wydobył z pod płaszcza małą drabinkę sznurową i jeden jej koniec przywiązał do spuszczonego sznura.
Gillonna, pociągnąwszy drabinkę do siebie, mocno ją przy wiązała; wtedy książę, poprawiwszy szpady, zaczął odbywać przeprawę, która jak zwykle udała się szczęśliwie.
Po jego wejściu, pręt wyjęty powrócił na swe właściwe miejsce, okno się zamknęło, a paź przekopany, że książę szczęśliwie dostał się do Luwru, owinął się w płaszcz i położył w fosie na murawie, w cieniu, rzuconym od ściany.
Noc była ciemna; z przepełnionych elektrycznością obłoków, spadały czasami wielkie i ciepłe krople deszczu.
Książę Gwizyusz postępował za swoją przewodniczką, córką Jakóba de Matignon, marszałka Francyi, i najzaufańszą powiernicą Małgorzaty, nic dla niej nie mającej skrytego.
Mówiono nawet, że w liczbie tajemnic, jej prawej wierności powierzonych, niektóre były tak okropne, że ją zniewalały do milczenia o innych.
Żadne światło nie gorzało ani w pokojach, ani na korytarzach; kiedy niekiedy tylko blada błyskawica oświecała na chwilę ciemne pokoje niebieskawem światłem.
Książę, prowadzony za rękę przez swoję przewodniczkę, szedł ciągle dalej, aż nareszcie zbliżył się do krętych, w murze urządzonych schodów, wiodących przez drzwi ukryte do przedpokoju mieszkania Małgorzaty.
Przedpokój ten, podobnie jak salo balowo, korytarze i schody, w głębokiej pogrążony był ciemności.
W nim to zatrzymała się Giilonna.
— Czy Wasza książęca mość przyniosłeś z sobą przedmiot żądany przez królowę?... — spytała cichym głosem.
— Przyniosłem — odpowiedział książę Gwizyusz — lecz sam muszę go oddać królowej.
— Zbliż się więc, nie tracąc ani chwili!... dał się słyszeć pośród ciemności glos, na który książę zadrżał, poznał bowiem w nim głos Małgorzaty.
W tej samej właśnie chwili podniosła się portiera aksamitna, fioletowa, złotemi liliami ozdobiona i książę w ciemności poznał królowe, z niecierpliwością na niego oczekującą.
— Otóż jestem — powiedział książę i szybko wszedł za portierę, która opadła za nim natychmiast.
Teraz przyszła kolej na Małgorzatę, aby przewodniczyć księciu w pokoju, dobrze mu jednakże znanym; Gillonna, pozostawszy we drzwiach, uspokoiła królowę, przyłożywszy palec do ust.
Małgorzata, pojmując niby niespokojność księcia, zaprowadziła go do swojej sypialni, w której, zatrzymawszy się, rzekła.
— Cóż! czy jesteś książę zadowolony?
— Zadowolony?... — powtórzył tenże — a z czegóż? powiedz mi, pani?
— Z mojego postępku, który przekonywa — odparła Małgorzata trochę ironicznym tonem — że należę do człowieka, który pierwszej nocy po ślubie tak mało o mnie myśli, że nawet nie przyszedł podziękować mi za honor, jaki mu wyświadczyłam, przyjmując go za małżonka.
— O! uspokój się pani — smutnie powiedział książę — on przyjdzie, jeżeli to jest twojem życzeniem.
— I ty to mówisz, Henryku — zawołała Małgorzata — ty, który najlepiej znasz odwrotną, stronę tego, coś powiedział! Gdyby to było mojem życzeniem, czyżbym cię prosiła, ażebyś przyszedł do Luwru?
— Prosiłaś mnie, Małgorzato, ażebym przyszedł do Luwru; chcesz zapewne zniszczyć jedyny ślad naszej przeszłości, która nietylko pozostała w mojem sercu, lecz i w tej srebrnej szkatułce, którą z sobą przynoszę.
— Powiem ci, Henryku — odparła Małgorzata, wlepiwszy w niego swój wzrok — że wyglądasz w tej chwili na studenta, nie na księcia. Ja mam się wyrzec mojej miłości ku tobie! stłumić płomień, który, może być, zgaśnie, lecz jego odblask nigdy! Nie, nie, mój książę! Możesz zachować sobie listy twojej Małgorzaty i od niej otrzymaną szkatułkę. Z wszystkich listów, w szkatułce tej znajdujących się, chce ona tylko mieć jeden; a to dla tego, że on jej, również jak i tobie, grozi niebezpieczeństwem.
— Wszystkie należą do ciebie — odpowiedział książę — wybieraj więc ten, który chcesz zniszczyć.
Małgorzata szybko zaczęła przetrząsać otwartą szkatułkę i drżącą ręką przejrzała kolejno kilkanaście listów, spoglądając tylko na adresy; nakoniec spojrzała na księcia i, pokryta bladością, rzekła:
— Książe! listu, którego szukam, niema tutaj. Może go zgubiłeś przypadkiem? Spodziewam się, żeś go przecież nie oddał....
— Którego to pani szukasz listu?
— Tego, w którym ci radziłam, ażebyś się natychmiast ożenił.
— Dla uniewinnienia twego wiarołomstwa.
Małgorzata wzruszyła ramionami.
— Nie, lecz dla ocalenia twego życia. Jest to ten sam list, w którym ci pisałam, że król, spostrzegłszy naszą miłość i moje usiłowania w celu zerwania twego przyszłego związku z Infantką Portugalską, wezwał do siebie swego brata, d’Angoulême, i rzekł mu, wskazując dwie szpady: „Jedną z tych szpad musisz zabić dziś wieczorem Henryka Gwizyusza; w przeciwnym razie, sam cię jutro drugą zabiję. Gdzież więc jest ten list?
— Oto jest — odpowiedział książę, dostając go z zanadrza.
Małgorzata wyrwała mu prawie z rąk list, z chciwością go otworzyła i, przekonawszy się, że był to ten sam, którego żądała, wydała okrzyk radości i zbliżyła papier do świecy.
Papier zapalił się i po chwili pozostał tylko popiół.
Lecz Małgorzata, jakby się obawiając, ażeby i w popiele nie szukano śladów jej nierozsądnego zwierzenia, zdeptała go nogami.
Książę Gwizyusz śledził oczyma swą kochankę, podczas tej całej gorączkowej czynności.
— A więc, Małgorzato — zapytał po chwili — jesteś już teraz zadowoloną?
— Zupełnie; brat twój wybaczy mi twoją miłość, skoro zaślubiłeś księżnę de Porcian, lecz nie przebaczyłby mi nigdy odkrycia tajemnicy z której się tobie zwierzyłam.
— To prawda — mówił, książę Gwizyusz — w tenczas kochałaś mnie.
— I teraz kocham cię, Henryku, bardziej niż kiedykolwiek.
— Ty, pani?
— Tak ja; nigdy bowiem nie potrzebowałam tak szczerego i poświęcającego się przyjaciela, jak teraz. Ja, królowa bez tronu... żona bez męża...
Młody książę smutnie potrząsnął głową.
— Powiadam ci, mój mąż nietylko mnie nie kocha, lecz nienawidzi, nawet mną pogardza; wreszcie obecność twoja w pokoju, w którym on powinien się znajdować, najlepiej powinna cię przekonywać o jego nienawiści i pogardzie dla mnie.
— Jeszcze niezbyt późno; być może, że król Nawarry nie odesłał swoich dworzan... lecz zaręczam ci, że przyjdzie.
— A ja ci mówię — zawołała Małgorzata z wzrastającem rozdrażnieniem — mówię, że nie przyjdzie.
— Pani!... — powiedziała Gillonna, otwierając drzwi i podnosząc portierę. — Król Nawarry wychodzi ze swoich pokoi.
— A co? czyż nie mówiłem, że przyjdzie!... — zawołał książę Gwizyusz.
— Henryku — odezwała się Małgorzata lękliwie i, porywając księcia za rękę — przekonasz się teraz, czy można wierzyć mojemu słowu. Wejdź do tego gabinetu.
— Nie, pozwól mi lepiej uciec, jeśli jeszcze czas; wiedz bowiem, że za najpierwszą oznaką miłości z jego strony, wyjdę z gabinetu; a wtedy biada mu!
— Czyś oszalał? wejdź, wejdź, mówię ci; ja za wszystko odpowiadam.
Po tych słowach książę wszedł do gabinetu.
Zaledwie drzwi za nim się zamknęły, król Nawarry stanął we drzwiach, uśmiechając się.
Towarzyszyło mu dwóch paziów, niosących w dwóch kandelabrach ośm z różowego wosku świec.
Małgorzata pokryła swoje pomieszanie, oddając mu głęboki ukłon.
— Cóż to, pani jeszcze nie śpisz?... — zapytał król, a na twarzy jego malowała się radość i szczerość.
— Czy na mnie pani oczekiwałaś?
— Nie — odpowiedziała Małgorzata — wszak Wasza królewska mość jeszcze wczoraj mi oświadczyłeś, że nasze małżeństwo jest tylko politycznym związkiem i że nie mam żadnych innych obowiązków względem niego.
— Niech i tak będzie; z tem wszystkiem to nie przeszkadza nam do wzajemnego porozumienia.
— Gillono, zamknij drzwi i zostaw nas samych.
Małgorzata powstała i wyciągnęła rękę, jakby rozkazując paziom, ażeby nie wychodzili.
— Może każesz pani zawołać swoje kobiety?... — zapytał król.
— Zgadzam się i na to, chociaż przyznaję, że wołałbym być sam na sam.
Powiedziawszy to, król zbliżył się do gabinetu.
— Nie!... — zawołała Małgorzata, zastępując mu drogę — nie, niema potrzeby, jestem gotowa wysłuchać Waszą królewską mość.
Bearneńczyk wiedział już czego chciał rzucił bystre i przejmujące spojrzenie ku gabinetowi, jakby przez zasłaniającą go portierę chciał przeniknąć głęboką ciemność, w nim panującą.
Potem zwróciwszy wzrok na piękną i z przestrachu bladą żonę, rzekł zupełnie spokojnym głosem:
— A więc porozmawiajmy chwilkę.
— Jak się podoba Waszej królewskiej mości — odpowiedziała młoda kobieta drżącym głosem, siadając na krześle, które mąż jej wskazał.
Bearneńczyk usiadł obok niej.
— Niech sobie ludzie mówią, co chcą — powiedział Henryk — jednak ja nasze małżeństwo uważam za dobre. Ja do pani, a pani do mnie należysz.
— Lecz... — przerwała przestraszona Małgorzata.
— Dlatego też — mówił dalej król, jakby nie zważając na pomieszanie Małgorzaty — powinniśmy postępować względem siebie, jak dobrzy sprzymierzeńcy, związek bowiem nasz zaprzysięgliśmy dzisiaj przed Bogiem. Czyż nieprawda?
— Bezwątpienia.
— Znam, pani, twoją przenikliwość; znam przepaści, dwór otaczające, i chociaż jestem młody i nic złego nikomu nie uczyniłem, licznych mam jednak nieprzyjaciół... Powiedz mi pani, jak mam zaliczyć tę, która nosi moje nazwisko i przysięgła mi wierność na stopniach ołtarza?
— Panie, czyż możesz myśleć...
— Ja nic nie myślę; spodziewam się tylko i chcę się przekonać, czy moja nadzieja jest nieomylną. Wiadomo już, że nasze małżeństwo jest albo pozorem, albo też pułapką.
Małgorzata zadrżała; zapewne ta myśl i jej się nasunęła.
— Cóż więc z tego dwojga — mówił dalej Henryk Nawarski.
— Król, książę d’Alençon, książę Andegaweński nienawidzą mnie; Katarzyna de Médicis podobnież.
— O! panie, co mówisz?
— Mówię prawdę — odparł król — i życzyłbym sobie, ażeby mnie kto podsłuchał; mnie mają bowiem, że się nie domyślam zabójstwa pana de Mony i otrucia mojej matki.
— O! panie — spokojnie i z uśmiechem odpowiedziała Małgorzata — wiesz przecie, że jesteśmy sami.
— Dlatego też właśnie jestem tak otwartym; ośmielę się nawet powiedzieć pani, że nie oszukają mnie ani Francuskiego ani Lotaryńskiego dworu pochlebstwa.
— Najjaśniejszy panie — zawołała Małgorzata.
— Cóż takiego, moja przyjaciółko?... — zapytał Henryk z uśmiechem.
— Obce powiedzieć, że podobne rozmowy są bardzo niebezpieczne.
— Lecz nie wtenczas, kiedy jesteśmy sami — rzekł król — mówiłem więc, że...
Małgorzata siedziała jak na szpilkach; chciałaby zatrzymać na ustach króla, każdy, przez niego wymówiony wyraz; lecz Henryk prowadził dalej swą mowę z pozorną dobrodusznością:
— Mówiłem więc, że mi grożą: król, książę d’Alençon, książę Andegaweński, książę Gwizyusz, książę de Mayenne, kardynał Lotaryński, słowem, grożą mi ze wszystkich stron; pani wiesz, że to się przeczuwa jakoś instynktem. Wszystkie te groźby przemienią się zapewne w prawdziwy napad, od którego twoja, pani, pomoc, może mnie jedynie zasłonić; gdyż wszyscy, co mnie nienawidzą, ciebie kochają.
— Mnie?... — zapytała Małgorzata.
— Tak, ciebie — odparł Henryk z wybornie udaną szczerością — tak, kocha cię król Karol, kocha (wyraz ten dobitniej wymówił) książę d’Alençon, kocha królowa Katarzyna, kocha cię wreszcie książę Gwizyusz.
— Najjaśniejszy panie!... — wyjąkała Małgorzata.
— I cóż dziwnego, że cię wszyscy kochają? Ci, których wymieniłem, są twoimi braćmi, lub też rodzicami, których kochać nakazuje nam sam Bóg.
— Lecz do czego to wszystko zmierza?... — zapytała zgnębiona Małgorzata.
— Do tego, co już powiedziałem, że jeżeli będziesz... nie mówię już moim przyjacielem, ale moim sprzymierzeńcem, mogę tryumfować; w przeciwnym razie, zginę nieochybnie.
— O! nieprzyjacielem nigdy — zawołała Małgorzata.
— Lecz też i przyjacielem nigdy?...
— Być może.
— A moim sprzymierzeńcem?
— Będę nim.
I Małgorzata, odwróciwszy się, podała rękę królowi.
Henryk, wziąwszy podam} sobie rękę, grzecznie ją pocałował, i, nie wypuszczając jej, więcej raczej w chęci śledzenia żony, aniżeli z czułości, powiedział:
— Dobrze więc, wierzę ci pani i za sprzymierzeńca przyjmuję. Pożeniono nas, chociażeśmy się nie znali i nie czuliśmy ku sobie żadnego przywiązania, pożeniono nas, nie pytając nawet, czy się oboje na to zgadzamy. Jako mąż i żona, nie mamy nic więc sobie do wyrzucenia. Widzisz pani, że uprzedzam twoje życzenia, i stwierdzam dzisiaj to, co mówiłem wczoraj. Polityczny jednak związek zawarliśmy z dobrej woli i bez żadnego przymusu. Zawieramy go, jak dwoje uczciwych serc, które nawzajem wspomagać się winny. Nieprawdaż?
— Tak jest — odpowiedziała Małgorzata, usiłując uwolnić swoję rękę.
— Dlatego też — mówił dalej Bearneńczyk, nie spuszczając oczu ze drzwi gabinetu — w dowód szczerości naszego związku i zupełnego zaufania, opowiem pani po szczególe plan, przezemnie ułożony, za pomocą którego spodziewam się zwalczyć wszystkich swych nieprzyjaciół.
— Panie — wyszeptała Małgorzata, zwracając również oczy na drzwi gabinetu.
Bearneńczyk, spostrzegłszy, że wybieg udał mu się, mimowolnie się uśmiechnął.
— Oto, co zamierzam uczynić — mówił Henryk, jakby nie zważając na pomieszanie młodej kobiety — chcę...
— Panie!... — zawołała Małgorzata, nagle wstawszy i schwyciwszy króla za rękę — dozwól mi odpocząć; jestem wzruszona... gorąco mi... duszno...
Rzeczywiście, Małgorzata była blada i drżała; zdawało się, że upadnie na dywan.
Henryk poszedł do okna, mającego widok na rzekę, i otworzył je.
Małgorzata udała się za nim.
— Cicho! cicho! Najjaśniejszy panie! zlituj się!... — powiedziała królowa słabym głosem.
— Dlaczegóż?... — zapytał Bearneńczyk uśmiechnąwszy się — przecież mówiłaś mi pani, że jesteśmy sami.
— Tak; lecz czy Wasza królewska mość nie wiesz — że za pomocą tuby, przez sufit lub przez mur przeprowadzonej, można wszystko — słyszeć?
— Prawda, prawda — żywo i jak najciszej odpowiedział Bearneńczyk. — Nie kochasz mnie wprawdzie, lecz jesteś kobietą, uczciwą.
— Co chcesz przez to powiedzieć, panie?
— To, że gdybyś chciała mnie zdradzić, nie byłabyś mi przerywała, gdyż sam zdradziłbym się. Wstrzymałaś mnie; wiem teraz, że się tu ktoś ukrywa, że jesteś niewierną, żoną, lecz wiernym sprzymierzeńcem; zresztą mogę cię zapewnić — dodał Bearneńczyk, uśmiechając się — że wierność polityczna potrzebniejszą mi jest, niż małżeńska.
— Najjaśniejszy panie — wyjąkała pomieszana Małgorzata.
— Bobrze, dobrze, pomówimy o tem później skoro się lepiej poznamy — powiedział zcicha Henryk.
Potem, podnosząc głos, zapytał:
— Czy pani już lepiej?
— Już, Najjaśniejszy panie — odpowiedziała Małgorzata.
— W takim razie, nie będę pani dłużej nudził. Powinienem jej tylko oświadczyć swój szacunek i przyjaźń. Racz wiec pani przyjąć to uczucia, gdyż je ofiaruję z dobrego serca. Teraz zaś życzę spokojnej nocy.
Małgorzata rzuciła na męża wejrzenie, pełne wdzięczności, i podając mu rękę, powiedziała:
— Zgadzam się zupełnie.
— Czy na szczery i uczciwy związek polityczny?... — zapytał Henryk.
— Tak jest.
Bearneńczyk poszedł do drzwi, przyciągając ku sobie Małgorzatę, jakby oczarowaną jego spojrzeniem.
A gdy portiera opadła już pomiędzy nimi i sypialnią, rzekł prędkim i cichym głosem:
— Dziękuję ci, Małgorzato! Jesteś godną córą Francyi. Odchodzę zupełnie spokojny. Szczera przyjaźń zastąpi brak miłości. Rachuję na ciebie, równie jak i ty z swej strony na mnie liczyć możesz. Zegnam panią.
I Henryk pocałował żonę w rękę, z lekka ją uścisnąwszy; potem powolnym krokiem wracał do siebie, rozmawiając w korytarzu z samym sobą:
— Kto tu u dyabła może być u niej? Król, czy książę Andegaweński? książę d’Alençon, czy książę Gwizyusz? brat, czy kochanek? a może też jedno i drugie? W istocie, jestem prawie zły, że oznaczyłem baronowej schadzkę; lecz dałem słowo, a Dariola czeka... trzeba więc iść. Obawiam się tylko, czy nie będzie jej przykro, że idę do niej, wstępując pierwej do sypialni mojej żony, lecz do kata! Margot, jak ją nazywa Karol IX-ty, jest stworzenie godne kochania.
Zajęty temi myślami, król Nawarry niepewnym krokiem wszedł na schody, wiodące do pokojów pani de Sauve.
Małgorzata nie spuszczała z niego oczu, dopóki nie zniknął; potem weszła do swego pokoju.
Wchodząc, spostrzegła stojącego we drzwiach gabinetu księcia; na widok jego, uczuła odzywające się zgryzoty sumienia.
Książe był posępny; na twarzy jego malowało się głębokie zamyślenie.
— Małgorzata jest dzisiaj neutralną — powiedział — za tydzień będzie nieprzyjacielem.
— A! podsłuchiwałeś więc?... — zapytała Małgorzata.
— Cóż miałem innego robić?
— I uważasz, że nie postąpiłam tak, jak przystoi na królowę Nawarry?
— Nie, lecz nie tak, jak powinna była postąpić kochanka księcia Gwizyusza.
— Mogę nie kochać swego męża — odpowiedziała królowa — lecz nikt nie może wymagać odemnie, ażebym go zdradzała. Powiedz mi sumiennie, czybyś wydał tajemnice księżnej de Porcian, twojej żony?
— Przestańmy lepiej — rzekł książę, potrząsając głową. — Widzę, że już mnie nie kochasz tak, jak wtenczas, kiedyś mi opowiadała o spisku, uknutym przez króla, przeciwko mnie i moim sprzymierzeńcom.
— Król był wtenczas silnym, a ty byłeś słabym. Teraz Henryk jest słaby, a tyś znowu silnym. Widzisz więc, że nie zmieniłam swej roli.
— Tylko na jednej scenie dwie role odgrywasz.
— Sądzę, że nabyłam do tego prawa, ocalając ci życie.
— Dobrze, pani: gdy kochankowie rozłączają się, zwracają sobie ofiarowane podarki, nawzajem więc ocalę ci pani życie, a wtedy... skwitujemy się.
Mówiąc te słowa, książę skłonił się i wyszedł.
Tym razem nie zatrzymała go.
W przedpokoju książę zastał Gillonnę, która go odprowadziła do zakratowanego okna.
Zeszedłszy do fosy, znalazł w niej pazia, z którym powrócił do pałacu Gwizyuszów.
Tymczasem zadumana Małgorzata usiadła przy oknie.
Cóż to za noc okropna!... pierwsza po ślubie!... — mówiła do siebie w zamyśleniu. — ucieka odemnie, a kochanek opuszcza!
W tej chwili, z drugiej strony fosy, przechodził z Tour de Bois ku młynowi de la Monnaie jakiś uczeń i, podparłszy się pod boki, śpiewał:

„Gdy chcę całować twe włosy,

Gdy nasze łączą się losy,
Gdy kocham nie dla pozoru,
Milczysz, jak mniszka z klasztoru.

O nie bądź dla mnie tak srogą,
Bo pomnij, moja niebogo,
Że pójdziesz i ty w kraj cieni,
A wtedy twój wdzięk się zmieni:
Różowe usteczka zbledną
Czar będzie martwotą jedną,

I wyprę się w piekle czy w niebie,
Żem kiedyś ukocha! tu ciebie.
Więc serce mi swoje daj,

A poznasz raj!...
Małgorzata przysłuchiwała się tej piosence ze smutnym uśmiechem; potem, kiedy już glos ucznia ucichł w oddali, zamknęła okno, i przywołała Gillonnę, ażeby jej pomogła rozebrać się.

Rozdział III.
KRÓL — POETA.

Następne dni upłynęły na uroczystościach, balach i turniejach.
Nieustanne zabawy — zawróciły głowy nawet naj zacieklejszym hugonotom.
Widziano ojca Cotton, obiadującego i hulającego z baronem de Courtaumer; księcia Gwizyusza, płynącego na Sekwanie łódką z księciem Kondeuszem.
Król, pogrążony w melancholii, która go często napadała, nie mógł się obejść bez swego szwagra Henryka.
Wreszcie królowa-matka tak była wesołą, zajętą haftowaniem i różnemi zabawkami, że nawet nie pomyślała o potrzebie udania się na spoczynek.
Hugonoci, zniewieściawszy cokolwiek w tej nowej Kapuj; zaczęli nosić jedwabne kaftany, pokazywać publicznie swoje herby i wyprawiać pod balkonami sławnych piękności serenady, naśladując w tem katolików.
Wszędzie widać było przewagę religii reformowanej, mniemano nawet, że cały dwór przejdzie na wiarę protestancką.
Sam admirał, chociaż mający tyle doświadczenia, był również tego mniemania, i tak dalece nabił sobie głowę tą myślą, że pewnego razu, podczas dwugodzinnej przechadzki, zapomniał piórka od zębów, którem zwykł był się bawić od godziny drugiej, to jest, od czasu odejścia od stołu, aż do godziny ósmej wieczorem, o której siadał do kolacyi.
Tego samego wieczora, w którym admirał tak dalece się zapomniał, król Karol IX-ty zaprosił do siebie na wieczerzę, Henryka Nawąrrskiego i księcia Gwizyusza.
Król, wstawszy od stołu, przeszedł z nimi do swego pokoju, i zaczął im opowiadać dowcipne urządzenie własnego pomysłu samołówki na wilki; nagle przerwał:
— A cóż?... Czy admirał nie przyjdzie dzisiaj?... kto go widział, i kto mi może cokolwiek o nim powiedzieć?...
— Ja — odrzekł król Nawarry. — Jeżeli Wasza królewska mość troszczysz się o jego zdrowie, mogę go zupełnie w tym względzie uspokoić; widziałem bowiem admirała dziś rano o szóstej, wieczorem zaś o godzinie siódmej.
— Ha!... ha!.. — rzekł król, a oczy jego niespokojne spoczęły z przenikliwą ciekawością na szwagrze — ranny z ciebie ptaszek, Henryczku, jak na młodego męża.
— Tak, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Bearneńczyk — chciałem się tylko dowiedzieć od wszystko-wiedzącego admirała, czy szlachcice, na których oczekuję, są już w drodze.
— Jeszcze szlachta!... w dzień twojego ślubu było ich ośmiuset, a co dzień przybywają nowi; zanosi się na jakiś napad — odrzekł Karol IX-ty, śmiejąc się.
Książę Gwizyusz z marszczył brwi.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Bearneńczyk — mówią o wojnie z Flandryą, i ja zbieram wokoło siebie wszystkich swoich ziomków, którzy, jak sądzę, mogą być użytecznymi Waszej królewskiej mości.
Książę Gwizyusz, przypomniawszy sobie mniemany projekt, o którym Henryk wspominał żonie w dzień swoich zaślubin, podwoił uwagę.
— Bobrze, dobrze — odrzekł król, ze zwykłym uśmiechem fałszywym — im więcej ich będzie, tem dla nas będzie przyjemniej. Zbieraj więc ich, zbieraj, Henryku. Lecz cóż to za jedni ci, panowie?.. spodziewam się, że ludzie odważni.
— Nie wiem, czy moja szlachta warta twojej, Najjaśniejszy panie, lub księcia Andegaweńskiego i księcia Gwizyusza, lecz ja ją znam, i jestem przekonany, że jej członkowie uczynią wszystko, co będzie w ich mocy.
— Jak wielu ich spodziewasz się?...
— Dziesięciu, a najwyżej dwunastu.
— Jakże się nazywają?...
— Wistocie nie pamiętam; wyjąwszy tylko jednego, którego przedstawiał mi Teligny, jako skończonego człowieka; nazwisko jego de La Mole; o drugich...
— De La Mole?... czy to czasem nie Lerac de La Mole, Prowensalczyk?... — zapytał król, posiadający obszerne wiadomości w genealogii.
— Właśnie ten sam; widzisz więc, Najjaśniejszy panie, że szukani ludzi aż w Prowancyi.
— Ja zaś — rzekł z szyderczym uśmiechem książę Gwizyusz — szukani ich jeszcze dalej, aniżeli Jego królewska mość król Nawarry; wynajduję bowiem wiernych katolików w Piemoncie.
— Czy katolicy, czy hugonoci — przerwał król — wszystko mi jedno; idzie mi o to, ażeby byli odważnymi. Król wyrzekł te słowa z tak obojętnym wyrazem twarzy, że nawet książę Gwizyusz zadziwił się.
— Wasza królewska mość zajmuje się naszymi Fiamandczykami — rzekł wchodząc admirał, któremu Karol IX-ty przed kilku dniami pozwolił wchodzić, bez opowiadania się.
— A!... otóż mój ojciec admirał — rzekł Karol IX-ty — tylko cośmy zaczęli mówić o wojnie i odważnych, a on tuż; zawsze to natura ciągnie wilka do lasu; mój szwagier Henryk i brat Gwizyusz, oczekują posiłków dla swej armii. O tem właśnie mowa.
— Posiłki te już nadciągają — odpowiedział admirał.
— Czyś pan odebrał jakie wiadomości?... — zapytał Bearneńczyk.
— Tak, mój synu, a szczególniej o panu de La Mole; wczoraj był on w Orleanie, jutro więc a najdalej pojutrze, przybędzie do Paryża.
— Niech dyabli wezmą!... nie wiedziałem, że pan admirał jest czarnoksiężnikiem, kiedy wie, co się dzieje o trzydzieści lub czterdzieści mil od Paryża. Co do mnie, chciałbym wiedzieć z podobną pewnością, co się stało lub stanie pod murami Orleanu.
Nie wzruszył bynajmniej Colignyego ten ostry pocisk księcia Gwizyusza, który go widocznie wymierzył, dla przypomnienia mu śmierci Franciszka Gwizyusza, swego ojca, zabitego pod Orleanem, przez niejakiego Poltrot de Méré, z namowy, jak mniemano, admirała.
— Zawsze jestem czarnoksiężnikiem — odparł zimno i poważnie admirał — ile razy chcę dokładnie dowiedzieć się o tem, co się tyczy spraw moich, lub mego króla. Mój goniec przybył z Orleanu przed godziną i, dzięki poczcie, odbył przez jeden dzień trzydzieści dwie mile. Pando La Mole, który jedzie na własnym koniu, robi tylko dziesięć mil dziennie, przybędzie więc dopiero dwudziestego czwartego. Otóż i cała magia.
— Wybornie, mój ojcze!... — zawołał Karol IX-ty. — Pokaż tym młokosom, że nie tylko wiek, lecz i mądrość ubieliła twe włosy; niech oni sobie mówią o turniejach, miłostkach, a my pomówmy o wojnie; dobrzy doradcy są podporą królów. Idźcie, panowie, muszę się rozmówić z admirałem.
Obaj młodzieńcy wyszli; najprzód król Nawarry, a za nim książę Gwizyusz, lecz za drzwiami, ozięble nawzajem się ukłoniwszy, każdy poszedł w swoję stronę.
Coligny śledził ich oczyma z jakąś niespokojnośmą; gdyż skoro tylko zobaczył razem tych dwóch ludzi, wzajemną nienawiścią pałających, obawiał się zawsze jakiego smutnego wypadku.
Karol IX-ty zrozumiał jego myśl, zbliżył się do niego i, wziąwszy go za rękę, powiedział:
— Bądź spokojny, mój ojcze, wszak na to tu jestem, ażeby utrzymać każdego w posłuszeństwie i w granicach przyzwoitości. Jestem prawdziwym królem od czasu, jak moja matka nie jest już królową; ona zaś przestała być nią, skoro tylko Coligny został moim ojcem.
— O!... Najjaśniejszy panie!... królowa Katarzyna...
— Swarliwa kobieta. Z nią niepodobna żyć w spokoju. Jej katolicy włoscy są jakby wściekli, wszystko tylko niszczą; ja zaś przeciwnie, nie tylko chcę wszystkich uśmierzyć, lecz i ustalić władzę protestantów. Reszta jest bardzo rozwiązłą, mój ojcze, i gorszy mnie swemi miłostkami i rozpustą. Czyż mam ci wyznać otwarcie?... — mówił dalej Karol IX-ty podwajając, swoję szczerość — nie dowierzam nikomu z otaczających mnie, wyjąwszy nowym mym przyjaciołom. Pycha Tavannesa podejrzana. Vieille-Ville lubi tylko dobre wino i gotów mnie zdradzić za beczkę dobrej małmazyi. Montmorency myśli tylko o polowaniu, i przepędza czas miedzy swemi psami i sokołami. Hrabia de Retz jest Hiszpanem, książęta Gwizyusze Lotaryńczykami. Zdaje mi się, co Boże odpuść, że w całej Francyi prawdziwymi Francuzami są: ja, mój szwagier Henryk, i ty. Lecz ja jestem przykuty do tronu i nie mogę dowodzić wojskiem. Jest to już wiele, jeśli mi wolno polować w Saint-Germain i Rambouillet. Mój szwagier Henryk, jest jeszcze zbyt młodym, i mało ma doświadczenia. Wreszcie, zdaje mi się, że zupełnie się przejął charakterem swego ojca Antoniego, którego pociągnęły do zguby kobiety. Tylko ty, mój ojcze, jesteś odważny jak Juliusz Cezar, a mądry jak Plato. Ja sam nie wiem, co mi robić wypada: czy cię zostawić moim doradzcą, czy też posłać jako dowódzcę armii?... Lecz jeżeli będziesz doradzcą, któż będzie dowódzcą?... Jeżeli będziesz dowódzcą, któż będzie znowu doradzcą?...
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Coligny — trzeba pierwej zwyciężyć; rada znajdzie się po zwycięztwie.
— Więc takie twe zdacie, mój ojcze?... zgoda. W poniedziałek udasz się do Flandryi, a ja do Amboise.
— Wasza królewska mość opuszczasz Paryż?
— Tak. Ciągły zgiełk i uroczystości już mnie znudziły. Nie jestem stworzony na człowieka czynnego, lecz na marzyciela. Urodziłem się nie na króla, lecz na poetę. Dopóki będziesz na wojnie, będziesz zarazem kierował sprawami państwa, i oby tylko matka moja nie wmieszała się do tego, wszystko pójdzie dobrze. Uwiadomiłem już Ronsard’a, żeby przybył do Amboise, a tam obaj, zdała od światowego zgiełku, od ludzi, w cieniu olbrzymich drzew, przy miłym szmerze strumyków, będziem rozstrzygali kwestye religijne. Oto posłuchaj moich wierszy, które napisałem dziś rano, zapraszając go do siebie.
Coligny uśmiechnął się.
Karol IX-ty powiódł ręką po zżółkłem i gładkiem jak słoniowa kość czole, i przeciągłym tonem zadeklamował wiersze.
— Wybornie, Najjaśniejszy panie — zawołał Coligny — chociaż znam się lepiej na wojnie, jak na poezyi, zdaje mi się jednak, że wiersze te są lepsze od najpiękniejszych poezyj Ronsard’a, Dorat’a i nawet Michała de l’Hospital, kanclerza Francyi.
— A! mój ojcze — zawołał Karol IX-ty — oby to było prawdą! Powiem ci otwarcie, że tytuł poety najwięcej ma dla mnie powabu i przekładam go nad wszystko w świecie; wyraziłem to właśnie w wierszach, kilka dni temu do Ronsard’a pisanych.
I teraz muszę odpowiedzieć na nowy wiersz, przysłany mi przez mego ulubionego wielkiego poetę. Dlatego też, nie mogę udzielić ci teraz wszystkich papierów wyjaśniających kwestye, które mnie poróżniły z Filipem II-im. Oprócz tego znajduje się tam jeszcze jakiś plan bitwy, przez moich ministrów ułożony. Wyszukam to wszystko i jutro rano ci wręczę.
— O której godzinie, Najjaśniejszy panie?
— O dziewiątej; lecz jeżeli przypadkiem będę pracował w gabinecie... nie zważaj na to: wejdź i weź wszystkie papiery, które znajdziesz zamknięte w czerwonej tece, na tym oto stole; kolor jej jest zbyt rażący, ażebyś się miał omylić; teraz idę pisać do Ronsard’a.
— Do widzenia, Najjaśniejszy panie.
— Do widzenia, mój ojcze.
— Najjaśniejszy panie, pozwól mi ucałować swoję rękę?
— Co mówisz, ucałować moję rękę? w objęciach moich, przy mem sercu, tam twoje miejsce. Zbliż się, zbliż, stary wojowniku.
I Karol IX-ty przyciągnąwszy do siebie admirała de Coligny, z uszanowaniem schylonego, dotknął ustami jego posiwiałej głowy.
Admirał wyszedł, ocierając spadającą łzę.
Karol IX-ty, dopóty za nim spoglądał, dopóki go nic stracił z oczów, i tak długo przysłuchiwał się, aż zupełnie ucichł jego ciężki chód; potem, jak zazwyczaj, pochyliwszy na piersi swą głowę, udał się wolnym krokiem do zbrojowni.
Gabinet ten był najulubieńszym pokojem króla; tutaj uczył się fechtować od Pompée’go a poezyi od Ronsard’a.
Tutaj zgromadził on mnóstwo odpornej i zaczepnej broni w najlepszym gatunku.
Wszystkie ściany były pokryte siekierami, tarczami, dzidami, halabardami, pistoletami i muszkietami; dnia nawet dzisiejszego, przyniósł mu słynny puszkarz przepyszną rusznicę.
Karol IX-ty wszedł więc, jakieśmy już wyżej powiedzieli, do tego gabinetu, i, zamknąwszy główne drzwi, podniósł kobierzec zakrywający mały korytarzyk.
Korytarzyk ten prowadził do pokoju, w którym młoda kobieta, klęcząc przed modlitewnikiem, odmawiała pacierze.
Król szedł tak cicho, dywan bowiem tłumił odgłos jego kroków, że można go było wziąć za jakie widmo.
Klęcząca kobieta, nic nie widząc ani słysząc, nie przestawała się modlić.
Król zatrzymał się chwilę, z zamyśleniem się jej przypatrując.
Była to kobieta trzydzieści cztery, lub trzydzieści pięć lat mieć mogąca.
Świeża jej piękność nabierała jeszcze większego blasku, przez ubiór wieśniaczki z okolic Caux.
Miała ona na głowie wysoki czepek, bardzo modny strój na dworze francuzkim, za panowania Izabelli Bawarskiej; czerwony jej stanik był cały zahaftowany złotem, jak teraz noszą wieśniaczki z Nettuno i Sora.
Pokój, który od dwudziestu lat zajmowała, przytykał do sypialni króla, i przedstawiał dziwną mieszaninę wykwintności z sielską prostotą.
Rzekłbyś, że pałac odbił się w chatce, a chatka w pałacu.
W pokoju tym było coś pośredniego miedzy skromnością wiejskiego mieszkania, a zbytkownością buduaru jakiej znakomitej damy.
W rzeczy samej, modlitewnik, przed którym klęczała, zrobiony był z dębowego drzewa, cudowną ozdobiony rzeźbią i pokryty aksamitem, złotemi frenzlami obszytym; gdy tymczasem Biblia (kobieta ta była protestantką), z której się modliła, była z liczby tych starych, prawie podartych książek, które nawet w najbiedniejszych domach można napotkać.
Reszta przedmiotów była w podobnym stosunku, jak modlitewnik i biblia.
— Magdaleno!... — rzekł król.
Kobieta, klęcząca, usłyszawszy znajomy głos, z uśmiechem podniosła głowę; potem wstając, powiedziała:
— A! to ty mój synu.
— Tak, mamko; przyjdź do mnie.
Karol IX-ty spuścił portierę i wszedłszy do swego gabinetu, usiadł na poręczy fotelu. Mamka weszła.
— Czego chcesz odemnie, Karolku?... — zapytała.
— Zbliż się i odpowiadaj jak najciszej.
Mamka zbliżyła się z poufałością, pochodzącą z tej czułości macierzyńskiej, jaką okazuje kobieta wykarmionemu przez siebie dziecku.
— Już jestem — powiedziała — mów, czego chcesz?
— Czy człowiek, którego kazałem zawołać, jest już tu?
— Od pół godziny.
Karol wstał, zbliżył się do okna, popatrzył, czy kto nie podgląda, przyłożył do drzwi ucho, dla przekonania się, czy kto nie podsłuchuje, otrząsnął kurz ze swej zbroi, pogłaskał ogromnego charta, krok w krok za nim chodzącego, nareszcie zatrzymawszy się przy mamce, rzekł:
— Dobrze, każ mu wejść.
Mamka wyszła, król zaś oparł się o stół, na którym leżało mnóstwo rozmaitego rodzaju broni.
W tej chwili uchyliła się znowu portiera i weszła osoba, na którą król oczekiwał.
Byłto człowiek, około czterdziestu lat mający, szarych, fałszywych oczu, nosa zakrzywionego na podobieństwo dziobu sowy, i wystających na policzkach kości; wchodząc, starał się przybrać na twarzy wyraz szacunku, zamiast którego pokazywał się tylko obłudny uśmiech na zbladłych ze strachu ustach.
Karol lekko wyciągnął po za siebie rękę i, oparłszy ją na gałce od pistoletu nowego wynalazku, z którego wystrzał następował nie za pomocą lontu, lecz od zetknięcia krzemienia ze stalowem kółkiem, spoglądał na przybyłego swoim zamglonym wzrokiem, gwiżdżąc przy tem jednę z ulubionych łowieckich piosnek.
Po kilku chwilach, podczas których twarz nieznajomego coraz hardziej się zmieniała, król powiedział:
— Nazywasz się Franciszek de Louviers Maurevel?
— Tak jest, Najjaśniejszy panie.
— Jesteś dowódzcą minierów?
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— Chciałem cię widzieć.
Maurevel skłonił się.
— Wiesz — mówił Karol z przyciskiem — że kocham zarówno wszystkich moich poddanych.
— Wiem — wybąkał Maurevel — że Wasza królewska mość jest ojcem swego narodu.
— I że hugonoci również, jak i katolicy są memi dziećmi.
Maurevel zaniemiał; tylko dreszcz, przebiegający po ciele jego, nie uszedł przenikliwego wzroku króla, pomimo że przybyły był prawie ukryty w ciemności.
— Więc ci to nieprzyjemność sprawiło — mówił dalej król — prowadziłeś przecież zaciętą wojnę z hugonotami.
Maurevel padł na kolana.
— Najjaśniejszy panie — wyjąknął — chciej wiedzieć...
— Już wiem — rzekł Karol IX-ty, coraz bardziej przenikając Maurevela swemi oczami, które ze szklanych stały się prawie płomienistemi — wiem, że chciałeś zabić w Moncontour pana admirała, wiem, że ci się to nie udało i że przeszedłeś do armii księcia Andegaweńskiego, naszego brata; nakoniec wiem i to, żeś po drugi raz przeszedł na stronę książąt i wpisałeś się do oddziału pana de Mouy dc Saint-Phale?
— O! Najjaśniejszy panie.
— Odważnego szlachcica z Pikardii — nie przestawał mówić król.
— Najjaśniejszy panie — zawołał Maurevel — nie dobijaj mnie!
— Był to zacny oficer — mówił ciągle Karol IX-ty, na którego twarzy malował się wyraz prawie zwierzęcego okrucieństwa — przyjął cię, jak syna, dał ci mieszkanie, odzież i jedzenie.
Maurevel ciężko westchnął.
— Nazywałeś go, zdaje mi się, swoim ojcem — mówił król bez litości — i czuła przyjaźń łączyła cię z młodym de Mouy, jego synem.
Maurevel, klęcząc ciągle, coraz bardziej się przechyla], jakby przygniatany wyrazami Karola IX-go, który, stojąc niewzruszenie i obojętnie, podobny był do posągu tylko z ustami, obdarzonymi życiem.
— Ale!... — odpowiedział król — książę Gwizyusz przyrzekł ci dziesięć tysięcy talarów za zabicie admirała.
Strwożony morderca czołem uderzył o podłogę.
— Co się tyczy pana de Mony, twojego dobrego ojca, pojechałeś z nim razu pewnego na rozpoznanie miejsca do Clevreux! Jadąc, upuścił bicz, zeszedł więc z konia, ażeby go podjąć. Byłeś z nim sam; wyjąłeś pistolet z olstrów, i gdy on się schylił, zastrzeliłeś go; skoro już wydał ostatnie tchnienie, uciekłeś na koniu, którego ci darował. Nieprawdaż, że tak było?
Ponieważ zaś Maurevel nie odpowiadał ani słowa na to oskarżenie, dokładne we wszystkich szczegółach, król więc zaczął znowu gwizdać piosnkę łowiecką na tę samą nutę co i poprzednio.
— Czy wiesz, morderco — — powiedział po chwili — że mam wielką ochotę kazać cię powiesić?
— O! Najjaśniejszy panie — zawołał Maurevel.
— Młody de Mony prosił mię o to jeszcze wczoraj, i ja prawdziwie nie wiedziałem, co mu na to odpowiedzieć, gdyż jego prośbie niema nic do zarzucenia.
Maurevel złożył ręce.
— Tem bardziej zasługuje ona na uwagę, gdyż, jak sam mówisz, jestem ojcem swojego narodu, i że teraz kiedy się pogodziłem z hugonotami, są oni dla mnie takiemiż jak i katolicy dziećmi.
— Najjaśniejszy panie — rzekł Maurevel, zupełnie zgnębiony — życie moje w twoim ręku; rób z niem, co ci się podoba.
— Prawdę mówisz; nie dałbym za niego ani grosza.
— Lecz czy niema już środka, dla odkupienia mej zbrodni?... — zapytał morderca.
— Nie wiem... Z tem wszystkiem będąc na lwem miejscu, co, dzięki Bogu, nie jest...
— Cóż więc? gdyby Wasza królewska mość był na mojem miejscu — szepnął Maurevel, nie spuszczając oczu z ust Karola.
— Sądzę, że wywinąłbym się z tego — rzekł król.
Maurevel podniósł się na jedno kolano, i, oparłszy się ręką o podłogę, bacznie spoglądał na Karola, chcąc się przekonać, czy z niego nie żartuje.
— Wprawdzie kocham bardzo młodego de Mony’a — mówił dalej król — lecz również lubię mego brata Gwizyusza, i gdyby jeden z nich prosił mnie o życie dla człowieka, którego śmierci domagałby się drugi, przyznaję, że byłbym w wielkim kłopocie. Jednak, ze względu na politykę i na religię, powinienbym przenieść żądanie mego brata Gwizyusza, gdyż de Mouy chociaż jest walecznym oficerem, w porównaniu z księciem Lotaryńskim jest mało znaczącą figurą.
Podczas tej mowy, Maurevel zwolna wyprostował się, jak człowiek, powracający do życia.
— Ważną więc byłoby dla ciebie rzeczą, iżbyś w swojem położeniu teraz niej szem, starał się pozyskać względy mego brata Gwizyusza; przypominam sobie właśnie, co mi on wczoraj opowiadał.
Maurevel zbliżył się na krok.
— Wystaw sobie, Najjaśniejszy panie — mówił mi książę Gwizyusz — że co rano o dziesiątej godzinie, przechodzi ulicą Saint-Germain-l’Auxerrois, powracając z Luwru, mój śmiertelny nieprzyjaciel; widzę go zawsze przez kratę w oknie dolnego piętra; okno to jest w pokoju dawnego niego nauczyciela, kanonika Pierre-Pille. Codziennie widzę przechodzącego obok mnie mego nieprzyjaciela i codziennie wzywam szatana, ażeby go wtrącił w otchłanie piekielne. Powiedz więc, panie Maurevel — mówił dalej Karol — czy czasem nie zechcesz być tym szatanem; może sprawisz tem przyjemność memu bratu Gwizyuszowi.
Maurevel odzyskał swój piekielny uśmiech a jego blade jeszcze ze strachu usta wymówiły następne wyrazy:
— Lecz, Najjaśniejszy panie, ja nie mam władzy nad piekłem.
— Jednakżeś wtrącił tam, jeśli się nie mylę, odważnego de Mouy’a. Gotów jesteś powiedzieć, że to za pomocą pistoletu... Ale! ale! masz jeszcze ten pistolet?
— Wybacz, Najjaśniejszy panie — odparł zbójca prawie już uspokojony — z rusznicy strzelam jeszcze lepiej, niż z pistoletu.
— O!... — rzekł Karol IX-ty — czy pistolet, czy rusznica, wszystko to jedno, a mój brat Gwizyusz, przekonany jestem, nie będzie przemyśliwał nad wyborem środków.
— Lecz — powiedział Manrevel — ja potrzebuję broni, na której mógłbym polegać: spuścić może trzeba będzie strzelać z daleka.
— Mam tu dziesięć rusznic — odrzekł Karol — strzelam z każdej do złotego talara, w odległości stu pięćdziesięciu kroków. Sprobój której.
— O!.. z największą przyjemnością, Najjaśniejszy panie — zawołał Maurevel, idąc w stronę, gdzie stała rusznica, przyniesiona Karolowi właśnie tegoż samego dnia.
— Nie, tej nie bierz — powiedział król — tę zatrzymuje sobie. Wyprawię w tych dniach wielkie polowanie, na którem, spodziewam się, że mi się ta rusznica przyda; wybierz więc inną.
Maurevel zdjął pierwszą lepszą rusznicę ze ściany.
— Teraz, Najjaśniejszy panie, racz wskazać mi tego nieprzyjaciela — zapytał morderca.
— Alboż ja go znam?... — odpowiedział Karol IX-ty, gnębiąc Maurevela spojrzeniem pełnem wzgardy.
— A więc zapytani się księcia Gwizyusza — wyjąkał Maurevel.
Król wzruszył ramionami i odpowiedział:
— Nie pytaj się, Gwizyusz i tak nic ci nie powie. Czyż się odpowiada na podobne pytania?.. Kto niechce, ażeby go powieszono, powinien się sam domyśleć.
— Lecz wreszcie, poczem mogę go poznać?..
— Mówię ci, że co rano o godzinie dziesiątej, przechodzi przed oknami kanonika.
— Lecz przed temi oknami przechodzi wielu. Niech Wasza królewska mość raczy mi wskazać cokolwiek, po czembym go mógł poznać?...
— O!.. to bardzo łatwo. Jutro, naprzykład, będzie niósł pod pachą tekę z czerwonego safianu.
— Wskazówka ta jest dla mnie dostateczną, Najjaśniejszy panie.
— Czy masz ciągle tego szybkiego konia, którego ci de Mony darował?...
— Mam nawet prawdziwego arabskiego, Najjaśniejszy panie.
— O!... ja się o ciebie nie troszczę; ale może ci nie zaszkodzi wiedzieć, że w klasztorze z tylu znajduje się brama.
— Dziękuję Waszej królewskiej mości: teraz módlcie się za mnie do Boga.
— Co?... do kroćset dyablów!.. raczej do szatana; bo jego tylko pomoc, może cię uratować od stryczka.
— Do widzenia, Najjaśniejszy panie.
— Bądź zdrów. Ale!., ale... zaczekaj, panie Maurevel; gdyby z jakichkolwiek bądź powodów, zaczęto o tobie mówić w dniu jutrzejszym przed rodziną dziesiątą, lub wspomniano później, pamiętaj, że w Luwrze są rozmaite kryjówki...
I Karol IX-ty zaczął pogwizdywać spokojniej i donośniej, niż zwykle, ulubioną piosnkę.


Rozdział IV.
WIECZÓR 24 SIERPNIA 1572 ROKU.

Bezwątpienia czytelnik przypomina sobie szlachcica de La Mole, o którym mowa była w poprzedzającym rozdziale i którego z niecierpliwością oczekiwał król Nawarry.
Młodzieniec ten, jak to zapowiedział admirał, przybył do Paryża bramą Śgo-Marcela, przy schyłku dnia 24 sierpnia 1572 roku.
Rzucając okiem pogardy na liczne domy zajezdne, które wskazywały znaki rozmaitych kształtów i kolorów, po prawej i po lewej stronie wiszące, dojechał na zmordowanym koniu do środka miasta, minął plac Maubert, Petit-pont, most Notre-Dame, bulwary, i zatrzymał się dopiero na ulicy de Bresec, nazwanej potem ulicą de l’Arbre-Sec.
Wspaniała blacha żelazna, skrzypiąc na zawiasach przy towarzyszeniu dzwonów, zwróciła jego uwagę.
Spojrzał więc na lewo, zatrzymał się i przeczytał wyrazy: — „Pod piękną gwiazdą”, umieszczone, pod widokiem najbardziej nęcącym zgłodniałego przechodnia: na ciemnem tle blachy piekł się ptak, poniżej zaś stał człowiek w czerwonym płaszczu, wyciągając do tego nowego rodzaju gwiazdy, ręce i pieniądze.
— To musi być dobra oberża — pomyślał sobie szlachcic — a gospodarz bezwątpienia jest miłym człowiekiem. Słyszałem, że ulica de l’Arbre-Sec znajduje się w dzielnicy Luwru, jeżeli więc zakład nie jest gorszy od znaku, spodziewani się, że będzie mi tu bardzo dobrze.
Podczas, kiedy przybysz rozmyślał, co ma uczynić, nowa osoba, która wjechała na ulicę de l’Arbre-Sec, lecz od strony przeciwnej, to jest przez ulicę Saint Honoré, zatrzymała się, z zadziwieniem przyglądając się znakowi oberży: „Pod piękną gwiazdą”.
Ten, którego już znamy przynajmniej z nazwiska, siedział na białym koniu hiszpańskim, w czarnym kaftanie, ozdobionym agatami. Miał na sobie płaszcz z aksamitu ciemno-fioletowego, buty czarne, szpadę z cyzelowana stalową rękojeścią i takiż sztylet.
Był to człowiek, około dwudziestu pięciu lat mieć mogący, twarzy ściągłej, oczów niebieskich, wąsów pięknych, białych połyskujących zębów, które jakby oświecały jego twarz, skoro uśmiechał się, uśmiechem łagodnym i smutnym.
Drugi podróżny stanowił z pierwszym zupełną sprzeczność.
Z pod zawiniętych skrzydeł kapelusza dawały się widzieć gęste, kędzierzawe, rudawe włosy. Szare jego oczy, przy najmniejszem wewnętrznem wzruszeniu, błyskały takim ogniem, że wydawały się wtedy czarnemi.
Cera twarzy była różową, usta zdobił was płowy, i dziwnej piękności zęby. Jednem słowem był to przystojny, wysoki i barczysty młodzieniec.
Od godziny zaglądając do wszystkich okien, pod pozorem wynajdywania znajomego sobie szyldu, zwracał na siebie uwagę kobiet.
Co się tyczy mężczyzn, ci gotowi byli śmiać się z jego wązkiego płaszcza i butów jakiegoś kształtu odwiecznego, lecz śmiech ten kończył się wkrótce łagodnym »Niech was Bóg strzeże!« skoro spotrzegali jego twarz, przybierającą w jednej chwili kilka odmiennych wyrazów, wyjąwszy zakłopotania, które zwykle cechuje oblicze znajdującego się w stolicy prowincyonalisty.
On pierwszy zwrócił się do drugiego szlachcica, patrzącego również jak i on, na oberżę „Pod piękną gwiazdą.”
— Czy daleko ztąd do Luwru?... — zapytał akcentem góralskim, który dał w nim poznać Piemontczyka.
— W każdym razie, zdaje mi się, że pan masz ze mną gust jednakowy, co mi bardzo pochlebia.
— Tak jest, panie — odpowiedział drugi akcentem prowensalskim, nie mniej uderzającym, niż akcent piemoncki jego towarzysza — ta oberża jest w istocie blizko Luwru. Zresztą, nie wiem, czy będę miał szczęście być jednego z panem zdania. Co do mnie, ja się jeszcze waham.
— Jakto?... więc się pan jeszcze nie namyśliłeś?... Jednakże dom ten ma dosyć ponętną postać. Musisz pan przynajmniej przyznać, że szyld jest wcale niezły.
— Bezwątpienia, lecz właśnie to samo zmusza mnie powątpiewać o rzeczywistości. Paryż, jak słyszałem, pełen jest filutów, i szyld tak może oszukiwać, jak i co innego.
— O!... — odpowiedział Piemontczyk — oszukaństwa wcale się nie obawiam, bo jeżeli go spodarz poda mi kapłona, gorzej upieczonego niż na zamku, sam wetknę go na rożen i dopiekę. Wejdźmy, panie.
— Zmuszasz pan i mnie abym zdecydował się, — rzekł, śmiejąc się, Prowensalczyk — bądź pan łaskaw wejść pierwszy.
— O!... na honor, nie uczynię tego, jestem tylko pański najuniżeńszy sługa, hrabia Anibal de Coconnas.
— Ja zaś jestem hrabia Józef Bonifacy de Lerac de La Mole, do usług pańskich.
— W takim razie weźmy się pod ręce i wejdźmy razem.
Skutkiem tej ceremonii było to, że młodzi ludzie zsiedli z koni, podali cugle mastalerzowi, wzięli się pod ręce i udali do oberży, na której progu stał gospodarz.
Lecz, wbrew zwyczajowi tego rodzaju ludzi, szanowny właściciel nie zwrócił na nich żadnej uwagi i nic przestawał rozmawiać z wysokim, chudym człowiekiem, owiniętym w szary płaszcz, jak sowa w pióra.
Obadwaj podróżni zbliżyli się do rozmawiających; hrabi de Coconnas nie podobało się, że gospodarz tak małą zwraca uwagę na niego i jego towarzysza, szarpnął go więc za rękaw.
Oberżysta podskoczył i pożegnał tego, z którym rozmawiał, słowami:
— Do widzenia. Za godzinę oczekuję cię.
— I cóż, hultaju — zapytał Coconnas — czyż nie widzisz, że mamy do ciebie interes?...
— A!... wybaczcie, panowie — odpowiedział gospodarz — nie spostrzegłem.
— Eh!... do kroćset dyabłów!... trzeba było nas spostrzedz, teraz zaś, kiedy już nas widzisz, zechciej mówić: „panie hrabio”, zamiast poprostu: „panie”.
La Mole stał w tyle, pozwalając wygadać się swemu towarzyszowi, który przyjął ten obowiązek na siebie.
Jednak z jego brwi nachmurzonych łatwo można było poznać, że gotów jest pośpieszyć na pomoc, skoro nadejdzie pora działania.
— Czegóż pan hrabia żądasz?... — zapytał gospodarz, zupełnie spokojnym głosem.
— Ot tak,., to lepiej, nieprawdaż?... — powiedział Coconnas, zwracając się do La Mola, który skinął głową na znak potwierdzenia.
— Ja i pan hrabia, zwabieni twoim szyldem, żądamy od ciebie kolacyi i pokoju do przenocowania.
— Panowie — odpowiedział gospodarz — jestem w rozpaczy; mam tylko jeden pokój, który nie wiem, czy się panom spodoba.
— Tem lepiej — rzekł La Mole — pójdziemy dokąd indziej.
— Nie, nie — powiedział Coconnas. — Ja pozostaję; koń mój bardzo zmordowany. Biorę więc pokój, kiedy pan nie chcesz.
— A to co innego — odpowiedział gospodarz flegmatycznie. — Jeśli pan zostaniesz sam, nigdzie nic będę go mógł pomieścić.
— Do kroćset dyabłów — zawołał Coconnas — a to, na honor, zabawna kreatura; dopiero co dwóch mu było za dużo, a teraz jednego znowu mu za mało!... No, jakżeż, bultaju, nic przyjmiesz nas?...
— Kiedy panowie, w ten sposób zaczynacie postępować, odpowiem szczerze.
— No!... odpowiadaj, tylko prędko.
— A więc wołałbym nie mieć honoru zostawienia u siebie panów.
— Dlaczego?... — zapytał Cuconnas, zbladłszy z gniewu.
— Dlatego, że panowie nie macie lokajów, i jeśli panom oddam pokój gościnny, zostaną mi próżne dwie stancyjki, dla służących przeznaczone, które, nie wiem, kto będzie chciał w takim razie zająć.
— Wiesz pan co — rzekł Coconnas, obracając się do La Mola — mam wielką ochotę dać dobrą nauczkę, temu zuchwalcowi. Co pan na to mówisz?...
— Dla czegóż nie?... — odpowiedział La Mole, również jak Coconnas, gotując się do wygrzmocenia oberżysty.
Pomimo tych pogróżek, które wcale na żart nie zakrawały, nie widać było żadnego przestrachu na twarzy gospodarza; cofnąwszy się w tył o krok, ażeby być na własnym gruncie, odezwał się z przekąsem.
— Zaraz widać, że panowie przybywają z prowincyi. W Paryżu minęła już moda bicia oberżystów, jeśli nie chcą wynająć swoich stancyj. Teraz biją tylko znakomitych panów a nie mieszczan, i jeżeli panowie będziecie za głośno krzyczeli, zawołam sąsiadów, a wtenczas wy sami zostaniecie pobici. Spodziewam się, że to nie bardzo będzie pochlebnem dla was, panowie szlachta.
— Ależ on sobie drwinki z nas stroi — zawołał Coconnas rozjątrzony.
— Grzegorzu, daj mi moją rusznicę — rzekł oberżysta do swego służącego tonem, jakim by powiedział: Podaj krzesła panom.
— Niech żyje Papież!.. — wrzasnął Coconnas, obnażywszy swą szpadę — rozgrzyj się, panie do La Mole.
— Nie, bądź pan łaskaw uwolnić mnie od tego. Kolacya nam ostygnie, gdy się będziemy rozgrzewali.
— Jak więc pan sądzisz?... — zawołał Coconnas.
— Ja sądzę, że oberżysta ma słuszność, tylko nie umie przyjmować podróżnych, a nadewszystko szlachty. Zamiast nam po grubijańsku odpowiadać: „Nie przyjmę panów”, należało mu grzecznie powiedzieć: „Raczcie panowie wejść”, a na rachunku umieścić: „za pokój dla panów tyle, za pokój dla lokajów, tyle;” gdyż powinien był spodziewać się, że, jeśli nie mamy lokajów, możemy ich sobie wynająć.
To powiedziawszy, La Mole lekko odepchnął gospodarza, wyciągającego rękę po rusznicę, i wpuścił swego towarzysza do oberży, sam zaś wszedł za nim.
— Ja jednak — rzekł Coconnas — nie mam chęci włożyć szpady do pochwy, nie spróbowawszy, czy lepiej kole, niż rożen tego hultaja.
— Cierpliwości, kochany towarzyszu — powiedział La Mole — cierpliwości! Wszystkie oberże napełnione są szlachtą, przybywającą do Paryża na wesele, lub też z powodu blizkiej wojny z Flandryą; nie znajdziemy więc innego mieszkania. Wreszcie, może to już. taki zwyczaj w Paryżu przyjmowania podróżnych.
— A! jakżeś cierpliwy, panie de La Mole — odrzekł Coconnas, pokręcając ze złości rude wąsy i przerażając gospodarza wzrokiem, — Jednakże, słuchaj łajdaku: strzeż się, bo jeśli jedzenie będzie złe, pościel twarda, wino mniej niż trzy lata mające, a usługa niezręczna...
— Dobrze, dobrze, mój panie — przerwał gospodarz ostrząc, nóż na rzemieniu — bądź pan spokojny; przecież pan jesteś w Paryżu.
Potem, pochyliwszy głowę, mruknął:
— Musi to być hugonot; gdyż zdrajcy ci stali się bardzo zuchwałymi, od czasu małżeństwa ich Bearneńczyka z panną Margot.
Po chwili, z uśmiechem, na którego widok zadrżeliby jego goście, dodał:
— E! e! byłoby to śmiesznem, gdyby mi tu wpadli teraz w ręce hugonoci... i gdyby...
— Jakżeż! będzie tam kolacya?... — kwaśno zapytał Coconnas, przerywając monolog swego gospodarza.
— Tak pan rozkażesz?... — odpowiedział tenże, uradowany bezwątpienia ową ostatnią myślą.
— Chcę, ażeby wszystko było jak najprędzej — odrzekł Coconnas.
Następnie, zwracając się do La Mola rzekł:
— Dopóki nam nie przygotują pokoju, powiedz mi, panie hrabio, jak pan uważasz, czy Paryż wesołe miasto?...
— Na honor, nie — odpowiedział La Mole-zdaje mi się, że wszystkie osoby, które tylko spotkałem, mają jakąś nieprzyjemną i odrażającą, postać. Lecz może, paryżanie boją, się burzy. Patrz pan, jak niebo jest czarne, a przytem jak powietrze ciężkie.
— Zdaje mi się, hrabio, że szukasz Luwru?..
— I pan także, panie de Coconnas.
— A więc!.. jeżeli pan chcesz, pójdziemy szukać go razem.
— Hm!... czy to czasem nie będzie już zapóźno?... — zapytał La Mole.
— Czy późno, czy nie, muszę wyjść. Rozkazano mi przyjechać jak najprędzej do Paryża i bezzwłocznie po przybyciu, przedstawić się księciu Gwizyuszowi.
Gospodarz, usłyszawszy nazwisko księcia Gwizyusza, zbliżył się i zaczął bacznie uważać.
— A!, patrz pan, ten łajdak nas podsłuchuje — rzekł Coconnas, który, jako Piemontczyk, był bardzo zawzięty i nie mógł przebaczyć właścicielowi oberży, jego niegrzecznego obejścia.
— Tak, przysłuchuję się — powiedział ten że, przykładając rękę do czapki — lecz dlatego, ażeby w czem panom dopomódz. Słysząc bowiem wymówione nazwisko wielkiego księcia Gwizyusza, zaraz przybiegłem. Powiedzcie, panowie, czem wam mogę służyć?...
— Aha!.. a to jakieś czarodziejskie nazwisko, gdyż z grubiana stałeś się uniżonym sługą. Jakże się nazywasz?...
— La Hurière — odpowiedział, kłaniając się, gospodarz.
— Cóż to, panie La Hurière, sądzisz, że moja ręka lżejsza od ręki księcia Gwizyusza, która ma wyłączne prawo robienia cię tak grzecznym?...
— Mie, panie hrabio — odpowiedział La Hurière — lecz ona jest nieco krótsza. Wreszcie, muszę panu oświadczyć — dodał — że ten wielki Henryk jest bożyszczem dla nas niektórych paryżan.
— Który Henryk?... — zapytał La Mole.
— Zdaje mi się, że tylko jest jeden — odpowiedział oberżysta.
— Któryż więc?... — Henryk Gwizyusz.
— Wybacz, mój przyjacielu, lecz jest jeszcze i drugi, o którym nie radzę ci mówić nic złego; jest to Henryk król Nawarry, nie licząc Henryka Kondeusza, który także ma swoje zalety.
— Tych nie znam — odpowiedział gospodarz.
— Lecz ja ich znam — rzekł La Mole — i ponieważ przyjechałem do Henryka, króla Nawarry, proszę cię, ażebyś go w mojej obecności nie obmawiał.
Gospodarz, nie odpowiedziawszy nic La Molowi, dotknął się zlekka swojej czapki i, uniżenie spoglądając na hrabiego de Coconnasa, powiedział:
— Więc pan będziesz mówił z wielkim księciem Gwizyuszem?... Pan jesteś bardzo szczęśliwy; i pan przyjechałeś jedynie na?...
— Na co?... — zapytał Coconnas.
— Na uroczystość — odpowiedział gospodarz z dziwnym uśmiechem.
— Powiedz na uroczystości; gdyż Paryż, jak słyszałem, opływa w nie; przynajmniej o niczem nie mówią tylko o balach, biesiadach, karuzelach. He!... bardzo się bawią w Paryżu?...
— Dotąd jeszcze nie bardzo; lecz, sądzę, że będą się bawili.
— Jednak zaślubiny Jego królewskiej mości króla Nawarry ściągają mnóstwo osób do Paryża — powiedział La Mole.
— Mnóstwo hugonotów — odrzekł z ofuknieniem La Hurière; lecz, nagle poprawiając się, dodał: Ah! przebaczcie panowie, jesteście może protestantami.
— Ja, protestantem?... — zawołał Coconnas — jestem katolikiem, również dobrym, jak nasz Ojciec Święty.
La Hurière zwrócił się następnie do hrabiego de La Mole, jakby z zapytaniem; lecz La Mole, czy nie zrozumiał jego spojrzenia, czy też osądził, że lepiej będzie na nie nie odpowiadać — dość, że milczał.
— Jeżeli, panie La Hurière, wcale nie znasz Jego królewskiej mości króla Nawarry, może znasz pana admirała. Słyszałem, że on w łaskach jest u dworu, i ponieważ wspomniano mu już o mnie, chciałabym więc dowiedzieć się gdzie też mieszka.
— Mieszkał przy ulicy de Béthisy, oto tutaj na prawo — odpowiedział gospodarz z wewnętrzną radością, która jednak odbiła się na jego twarzy.
— Jakto, mieszkał!... — zapytał La Mole — czy się przeprowadził?
— Tak, lecz na tamten świat.
— Co to znaczy?... — wrzasnęli razem La Mole i Coconnas — admirał wyprowadził się na tamten świat!
— Jakto! panie de Coconnas — mówił gospodarz ze złośliwym uśmiechem — pan należysz do stronnictwa księcia Gwizyusza i nic o tem nie wiesz?
— Czego nie wiem?
— Że onegdajszego dnia, gdy admirał przechodził ulicą Saint-Germain-l’Auxerrois, koło domu kanonika Pierre-Pille, wystrzelono do niego z rusznicy.
— I zabito go!... — krzyknął La Mole.
— Nie, wystrzał strzaskał mu tylko ramie i urwał dwa palce, lecz spodziewają się, że kule były zatrute.
— Jakto, nędzniku!... — zawołał La Mole — spodziewają się!...
— Chciałem powiedzieć, że domyślają się — odparł gospodarz — nie kłóćmy się o jeden wyraz; omyliłem się.
I La Hurière, obróciwszy się tyłem do La Mola, z szyderczym grymasem pokazał język hrabiemu de Coconnas, znacząco na niego spojrzawszy.
— Czy być może?... — zapytał Coconnas, promieniejąc z radości.
— Czy być może!... — szepnął La Mole w bolesnem osłupieniu.
— Tak, jak już miałem honor panom powiedzieć — odrzekł gospodarz.
— W takim razie — rzekł La Mole idę do Luwru, nie tracąc ani chwili. Nie wiem tylko, czy znajdę tam króla Henryka?...
— Bezwątpienia, wszakże tam mieszka.
— I ja idę do Luwru — powiedział Coconnas. — Czy zastanę tam księcia Gwizyusza?,..
— Zapewne, gdyż przed chwilą widziałem go, przechodzącego tędy ze swoją szlachtą.
— A więc pójdźmy, panie de Coconnas — rzekł La Mole.
— Służę panu — powiedział Coconnas.
— A kolacya, panowie?... — zapytał La Hurière.
— A!.. ja może będę wieczerzał u króla Nawarry — powiedział La Mole.
— A ja u księcia Gwizyusza — dodał Coconnas.
— Ja zaś — rzekł gospodarz, odprowadzając wzrokiem swych gości, którzy udali się w stronę Luwru — pójdę wyczyścić szyszak, przygotować rusznicę i wyostrzyć halabardę. Niewiadomo bowiem, co się może wydarzyć.


Rozdział V.
O Luwrze w szczególności i o cnocie w ogólności.

Coconnas i La Mole, zapytawszy pierwszego spotkanego przechodnia o drogę do Luwru, udali się, według otrzymanego objaśnienia, ulicą d’Averon, następnie przeszli Saint-Germain-l’Auxerrois i wkrótce znaleźli się przed zamkiem, którego zewnętrzne kształty wieź, zaczęły już spływać się z horyzontem, który pokrywał się ciemnościami nadchodzącej nocy.
— Cóż się panu stało?... — zapytał Coconnas La Mola, spostrzegłszy, iż ten zatrzymał się i z jakiemś uszanowaniem patrzył na zwodzone mosty, wązkie okna i spiczaste wieże, które się nagle przedstawiły jego oczom.
— Dalibóg, sam nie pojmuję — odpowiedział La Mole. — Tak mi mocno serce bije... Nie jestem tchórzem, lecz nie wiem, dlaczego ten pałac wydaje mi się ponurym, nawet strasznym.
— Ja zaś — powiedział Coconnas — nie mogę znowu pojąć, dlaczego jestem bardzo wesoły. Wprawdzie, ubrany jestem cokolwiek niedbale — mówił dalej, rzuciwszy oczyma na swe podróżne ubranie — lecz to nie powinno mnie nawet obchodzić!.. zaniedbanie nadaje zuchowatą minę. Przytem, rozkazano mi nie tracić ani chwili czasu. Zaniedbania więc w ubraniu za złe wziąć mi nie mogą, bo za to wykonywam rozkazy akuratnie.
I obadwaj poszli dalej, miotani odmiennemi uczuciami.
Luwr był mocno strzeżony; wszystkie warty podwojono.
Te środki ostrożności zakłopotały nieco dwóch naszych młodzieńców.
Lecz Coconnas, przypomniawszy sobie, że nazwisko księcia Gwizyusza działa na Paryżan, jakby jaki talizman, przystąpił do placówki i odwołując się do tego wszechwładnego nazwiska, zapytał, czy może wejść do Luwru.
W samej rzeczy, zdawało się, że nazwisko księcia wywarło niejaki wpływ na żołnierza, lecz tenże po chwili zapytał go o hasło.
Naturalnie Coconnas zmuszony był przyznać się, że hasła nie zna.
— To idź pan precz!.. — zawołał żołnierz.
W tym samym czasie jakiś człowiek, rozmawiający z oficerem służbowym usłyszawszy, że Coconnas prosi o pozwolenie wejścia do Luwru, przerwał rozmowę i zbliżywszy się ku niemu, zapytał go silnym niemieckim akcentem:
— Czego pan chcesz od księcia Grwizyusza?...
— Chciałbym z nim pomówić — odpowiedział Coconnas.
— Niepodobna, książę jest teraz u króla.
— Lecz ja otrzymałem rozkaz na piśmie ażebym przybył do Paryża.
— A!.. pan masz rozkaz na piśmie?..
— Tak jest, i przybyłem umyślnie z bardzo odległych stron.
— A!.. pan przybyłeś z bardzo odległych stron?...
— Przybyłem aż z Piemontu.
— Dobrze!... dobrze!... To co innego. Jak się pan nazywasz?...
— Hrabia Annibal de Coconnas!...
— Bardzo dobrze!... daj mi pan list, panie Annibalu.
— Na honor, to jakiś grzeczny człowiek — pomyślał de La Mole — gdyby to i mnie udało się dostać podobnego przewodnika do króla Nawarry.
— Dajże mi pan list — mówił dalej Niemiec, wyciągając rękę do Annibala, który stał nie wiedząc, co ma uczynić.
— Lecz — odparł Piemontczyk z niedowierzaniem, cechą właściwą ludom włoskim — nie wiem, czy mogę... Nie mam honoru znać pana.
— Jestem Pesme; należę do dworu księcia Gwizyusza.
— Pesme!... — powtórzył Coconnas — to nazwisko nie jest mi znane.
— To jest pan de Besme — powiedział żołnierz, stojący na warcie.
— Jest cudzoziemcem, źle więc wymawia po francuzku. Oddaj mu pan list i o nic się nie obawiaj.
— A!.. pan de Besme!... — zawołał Coconnas. — Proszę, proszę, oto mój list. Bądź pan łaskaw darować mi, żem tego nie uczynił odrazu. Lecz pan zapewne wiesz, że wierny sługa inaczej nie może...
— Dobrze, dobrze — odpowiedział de Besme — nie warto się, panie, usprawiedliwiać.
— Ponieważ pan jesteś tyle grzeczny — rzekł La Mole, zbliżywszy się z kolei — ośmielam się więc prosić go, czybyś nie raczył także przyjąć niego listu?
— Jak się pan nazywasz?
— Hrabia Lerac do La Mole.
— Nie znam tego nazwiska.
— Nic dziwnego że nie mam szczęścia być panu znanym, nie jestem tutejszy, i również jak hrabia de Coconnas przybyłem zdaleka.
— Zkądże?
— Z Prowancyi.
— Czy także z listem?
— Z listem.
— Czy do księcia Gwizyusza?
— Nie, do Jego królewskiej mości króla Nawarry.
— Nie jestem sługą króla Nawarry — odpowiedział de Besme, stając się nagle oziębłym — nie mogę więc mu wręczyć pańskiego listu.
I Besme, obróciwszy się tyłem do La Mola, poszedł do Luwru, dając znak hrabiemu de Coconnas ażeby udał się za nim.
La Mole pozostał sam.
W tejże samej chwili, z dalszych drzwi Luwru, nieopodal od tych, w których znikli Besme i Coconnas, wyszło około stu ludzi.
— Patrz! — powiedział stojący na warcie żołnierz do swego towarzysza. — Otóż i de Mouy ze swymi hugonotami; jak się też wszyscy radują. Bezwątpienia król przyrzekł im, że zginie morderca, który się targnął na życie admirała i który już zabił ojca de Mouy’a. Tym sposobem syn za jednym zamachem odpłaci za dwóch.
— Powiedz mi, bądź łaskaw — zapytał La Mole, zwracając sic do żołnierza — zdaje mi się, żeś mówił, że to jest pan de Mouy?
— Tak.
— I że ci panowie, co mu towarzyszą, są...
— Heretykami. Wistocie mówiłem to.
— Dziękuję — powiedział La Mole, nie zważając niby na pogardliwy sposób wyrażania się żołnierza o protestantach. — Więcej już wiedzieć nie pragnę.
La Mole, przystąpiwszy do naczelnika hugonotów, rzekł:
— Dowiedziałem się, że pan nazywasz się de Mouy.
— Tak, panie — odpowiedział grzecznie oficer.
— Pańskie nazwisko, znane jako filar kościoła protestanckiego, ośmiela się upraszać go o jednę łaskę.
— O jaką, panie? Lecz pierwej pozwól mi pan zapytać, z kim mam zaszczyt mówić?
— Z hrabią Lerac de La Mole.
Obaj nawzajem skłonili się.
— Słucham pana — powiedział de Mouy.
— Przyjechałem z Aix i przywiozłem list od pana d’Aunac, gubernatora Prowancyi. List ten jest zaadresowany do króla Nawarry i zawiera w sobie wiadomości bardzo ważne i żadnej nie cierpiące zwłoki. Racz mi więc pan powiedzieć, jakim sposobem mógłbym się dostać do Luwru i wręczyć ten list królowi?
— Nic łatwiejszego jak dostać się do Luwru — odpowiedział de Mouy — zdaje mi się tylko, że król Nawarry bardzo jest teraz zajęty. Zresztą, jeżeli pan chcesz, mogę go zaprowadzić do pokojów królewskich. Reszta do pana należeć będzie.
— Bardzo jestem panu obowiązany.
— Chodźmy więc — powiedział de Mouy.
De Mouy zsiadł z konia, rzucił cugle masztalerzowi, oznajmił żołnierzowi hasło, wprowadził La Mole’a do zamku i otwierając drzwi do pokojów króla, rzekł:
— Wejdź pan.
Po tych słowach de Mouy skłonił się i wyszedł.
La Mole, pozostawszy sam jeden, obejrzał się na około.
Przedpokój był pusty; jedne z drzwi prowadzących wewnątrz pałacu, były otwarte.
Postąpił kilka kroków naprzód i znalazł się w wązkim korytarzu.
Zapukał i zapytał, żadnej jednak nie odebrał odpowiedzi.
W tej części Luwru panowała jak najgłębsza cisza.
— Mówiono mi o wielkiej etykiecie — pomyślał La Mole — a tu można wejść, jak na plac, potem wyjść, i nikt cię nie zaczepi.
Zawołał raz jeszcze, lecz jak przedtem było cicho.
— Chodźmy więc dalej — powiedział do siebie — przecież muszę nareszcie kogoś napotkać.
La Mole szedł korytarzem, coraz ciemniejszym.
Nagle drzwi, przeciwległe tym, któremi wszedł, otworzyły się i ukazali się dwaj paziowie, którzy, niosąc w rękach świece, oświetlali drogę kobiecie wysokiego wzrostu, wspaniałej postawy i cudownie pięknej.
Światło zupełnie olśniło La Mola; zatrzymał się więc.
Kobieta także stanęła.
— Czego pan żądasz? — zapytała młodzieńca głosem, który mu się zdał czarodziejską, melodyą.
— Wybacz mi, pani — odpowiedział La Mole, spuszczając oczy. — Pan de Mouy wprowadził mnie tutaj: szukam króla Nawarry.
— Jego królewskiej mości niema tu; sądzę, że musi być u swego szwagra. Lecz czy pod jego niebytność, nie mógłbyś pan objawić swego żądania królowej?
— Uczyniłbym to — odrzekł La Mole — gdyby mnie kto raczył zaprowadzić do niej.
— Królowa stoi przed panem.
— Jakto! — zawołał La Mole.
— Jestem królowa Nawarry — odpowiedziała Małgorzata.
Twarz La Mole’a wyrażała takie przerażenie i zdumienie, że królowa uśmiechnęła się.
— Mów pan prędzej — rzekła Małgorzata — śpieszę się, gdyż mnie oczekuje królowa-matka.
— O! królowo, jeżeli nie masz czasu, dozwól mi oddalić się, w tej chwili nie jestem w stanic dwóch słów powiedzieć... Nie mogę zebrać myśli, królowo! olśniłaś mię. Ja nie myślę, tylko cały jestem w zachwycie.
Małgorzata z wdziękiem postąpiła ku młodemu człowiekowi, który pomimowolnie powiedział taki komplement.
— Uspokój się pan — rzekła królowa. — Zaczekam, i na mnie zaczekają.
— O! daruj, królowo, żem nie oddal ci pokłonu, jakiego należało się spodziewać od twego najpokorniejszego sługi, lecz...
— Lecz pan wziąłeś mnie za jednę z moich dam dworskich.
— Nie, pani; lecz za cień pięknej Dianny de Poitiers. Powiadają, że ona pokazuje się. w Luwrze.
— Dobrze — rzekła Małgorzata — jestem już o pana zupełnie spokojną, i mam nadzieję że się pan u dworu spodobasz. Czy masz pan list do króla? Tamte grzeczności wcale niepotrzebne. Zresztą, wszystko jedno; gdzież list?.. Oddam go... Tylko się pan śpiesz.
W mgnieniu oka La Mole rozpiął kaftan i wydostał list, owinięty w jedwabną materyę.
Małgorzata odebrała list i spojrzała na charakter pisma.
— Czy pan nie jesteś czasem hrabią de La Mole? — zapytała.
— Tak jest, w samej rzeczy... Lecz, mój Boże! Czyż miałbym być tyle szczęśliwym, iżby moje nazwisko było znane Waszej królewskiej mości?
— Słyszałam je od mego męża króla i od mego brata księcia d’Alençon. Wiem, że na pana oczekują.
Królowa wsunęła list, ciepły jeszcze od piersi młodego człowieka za stanik, cały wyszyty haftem i przybrany brylantami.
La Mole bacznie śledził wszystkie poruszenia Małgorzaty.
— Teraz — powiedziała królowa — zejdź pan do galeryi na dół. i oczekuj, dopóki kto nie przyjdzie od króla Nawarry lub od księcia d’Alençon. Paź mój wskaże panu drogę.
Po tych słowach, Małgorzata udała się dalej.
La Mole przycisnął się do ściany.
Lecz korytarz był tak wązki, a jedwabna suknia królowej tak szeroka, że się lekko otarła o młodego człowieka.
Czarujący zapach rozchodził się za oddalającą królową.
La Mole zadrżał i, czując, że może upaść, oparł się o ścianę.
Małgorzata zniknęła, jak widziadło.
— Czy pójdziemy? — zapytał paź, które mu rozkazano zaprowadzić La Mole’a do galeryi na dół.
— Tak, tak — odrzekł La Mole w upojeniu.
Paź wskazywał mu drogę w tym kierunku, w którym znikła Małgorzata, a hrabia, mając nadzieję ujrzenia jej jeszcze, zaczął pośpieszać.
Wistocie, doszedłszy do ostatniego stopnia schodów, La Mole spostrzegł królowę na niższem piętrze i czy przypadkowo, czy też dla tego, że odgłos jego kroków doszedł do jej uszu, Małgorzata obejrzała się, i La Mole jeszcze ją raz zobaczył.

— O! — zawołał La Mole, postępując za paziem — to bogini, i jak mówi Wirgiljusz Maro;
Et vera incessu patuit dea.

— Dokąd pan idziesz? — zapytał paź.
— A! to tędy — odpowiedział La Mole — bądź łaskaw wybaczyć mi.
Paź udał się naprzód, zeszedł o piętro niżej, otworzył jedne drzwi, potem drugie i, stanąwszy na progu, rzekł:
— Oto tutaj masz pan zaczekać.
La Mole wszedł do galeryi, i drzwi się za nim zamknęły.
Galerya była pusta, przechadzał się tylko jakiś człowiek, widocznie także na kogoś oczekujmy.
Wieczór ogromnymi płatami cieni, rzucanych od sklepień, usłał całą podłogę galeryi, tak, że znajdujący się w niej poznać się nawzajem nie mogli, chociaż oddaleni byli od siebie zaledwie o dwadzieścia kroków.
La Mole pierwszy zbliżył się do swego towarzysza.
— A! na honor! — zawołał — wszak to pan hrabia de Coconnas! Piemontczyk obrócił się i z zadziwieniem patrzał na Mole’a.
— A! na Boga — zawołał — to pan deLa Mole, albo niech mnie dyabli porwą! Oj! cóż ja mówię? jestem u króla i przeklinam; lecz co to szkodzi! sam król, zdaje mi się, przeklina nie gorzej odemnie, podobno nawet w kościele. No i cóż, jesteśmy więc w Luwrze?...
— Jak pan widzisz; czy de Besme tu pana wprowadził?
— Tak, kochany niemiec ten Besme... A pana któż wprowadził?
— Pan de Mouy... Mówiłem już panu, że hugonoci nie są bez wpływu u dworu... Ale, widziałeś się pan z księciem Gwizyuszem?
— Jeszcze nie... A pan, miałeś posłuchanie u króla Nawarry?
— Także nie, lecz to wkrótce nastąpi. Przyprowadzono mnie tutaj i kazano czekać.
— Zobaczysz pan, że idzie tu pewno o jaką wspaniałą ucztę i że będziemy w liczbie zaproszonych. W samej rzeczy, jak dziwaczny los! Już od dwóch godzin przeszło, jak przypadki bezustannie nas łączą.. Lecz co panu jest?... wydajesz się głęboko zamyślonym...
— Ja? — szybko i ze drżeniem odparł La Mole. (Był on jeszcze pod wpływem uroczego widziadła). — Nie! lecz miejsce to, budzi we mnie tysiące myśli.
— Filozoficznych, nieprawdaż? Ja również tego doświadczyłem. Właśnie w chwili kiedyś pan tu wchodził, przyszły mi na myśl wszystkie przestrogi mego nauczyciela. Czy, znasz, hrabio, Plutarcha?
— Naturalnie! — odparł z uśmiechem La Mole — jest to jeden z moich ulubionych autorów.
— A więc — mówił dalej z powagą Coconnas — sądzę, że ten wielki pisarz nie omylił się, porównywając dary natury z balsamicznemi roślinami, których zapach nigdy nie wietrzeje i które są obdarzone siłą gojenia ran, — Czy umiesz po grecku, panie de Coconnas? — zapytał La Mole, bacznie patrząc w oczy swemu towarzyszowi.
— Nie, lecz mój nauczyciel umiał i radził mi, ażebym, będąc przy dworze, często rozmyślał o cnocie. Rozmyślanie takie, mawiał on, przedstawia człowieka z dobrej strony. Uprzedzam jednak pana, że na te jego przestrogi pozostałem nieczuły. Ale, czyś pan głodny?
— Nie.
— Zdaje mi się jednak, żeś pan mile spoglądał na pieczoną zwierzynę, wymalowaną na znaku oberży: pod „Piękną Gwiazdą“;, co zaś do mnie, umieram z głodu.
— To śliczna jest sposobność zastosowania pańskich prawd o cnocie i okazania Plutarchowi czci należnej, gdyż ten wielki pisarz mówi: Prepon esti ten men psuchen odune ton de gastera semo askin[1].
— To ty, hrabio, umiesz po grecku? — zawołał zdumiony Coconnas.
— Tak — odpowiedział La Mole — mój nauczyciel nauczył mnie.
— W takim razie, hrabio, twój los zabezpieczony; będziesz pisał wiersze z Karolem IX, a rozmawiał po grecku z królową Małgorzatą.
— Nie licząc jeszcze tego — dodał, śmiejąc się La Mole — że będę mógł mówić z królem Nawarry narzeczem gaskońskiem.
W tejże chwili drzwi, znajdujące się w końcu galeryi, dotykającej pokoi króla, roztworzyły się; dały się słyszeć kroki, i w ciemności można było dostrzedz zbliżający się cień.
Cień przybrał wkrótce kształty człowieka.
Człowiekiem tym był pan de Besme.
Zbliżywszy się ku dwom młodzieńcom, spojrzał im w twarze, chcąc poznać tego, którego potrzebował, i dał znak hrabi de Coconnas, ażeby udał się za nim.
Coconnas pożegnał ręką La Mole’a.
De Besme, doszedłszy z hrabią de Coconnas do końca galeryi, otworzył drzwi, i wówczas znaleźli się na pierwszym stopniu schodów.
W tem miejscu zatrzymali się obaj, a Besme, obejrzawszy się na wszystkie strony, powiedział:
— Gdzie mieszkasz, panie de Coconnas?
— W oberży pod Piękną Gwiazdą przy ulicy de l’Arbre-Sec.
— Dobrze, dobrze! to niedaleko ztąd... Idź pan teraz prędko do domu, tej zaś nocy...
I znowu obejrzał się na wszystkie strony.
— Cóż tej nocy? — zapyta! Coconnas.
— Tej nocy powrócisz pan tutaj z białym krzyżem na czapce. Hasło będzie: „Gwizyusz” Tss! cicho!
— Lecz o której godzinie mam przyjść?
— Skoro tylko uderzą w dzwon na gwałt.
— Jakto, na gwałt? — zapytał Coconnas.
— No na gwałt; ot tak: bum! bum!...
— A! rozumiem. Dobrze! będę tu — odpowiedział Coconnas.
I, skłoniwszy się niemcowi, pobiegł po schodach, zadając sam sobie pytanie:
— Co on u dyabła chciał powiedzieć? dlaczego uderzą na gwałt? Zresztą, wszystko mi jedno! ja pozostaję przy mojem mniemaniu: ten pan de Besme to poczciwe Niemczysko. Czyby czasem nie należało zaczekać na hrabiego de La Mole?... Lecz nie; on bezwątpienia pozostanie na wieczerzy u króla Nawarry.
I Coconnas udał się na ulicę de l’Arbre-Sec, dokąd, jak magnes, przyciągał go znak pod Piękną Gwiazdą.
Tymczasem otworzyły się po drugiej stronie galeryi drzwi, prowadzące do mieszkania króla Nawarry, i paź, zbliżywszy się do La Mole’a, zapytał go:
— Czy pan jesteś hrabią, de La Mole?
— Tak jest.
— Gdzie pan mieszkasz?
— Na ulicy de l’Arbre-Sec, w oberży pod Piękną Gwiazdą.
— Dobrze! to niedaleko od Luwru. Słuchaj pan... Jego królewska mość kazał panu oświadczyć, że nie może go teraz przyjąć, lecz być może, że przyśle po pana w nocy. Gdybyś pan jednak do jutrzejszego dnia nie odebrał od niego żadnej wiadomości, przyjdź sam do Luwru.
— A jeżeli mnie warty nie wpuszczą?
— A! prawda... Hasło będzie: Nawarra. Wymów pan tylko to słowo, a wszystkie drzwi staną mu otworem.
— Dziękuję.
— Ale, zaczekaj no pan; rozkazano mi doprowadzić pana aż do bramy, ażebyś znowu nie zabłądził w Luwrze.
— A Coconnas? — pomyślał La Mole, wyszedłszy z pałacu.
— Aha! pewno został na kolacyi u księcia Gwizyusza.
Lecz pierwszą osobą, jaką napotkał, wchodząc do oberży La Hurière’a, był Coconnas, siedzący przy olbrzymiej jajecznicy ze słoniną.
— Oho! — zawołał Coconnas, śmiejąc się na całe gardło — zdaje się, że pan tak jadłeś kolacyę u króla Nawarry, jak ja u księcia Gwizyusza?...
— Tak jest.
— I głód napastuje pański żołądek?..
— Tak sądzę.
— Na złość Plutarchowi?..
— Hrabio!... — powiedział La Mole, śmiejąc się — Plutarch mówi w innem miejscu: „mający, powinien dzielić się z niemającym”. Czy idąc za radą Plutarcha, nie podzielisz pan swojej jajecznicy ze mną?... Przy jedzeniu pomówimy o cnocie.
— O!.. nie — odpowiedział Coconnas — dobrze jest mówić o cnocie w Luwrze, gdzie się obawiasz, ażeby cię nie podsłuchano, i kiedy masz żołądek próżny. No!... siadaj, hrabio, i jedz.
— Teraz już, jak uważam, los połączył nas ze sobą nierozerwalnym węzłem. Czy pan nocujesz tutaj?...
— Nie wiem.
— I ja podobnież.
— W każdym razie, wiem, gdzie przepędzę noc.
— No, gdzież?...
— Nieochybnie tam, gdzie i pan.
I obaj zaczęli się śmiać, z gorliwością zmiatając jajecznicę, usmażoną przez La Huriere’a.


Rozdział VI.
DŁUG UISZCZONY.

Jeżeli czytelnik ma chęć dowiedzieć się teraz, dlaczego król Nawarry nie przyjął pana de La Mole, dlaczego pan de Coconnas nie mógł się widzieć z księciem Gwizyuszem i dlaczego obadwaj, zamiast zajadania w Luwrze bażantów, kuropatw i pieczeni sarnich, musieli poprzestać na jajecznicy ze słoniną w oberży pod „Piękną gwiazdą”, poprosimy go, aby raczył wejść z nami do starego zamku królewskiego i pójść za Małgorzatą królową Nawarry, którą La Mole stracił z oczu przy wejściu do galeryi.
W czasie, kiedy Małgorzata zstępowała ze schodów, książę Henryk Gwizyusz, znajdował się w gabinecie króla.
Na schodach, po których schodziła Małgorzata, było wyjście.
Z gabinetu zaś, w którym był Gwizyusz, wychodziły drzwi; drzwi te i wyjście prowadziły na korytarz, a korytarz do pokoi królowej-matki, Katarzyny de Médicis.
Katarzyna de Médicis siedziała sama jedna przy stole, oparłszy się łokciem na rozwartej książce do nabożeństwa i spuściwszy głowę na rękę uderzającej jeszcze piękności, co zawdzięczała kosmetykom florentczyka René, pełniącego przy niej dwoiste obowiązki: perfumiarza i truciciela.
Wdowa po Henryku II-im miała na sobie żałobę, której nie zdejmowała od czasu śmierci męża.
Była to kobieta przeszło pięćdziesiąt dwa lat licząca, która, dzięki swej tuszy, zachowała jeszcze rysy dawnej piękności.
Pokój, również jak i ubiór królowej, nosił na sobie cechę wdowieństwa.
Wszystko w nim było ponure: ściany, meble, materye.
Tylko nad baldachimem, wznoszącym się po nad krzesłem królewskiem, widać było wyobrażenie tęczy z następującą dewizą grecką, przez króla Franciszka I-go nadana: Phos pherei e de kai aithzen, co znaczy:

„Łączy w sobie światło i czystość.”

Na krześle leżała ulubiona charciczka królowej-matki, podarowana jej przez zięcia Henryka, i nazwana mitologicznem mianem Febe.
Nagle, i właśnie w tej chwili, kiedy królowa pogrążona była w dumaniach najgłębszych, które wywołały na jej usta karminowe lekki uśmiech, ktoś otworzył drzwi, uchylił pokrywający je kobierzec i, ukazując bladą twarz, powiedział:
— Wszystko źle idzie.
Katarzyna podniosła głowę i poznała księcia Gwizyusza.
— Jakto! źle — odrzekła. — Co mówisz, Henryku?
— Król coraz bardziej przywiązuje się do tych przeklętych hugonotów i, jeżeli będziemy czekali na jego przyzwolenie, potrzebne dla dokonania naszego wielkiego przedsięwzięcia, być może, bardzo długo jeszcze poczekamy.
— Cóż więc takiego się stało?... — zapytała Katarzyna, nie okazując żadnego wzruszenia na twarzy, której tak dobrze, stosownie do potrzeb i okoliczności, nadawała zupełnie odmienny wyraz.
— Przed chwila, może już po raz dwudziesty zadałem Jego królewskiej mości pytanie, czy też długo jeszcze znosić będziemy wszystkie zuchwalstwa hugonotów, których osobliwie dopuszczają się po zranieniu admirała.
— I cóż ci na to mój syn odpowiedział?... — zapytała Katarzyna.
— Odpowiedział mi: „Książę! Naród musi cię mieć w podejrzeniu, żeś chciał zamordować mojego drugiego ojca admirała; broń się więc, jak ci się podoba. Co zaś do mnie, jeśli przypiszą mi ten czyn, sam się będę starał oczyścić z zarzutu”... Po tych słowach odwrócił się odemnie i poszedł karmić psy swoje.
— I nie próbowałeś go zatrzymać?
— Owszem. Lecz wtedy odpowiedział mi znanym Waszej królewskiej mości głosem, rzuciwszy na mnie pierwej jedno z tych spojrzeń, jemu tylko właściwych: „Książe! moje psy są głodne i nie można ich zmusić, ażeby czekały: psy nie są ludźmi”... Przychodzę więc zawiadomić o tem Waszą królewską mość.
— Bardzo dobrze uczyniłeś — odpowiedziała królowa-matka.
— Cóż teraz robić?
— Użyć należy ostatniego środka.
— Któż się tego podejmie?
— Ja! Czy król jest sam?
— Nie. Jest u niego pan de Tavannes.
— Zaczekaj tu. Albo lepiej idź za mną w oddaleniu.
Katarzyna powstała i udała się do pokoju, w którym na dywanach tureckich i aksamitnych poduszkach wylęgały się ulubione charty króla.
Na prętach, umocowanych w ścianie, siedziały trzy sokoły i mała sroczka, którą Karol IX-ty bawił się, łapiąc małe ptaszki w ogrodach starego Luwru i Tuilleries, zaczynających się wówczas budować.
Podczas tego przejścia, królowa ułożyła sobie bladą i przepełnioną wyrazem smutku twarz, na której zabłysła ostatnia, a raczej pierwsza łza.
Bez szmeru przystąpiła do Karola IX-go, rozdającego psom kawałki ciasta, na równe pokrajanego cząstki.
— Mój synu — przemówiła Katarzyna z tak sztucznem drżeniem głosu, że król zadrżał.
— Czego pani żądasz?... — zapytał kroi, szybko odwracając się.
— Oto przyszłam prosić cię, mój synu, o pozwolenie dla odjechania do któregokolwiek z twoich zamków, byleby tylko w jak najodleglejszej stronie Francyi położonego.
— Dlaczegóż to?... — zapytał Karol IX-ty, utkwiwszy w matkę szklanne oczy, które w niektórych razach stawały się bardzo przenikliwemi.
— Dlatego, że codziennie obrażają mnie hugonoci; dlatego, że dzisiaj słyszałam cię grożącego protestantami wśród Luwru. Nie chcę więc dłużej być świadkiem podobnych scen.
— Lecz cóż mam robić, moja matko — odpowiedział Karol IX-ty z wyrazem głębokiego przekonania — chciano zabić admirała; podły morderca zabił już im odważnego de Mouya. Na Boga! Przecież trzeba, moja matko, ażeby była w królestwie jakaś sprawiedliwość.
— O! bądź przekonanym, mój synu — zawołała Katarzyna — że twa sprawiedliwość nie zakończy ich zemsty; gdyż, jeżeli tej im odmówisz, sami sobie dadzą zadosyćuczynienie. Dzisiaj mnie, jutro księciu Gwizyuszowi, a pojutrze tobie będą się starali odpłacić.
— Tak sądzisz, pani?... — odpowiedział Karol IX-ty głosem, w którym pierwszy raz przebiło się lekkie wahanie.
— Czyż nie widzisz — mówiła Katarzyna, oddając się zupełnie gwałtowności swoich myśli — że tu już nie idzie o zamordowanie Franciszka Gwizyusza lub też admirała, nie o protestancką lub katolicką religię, lecz poprostu o strącenie z tronu syna Henryka II-go i o posadzenie syna Antoniego de Bourbon.
— O! już zaczynasz, moja matko, przesadzać — rzekł król.
— Jakież więc twoje zdanie, mój synu?
— Czekać, matko, czekać. W tem słowie zamyka się cała mądrość ludzka, i, podług mnie, ten jest największym, najsilniejszym, a osobliwie najzręczniejszym, kto umie czekać.
— Więc czekaj; lecz ja czekać nie myślę.
Przy tych słowach, Katarzyna skłoniła się i chciała wyjść.
Karol IX-ty zatrzymał ją.
— Cóż więc mam czynić, moja matko?... — zapytał.
— Jestem przedewszystkiem sprawiedliwym, i chciałbym, żeby ze mnie wszyscy byli zadowoleni.
Katarzyna zbliżyła się.
— Panie hrabio — rzekła do pana de Tavannes, bawiącego się ze sroką — powiedz królowi, cobyś uczynił, będąc na jego miejscu.
— Czy Wasza królewska mość pozwalasz?... — zapytał hrabia.
— Mów, Tavannes, mów.
— Co Wasza królewska mość robi w takim razie na polowaniu, kiedy dzik ranny rzuca się na niego?
— Z odwagą go oczekuję i przebijam oszczepem — odparł Karol TX-ty.
— Jedynie dla uniknienia rany — dodała Katarzyna.
— I dla rozrywki — podjął król z uśmiechem, znamionującym jego odwagę, do wściekłości posuniętą — lecz ja nie będę się bawił, zabijając swoich poddanych a hugonoci w moich cezach mają równą z katolikami wartość.
— W takim razie — powiedziała Katarzyna — poddani twoi protestanci zrobią ci to samo, co dzik, którego nie przebito oszczepem; oni cię strącą z tronu.
— O! czy tak pani myślisz?... — rzekł Karol IX-ty tonem, okazującym wyraźnie, że niewielką pokłada wiarę w przepowiednie matki.
— Czyż nie widziałeś dzisiaj de Mouya z jego towarzyszami?
— Widziałem; właśnie niedawno wyszli odemnie. Lecz czyż wymagał on czego niesprawiedliwego! Żądał śmierci mordercy swego ojca i admirała. Czyż nie ukarałem hrabiego de Montgommery za śmierć mojego ojca, a twojego męża, pomimo że śmierć ta zadana była przypadkiem?...
— Dosyć już, Najjaśniejszy panie — powiedziała urażona Katarzyna — nie mówmy już lepiej o tem. Wasza królewska mość znajdujesz się pod opieką Boga. Bóg dał ci siłę, mądrość i wiarę. Lecz ja, nędzna kobieta, opuszczona zapewne przez Niego za grzechy moje, drżę z obawy i ustępuję.
Po tych słowach, Katarzyna skłoniła się po raz drugi i wyszła, dając znak księciu Gwizyuszowi, który wszedł podczas ostatniej rozmowy, ażeby pozostał i po raz ostatni spróbował nakłonić króla.
Karol IX-ty odprowadził matkę wzrokiem, już jej jednak nie zatrzymując teraz; potem zaczął pieścić się z psami, pogwizdując piosnkę łowiecką.
Nagłe przerwał.
— Matka moja ma szczególny dowcip; nigdy nad niczem nie pomyśli. U niej nic nie znaczy zabić kilkudziesięciu hugonotów za to, że przyszli prosić o sprawiedliwość. Czyż oni nie mają do tego prawa?...
— Kilkudziesięciu?.., — powtórzył książę Gwizyusz.
— A!.. książę tutaj — powiedział król, udając, że go dopiero teraz spostrzega. — Tak, kilkudziesięciu; niezły ubytek! O! gdyby kto do mnie przyszedł i odezwał się temi słowy: „Najjaśniejszy panie! uwolnię cię odrazu od wszystkich nieprzyjaciół, tak, że nazajutrz nikt ci ich śmierci wyrzucać nie będzie”, a! w takim razie, to co innego.
— A więc, Najjaśniejszy panie...
— Tavannes — przerwał król — zmordujesz Margo. — Posadź ją na miejsce. Dlatego że nosi imię mojej siostry, królowej Nawarry, nie idzie jeszcze zatem, ażeby wszyscy mieli się z nią pieścić.
Tavannes posadził srokę na pręcie i zaczął skręcać i rozkręcać uszy charta.
— Więc gdyby kto powiedział Waszej królewskiej mości: „Najjaśniejszy panie! jutro będziesz uwolniony od wszystkich swoich nieprzyjaciół”, to...
— A za którego świętego orędownictwem stałby się ten wielki cud?
— Dzisiaj mamy 24-go Sierpnia, a zatem za orędownictwem Ś-go Bartłomieja.
— Ha! znakomity święty — mruknął król — dal się żywcem obedrzeć ze skóry.
Książę złowieszczo się uśmiechnął.
— I to ty, kochany braciszku — mówił dalej król — ty, swoją małą szpadą ze złotą rękojeścią, chcesz zamordować do jutrzejszego dnia dziesięć tysięcy hugonotów. Ha! ha! ha! No proszę! co to z ciebie za żartowniś!

<poem> król parsknął od śmiechu, lecz tak udanego, że echo powtórzyło go jakimś ponurym dźwiękiem.
— Najjaśniejszy panie! tylko jedno słowo — odezwał się książę, mimowolnie zadrżawszy na ten śmiech, w którym nic nie było ludzkiego — dość skinąć, a wszystko będzie gotowe. Mam szwajcarów, przeszło tysiąc szlachty, lekką jazdę, mieszczan; Wasza królewska mość ma swoję gwardyę, przyjaciół, szlachtę katolicką... Jest nas dwudziestu przeciwko jednemu.
— Jeżeli książę jesteś tak silny, dlaczegóż u dyabła, brzęczysz mi o tem nad uszami... Rozporządź się bezemnie...
I król obrócił się do psów.
Portiera podniosła się i znowu ukazała się Katarzyna.
— Wszystko idzie dobrze, cel już blizki — szepnęła księciu — nalegaj na niego, a ustąpi.
Portiera znów opadła.
Małej tej sceny Karol IX nie widział, a może udawał, że nie widzi.
— Obciąłbym jednak wiedzieć — rzekł książę Gwizyusz — czy rozporządzenia moje podobają się Waszej królewskiej mości, w razie, jeżeli sam zacznę działać?
— Doskonale, Henryku, przykładasz mi nóż do gardła; lecz nie sądź, że ci się poddam, czyż nie jestem królem?
— Nie, jeszcze nie, Najjaśniejszy panie; lecz jeśli zechcesz, jutro możesz nim zostać:
— Tak... a więc — mówił Karol IX-ty — mam pozwolić, żeby zamordowano króla Nawarry, księcia Kondeusza... u mnie w Luwrze... co?
Potem głosem stłumionym dodał:
— Za Luwrem, to co innego.
— Najjaśniejszy panie — odrzekł książę — dziś wieczorem pójdą oni na hulankę z księciem d’Alençon.
— Tavannes — zawołał król, doskonale udając zagniewanego — czego drażnisz psa? Pójdź tu, Akteon.
I Karol IX, nie słuchając więcej, wyszedł z pokoju, pozostawiwszy w zadziwieniu księcia i Tavannesa.
Tymczasem zupełnie inna scena odbywała się w pokojach Katarzyny, która, skinąwszy księciu Gwizyuszowi ażeby nie ustępował, wróciła do siebie i zastała osoby, zwykle zbierające się u niej wieczorami.
Katarzyna wyszła ponura, wróciła zaś z uśmiechem na ustach.
Wkrótce pozwoliła odejść swoim damom i dworzanom; pozostała tylko Małgorzata, która, siedząc na kufrze przy otwartem oknie, spoglądała na niebo, zatopiona w głębokiej zadumie.
Królowa-matka, pozostawszy sam na sam z córką, po kilkakroć otwierała usta, chcąc przemówić; lecz straszna myśl spychała jej słowa z ust w głąb piersi.
W tejże chwili wszedł król Nawarry.
Piesek, leżący na krześle, skoczył i pobiegł do niego.
— Czy ty tutaj, mój synu? — zapytała Katarzyna, zadrżawszy — pozostajesz na wieczerzy w Luwrze?
— Nie, pani — odpowiedział Henryk — wychodzimy dziś na miasto z panami d’Alençon i Kondeuszem. Sądziłem nawet, że ich tu znajdę.
Katarzyna uśmiechnęła się.
— Idźcie, panowie, idźcie... — powiedziała. — Mężczyźni są szczęśliwi, że mogą zawsze wychodzić... Nieprawdaż, moja córko?
— W samej rzeczy — odparła Małgorzata — swoboda jest nieocenioną!
— Czy nie chcesz pani przez to powiedzieć, że to ja ci ją wydzieram? — rzekł Henryk, kłaniając się żonie.
— Nie, panie; ja nie ubolewam nad sobą, lecz wogóle nad wszystkiemi kobietami.
— Czy czasem, mój synu, nie odwiedzisz admirała? — zapytała Katarzyna.
— Być może, że wstąpię do niego.
— Uczyń to, a dasz dobry przykład. Jutro zaś zawiadomisz mnie o jego zdrowiu.
— Pójdę więc, jeżeli mój zamiar uważasz pani za dobry.
— Ja? — odrzekła Katarzyna — ja nic nie pochwalam... Lecz kto tam?... Odpraw, mój synu; nie przyjmuję nikogo.
Henryk postąpił kilka kroków ku drzwiom, aby wypełnić rozkaz królowej-matki; lecz w tej chwili uchylono portierę, i maleńka główka pani de Sauve wsunęła się do pokoju.
— Pani — powiedziała Karolina — perfumiarz René, którego Wasza królewska mość raczyłaś zawołać, przyszedł.
Katarzyna rzuciła na króla Nawarry spojrzenie szybkie, jak błyskawica.
Młody książę cokolwiek zaczerwienił się, potem nagle straszną pokrył się bladością.
Nazwisko, które wymówiono, nosił zabójca jego matki.
Henryk, czując, że twarz jego zdradza wewnętrzne wzruszenie, oparł się na krawędzi okna.
Piesek zaszczekał.
W tej chwili weszły dwie osoby: jedna, którą już oznajmiono, i druga, mająca zawsze wolny wstęp.
Pierwszą był perfumiarz René.
Zbliżył się on do królowej, pełen uniżonej grzeczności sług florenckich, trzymając w rękach otwartą szkatułkę, której wszystkie przegródki napełnione były proszkami i flakonikami.
Drugą osobą była księżna Loto, starsza siostra Małgorzaty.
Weszła ona tajemnemi drzwiczkami, prowadzącemi do gabinetu króla.
Księżna była blada i drżała; spodziewając się, że Katarzyna, zajęta z panią de Sauve oglądaniem szkatułki przyniesionej przez Renégo, nie spostrzeże jej, usiadła obok Małgorzaty; król Nawarry stał obok żony, spuściwszy głowę na rękę, jak człowiek, starający się przyjść do siebie, z powodu nagłego olśnienia przez światło.
Prawie w tejże chwili Katarzyna zwróciła się do Małgorzaty i rzekła:
— Moja córko, możesz już odejść do siebie. A ty, mój synu, możesz iść pobawić się na mieście.
Małgorzata wstała; Henryk obrócił się, zamierzając wyjść.
Księżna Lotaryńska pochwyciła Małgorzatę za rękę.
— Siostro — powiedziała cicho i prędko — na imię Gwizyusza, któremu ocaliłaś życie i który teraz ratuje twoje, zaklinam cię nie oddalaj się ztąd, nie chodź do swoich pokoi.
— A co tam mówisz, Klaudio? — zapytała Katarzyna.
— Nic, matko.
— Ej! ty coś szepnęłaś Małgorzacie.
— Życzyłam jej dobrej nocy i zarazem oświadczyłam, że księżna de Nevers przesyła jej swoje uszanowanie.
— A gdzież jest ta piękna księżna?
— U swego szwagra, księcia Gwizyusza.
Katarzyna spojrzała na swoje córki podejrzliwie i zmarszczyła brwi.
— Pójdź tutaj, Klaudio — zawołała królowa-matka.
Klaudia była posłuszną. Katarzyna wzięła ją za rękę.
— Coś jej powiedziała, pleciuchu? — mruczała królowa, ściskając ją silnie za rękę.
Henryk, nic nie słysząc, lecz, nie straciwszy z oczu ani jednego poruszenia królowej, księżnej Klaudyi i Małgorzaty, zwrócił się do żony:
— Pozwól mi pani ucałować swoję rękę.
Małgorzata wyciągnęła doń drżącą rękę.
— Co ci Klaudya mówiła?... — szepnął Henryk, nachylając się do jej ręki.
— Żebym nie wychodziła ztąd. Na Boga!.. nie wychodź także.
Te słowa przebiegły w głowie Henryka jak błyskawica; lecz blask ten był jednak dostateczny, ażeby oświecić Henryka, co do całego spisku.
— To jeszcze nie wszystko — powiedziała Małgorzata — oto list, przyniesiony przez szlachcica prowansalskiego.
— Pana de La Mole?...
— Tak.
— Dziękuje — odrzekł Henryk, chowając list.
I, odszedłszy od pomieszanej żony, położył rękę na ramieniu Florentczyka.
— No i cóż, panie René — zapytał — jakże tam idzie handel?...
— Dosyć dobrze — odpowiedział truciciel ze zwykłym uśmiechem zdradzieckim.
— I ja tak myślę — rzekł Henryk — skoro posiadasz za klientów wszystkie ukoronowane głowy, nietylko we Francyi, ale i zagranicą.
— Wyjąwszy głowy króla Nawarry — uczynił zuchwałą uwagę Florentczyk.
— Tak, tak!... — zawołał Henryk — masz słuszność; a jednak biedna moja matka, która u ciebie wszystko kupowała, polecała, umierając pamięci mej perfumiarza Renégo. Jutro lub pojutrze przyjdź do mnie i przynieś, jakie masz, najlepsze perfumy.
— To wcale nie zaszkodzi — wtrąciła z uśmiechem Katarzyna — mówią...
— Że odemnie nieosobliwie pachnie — przerwał Henryk, śmiejąc się także — lecz któż ci, matko, o tem powiedział?... Czy Małgorzata?..
— Nie, mój synu — odrzekła Katarzyna — pani de Sauve.
W tejże chwili księżna Lotaryńska, pomimo swoich usiłowań, nie mogąc wytrzymać zadawanego jej przez matkę bólu, przeraźliwie krzyknęła.
Henryk nawet się nie obejrzał.
— Co ci jest, siostro?... — zawołała Małgorzata, rzucając się do Klaudyi.
— Nic — odpowiedziała Katarzyna, stawając pomiędzy niemi.
— Miewa ona często gorączkę nerwową, którą Mazille radzi leczyć ziołami.
I znowu z większy jeszcze siłą ścisnęła rękę starszej córce; następnie obracając się do młodszej rzekła:
— No i cóż, Małgorzato, czyż nie słyszałaś, żem cię prosiła, ażebyś, odeszła do siebie?... Jeżeli to niedostateczne, w takim razie, rozkazuję ci.
— Przebacz mi, matko — powiedziała Małgorzata, blada i drżąca.
— Życzę spokojnej nocy Waszej królewskiej mości.
— Spodziewam się, że twoje życzenie spełni się. Dobranoc ci.
Małgorzata odeszła wolnym i niepewnym krokiem, napróżno starając się spotkać wzrok męża, który nawet nie obejrzał się na nią.
Nastała chwila milczenia. Katarzyna nie spuszczała z oczu księżnej Lotaryńskiej, z założonemi rękoma spoglądającej na matkę.
Henryk stał odwrócony tyłem, lecz całą tę scenę widział w lustrze, udając, że sobie smaruje wąsy pomadą, tylko co wziętą od Renégo.
— Cóż, Henryku — zapytała Katarzyna — czy wyjdziesz nareszcie?..
— A!... prawda — zawołał król Nawarry — Na honor!... zapomniałem, że książę d’Alençon i książę Kondeusz czekają na mnie. Ten cudowny zapach upoił mnie; zdaje mi się, że pamięć straciłem. Do widzenia pani.
— Do widzenia!... A jutro nie zapomnij zawiadomić mnie o zdrowiu admirała.
— Nie zaniedbam tego uczynić. Febe, czego chcesz?...
— Febe!.. — krzyknęła ze złością, Katarzyna.
— Zawołaj ją pani do siebie — rzekł Bearneńczyk — gdyż nie chce mnie ztąd wypuścić.
Królowa-matka wstała i przytrzymała małego pieska za obróżkę, dopóki Henryk nie wyszedł z tak wesołą i spokojną twarzą, jak gdyby nie czuł w głębi serca, że życiu jego grozi niebezpieczeństwo.
Piesek, puszczony przez Katarzynę, czując się wolnym, rzucił się za Henrykiem, lecz, znalazłszy drzwi zamknięte, ponuro tylko zawył, wsadziwszy długą mordkę za portierę.
— Teraz, Karolino — powiedziała Katarzyna do pani de Sauve — zawołaj mi panów: Gwizyusza i Tawannes, znajdujących się w mojej modlitewni. Po powrocie, odprowadzisz do domu księżnę Lotaryńską, gdyż jest cokolwiek słabą.


Rozdział VII.
NOC 24 SIERPNIA 1572 ROKU.

Skoro La Mole i Coconnas zjedli w oberży pod „Piękną gwiazdą” lichą wieczerzę (gdyż pieczone ptaki były tyłka na szyldzie), Coconnas wyciągnął nogi, podparł się łokciami o stół i, dopijając ostatniej szklanki wina, zapytał:
— I cóż, czy zaraz idziesz spać, panie de La Mole?...
— Na honor, myślę to uczynić, gdyż być może, iż mnie w nocy obudzą.
— I ja także — powiedział Coconnas — jednak zdaje mi się, że w takim razie, zamiast iść spać i dać na siebie czekać tym, co po nas przyślą, lepiej kaźmy sobie podać karty i grajmy.
Tym sposobem zastaną nas gotowych.
— Chętnie bym się na to zgodził — odrzekł La Mole — lecz na karty nie mam pieniędzy; całego majątku mam zaledwie sto talarów złotem.
— Sto talarów złotem!.. — zawołał Coconnas — i jeszcze pan się uskarżasz?... Kroćset dyabłów, ja mam tylko sześć.
— Wątpię — odparł La Mole — widziałem przecież, jak pan wyjmowałeś z kieszeni worek, który wydawał mi się nietylko pełnym, lecz nawet tęgo nabitym.
— Eh!.. — powiedział Coconnas — to są pieniądze, przeznaczone na uiszczenie dawnego długu, który muszę oddać staremu przyjacielowi mego ojca, zdaje się, takiemu hugonotowi jak i pan. Tak — mówił dalej Coconnas, uderzywszy się po kieszeni — jest tu sto sztuczek złota, lecz należą one do pana Mercandon. Moja spuścizna ogranicza się, jak już panu powiedziałem, do sześciu talarów.
— Więc jakżeż będziemy grali?...
— Właśnie też dlatego chciałem grać... Zresztą, wiesz pan co, jaka mi przyszła myśl...
— Jakaż?..
— Obydwaj przyjechaliśmy do Paryża w jednym celu?...
— Tak jest.
— Każdy z nas ma protektora silnego?...
— Tak jest.
— Pan, bezwątpienia, tak polegasz na swoim, jak ja na moim.
— Tak jest.
— A więc, przyszło mi na myśl, ażebyśmy najprzód grali o pieniądze, a następnie o najpierwszą otrzymaną łaskę u dworu, lub też o pierwszą miłość kochanki.
— Wistocie to bardzo dowcipnie — rzekł, uśmiechając się La Mole — lecz przyznam się, że nie jestem tak zapalonym graczem, ażebym ośmielił się powierzyć cały mój los przyszły, karcie albo kościom; gdyż tak panu, jak i mnie, bezwątpienia całe życie zależeć będzie od pierwszej łaski u dworu.
— Więc nie stawiajmy na kartę pierwszej łaski u dworu, lecz grajmy o pierwszą miłość kochanki.
— Wykonaniu tego zamiaru przeszkadza tylko jedna okoliczność — powiedział La Mole.
— Jakaż?...
— Ze wcale nie mam kochanki.
— I ja również; lecz spodziewam się, że sobie niezadługo jaką wynajdę. Dzięki Bogu!... nie będę postacią swoją odstraszał kobiet, ani też mi tutaj na nich nie zbraknie.
— A więc pod tym względem nie uczujesz braku, panie de Coconnas; lecz ponieważ nie bardzo wierzę w swoją, gwiazdę miłosną, grać więc z panem o miłość kochanki byłoby to samo, co pana okraść. Dlatego też, postaw pan lepiej na kartę swoje sześć talarów; jeżeli je przegrasz, a będziesz chciał grać dłużej, przecie jesteś szlachcicem, a słowo szlacheckie warte jest tyle co złoto.
— To co innego!.. — zawołał Coconnas — masz pan słuszność; słowo szlacheckie warte jest złota, zwłaszcza, gdy szlachcic jest w laskach u dworu. Wierz mi pan, że niewiele ryzykuję, stawiając na kartę pierwszą u dworu otrzymaną łaskę.
— Bezwątpienia, możesz ją pan przegrać, lecz ja jej nie mogę wygrać; gdyż, będąc w usługach króla Nawarry, nic nie mogę otrzymać od księcia Gwizyusza.
— A heretyku!.. zwąchałem cię — mruknął, gospodarz, nie przestając czyścić starego kasku.
Lecz zaraz zamilkł i przeżegnał się.
— Aha!.. pokazuje się ztąd — mówił Coconnas, tasując podane przez chłopca karty — że pan jesteś?...
— Czem?...
— Hugonotem.
— Kto, ja?...
— Tak.
— Przypuśćmy, że tak jest w istocie — — rzekł La Mole, uśmiechając się. — Czy się to panu mc podoba?...
— O!... dzięki Bogu, nie. Mnie to wszystko jedno. Z całego serca nienawidzę hugonotyzmu, lecz nie jestem nieprzyjacielem hugonotów; zresztą, taka teraz moda.
— Tak — odpowiedział, śmiejąc się, La Mole — dowodem tego jest wystrzał z rusznicy do admirała. Czy czasem nie zechcesz pan grać o wystrzał?...
— Zostawiam to do woli pańskiej — rzekł Coconnas — ja bylebym tylko grał, mało mnie obchodzi o co.
— Zaczynajmy więc — powiedział La Mole, zbierając rozdane karty i układając je w ręku, podług kolorów.
— Dobrze; graj pan śmiało i z zaufaniem, gdyż, jeżeli przegram sto talarów zlotem, jutro zwrócę je panu.
— A więc szczęście nawiedzi pana we śnie?..
— Nie, pójdę go szukać.
— Dokąd, powiedz mi pan?... Pójdziemy razem.
— W Luwrze.
— Czy pan tam idziesz tej nocy?...
— Tak jest; mam oznaczoną schadzkę z wielkim księciem Gwizyuszem.
Skoro tylko Coconnas powiedział, że pójdzie szukać szczęścia w Luwrze, La Hurière przestał czyścić szyszak i stanął za La Molem tak, że sam tylko Coconnas mógł go widzieć.
Ztąd zaczął pokazywać mu różne znaki, lecz Piemontczyk zupełnie zajęty grą i rozmową, wcale ich nie postrzegał.
— Dziwna rzecz — powiedział La Mole — prawdę pan mówiłeś, żeśmy się urodzili pod jedną gwiazdą. I ja także mam tej nocy oznaczoną schadzkę w Luwrze tylko nie z księciem Gwizyuszem, lecz z królem Nawarry.
— A hasło znasz pan?...
— Znam.
— I umówiony znak?...
— Nie.
— A ja wiem; moje hasło jest...
Przy tych słowach Piemontczyka, La Hurière zrobił tak wyraźny gest, że Coconnas, właśnie w chwili, kiedy podniósł głowę, aby powiedzieć swą tajemnicę, zatrzymał się jak wryty; mina gospodarza uderzyła go bardziej, aniżeli przegrana trzech talarów.
La Mole, zauważywszy zdziwienie malujące się na twarzy swego partnera, obrócił się, lecz ujrzał za sobą oberżystę z założonemi rękoma i ubranego w kask, który przed chwilą czyścił.
— Co panu jest?... — zapytał swego towarzysza.
Coconnas spojrzał na gospodarza, następnie na. La Mole’a, nie odpowiedziawszy ani słowa, gdyż zgoła nie pojmował znaków La Hurièra.
La Hurière poznał, że już czas pośpieszyć mu na pomoc.
— Ja także bardzo lubię grę — rzekł nagle oberżysta — i właśnie, kiedy przyszedłem przyjrzeć się, jak panowie gracie, zobaczył mnie pan hrabia w kasku, co bezwątpienia zdziwiło go, że zobaczył w takiem ubraniu biednego mieszczanina.
— Zabawna figura, niema co mówić — zawołał La Mole, parsknąwszy od śmiechu.
— I cóż — powiedział La Hurière, z wielką zręcznością, udając człowieka ograniczonego i wzruszając ramionami, jakby chciał przekonać o swej niższości — myśmy nie rycerze i wcale nie mamy postaci wykwintnej!.. Taka, jak panowie, szlachta, łatwo może paradować, mając złocono kaski i ozdobne rapiry; a my, bylebyśmy tylko dobrze odbyli wartę...
— Czy chodzisz na wartę?... — zapytał La Mole, z kolei tasując karty.
— A jakże, panie hrabio. Jestem sierżantem w oddziale policyi miejskiej.
Powiedziawszy to, La Hurière skorzystał z czasu, w którym La Mole rozdawał karty, położył palec na ustach na znak milczenia i odszedł.
Coconnas, jeszcze bardziej zdumiony i roztargniony, przegrał wkrótce resztę swoich pieniędzy.
— Dobrze, już przegrałeś pan całe sześć talarów. Czy chcesz jeszcze odegrać się na rachunek swego przyszłego szczęścia?
— Jak najchętniej — odrzekł Coconnas.
— Lecz mówiłeś pan, zdaje mi się, że masz oznaczoną schadzkę z księciem Gwizyuszem?
Coconnas zwrócił swe spojrzenie ku miejscu, gdzie była kuchnia, i zobaczył gospodarza, pokazującego mu wielkiemi oczami, też same co i poprzednio znaki.
— Tak jest — powiedział — lecz jeszcze wcześnie. Lepiej oto pomówmy o tobie, panie de La Mole.
— Ja myślę, że lepiej będzie pomówić o grze, kochany panie de Coconnas; gdyż jeżeli się nie mylę, powinienem wygrać jeszcze sześć talarów.
— A prawda... zawsze mi mówiono, że hugonoci są szczęśliwi w grze. Niech djabli porwał mam wielką chęć zostać hugonotem.
Oczy La Hurièrea błysnęły jak dwa węgle; lecz Coconnas, zupełnie zajęty grą, nie spostrzegł tego.
— Uczyń to, hrabio, uczyń!... — powiedział La Mole — przyjmiemy cię wszyscy z radością.
Coconnas podrapał się za uchem.
— Gdybym był przekonany, że pańskie szczęście pochodzi w skutek tego...
— A przytem — przerwał La Mole — religija nasza tak jest piękna, prosta, czysta!...
— I w modzie — dodał Coconnas — a co najgłówniejsza, przynosi szczęście w kartach; gdyż niech mnie dyabli porwą, jeżeli za każdym razem nie masz pan w ręku asa, chociaż uważam na pana od samego początku gry. Pan grasz śmiało i honorowo.
— Winieneś mi pan znowu sześć talarów więcej — spokojnie wtrącił La Mole.
— Ab!... jak pan mnie zgrywasz — powiedział Coconnas — jeżeli tej nocy nie będę zadowolony z księcia Gwizyusza...
— To cóż?...
— To jutro poproszę pana, ażebyś mnie przedstawił krolowi Nawarry; bądź pan jednak spokojny, gdyż jeżeli zostanę hugonotem będę lepszym, aniżeli Luter, Kalwin, Melanchton i wszyscy reformatorowie w całym świecie.
— Tss! — powiedział La Mole — pogniewasz się pan z naszym gospodarzem.
— Prawda — odrzekł Coconnas, oglądając się w kierunku kuchni.
— Lecz nie, on nas nie słucha; bardzo jest teraz zajęty.
— Cóż on tam robi? — zapytał La Mole, który nie widział La Hurièrea.
— On rozmawia z.... Niech mnie djabli wezmą! To on!
— Kto taki?
— Jeden z tych ptaków nocnych, z którym rozmawiał właśnie wtedy, kiedyśmy przyjechali; pamiętasz pan tego człowieka w żółtym kaftanie i szarym płaszczu. A! jak się oburza! jak się gniewa! La Hurière! powiedz no, czy rozstrzygasz losy Europy, czy co? Lecz tym razem La Hurière odpowiedział tak energicznym gestem, że Coconnas, jakkolwiek bardzo lubił grać w karty, wstał i zbliżył się do niego.
— Dokąd pan idziesz? — zapytał La Mole.
— Czy pan rozkaże dać wina? — rzekł La Hurière, żywo chwytając Piemontczyka za rękę — zaraz dadzą, Grzegorzu, podaj wina!
Następnie szepnął mu do ucha:
— Milczenie, milczenie, jeżeli ci, hrabio, życie miłe! Odpraw natychmiast swego towarzysza.
La Hurière był tak blady, a jego towarzysz tak posępny, że Coconnas uczuł, jak dreszcz przebiegł mu po calem ciele.
Następnie, zwróciwszy się do La Mola, powiedział:
— Daruj mi, panie de La Mole; przegrałem już pięćdziesiąt talarów; dzisiaj mi jakoś nie idzie. Już więcej grać nie myślę.
— Bardzo dobrze; jak się panu podoba — odrzekł La Mole. — Zresztą, cieszę się, że będę mógł cokolwiek odpocząć. La Hurière!
— Co pan hrabia rozkażesz?
— Jeżeli po mnie kto przyjdzie od króla Nawarry, natychmiast obudź mnie. Nie będę się rozbierał, ażeby być gotowym.
— I ja także — rzekł Coconnas — ażeby nie zmuszać Jego książęcej mości do oczekiwania na mnie choćby przez chwilę, pójdę przygotować sobie znak. La Hurière, podaj mi nożyczki i arkusz białego papieru.
— Grzegorzu! — zawołał La Hurière — papieru białego na napisanie listu i nożyczek na wykrojenie koperty.
— Istotnie, tu dzieje się coś nadzwyczajnego — pomyślał Piemontczyk.
— Dobranoc, panie de Coconnas — powiedział La Mole. — Ty zaś, mój gospodarzu, zaprowadź mnie do mego pokoju. Dobranoc.
I La Mole znikł z oberżysta na zakręcie schodów.
Wtedy, towarzysz La Hurièra schwycił Piemontczyka za rękę i, ciągnąc go w kąt, rzeki prędko.
— Sto razy byłeś pan gotów zdradzić tajemnicę, od której zawisł los królestwa. Bóg zamknął ci usta. Jeszcze jedno słowo, a byłbyś już nie żył. Teraz jesteśmy sami...
— Lecz któż pan jesteś, że śmiesz mówić do mnie takim rozkazującym tonem?...
— Czyś pan czasem nie słyszał o Maurevelu?...
— Mordercy admirała?...
— I kapitana de Mouy.
— Słyszałem.
— To pan wiedz, że ja jestem Maurevel.
— O!... — zawołał Coconnas.
— Słuchaj więc pan.
— Naturalnie, że słucham.
— Tss!... — powiedział Maurevel, kładąc palec na ustach.
Coconnas nadstawił ucha.
W tej chwili słychać było jak oberżysta zamykał drzwi w pokoju i następnie w korytarzu.
Po chwili powrócił, podał krzesła swoim gościom i sam, siadając, powiedział:
— Wszystko zamknięte, jak się należy. Panie de Maurevel, możesz mówić:
Jedenasta godzina biła na wieży Saint-Germain-l’Auxerrois. Maurevel liczył uderzenia młotka, głucho i ponuro rozchodzące się pośród nocy, a kiedy ostatnie rozpłynęło się w powietrzu, zapytał:
— Panie Coconnas, czy jesteś dobrym katolikiem?...
Coconnas, zatrwożony wszystkiemi temi przedwstępnemi ostrożnościami, odrzekł:
— Tak sądzę.
— I jesteś pan oddany królowi?... — mówił dalej Maurevel.
— Duszą i ciałem. Z tem wszystkiem pan mnie obrażasz, czyniąc mi podobne zapytania.
— O to nie będę się kłócił; udasz się pan tylko za nami.
— Niech to pana wcale nie obchodzi. My już pana zaprowadzimy; idzie tu o pańskie szczęście, a może o samo życie.
— Uprzedzani pana, że o północy muszę być w Luwrze.
— Wszyscy tam idziemy.
— Książę Gwizyusz na mnie oczekuje.
— I na nas także.
— Lecz ja mam osobne hasło — mówił dalej Coconnas, rozgniewany, że musi dzielić zaszczyt znajdowania się na posłuchaniu z Maurevelem i La Hurièrem.
— I my również.
— Lecz ja mam jeszcze prócz tego umówiony znak.
Maurevel uśmiechnął się, dobył z zanadrza kilkanaście krzyżów, wyciętych z białej materyi, dał jeden La Hurière’owi, drugi hrabi de Coconnas, trzeci wziął sam.
La Hurière przypiął krzyż do kasku, a Maurevel do kapelusza.
— A więc posłuchanie oznaczone jest dla wszystkich?... — zawołał zdumiony Coconnas.
— Tak; to jest dla wszystkich dobrych katolików.
— To w Luwrze jest uroczystość, uczta królewska, nieprawdaż?... — zawołał Coconnas. — I chcą ztamtąd wypędzić tych psów hugonotów? Doskonale! wyśmienicie!
— Tak, tak, w Luwrze będzie uroczystość — powiedział Maurevel — bankiet królewski, na który hugonoci są zaproszeni. Nie dosyć na tem; oni będą bohaterami tej uroczystości, zapłacą nawet za ucztę; jeżeli więc pan chcesz należeć do naszych, pójdziemy przedewszystkiem zaprosić ich głównego obrońcę, ich Gedeona, jak mówią.
— Admirała?... — zapytał Coconnas.
— Tak, tego starego szczura, do którego spudłowałem jak jaki fuszer, chociaż strzelałem z rusznicy, należącej do króla.
— Otóż i ja dlatego, panie hrabio, czyściłem szyszak, ostrzyłem szpadę i sztylet — rzekł zadyszanym głosem La Hurière, zamieniony na rycerza.
Przy tych słowach Coconnas zadrżał i zbladł; zaczynał bowiem pojmować, o co rzecz chodzi.
— Czyżby?... — zawołał Coconnas — ta uczta... ta uroczystość...
— Przecież zaczynasz się pan domyślać — przerwał Maurevel. — Widać, że ci heretycy nie uprzykrzyli się panu, tak jak nam, swemi zuchwałymi postępkami.
— Więc pan zamierzasz iść do admirała i...?
Maurevel uśmiechnął się i pociągnął Piemontczyka do okna.
— Patrz pan — mówił — czy widzisz na placu, tam, na końcu ulicy, ten tłum, który pośród ciemności szykuje się w milczeniu?
— Widzę.
— Oni również, jak La Hurière, jak pan, jak i ja, mają krzyże na kapeluszach.
— Cóż więc?
— Tłum ten jest to oddział Szwajcarów z pomniejszych kantonów, zostających pod dowództwem Toquenota; pan wiesz, że oni trzymają stronę króla.
— O! o!... — rzekł Coconnas.
— Teraz, czy widzisz pan ten tłum rycerzy, przechodzący przez bulwar. Czy poznajesz pan ich dowódzcę?
— Jakżeż mam go poznać — powiedział Coconnas, drżąc na całem ciele — kiedy dopiero dzisiaj wieczorem przybyłem do Paryża.
— Jest to ten, który panu oznaczył schadzkę o północy w Luwrze.
— Książę Gwizyusz?
— On sam. Z nim idzie Maurevel były i Cuoron teraźniejszy starszy zgromadzenia kupców. Oni to podniosą na nogi cale mieszczaństwo; lecz otóż i kapitan tej dzielnicy wchodzi na naszą ulicę; uważaj pan dobrze, co on będzie robił.
— Puka do drzwi domów. Lecz cóż to widać na drzwiach, do których puka?
— Białe krzyże, takie same, jakie mamy na naszych kapeluszach. Dawniej, pozostawiano Bogu wybierać z tłumu swoich! Teraz jesteśmy bardziej oświeceni i uwalniamy go od tego trudu.
— A! z każdego domu, do którego puka, wychodzą uzbrojeni ludzie.
— Zapuka i do nas, a wtedy i my także wyjdziemy.
— Więc wszyscy tak się gromadzą dlatego tylko, ażeby zamordować jednego starego hugonota? Do djabła! to wstyd! Tak robią rozbójnicy a nie rycerze.
— Młodzieńcze! — powiedział Maurevel — jeżeli masz wstręt do starców, wybieraj młodych, gdyż będziesz miał w czem przebierać. Jeżeli nie lubisz sztyletu, weź szpadę; hugonoci nie są z tych ludzi, co to pozwalają się zarzynać, bez opierania; pan wiesz, że hugonoci, czy starzy czy młodzi, twardą mają skórę.
— Więc ztąd się pokazuje, że ich wszystkich wymordują? — zawołał Coconnas.
— Wszystkich.
— Z rozkazu króla?
— Z rozkazu króla i księcia Gwizyusza.
— I kiedyżto?
— Jak uderzą w dzwon na wieży Saint-Germain-l’Auxerrois.
— Aha! więc to dla tego ten kochany Niemiec z dworu księcia Gwizyusza... jak się nazywa?...
— Pan de Besme.
— Tak, tak, prawda. Więc to dla tego pan de Besme mówił mi, ażebym śpieszył zaraz na pierwsze uderzenie w dzwon na gwałt?
— Widziałeś, hrabio, pana dc Besme?
— Widziałem, nawet z nim mówiłem.
— Gdzie?
— W Luwrze. On to wprowadził mnie, powiedział hasło i...
— Patrz pan.
— Na Boga! wszak to on!
— Czy chcesz, hrabio, pomówić z nim?
— Na mą duszę! toby nie zaszkodziło.
Maurevel szybko otworzył okno.
Besme w samej rzeczy tylko co przeszedł przed oknem, z oddziałem ze dwudziestu ludzi złożonym.
— Gwizyusz i Lotaryński — rzekł Maurevel.
Besme stanął — i domyślając się, że ktoś ma mu coś do powiedzenia, przybliżył się.
— A! to ty panie do Maurevel.
— Tak jest, to ja; kogo tu pan szukasz?
— Szukam oberży pod Piękną Gwiazdą, gdyż chciałbym uprzedzić pewnego pana Coconnas.
— Jestem tu, panie de Besme — odezwał się hrabia.
— A! bardzo dobrze... Jesteś pan gotów?
— Gotów; lecz cóż mam robić?
— Powie to panu de Maurevel, który jest dobrym katolikiem.
— A co, czy słyszysz pan? — zapytał Maurevel.
— Słyszę — odpowiedział Coconnas.
— A pan gdzie idziesz, panie de Besme?
— Ja? — zapytał de Besme śmiejąc się...
— Tak jest, pan.
— Ja pójdę tylko powiedzieć słówko admirałowi.
— Powiedz mu pan dwa, gdy się tego okaże potrzeba — dodał Maurevel — tak, że jeżeli na ten raz ocknie się po pierwszem, żeby się już nie ocknął po drugiem.
— Bądź pan spokojny, panie de Maurevel; weź tylko tego młodzieńca pod swoję opiekę.
— Dobrze — odpowiedział Coconnas — ja jestem chartem, a psy dobrej rasy polują węchem.
— Do widzenia.
— Spiesz pan.
— A pan?
— Zacznij pan polować, my nie spóźnimy się na podział łupu.
De Besme poszedł, a Maurevel zamknął okno.
— Słyszałeś młodzieńcze! — rzekł Maurevel.
— Jeżeli masz jakiego osobistego nieprzyjaciela, chociażby i nie ze wszystkim hugonotę, wszystko jedno, połóż go na swojej liście, a pójdzie na równi z innymi.
Coconnas, ogłuszony wszystkiem co słyszał i widział, spoglądał kolejne to na oberżystę, przybierającego groźne pozy, to na Maurevela, wyjmującego jakiś papier.
— Co się mnie tycze, oto moja lista — z zimną krwią powiedział Maurevel.
— Trzystu! Jeżeli każdy dobry katolik odbędzie się tej nocy, choćby z dziesiątą częścią tego, co ja na siebie liczę, to jutro nie będzie ani jednego heretyka w całem królestwie.
— Tss! — szepnął La Hurière.
— Cóż to? — zapytali razem Maurevel i Coconnas.
Pierwsze mierzenie dzwonu na wieży Saint-Germain-l’Auxerrois, dało się słyszeć.
— Sygnał! — zawołał Maurevel. — A więc zaczniemy wcześniej. Było umówione o północy... tem lepiej! Jeśli idzie o sławę Boga lub króla, lepsze są zegary, które pośpieszają, niż te co się spóźniają.
W samej rzeczy, dźwięk kościelnego dzwonu, ponuro rozlegał się pośród nocy.
Zaraz potem nastąpił pierwszy wystrzał, i prawie tejże samej chwili, mnóstwo pochodni jak błyskawice oświeciły ulicę de l’Arbre-Sec.
Coconnas powiódł po czole ręką zwilgotniałą od potu.
— A więc stało się — zawołał Maurevel. — W drogę!
— Zaraz, zaraz — zawołał gospodarz. — Pierwej, aniżeli wyjdziemy, zabezpieczmy swoje mieszkania, jak to zwykle wypada robić przed wojną. Alboż ja chcę, ażeby zamordowano moją żonę i dzieci, podczas, kiedy będę na mieście? Wszak u mnie w domu jest hugonota.
— Pan de La Mole — zawołał Coconnas, zerwawszy się ze stołka.
— A heretyk, sam wpadł w zasadzkę.
— Jak to?... — zapytał Coconnas — czyż śmiałbyś napaść na swego gościa?
— Wszak to na niego ostrzyłem mój rapir.
— O! o!... — mruknął piemontczyk, marszcząc brwi.
— Dotychczas zarzynałem tylko zające, kaczki i kury — powiedział szanowny oberżysta — nic wiem więc jak się trzeba brać do roboty, chcąc zabić człowieka. Otóż, spróbuję moich zdolności na tym zuchu. Jeżeli to nie uda mi się bardzo zręcznie, przynajmniej nie będę miał świadków, którzyby się ze mnie mogli wyśmiewać.
— Co na to, to już nie pozwolę — zawołał Coconnas. — Pan de La Mole jest moim towarzyszem, pan de La Mole ze mną jadł kolacyę, pan de La Mole grał ze mną w karty.
— Prawda; lecz pan de La Mole jest heretykiem — dodał Maurevel — pan de La Mole osądzony, i jeżeli my go nie zabijemy, zabiją go inni.
— Nie mówiąc jeszcze o tem — wtrącił gospodarz — że wygrał od pana pięćdziesiąt talarów.
— To prawda — odparł Coconnas — lecz jestem przekonany, że wygrał je sprawiedliwie.
— Czy wygrał je sprawiedliwie czy nie, zawsze musisz mu pan zapłacić; jeżeli zaś go zabiję, to się pan skwitujesz.
— Niema, czasu gawędzić! prędzej do roboty! — krzyknął Maurevel. — Zastrzel go, przebij go, rozbij mu łeb miotem, wszystko jedno, bylebyś tylko z nim skończył jak najprędzej; inaczej nie będziemy mogli dotrzymać danego słowa i spóźnimy się z pomocą księciu Gwizyuszowi, przeciwko panu admirałowi.
Coconnas westchnął.
— Zaraz idę! — zawołał La Hurière — zaczekajcie chwilkę.
— Lecz! — krzyknął Coconnas — on będzie męczył biednego, a może i okradnie go. Pójdę i ja, ażeby prędzej skończyć i nie dopuścić kradzieży.
Wiedziony tą szczęśliwą myślą, Coconnas wbiegł na schody w ślad za oberżystą i wkrótce dogonił go, gdyż La Hurière wchodząc zamyślony, coraz zwalniał kroku.
Kiedy już obaj zbliżyli się do drzwi, rozległo się na ulicy kilka wystrzałów.
W tej chwili słychać było, jak La Mole zerwał się z łóżka i zaczął chodzić po pokoju.
— Niech dyabli porwą! — mruknął La Hurière nieco rozgniewany — podobno się obudził.
— I mnie tak się zdaje — powiedział Coconnas.
— Będzie się zatem bronił.
— Można się po nim tego spodziewać. Ale, wiesz co, panie La Hurière, jeżeli on cię zabije to będzie zabawne.
— Hum! bum! — pomruknął gospodarz.
Lecz, przypomiawszy sobie, że w ręku ma dobrą rusznicę, uspokoił się i wybił drzwi silnem uderzeniem nogi.
La Mole bez czapki, lecz zresztą zupełnie ubrany, stał jakby oszańcowany za łóżkiem trzymając w zębach szpadę a w rękach pistolety.
— Aha! — powiedział Coconnas, nadymając nozdrza jak dziki zwierz, który krew zwęszył — zaczyna mnie to bawić. La Hurière! Najprzód, nie obawiaj się!
— A! — chcą mnie więc zamordować — wrzasnął La Mole, oczy którego błyszczały jak dwa żarzące się węgle — i to ty nędzniku! La Hurière zamiast odpowiedzi, wziął na cel La Molea. Lecz ten baczny na wszystko rzucił się na kolana właśnie w tej chwili, kiedy strzał nastąpił; kula więc przeszła po nad jego głową.
— Do mnie!... — zawołał La Mole. — Do mnie panie de Coconnas!
— Do mnie!.. panie de Maurevel, do mnie!.. — wrzasnął La Hurière.
— Na honor!... panie de La Mole — rzekł Coconnas — wszystko co mogę teraz zrobić dla ciebie, ogranicza się na tem, że nie będę cię napastował. Zdaje się, że dzisiejszej nocy mordują hugonotów na rozkaz króla. Broń się więc pan sam, jak możesz i jak umiesz.
— A zdrajcy!... To tak?... Czekajcież więc!...
I La Mole z kolei zmierzył, i odwiódł kurek pistoletu. La Hurière, który nie spuścił z niego oka, zdążył odskoczyć na bok, lecz Coconnas nie spodziewając się strzału, stał na miejscu i kula drasnęła go po ramieniu.
— Na szatana!... — ryknął Coconnas, zgrzytnąwszy zębami. — We mnie?... Więc broń się kiedy tego koniecznie wymagasz.
I dobywszy szpady, poskoczył ku La Molowi.
Bezwątpienia, gdyby Coconnas był sam, La Mole byłby gotów bronić się, lecz za piemontczykiem stał jeszcze La Hurière, nabijający swą rusznicę; przytem w tej chwili dały się słyszeć na schodach spieszne kroki Maurevela, biegnącego na wołanie oberżysty.
La Mole rzucił się więc do następnego pokoju i zamknął za sobą drzwi.
— Ali łotrze!... — wołał rozjuszony Coconnas, pukając do drzwi rękojeścią swej szpady. — Poczekaj!... poczekaj!... Przebiję cię tyle razy ile wygrałeś odemnie tego wieczoru talarów. Przyszedłem skrócić twe męczarnie!... ah!... przyszedłem, żeby cię nie okradziono, a ty zamiast wdzięczności, utkwiłeś mi w ramieniu kulę?... poczekaj więc łotrze.
W tej chwili La Hurière zbliżył się do drzwi, i rozbił je na kawałki kolbą swej rusznicy.
Coconnas rzucił się do pokoju, lecz tylko co nie uderzył nosem w ścianę; pokój był pusty, a okno otwarte.
— Bezwątpienia skoczył z okna — zrobił uwagę gospodarz; — a ponieważ mieszkamy na czwarteni piętrze, więc niezawodnie zabił się.
— Lub też ratował się ucieczką po dachu sąsiedniego domu — powiedział Coconnas, wskakując na okno i zamierzając ścigać go tą drogą.
Lecz Maurevel i La Hurière rzucili się ku niemu, i odciągnęli go nazad do pokoju.
— Czyś pan oszalał?.. — zawołali obydwaj razem. — Zabijesz się.
— Ale gdzie tam — odpowiedział Coconnas — jestem góralem i jestem przyzwyczajony chodzić po wierzchołkach lodowych gór. Zresztą, jeżeli mnie kto raz obrazi, gotów jestem polecić za nim do nieba, lub zejść do piekła drogą, jakakolwiekby tam prowadziła. Puśćcie mnie więc.
— Bardzo dobrze!... — zawołał Maurevel. — Lecz on albo się zabił na śmierć, albo uciekł już daleko. Chodź więc pan z nami; jeżeli ten wymknie się, mała szkoda, znajdziesz pan tysiące innych.
— Masz słuszność — zawołał Coconnas. — Śmierć hugonotom! Muszę się zemścić, im prędzej tem lepiej.
I wszyscy trzej zbiegli ze schodów jak szaleni.
— Do admirała!... — zawołał Maurevel.
— Do admirała!... — powtórzył La Hurière.
— A więc, do admirała, kiedy chcecie — wykrzyknął z kolei Coconnas.
Wszyscy trzej wypadli z oberży, pozostawionej obronie Grzegorza i innych służalców, i pobiegli do mieszkania admirała na ulicę de Béthisy.
Gwałtowne światło i huk strzałów wskazywały im drogę.
— Kto to?... — zapytał Coconnas.
— Co to za człowiek bez kaftana i szarfy.
— To ktoś umyka — uczynił uwagę Maurevel.
— No i cóż, czegóż stoicie?... — zawołał Coconnas. — Wszak macie rusznice.
— Ja chowam swój nabój na lepszą zwierzynę — odpowiedział Maurevel.
— Więc ty, La Hurière.
— Zaczekaj pan — odpowiedział oberżysta, biorąc nieszczęśliwego na cel.
— Tak, tak! zaczekaj — wołał Coconnas — a tymczasem heretyk ucieknie.
Coconnas rzucił się za uciekającym i wkrótce dogonił go, gdyż ten nieszczęśliwy był już rannym.
Lecz w tej chwili, kiedy Coconnas nie chcąc, go ciąć z tylu, zawołał: „Obróć się! obróć się!” strzał nastąpił, kula świsnęła, mu nad uchem? a uciekający padł jak zając postrzelony w podskoku.
Okrzyk zwycięzki dał się słyszeć w tyle za piemontczykiem.
Coconnas obejrzał się więc, i zobaczył La Hurièrea potrząsającego rusznicą.
— A!... — powiedział tenże — teraz już nie chybiłem.
— Lecz o włos żeś mnie nie zabił.
— Strzeż się hrabio, strzeż!... — wołał La Hurière, Coconnas rzucił się w tył.
Raniony podniósł się na jedno kolano; myśląc tylko o zemście, chciał pchnąć piemontczyka sztyletem właśnie w tej chwili, kiedy go ostrzegł La Hurière.
— A!.. żmijo — zawołał Coconnas.
I, rzuciwszy się na rannego, trzy razy zanurzył mu w piersi szpadę po samą rękojeść.
— Teraz do admirała!... — zawołał Coconnas, rzucając konającego hugonotę. — Do admirała!..
— Zdaje mi się, że pan zaczynasz w tein smakować — powiedział Maurevel. — Tak jest — odrzekł Coconnas. — Nie wiem, czym odurzał od prochowego dymu, czy też widok krwi dodaje mi zachęty, lecz znajduję wielką przyjemność w rzezi. Dotychczas polowałem na wilki i niedźwiedzie, lecz polowanie na ludzi, daleko większą sprawia mi rozrywkę.
I wszyscy trzej poszli dalej.


Rozdział VIII.
ZAMORDOWANI.

Pałac, zamieszkiwany przez admirała, znajdował się, jak już wyżej powiedzieliśmy, na ulicy de Béthisy.
Był to wielki gmach; w głębi obszernego podwórca wznosił się główny korpus, od którego ciągnęły się ku ulicy dwa skrzydła.
Na podwórze wchodziło się przez wielką bramę i dwie furtki, umieszczone w murze opasującym wszystkie zabudowania gmachu.
Kiedy nasi trzej znajomi weszli na ulicę Béthisy z ulicy des Fossés Saint-Germain-l’Auxerrois, ujrzeli pałac admirała otoczony Szwajcarami, żołnierstwem, i uzbrojonymi mieszczanami.
Każdy z nich w prawej ręce miał szpadę, pikę lub rusznicę, niektórzy zaś z nich trzymali w lewem ręku pochodnie, oświecające tę scenę drgającym płomieniem, ślizgającym się już to po bruku, już to po ścianach, już to nakoniec odbijającym sie nakształt błyskawic na ostrzach oręży.
Na około domu i w poblizkich ulicach: Tirechappe, Etienne i Bertin-Poirée, straszna rozpoczęła się już katastrofa.
Ze wszech stron dawały się słyszeć bolesne jęki, strzały; czasami w świetle można było ujrzeć przebiegające nieszczęsne — ofiary, na pół nagie, blade, pokrwawione.
W mgnieniu oka, Coconnas, Maurewel i La Hurière, zdaleka poznani po białych krzyżach i przyjęci z okrzykiem radości, znaleźli Się pośród ścieśnionej tłuszczy.
Bezwątpienia, nie mogliby postąpić ani kroku naprzód, gdyby nie kilku żołnierzy, którzy, poznawszy Maurevela, zrobili mu miejsce.
Coconnas i La Hurière przemknęli za nim, i wszyscy trzej weszli na podwórze.
W pośrodku tego podwórza, do którego wszystkie trzy wejścia były już wyłamane, stał człowiek, otoczony mordercami, trzymającymi się na około niego w przyzwoitej odległości.
Człowiek ten, oparłszy się na obnażonej szpadzie, skierował swój wzrok na ganek, wznoszący się mniej więcej na piętnaście stóp nad głównemi drzwiami domu.
Niecierpliwie tupał on nogą, i czasom zwracał swe zapytania do bliżej siebie stojących.
— I jeszcze nic!... — szepnął. — Nikogo... Czy go zawiadomiono, czy uciekł. Co myślisz o tem, Du Gast?...
— Niepodobieństwo, ażeby miał uciec.
— Dlaczegóż?... Czy nie sam mówiłeś mi, że na chwilę przed naszem przybyciem, przybiegł tu jakiś człowiek z odkrytą głową i dobytą szpadą; że człowiek ten, jakby ukrywający się przed pogonią, pukał tu do drzwi, i że mu je otworzono.
— Tak jest, powiedziałem to w samej rzeczy, lecz prawie tejże samej chwili przybył tu pan de Besme z żołnierzami; bramy wyłamano i dom otoczono. Nieznajomy wszedł, lecz nie wyszedł.
— Jeżeli się nie mylę — rzekł Coconnas do La Hurièrea — to jest książę Gwizyusz.
— On sam. Wielki Henryk Gwizyusz czeka na wyjście admirała, żeby z nim zrobić to samo, co admirał zrobił z jego ojcem. Na każdego przyjdzie kolej, i chwała Bogu!.. przyszła dzisiaj na nas.
— Hola!... Besme!... hola... — zawołał książę swoim donośnym głosem — czyż jeszcze nie koniec?
Z niecierpliwości książę zaczął wydobywać iskry z kamieni, uderzając w nie końcem szpady.
Teraz dał się słyszeć w pałacu krzyk, potem wystrzały, potem szczęk broni, naraz wszystko ucichło.
Książę chciał się rzucić do domu.
— Mości książę! — zawołał Du Gast wstrzymując go — godność Wasza wymaga czekać i być cierpliwym.
— Masz słuszność Du Gast; dziękuję ci! zaczekam... Lecz doprawdy umieram z niecierpliwości i niepokoju. A! jeżeli on mi się wymknie!
Nagle dały się słyszeć kroki...
Szyby pierwszego piętra zajaśniały jakby od pożaru.
Okno, na które książę tak często spoglądał, otworzyło się a raczej rozleciało w kawałki, i na balkonie stanął człowiek z bladą twarzą i zakrwawioną szyją.
— Besme! — krzyknął książę. — Nakoniec. No i cóż! cóż!
— Patrz Mości książę! — z zimną krwią odpowiedział niemiec, pochyliwszy się i napowrót podnosząc się z natężeniem, jakby dźwigając jakiś znaczny ciężar.
— A inni gdzie są? — zapytał z niecierpliwością książę.
— Inni dobijają innych.
— A ty! ty, cóżeś zrobił?
— Zaraz książę zobaczysz. Niech Wasza książęca mość usunie się cokolwiek na bok.
Książę cofnął się na krok.
Teraz dopiero można było rozpoznać, co to był za przedmiot, który Besme podnosił z takiem natężeniem swych sił.
Był to trup starca.
Wzniósł on go nad balkon, pobujał nim trochę w powietrzu i rzucił pod nogi swego pana.
Głuchy łoskot upadku, krew, która daleko bryzgnęła, przejęła strachem nawet samego księcia.
Lecz trwoga ta, była jak błyskawica, chwilową.
Ciekawość przeważyła, i wszyscy posunęli sic naprzód na kilka kroków, aby oświecić i przypatrzeć się nieszczęsnej ofierze.
Wszyscy ujrzeli wtedy siwe włosy, poważną twarz i ręce skostniałe umierającego.
— Admirał! — krzyknęło i zamilkło na raz ze dwadzieścia głosów.
— Tak jest, admirał. To on rzeczywiście — rzekł książę zbliżając się do trupa, ażeby w milczeniu mógł się nacieszyć przyjemnym dlań widokiem.
— Admirał! admirał! — powtórzyli półgłosem wszyscy świadkowie tej sceny, cisnąc się jeden do drugiego, i z bojaźnią zbliżając się do trupa starca.
— A! jesteś nareszcie Gaspardzie — zawołał zwycięzko książę Gwizyusz. — Tyś kazał zabić mego ojca, ja mszczę się za niego.
I ośmielił się postawić nogę na piersiach bohatera protestanckiego.
Lecz w tej chwili, oczy umierającego otwarły się z trudnością, skrwawiona i strzaskana ręka zadrżała ostatni raz i admirał, uniósłszy się cokolwiek, przemówił grobowym głosem:
— Henryku Gwizyuszu! przyjdzie czas, w którym i ty także uczujesz na swej piersi nogę mordercy. Ja nie zabiłem twego ojca. Przeklinam cię! przeklinam!...
Książę zbladł pomimowoli, czuł, jak zimny dreszcz przebiegł po jego całem ciele.
Położył rękę na czole, jakby chcąc odpędzić okropne widziadło.
Kiedy opuścił rękę i znowu ośmielił się spojrzeć na admirała, oczy zabitego były już zamknięte na zawsze, ręka nieruchoma, a miejsce słów, tylko co wymówionych, zastąpiła na ustach czarna zsiadła krew.
Książę wzniósł szpadę na znak zwycięztwa, ze śmiałością, jaką tylko nadaje rozpacz.
— Czy Wasza książęca mość jesteś zadowolony? — zapytał Besme.
— Tak — odparł Henryk — gdyż tyś zemścił się...
— Za księcia Franciszka, nieprawdaż?
— I za religiję — głucho odpowiedział Henryk. — Teraz — mówił dalej, zwracając się ku Szwajcarom, żołnierzom i mieszczanom napełniającym podwórzec i ulicę — teraz, przyjaciele moi, do roboty!
— A! dzień dobry, panie de Besme — powiedział Coconnas, przybliżając się prawie z uszanowaniem do niemca, stojącego jeszcze na balkonie i spokojnie ocierającego krew ze szpady.
— Więc to pan, tak go pięknie sprowadziłeś, na dół — w uniesieniu zawołał La Hurière. — Jakimże sposobem pan to zrobiłeś?
— O! bardzo prostym,. bardzo prostym. Admirał usłyszał hałas, otworzył drzwi, a ja nadziałem go na szpadę. Ale to jeszcze nie wszystko; zdaje mi się, że się dostało i Telignyemu. Słyszycie? To on woła o pomoc.
W tym czasie, dał się słyszeć w samej rzeczy, krzyk rozpaczny, jakby kobiety.
Czerwonawe światło oświeciło jedno ze skrzydeł pałacu.
Wtedy, można było widzieć dwóch ludzi uciekających przed tłumom morderców.
Kula zabiła jednego; drugi w biegu znalazł się przed otwarłem oknem, i nie zmierzywszy wysokości, nie myśląc o tem, że na dole oczekują go nowi nieprzyjaciele, skoczył z nieustraszoną odwagą na podwórze.
— Zabić, zabić go! — krzyczeli mordercy, widząc, że ofiara może im się wymknąć.
Uciekający — podniósł się, porwał szpadę, która mu w czasie skoku z rąk wypadła, i nachyliwszy głowę, rzucił się pomiędzy morderców.
Obalił trzech czy czterech, jednego przebił szpadą, i pośród huku pistoletowych strzałów i przekleństw rozjuszonego żołnierstwa, przemknął się jak błyskawica około piemontczyka, który oczekiwał go w bramie ze sztyletem w ręku.
— Schwytałeś się — krzyknął Coconnas, przeszywając mu rękę cienką i ostrą klingą sztyletu.
— Podły! — odpowiedział uciekający i ciął szpadą przez twarz swego nieprzyjaciela, nie mogąc przebić go na wskróś, z powodu niedostatecznego miejsca.
— O! do kroćset dyabłów — zawołał Coconnas — to pan de La Mole!
— Pan de La Mole! — powtórzyli La Huriere i Maurèvel.
— To ten sam, który uprzedził admirała o grożącem mu niebezpieczeństwie — zawołało kilku żołnierzy.
— Zabić, zabić... — krzyknięto ze wszystkich stron.
Coconnas, La Hurière i z dziesięciu żołnierzy, rzuciło się za La Molem, który cały już skrwawiony, zebrał wszystkie siły człowieka będącego w rozpaczy, i uciekał przez ulice, wiedziony tylko instynktem.
Krzyki, rozchodzące się za nim i hałas goniących go nieprzyjaciół, dodawały mu jakby skrzydeł.
Czasami kula świsnęła mu nad uchem a czując, że może upaść, zaczynał znowu biedź z nową siłą.
Teraz już nie oddychał, lecz tylko głucho chrzypiał jak człowiek konający.
Pot i krew ciekąc z włosów, spływały mu po twarzy.
Wkrótce suknie stały się za ciasne dla uderzeń jego serca; zdarł je z siebie.
Szpada ciężyła mu w ręku; rzucił ją.
Czasami zdawało mu się, że kroki za nim ucichają i że niedługo ukryje się przed swoimi katami; lecz na wołanie zmęczonych morderców, zajmowali ich miejsce inni, i znów gonili go z nowemi siłami.
Nagle ujrzał po lewej stronie, spokojnie płynącą rzekę; jak konający jeleń uczuł nieopisany pociąg rzucić się w wodę, lecz wstrzymała go jeszcze siła rozsądku.
Na prawo wznosił się Luwr, ciemny, smutny, nieruchomy, lecz głucho brzmiący wewnątrz.
Po zwodzonym moście wchodzili i wychodzili ludzie w kaskach i zbrojach, słabo odbijających promienie księżyca.
La Mole pomyślał o królu Nawarry, jak wprzódy wspomniał o Colignym.
Byli to jedyni jego obrońcy.
Zebrał ostatek swych sił, wzniósł oczy ku niebu, i w milczeniu uczynił ślub, iż wyrzecze się swej wiary, na przypadek gdyby się uratował.
Oszukał zwinnym obrotem swych nieprzyjaciół, rzucił się prosto do Luwru, wpadł na most, zmieszał się z tłumem żołnierzy, otrzymał jeszcze w bok lekką ranę sztyletem i, nie zważając na krzyki: „Bij! zabij!” rozlegające się ze wszystkich stron; nie zważając na przeszkody czynione mu przez warty, jak strzała wpadł na podwórze, rzucił się do sieni, na schody, na drugie piętro, znalazł drzwi, i zaczął w nie pukać rękami i nogami.
— Kto tam? — zapytał głos kobiecy.
— O! Boże! Boże mój! — mówił cichym głosem La Mole — już idą... słyszę ich... już są blizko... widzę ich... To ja! ja!...
— Kto tam? — powtórzył tenże co i poprzednio głos.
La Mole przypomniał sobie hasło.
— Nawarra! Nawarra! — zawołał.
Drzwi natychmiast otworzyły się: La Mole nic nie widząc i nie dziękując Gilonnie, wpadł do przysionka, przebiegł korytarz, dwa czy trzy pokoje, i zatrzymał się dopiero w czwartym, oświeconym przez lampę, wiszącą u sufitu.
Za aksamitną kotarą, złotemi liliami haftowaną, na dębowem rzeźbionem łóżku, leżała kobieta w nocnem ubraniu, wsparta na ręku.
Na ten niespodziewany widok, kobieta przestraszona wytężyła swój wzrok.
La Mole rzucił się ku niej.
— Zabijają, mordują mych braci — zawołał. — I mnie chcą także zamordować. A! tyś królowa... ratuj mnie więc.
I rzucił się do jej nóg, zostawiając za sobą na dywanie, szeroki ślad krwawy.
Ujrzawszy tego bladego, wycieńczonego i klęczącego przed sobą młodzieńca, królowa Nawarry, która w skutek ostrzeżenia księżnej Lotaryńskiej, położyła się w łóżko nie rozebrana, zerwała się, i zakrywszy rękoma swą twarz, zaczęła wołać o pomoc.
— Dla Boga! królowo, nie przywołuj nikogo — powiedział La Mole, starając się podnieść — zginąłem jeżeli cię usłyszą! mordercy szukają mnie, wpadli za mną na schody. Słyszę ich... otóż oni! otóż oni!...
— Ratunku! — zawołała Małgorzata, odchodząc od zmysłów — ratunku!...
— A! więc ty królowo mnie zabijasz — zawołał La Mole w rozpaczy. — Usłyszeć wyrok śmierci, wyrzeczony tak słodkim głosem, umrzeć z tak pięknej ręki, sądziłem, że jest niepodobieństwem.
W tej chwili drzwi otworzyły się i do pokoju wpadł tłum ludzi zadyszanych, wściekłych, z twarzami zbluzganemi krwią, uzbrojonych pikami, halabardami, szpadami i muszkietami.
Na przodzie był Coconnas.
Rude jego włosy rozczochrane, blado niebieskie oczy niezmiernie wytrzeszczone, poorany policzek, na którym La Mole swoją szpadą pozostawił krwawe bruzdy... czyniły piemontczyka tak okropnym, że strach na niego było patrzeć.
— A! na szatana! — ryknął, — otóż on! otóż on! A! teraz już nam nie ujdzie! De La Mole rzucił wzrokiem na około, szukając jakiej broni; lecz nigdzie żadnej nie dostrzegł.
Spojrzał na królowę; na twarzy jej malowało głębokie współczucie.
La Mole zrozumiał, że tylko ona może go uratować, rzucił się więc ku niej i objął ją rękoma.
Coconnas postąpił trzy kroki naprzód, i jeszcze raz ukłuł w ramię nieprzyjaciela końcem długiej szpady; kilka kropli czerwonej gorącej krwi, trysnęło na białe, pachnące ubranie królowej.
— Małgorzata widziała płynącą krew, czuła dreszcz ściskającego ją ciała, i rzuciła się z nim na łóżko.
Był też już czas po temu. De La Mole utraciwszy ostatek sił, nie mógł ani uciekać, ani bronić się.
Opuścił bezwładną głowę na łono młodej kobiety, ręce jego konwulsyjnie schwyciły jej suknie, rozdzierając delikatny haftowany batyst, pieszczący się z ciałem Małgorzaty.
— A! ratuj mnie pani!... — szepnął La Mole konającym głosem.
Więcej już nie mógł powiedzieć ani słowa.
Mrok śmierci pokrył jego oczy; ociężała głowa opadła w tył, opuścił ręce i padł na podłogę, nurzając się we własnej krwi i pociągając za sobą królowę.
W tej chwili Coconnas podburzony krzykami, chciwy krwi, rozdrażniony długim biegiem, wyciągnął rękę ku alkowie królewskiej. Jeszcze chwila a szpada jego przebiłaby serce La Molea, a może razem i serce królowej.
Czy to na widok gołego błyszczącego żelaza? czy też wskutek jakiejś niewytłomaczonej zuchwałej odwagi, królowa powstała i krzyknęła tak przenikliwym głosem przestrachu, oburzenia i zarazem wściekłości, że piemontczyk stanął jak wryty, przejęty nieznanem dotychczas uczuciem.
Zresztą, gdyby ta scena odbywała się pomiędzy ludźmi jednego i tegoż samego charakteru, uczucie to stopniałoby, jak śnieg od kwietniowego słońca.
W tejże chwili w ukrytych w murze drzwi czkach, ukazał się młodzieniec w siedmnastym zaledwie roku, cały czarno ubrany, blady z rozrzuconym włosem.
— Oto jestem, siostro! — zawołał.
— Franciszku! Franciszku! ratuj mnie! — krzyknęła Małgorzata.
— Książę d’Alençon! — szepnął La Hurière zniżając rusznicę.
— Francuski książę krwi! — mruczał pod nosem Coconnas, cofając się o krok w tył.
Książę d’Alençon obejrzał się na około.
Małgorzata z rozpuszczonemi włosami, jeszcze piękniejsza jak zwykle, stała oparta o ścianę, otoczona ludźmi z okrutnym wzrokiem, pianą na ustach, z twarzy których pot spływał w rzęsistych kroplach.
— Niegodziwcy! — zawołał książę.
— Ratuj mnie bracie! — powtórzyła osłabiona Małgorzata. — Chcą mnie zamordować.
Na bladej twarzy księcia zdawało się, że błysnął ogień.
Był on bezbronny, lecz bezwątpienia, pewnym swej powagi, z zaciśniętą pięścią postąpił ku piemontczykowi i jego towarzyszom, cofającym się ze strachu przed błyskawicami tryskające mi z jego oczu.
— Zobaczymy, czy zabijecie i księcia Francuskiego? — zapytał.
Mordercy ciągle cofali się, książę zaś dodał:
— Kapitanie! rozkaz natychmiast wywieszać wszystkich tych łotrów.
Coconnas uląkł się bardziej bezbronnego księcia, aniżeliby przestraszył się całym oddziałem rajtarów.
Rzucił się więc do drzwi.
La Hurière pędził po schodach jak spłoszony jeleń; żołnierze popychali się w przedsionku, starając się uciec jak można najprędzej; lecz drzwi były za wązkie ażeby razem mogły pomieścić wszystkich uciekających.
Tymczasem Małgorzata kierowana jakimś wewnętrznym instynktem, rzuciła na lezącego bez zmysłów La Mola kołdrę adamaszkową i odeszła cokolwiek na bok.
Kiedy już zniknął ostatni morderca, książę d’Alençon obrócił się.
— Czyś nie raniona siostro? — zapytał, spostrzegłszy na Małgorzacie krew.
I rzucił się ku niej ze skwapliwością, któraby przyniosła zaszczyt jego uczuciom, gdyby uczucia tego nie obwiniano o to, że nie było braterskiem.
— Zdaje się, że nie — odpowiedziała. — Jeżelim zaś ranna, to bardzo lekko.
— Lecz ta krew — zapytał książę, dotykając się drżącemi rękoma ciała Małgorzaty — zkąd ta krew?
— Nie wiem — odrzekła młoda niewiasta. — Jeden z tych nędzników schwytał mnie za rękę, może był ranny...
— Dotknął się mojej siostry! — zawołał książę. — A! gdybyś mi tylko go wskazała, gdybyś powiedziała kto był tym łotrem, gdybym wiedział gdzie go szukać!...
— Tss! — syknęła Małgorzata.
— Dla czego? — zapytał Franciszek.
— Dla tego, że jeżeli cię zobaczą o tej porze w moim pokoju...
— Czyż brat nie może przyjść do siostry?
Królowa rzuciła na brata wejrzenie tak groźne, że książę był zmuszony cofnąć się.
— Tak, tak, Małgorzato — powiedział — masz słuszność. Odchodzę. Lecz nie możesz zostać sama podczas tak okropnej nocy. Może zawołać Gillonnę?
— Nie, nikogo nie potrzebuję; idź Franciszku, powróć, zkąd przybyłeś.
Młody książę był posłusznym.
Zaledwie wyszedł, Małgorzata usłyszała za kotarą westchnienie; rzuciła się natychmiast do tajemnych drzwiczek, zaryglowała je, następnie zamknęła i drugie wejście właśnie w tej chwili, kiedy tłum żołnierzy szukający innych hugonotów mieszkających w Luwrze, przebiegł jak uragan w drugim końcu korytarza.
Obejrzawszy się uważnie na około, ażeby się przekonać, czy jest, w samej rzeczy sama jedna, Małgorzata postąpiła ku alkowie, podniosła adamaszkową kołdrę, pod którą ukryła La Mola przed wzrokiem księcia d’Alençon, z trudem wyciągnęła bezwładne ciało na środek pokoju, i, widząc, że nieszczęśliwy jeszcze oddycha, usiadła obok niego, położyła głowę na swych kolanach, skropiła twarz jego wodą, starając się przywrócić go do zmysłów.
Teraz dopiero, kiedy woda spłukała twarz, krew i proch z twarzy rannego, Małgorzata poznała w nim owego pięknego młodzieńca, który zaledwie przed czterema godzinami, pełen życia i nadziei, prosił ją o posłuchanie u króla Nawarry, i pozostawił ją w przyjemnym zachwycie.
Małgorzata krzyknęła przerażona, gdyż czuła teraz dla rannego coś więcej jak współczucie.
La Mole był już dla niej nie prostym cudzoziemcem, lecz znajomym prawie.
Pod staranną ręką królowej, piękna twarz La Mola wnet była czystą; pozostał jednak na niej ślad bladości i znużenia.
Małgorzata z konwulsyjnem drżeniem i prawie tak biada jak i raniony, przyłożyła rękę do jego serca; serce jeszcze bilo. Wtedy wzięła z najbliższego stołu flakonik z trzeźwiącemi solami, i dała mu ich powąchać.
La Mole otworzył oczy.
— O!.. Boże mój!.. szepnął — gdzież jestem?...
— Jesteś ocalony!... Uspokój się!... — powiedziała Małgorzata.
La Mole z trudnością zwrócił oczy na królowę, i pochłaniając ją. wzrokiem, wyjąkał:
— O!.. jakże pani jesteś piękną!..
I, jakby oślepiony, natychmiast spuścił powieki i westchnął.
Małgorzata lekko krzyknęła.
Młodzieniec pobladł jeszcze bardziej; królowa westchnienie rannego wzięła już za ostatnie.
— O!... mój Boże!.. zmiłuj się nad nim — powiedziała.
W tej chwili zaczęto gwałtownie pukać do drzwi korytarza.
Małgorzata podniosła się trochę, trzymając na ręku La Mola.
— Kto tam?... — zawołała.
— To ja, ja!... — odezwał się głos kobiecy. — Ja, księżna de Nevers.
— Henrieta!... — zawołała Małgorzata. — O!.. niema niebezpieczeństwa, to przyjaciółka, czy słyszysz pan?...
La Mole wytężył siły i przykląkł na jedno kolano.
— Staraj się pan utrzymać o własnej mocy, ja tymczasem pójdę otworzyć drzwi — powiedziała królowa.
La Mole oparł się ręką o podłogę i zdołał utrzymać równowagę.
Małgorzata postąpiła ku drzwiom, lecz nagle zatrzymała się, zadrżawszy z przestrachu.
— A!... tyś nie sama?... zawołała królowa — usłyszawszy szczęk broni.
— Nie, nie sama; mam z sobą dla straży dwunastu ludzi z gwardyi, których mi zostawił szwagier mój, książę Gwizyusz.
— Gwizyusz — mruknął La Mole. — O!.. morderca!.. morderca!...
— Milcz — powiedziała Małgorzata — ani słówka.
I obejrzała się naokoło, szukając wzrokiem miejsca, gdzieby mogła schować rannego.
— Szpady, sztyletu... — szepnął La Mole.
— Dla obrony?... nie potrzeba; czyż pan nie słyszałeś?... Ich dwunastu, a pan sam jeden.
— Nie, nie dla obrony, ale dlatego, ażeby mnie nie dostali żywego.
— Nie, nie — rzekła Małgorzata — nie, ocalę cię. Al... wejdź pan do gabinetu.
La Mole, podpierany przez Małgorzatę, dowlókł się z trudnością do gabinetu.
Małgorzata zamknęła za nim drzwi i, chowając klucz do woreczka, napół głośno powiedziała przeze drzwi:
— Tylko bez krzyku, narzekań i westchnień, a będziesz ocalony.
Potem, zarzuciwszy na siebie nocny płaszczyk, otworzyła drzwi przyjaciółce, która rzuciła się w jej objęcia.
— A!.. — powiedziała Henrieta — nic ci się pani nie stało, wszak prawda?...
— Nic, nic — odparła Małgorzata — owijając się płaszczem, z obawy, żeby nie spostrzeżono plam krwawych na jej ubraniu.
— Tem lepiej, na wszelki jednak wypadek, zostawiam Waszej królewskiej mości sześciu żołnierzy, gdyż książę Gwizyusz dał mi dwunastu, ażeby mnie odprowadzili do domu, a ja nie potrzebuję tylu. Trzeba ci wiedzieć, że sześciu żołnierzy księcia znaczy tej nocy więcej, aniżeli cały pułk gwardyi królewskiej.
Małgorzata nie śmiała odmówić żądaniu księżnej: rozstawiła sześciu ludzi w korytarzu, i z wdzięcznością uściskała księżnę de Nevers, która z sześciu innymi żołnierzami szczęśliwie dostała się do pałacu Gwizyuszów, zwykłego swego zamieszkania podczas nieobecności męża.


Rozdział IX.
MORDERCY.

Coconnas nie uciekł, lecz zniknął.
La Hurière był już na placu Saint-Germain-l’Auxerrois, gdy Coconnas wychodził dopiero z Luwru.
La Hurière, znalazłszy się sam z rusznicą, pośród tłumu biegnących ludzi, świstu kul i trupów, które leciały z okien, już to całe, już poszarpane, stchórzył i przemyśliwał nad sposobem, jak najprędzej dostać się do domu. Lecz, wychodząc z ulicy de l’Arbre-Sec, spotkał oddział Szwajcarów i lekkiej jazdy, pod dowództwem Maurevela.
— No!... — zawołał ten, co sam sobie nadał miano zbójcy królewskiego — czy już skończyłeś?... Idziesz do domu?... Gdzież zostawiłeś u dyabła naszego piemontczyka?... Spodziewam się, że mu się nic złego nie przytrafiło?... Szkodaby go było, gdyż się nam dzisiaj spisał dzielnie.
— Ja myślę, że nie — odparł La Hurière — mam nawet nadzieję, że się on wkrótce z nami połączy.
— Zkąd idziesz?...
— Z Luwru, gdzie, muszę przyznać, niegrzecznie nas przyjęto.
— Któż taki?...
— Książę d’Alençon. Czyż on nie jest z naszego stronnictwa?...
— Książę d’Alençon nie trzyma się partyi, ani katolickiej, ani protestanckiej, jego obchodzi tylko to, co jego osoby dotyczy. Zaproponuj mu, ażeby się rozprawił sam ze swoimi starszymi braćmi, jak z hugonotami, a zgodzi się, byleby tylko się nie skompromitować. No cóż, panie La Hurière, nie pójdziesz z tymi zuchami?...
— A dokąd oni idą?...
— O!.. mój Boże!... na ulicę Montorgueil; mieszka tam znajomy mi pastor protestancki, ma żonę i sześcioro dzieci. Ci heretycy strasznie się rozpleniają. Ciekawa rzecz...
— A pan dokąd idziesz?...
— E! ja mam swój interesik.
— Nie chodźże pan bezemnie — dał się słyszeć głos, na który Maurevel zadrżał — pan znasz dobre miejsca i ja obciąłbym je zwiedzić.
— A to nasz piemontczyk — powiedział Maurevel.
— Pan de Coconnas — rzekł La Hurière. — Ja zaraz myślałem, że pan poszedłeś za mną.
— Nie! niech dyabli wezmą; zboczyłem cokolwiek z drogi, ażeby wrzucić w rzekę jakiegoś szalonego chłopaka, który krzyczał: „Precz z papistami! niech żyje admirał!” Na nieszczęście, zdaje mi się, że hultaj umiał pływać. Jeżeli chcesz utopić którego z tych łotrów hugonotów, musisz ich rzucać do wody, jak szczenięta, póki jeszcze ślepe.
— Więc pan mówisz, że powracasz z Luwru. Czy to tam ukrył się wasz hugonot? — zapytał Maurevel.
— O! tak, tak, mój Boże.
— Strzeliłem do! niego z pistoletu, kiedy podnosił szpadę na podwórzu admirała, nie pojmuję jednak, dlaczegom chybił.
— O! ja nie chybiłem — odezwał się Coconnas — takie mu zadałem szpadą pchnięcie w grzbiet, że klinga na pięć palcy była we krwi. Zresztą, rzucił się on przy mnie w objęcia królowej Margerity... dalibóg, ślicznej kobiety. Jednakowoż, przyznaję, że byłbym bardzo zadowolony, gdybym się dowiedział, że umarł. Ale, ale, zdaje mi się, iż pan mówiłeś, że dokądciś idziesz?
— Więc pan chcesz iść ze mną?
— Nie, ja tylko nie chcę stać na miejscu. Kroćset dyabłów! Zabiłem tylko dwóch czy trzech; krzyż mnie boli, kiedy odpoczywam. Idźmy już...
— Kapitanie — powiedział Maurevel do dowódcy oddziału — daj mi trzech ludzi, z resztą zaś ruszaj rozprawić się ze swym pastorem.
Trzech Szwajcarów przyłączyło się do Maurevela.
Obydwa jednak oddziały szły razem do ulicy Tire-chappe.
Tutaj lekka jazda i Szwajcarzy zawrócili na ulicę de la Tonnellerie, a Maurevel, Coconnas, La Hurière z trzema żołnierzami, przeszli przez ulicę de la Ferronnerie, następnie Trousse-Vache i zakręcili na ulicę Sainte-Avoie.
— Dokąd pan u dyabla nas prowadzisz?... — zapytał Coconnas, którego zaczynała już nudzić ta długa bez celu droga.
— Prowadzę was na sławną i zarazem korzystną wyprawę. Po admirale, Telignym wszystkich książętach protestanckich, nie można nic znaleźć lepszego. Bądźcie więc cierpliwi. Celem naszej drogi jest ulica du Chaume; zaraz tam będziemy.
— Bądź pan tak łaskaw powiedzieć mi — zapytał Coconnas — czy ulica du Chaume nie jest położona w blizkości Temple?
— Tak jest, ale dlaczego się pan o to pytasz?
— A! mieszka tam stary wierzyciel naszej familii, niejaki Lambert Mercandon, któremu ojciec mój kazał oddać sto sztuk złota, znajdujących się na teraz w mojej kieszeni.
— A więc — rzekł Maurevel — śliczna sposobność do skwitowania się z nim.
— Jakim sposobem?
— No! dzisiejszy dzień jest przeznaczony na regulowanie starych rachunków. Czy Mercandon jest hugonotem?
— Aha! rozumiem — odpowiedział Coconnas — a tak, jest nim bezwątpienia.
— Tss! otóż jesteśmy u celu.
— Co to za ogromny pałac z pawilonem, wychodzącym na ulicę?
— To pałac Gwizyuszów.
— Tak, powinienem był tu przyjść — zrobił uwagę Coconnas — gdyż przybyłem do Paryża z polecenia wielkiego Henryka. Jednak, mój kochany, strasznie coś cicho w tej części miasta; zaledwie słychać strzały. Mogłoby się komu zdawać, że jest na prowincyi; niech dyabli wezmą, wszyscy śpią!
W samej rzeczy w pałacu Gwizyuszów było cicho, jakby wypadki szły zwyczajnym trybem.
Wszystkie okna były zamknięte, z jednego tylko okna w pawilonie dawało się widzieć z po za rolet światło.
Maurevel stanął opodal pałacu Gwizyuszów, na rogu ulic du Petit-Chantier i des Quatre-Fils.
— Oto mieszkanie tego, którego szukamy.
— To jest tego, którego pan szukasz — rzekł La Hurière.
— Ponieważ pan jesteś z nami, więc szukamy go wszyscy.
— Jakto! ten dom, w którym wszystko wydaje się pogrążonem w głębokim śnie...
— Ten sam! La Hurière oddaj rusznicę panu de Coconnas i idź zapukać. Jeżeli cię wpuszczą, powiedz, że chcesz pomówić z panem de Mouy.
— Aha! rozumiem — powiedział Coconnas — zdaje się, że pan masz także w dzielnicy Temple swojego wierzyciela.
— Zgadłeś pan — mówił dalej Maurevel. — Wejdziesz więc i udasz hugonota; opowiesz Mouy’emu o wszystkiem, co się dzieje... on nie tchórz, zejdzie na dół...
— A potem?... — zapytał La Hurière.
— Potem, poproszę go, ażeby raczył skrzyżować ze mną szpadę.
— Na honor, to nieźle — rzekł Coconnas — ja zaraz tak samo postąpię z Lambertem Mercandon. Jeżeli on już za stary, aby przyjąć moje wyzwanie, miejsce jego zastąpi którykolwiek z jego synów lub krewnych.
La Hurière, nic nie odpowiedziawszy, zaczął pukać do drzwi.
Na hałas rozchodzący się pośród nocnej ciszy, brama pałacu Gwizyuszów uchyliła się i ukazało się kilka głów.
Wówczas pokazało się, że było tam cicho tak, jak bywa zazwyczaj w fortecach; pałac ten bowiem był cały napełniony wojskiem.
Głowy te natychmiast zniknęły; bez wątpienia ci, do których należały, zrozumieli, o co rzecz chodzi.
— Więc to tutaj mieszka pan de Mouy?... — zapytał Coconnas, wskazując na dom, do którego La Hurière nie przestawał pukać.
— Nie, to dom jego kochanki.
— Kroćset dyabłów! co to za wyszukana grzeczność! Dajesz mu pan sposobność do obnażenia szpady w oczach jego ulubionej! Więc my będziemy sędziami pojedynku. Jednak mam wielką ochotę bić się z nim. Ręka mnie pali...
— A twarz pańska?... — zapytał Maurevel. — Wszak jej się porządnie dostało.
Coconnas wydał jęk podobny raczej do ryku.
— Na szatana!... — spodziewam się, że on już umarł; gdybym jednak wiedział, że żyje, gotów byłbym powrócić do Luwru, aby go dobić...
La Hurière pukał ciągle.
Wkrótce otworzyło się na pierwszem piętrze okno i ukazał się na balkonie mężczyzna w neonem ubraniu i bezbronny.
— Kto tam?... — zawołał.
Maurevel dał znak Szwajcarom, ażeby się ukryli za róg domu, gdy tymczasem Coconnas przysunął się do ściany.
— A! panie de Mouy — powiedział oberżysta — czy to pan?
— Tak, ja; więc cóż?
— Tak, to on — mruknął Maurevel, drżąc z radości.
— E! czyż pan nie wiesz, co się dzieje?... — mówił dalej La Hurière. — Mordują naszych braci współwyznawców, zabili już admirała. Śpiesz pan na pomoc!
— A!... — zawołał de Mouy — domyślałem się, że się coś knuje na noc dzisiejszą. A! nie powinienem był opuszczać moich odważnych towarzyszy. Zaraz, zaraz, zaczekaj, mój przyjacielu.
I, nie zamykając okna, przez które dawały się słyszeć krzyki i czułe narzekania przestraszonej kobiety, de Mouy poszedł szukać płaszcza i zbroi.
— Już idzie, idzie — szepnął Maurevel, blady z radości. — Miejcie się na pogotowiu!... — rzekł cichym głosem do Szwajcarów.
Potem, wziąwszy rusznicę z rąk piemontczyka i dmuchnąwszy na lont, ażeby się przekonać, czy się dobrze żarzy — La Hurière! weź swoję rusznicę — powiedział do oberżysty, cofającego się ku towarzyszom.
— Kroćset dyabłów!... — krzyknął Coconnas — ot i księżyc wychodzi z po za chmur, aby być świadkiem tego pięknego spotkania. O! cobym ja dał za to, ażeby Lambert Mercandon był teraz sekundantem pana de Mouy.
— Zaczekajcie! zaczekajcie!... — rzekł Maurevel — jeden Mouy wart dziesięciu Judzi, jednak w sześciu może sobie z nim poradzimy. Naprzód!... — zawołał do Szwajcarów, dając im znak, ażeby się ukryli pod drzwiami, w celu rzucenia się na de Mouy’a, skoro tylko wyjdzie.
— Oho!... — powiedział Coconnas, patrząc na te przygotowania — zdaje mi się, że to wszystko nie pójdzie tak, jak się spodziewałem.
Już było słychać, jak de Mouy otwierał drzwi.
Szwajcarzy wyszli ze swej kryjówki i stanęli przed progiem.
Maurevel i La Hurière podchodzili na palcach; Coconnas, mając jeszcze w sobie cokolwiek uczucia honorowego, pozostał na miejscu.
W tej chwili młoda kobieta, o której już wszyscy zapomnieli, wyszła na balkon i przeraźliwie krzyknęła, spostrzegłszy Szwajcarów, Maurevela i La Hurièra.
De Mouy zatrzymał się w nawpół otwartych drzwi.
— Wróć się! wróć!... — krzyknęła młoda kobieta — widzę blask szpad i lont zapalony przy rusznicy. To zdrada!
— Oho!... — mruknął de Mouy — zobaczymy, co to wszystko znaczy?
I zamknął drzwi, zasunął rygle, spuścił zapory i wrócił na pierwsze piętro.
Skoro tylko Maurevel spostrzegł, że de Mouy nie wyjdzie, natychmiast zmienił bojowy porządek.
Szwajcarów odesłał na drugą stronę ulicy, La Hurière zaś z rusznicą w ręku oczekiwał na zjawienie się nieprzyjaciela na balkonie.
Czekał niedługo.
De Mouy wyszedł — mając w ręku dwa pistolety tak znacznej długości, że La Hurière, który już go wziął na cel, nagle pomyślał, że kule hugonota tak dobrze mogą upaść na ulicę, jak jego na balkon.
— Bezwątpienia — rzekł do siebie — mogę go zabić, lecz i on także może mnie zabić.
A ponieważ oberżysta został tylko żołnierzem z przypadku, postanowił więc cofnąć się i szukać schronienia za węgłem ulicy de Brac, zkąd z przyczyny znacznej odległości i ciemności, bardzo było trudno znaleźć linią, po której możnaby było posłać kulę de Mouy’owi.
De Mouy obejrzał się naokoło i nadstawił ucha; lecz nic nie było słychać.
— I cóż, panie donosicielu — rzekł — zdaje mi się żeś zapomniał rusznicy, stojącej przy drzwiach. Jestem, czegóż chcesz?
— Aha!... — powiedział do siebie Coconnas — a to w istocie jakiś zuch.
— I cóż — mówił dalej de Mouy. — Przyjaciele lub nieprzyjaciele, czyż nie widzicie, że na was czekam?
La Hurière milczał, Maurevel nie odpowiadał, Szwajcarzy wstrzymali oddech.
Coconnas chwilę czekał, lecz widząc, że nikt nie prowadzi dalej rozmowy, zaczętej przez La Hurièrea i przerwanej przez de Mouya, wyszedł na środek ulicy i rzekł:
— Panie! przyszliśmy tutaj nie po to, aby popełnić morderstwo, jak może sądzisz, lecz na pojedynek... Jestem sekundantem jednego z pańskich nieprzyjaciół, który chce honorowo zakończyć dawny spór. E! wychodźże, panie de Maurevel: czegóż się odwracasz? Pan de Mouy zgadza się.
— Maurevel!... — zawołał de Mouy — Maurevel, morderca mego ojca! Maurevel, zbójca królewski! A! tak, przyjmuję wyzwanie.
I, wycelowawszy do Maurevela, który zaczął pukać do pałacu Gwizyuszów, chcąc prosić tamże o pomoc, przestrzelił mu kapelusz.
Na huk wystrzału i na krzyk Maurevela, żołnierze, którzy odprowadzili księżnę de Nevers wybiegli z pałacu Gwizyuszów z trzema czy czterema szlachcicami i ich paziami i podstąpili pod dom kochanki młodego de Mouya.
Drugi strzał z pistoletu powalił żołnierza, stojącego obok Maurevela.
De Mouy bezbronny, a przynajmniej uzbrojony bezużytecznie, gdyż pistolety były już wystrzelone, szpady zaś przeciwko nieprzyjacielowi użyć nie było można, schował się za kratę balkonową.
Tymczasem okna w sąsiednich domach zaczęły się roztwierać.
Wskutek zaś usposobienia mieszkańców, będących bądź za pokojem lub walką, okna albo się natychmiast zamykały, albo błyszczały lufami muszkietów i rusznic.
— Do mnie! mężny Mercandonie — zawołał de Mouy, czyniąc znaki starcowi, który wyjrzał z okna domu, stojącego naprzeciw pałacu de Gwizyusza, i starał się rozeznać, co się dzieje.
— Wołasz mnie, panie de Mouy?... — zawołał starzec. — Więc to na ciebie napadają.
— Na mnie, na ciebie, na wszystkich protestantów, oto dowód.
W istocie, tej chwili de Mouy spostrzegł, że La Hurière celuje w niego. Wystrzał nastąpił, lecz młodzieniec przychylił się i kula roztrzaskała szybę nad jego głową.
— Mercandon!... — zawołał Coconnas, drżący z radości, że bójka zaczyna być powszechną, a zapomniał już o swoim wierzycielu, którego dopiero przypomniał mu de Mouy — Mercandon, na ulicy du Chaume; to on bezwątpienia! A! otóż jego mieszkanie! Doskonale! każdy z nas policzy się teraz ze swoim wierzycielem.
I kiedy żołnierze, którzy wyszli z pałacu Gwizyuszów, wysadzili bramę w domu de Mouya, a Maurevel, z pochodnią w ręku, starał się zapalić dom; kiedy przy wyłamanych drzwiach, rozpoczęła się straszna walka przeciwko jednemu człowiekowi, który, za każdym strzałem i każdem pchnięciem szpady, zmniejszał liczbę swoich przeciwników, Coconnas wyrwał kamień z bruku i próbował wyłamać mm drzwi w domu Mercandona, który, nie obawiając się wcale jego ciągłych usiłowań, bezustannie strzelał z okna.
Pusta ta i posępna ulica zajaśniała i jakby światłem dziennem napełniała się ludźmi i podobną się stała do wnętrza jakiegoś mrowiska.
Z pałacu Montmorency sześciu czy ośmiu szlachciców protestanckich ze służącymi i przyjaciółmi zrobili rozpaczliwą wycieczkę.
Popierani ogniem z okien, zaczęli nacierać na oddział Maurevela i posiłkujących mu żołnierzy z pałacu Gwizyuszów, tak dalece, iż zmusili ich odstąpić ku miejscu, z którego wyszli.
Coconnas natężał wszystkie swoje siły, lecz drzwi jeszcze mocno trzymały się na zawiasach.
Tłuszcza w bystrym biegu pociągnęła go za sobą.
Przycisnąwszy się do ściany i dobywszy szpady, zaczął nietylko się bronić, lecz nawet napadł z takim strasznym krzykiem na swych przeciwników, że wszystkich zupełnie zmieszał.
Rąbał na prawo i na lewo, nie rozróżniając nieprzyjaciół od przyjaciół, dopóki nie utworzył około siebie znacznej próżni.
Krew obluzgała mu ręce i twarz, oczy jego zdawały się wychodzić z osady, nozdrza nadymały się.
Zgrzytając zębami z wściekłości, zbliżył się wkrótce ku drzwiom, od których go odparto.
De Mouy, wytrzymawszy straszną walkę na schodach i w sieni, jak prawdziwy bohater wybiegł z palącego się domu.
Pośród bójki ciągle wołał; „Do mnie Maurevel! Maurevel, gdzie jesteś?” nic przestając go lżyć ostatniemi słowy.
Wreszcie wypadł na ulicę, trzymając w zębach sztylet, a na rękach swoję kochankę, na pół nagą i prawie bez czucia.
Szpada jego, błyszcząca w skutek wirowych obrotów, zakreślała to białe to czerwone koła, bo klingę to srebrzył blady blask księżyca, to znów ogień pochodni oświecał na niej ciepłą krew.
Maurevel uciekł.
La Hurière, odparty przez de Mouya aż do piemontczyka, który, nie poznawszy go, dotknął końcem szpady, prosił Boga, ażeby zachował ich obudwóch.
Lecz w tejże chwili Mercandon spostrzegł go i poznał w nim po białej szarfie mordercę.
Wystrzał nastąpił, La Hurière krzyknął, rozłożył ręce, upuścił rusznicę i starając dowlec się do ściany, ażeby o cośkolwiek się oprzeć, padł twarzą na ziemię.
De Mouy skorzystał z tego wypadku, rzucił się w ulicę Rajską i znikł.
Hugonoci bronili się tak rozpaczliwie, że żołnierze księcia Gwizyusza cofnęli się do pałacu i zamknęli drzwi z obawy, żeby ich nie napadnięto wewnątrz domu.
Coconnas, odurzony hałasem i krwią, doszedł do tego stanu, w którym, osobliwie dla mieszkańców południa, męztwo przechodzi we wściekłość.
Nic nie widział, nic nie słyszał; zauważył tylko, że w uszach już mu słabiej dzwoniło, że ręce, twarz, zaczęły obsychać i, opuściwszy szpadę, ujrzał przed sobą leżącego w kałuży krwi jakiegoś człowieka, i palące się na około domy.
Zawieszenie broni niedługo trwało, gdyż w chwili, kiedy Coconnas chciał przystąpić do leżącego człowieka, w którym poznał La Hurièra, drzwi domu, które oparły się jego sile, otworzyły się, i stary Mercandon z synem i dwoma krewnymi, rzucił się na piemontczyka, jeszcze odpoczywającego.
— Otóż on! on!... — krzyknęli wszyscy jednogłośnie.
Coconnas stał na środku ulicy:
Obawiając się, ażeby go nie otoczyło czterech ludzi razem napadających, ze zręcznością i silą dzikiej kozy, na które często polował w górach, rzucił się w tył i znalazł się pod ścianą pałacu Gwizyusza.
Będąc już spokojnym, stanął w obronnej postawie i przybrał ton pogardliwy.
— Aha! ojcze Mercandon — rzekł — nie poznajesz mnie?
— O! przeciwnie, dobrze cię poznaję, łotrze — zawołał stary hugonota — chcesz mnie więc zabić, mnie, przyjaciela swego ojca!
— I jego wierzyciela, nieprawdaż?
— Tak, jego wierzyciela, jak sam mówisz.
— W samej rzeczy — odrzekł Coconnas — przychodzę uregulować nasze rachunki.
— Schwyćmy, zwiążmy go — zawołał starzec do młodzieńców, którzy na jego głos rzucili się na piemontczyka.
— Zatrzymajcie się chwilę — rzekł z uśmiechem Coconnas. — Ażeby kogo schwytać, potrzeba mieć rozkaz, a wy zapomnieliście prosić o niego preweta.
To mówiąc, natarł na najbliżej stojącego młodzieńca, i za pierwszem cięciem, ręka nieszczęśliwego wraz z rapirem upadła na ziemię.
Raniony cofnął się z jękiem.
W tejże chwili okno, pod którem Coconnas szukał schronienia, otworzyło się z trzaskiem.
Piemontczyk nagle odskoczył, obawiając się napadu z tej strony, lecz, zamiast nieprzyjaciela, ujrzał kobietę, a zamiast zabójczej broni, którą miał spotkać, upadł mu pod nogi bukiet.
— Kobieta!... — zawołał Coconnas.
Oddał damie szpadą ukłon i schylił się, ażeby podnieść bukiet.
— Strzeż się, odważny katoliku, strzeż się! — zawołała dama.
Coconnas podniósł się, lecz drugi krewny zdążył go już drasnąć sztyletem w ramię.
Dama przeraźliwie krzyknęła.
Coconnas podziękował jej ukłonem i natarł na drugiego krewnego.
Przy drugiem podskoczeniu, młodzieniec poślizgnął się na krwi.
Coconnas z bystrością tygrysa rzucił się nań i przebił mu pierś na wskroś szpadą.
— Doskonale! doskonale! — wołała dama z pałacu Gwizyusza. — Doskonale! przyślę panu pomoc.
— Nie warto trudzić się — odpowiedział Coconnas. — Patrz pani lepiej do końca, jeżeli to ją zajmuje, a ujrzysz, jak hrabia Annibal de Coconnas rozprawia się z hugonotami.
W tejże chwili, syn starego Mercandona strzelił z pistoletu.
Coconnas upadł na jedno kolano.
Dama krzyknęła, lecz Coconnas wstał; przykląkł on tylko dlatego, aby uniknąć kuli, która uderzyła w mur, o dwie stóp od patrzącej pięknej damy.
Prawie w tymże samym czasie z okna mieszkania Mercandona dały się słyszeć straszne narzekania, i jakaś staruszka, poznawszy w piemontczyku po krzyżu i białej szarfie, katolika, rzuciła na niego wazon z kwiatami.
Wazon uderzył go powyżej kolan.
— Jeszcze lepiej — rzekł Coconnas — jedna rzuca mi kwiaty, a druga wazony.
— Dziękuję mamie, dziękuję! — zawołał młodzieniec.
— Idź sobie, żono, idź! — powiedział stary Mercandon — lecz miej oko na nas!
— Zaczekaj, panie de Coconnas, zaczekaj — rzekła dama z pałacu Gwizyuszów — każę strzelać z okien.
— A to piekło kobiece — zawołał Coconnas. Jedne za mną, drugie przeciwko mnie. O! do kroćset dyabłów! czas już skończyć.
Scena w istocie bardzo się zmieniła i miała się ku końcowi.
Przed piemontczykiem, prawda, ranionym, lecz będącym w całej sile młodzieńca dwudziestocztero-letniego, przywykłym do broni i bardziej rozdrażnionym, aniżeli osłabionym trzema czy czterema draśnięciami, był tylko Mercandon i syn jego.
Mercandon, starzec sześćdziesięciu czy siedemdziesięcioletni, syn jego, dziecię w siedemnastym zaledwie roku, blady, białowłosy, delikatny.
Ten ostatni rzucił pistolet wystrzelony, a zatem już nieużyteczny, i drżącą ręką zaczął machać szpadą, o połowę krótszą od szpady piemontczyka. Ojciec, uzbrojony tylko sztyletem i nabitą rusznicą, wołał o pomoc.
Staruszka w oknie, naprzeciw matki młodzieńca, trzymała w ręku kawał marmuru, gotowa go rzucić.
Nareszcie Coconnas, podburzony pogróżkami z jednej, a zachęceniami z drugiej strony, dumny z podwójnego zwycięstwa, odurzony wonią prochu i krwi, oświecony łuną pożaru palących się domów, roznamiętniony myślą, że walczy wobec kobiety, której piękność mówiła niezaprzeczenie o jej wysokiem urodzeniu, Coconnas, jak ostatni Horacyusz, uczul, że siły jego podwoiły się.
Widząc, że młodzieniec waha się, rzucił się nań i skrzyżował swój straszny i krwią zbroczony rapir z jego krótką szpadą.
Po dwóch uderzeniach, młodzieniec nie miał już szpady w ręku.
Wtedy Mercandon starał się odeprzeć piemontczyka, ażeby łatwiej mogły go dosięgnąć rzucane z okna kamienie.
Lecz Coconnas, przeciwnie, chcąc zniweczyć podwójny napad nieprzyjaciół, starca Mercandona ze sztyletem i matki młodzieńca, gotowej rzucić kamień, któryby mu zgruchotał czaszkę, schwycił syna wpół i, zasłaniając się nim, jak tarczą, od wszystkich ciosów, dusił go w swym herkulesowym uścisku.
— Ratunku!... ratunku!... — wołał młodzieniec — zgniecie mi piersi, ratunku!.. ratunku!..
I głos jego zaczął cichnąć w jakiemś głuchem chrzypieniu.
Wtedy Mercandon przestał grozić a zaczął błagać.
— Łaski!.. łaski!.. panie de Coconnas — wołał starzec — łaski!.. to moje jedyne dziecię.
— To syn mój!.. syn mój!.. — krzyczała matka — nadzieja naszej starości, nie zabijaj go, panie, nie zabijaj!...
— A!.. słusznie — zawołał Coconnas, wybuchnąwszy gwałtownym śmiechem — nie zabijać go!.. A cóż on chciał mi zrobić swoją szpadą i pistoletem?...
— Panie!.. — mówił dalej Mercandon, załamując ręce — weksel, podpisany przez twojego ojca jest u mnie; ja ci go powrócę. Mam dziesięć tysięcy talarów złotem, dam ci je; moje drogie kamienie są twoje. Tylko nie zabijaj go, nie zabijaj!...
— Ja zaś mam serce — rzekła półgłosem dama z pałacu Gwizyuszow — i oddam ci je.
Coconnas namyślał się przez chwilę; nagle obróciwszy się do młodzieńca, zapytał go:
— Jesteś protestantem?...
— Tak — odrzekło dziecię.
— W takim razie, musisz umrzeć — zawołał Coconnas, zmarszczywszy brwi i zbliżając do piersi swego przeciwnika sztylet.
— Umrzeć!.. — zawołał starzec — syn mój ma umrzeć!...
W tejże chwili dały się słyszeć bolesne narzekania matki.
Były one tak rozdzierającemi serce, że na jakiś czas zachwiały silne postanowienie piemontczyka.
— O!... księżno — zawołał ojciec, zwracając się ku damie, patrzącej z pałacu Gwizyuszów — wstaw się za nami, a imię twoje będzie zawsze co rano i wieczór wspominane w naszych modlitwach.
— Więc niech się wyrzecze swej wiary — odrzekła dama.
— Jestem protestantem!... — powiedziało dziecię.
— Więc giń!.. — zawołał Coconnas, wznosząc żelazo — giń! kiedy nie chcesz być wdzięcznym za życie, ofiarowane ci tak pięknemi usty.
Mercandon i jego żona widzieli, jak straszna broń zabłysła nad głową ich syna.
— Synu mój, mój Oliwierze!.. — zawołała matka — wyrzecz się wiary!.. wyrzecz się!..
— Wyprzej się mej wiary, drogie dziecię! — wołał Mercandon, padając do nóg piemnntczyka. — Nie zostawiaj nas samych na świecie.
— Wyrzeczcie się wszyscy swej wiary — krzyczał Coconnas — za jedno „Credo”, trzy dusze i życie.
— Zgadzam się — rzekł młodzieniec.
— Zgadzamy się — zawołali Mercandon z żoną.
— Na kolana! — powiedział Coconnas — niechaj syn twój powtórzy słowo w słowo modlitwę, którą ja będę odmawiał.
Ojciec pierwszy był posłuszny.
— Jestem gotów — rzekł młodzieniec i ukląkł.
Coconnas zaczął wtedy mówić po łacinie „Credo”.
Lecz czy to przypadkiem, czy też umyślnie, miody Olivier ukląkł blizko tego miejsca, gdzie leżała jego szpada.
Skoro tylko spostrzegł, że może ją dostać, nie przestając powtarzać słów piemontczyka, wyciągnął ku niej rękę.
Coconnas dojrzał to poruszenie, udając jednak, że go nie widzi.
Lecz w chwili, kiedy młodzieniec dotknął palcami rękojeści, rzucił się na niego i, wywróciwszy go, zawołał:
— A! zdrajco!
I wepchnął mu w piersi sztylet.
Młodzieniec krzyknął, podniósł się konwulsyjnie na jedno kolano i padł bez ducha.
— A!.. zbójco!.. — wrzasnął Mercandon — mordujesz nas, ażeby nam skraść sto sztuk złota, któreś nam winien...
— Nie, na honor nie — rzekł Coconnas — i oto na dowód...
Przy tych słowach, rzucił starcowi pod nogi worek z pieniędzmi, dany mu przy odjeździe przez ojca, w celu uiszczenia długu.
— I oto na dowód — mówił dalej Coconnas — oddaje ci twoje pieniądze.
— Masz śmierć! — zawołała kobieta z okna.
— Strzeż się, panie de Coconnas, strzeż się! krzyknęła dama z pałacu Gwizyuszów.
Lecz Coconnas nie miał czasu podnieść głowy, dla rozeznania, zkąd mu grozi niebezpieczeństwo.
Ciężka bryła ze świstem rozcięła powietrze, padła na kapelusz i strzaskała szpadę piemontczyka.
Coconnas padł bez zmysłów, nie słysząc okrzyków radości, które dały się słyszeć z prawej i lewej strony.
Morderca w tej chwili rzucił się ze sztyletem w ręku na młodego Coconnasa.
Lecz nagle drzwi pałacu Gwizyuszów otworzyły się.
Starzec, zobaczywszy połyskujące halabardy i szpady, uciekł, kiedy tymczasem ta, którą, nazywał księżną, oświecona przy całej swej szatańskiej piękności łuną pożaru i jaśniejąca drogiemi kamieniami i brylantami, do połowy wychyliła się z okna i wołała, do żołnierzy, wskazując im piemontczyka:
— Ten, ten!.. naprzeciwko mnie, w czerwonym kaftanie. Ten. tak, tak, ten sam!...


Rozdział X.
ŚMIERĆ, MSZA LUB BASTYLIA.

Małgorzata, jakeśmy powiedzieli, zamknęła drzwi i powróciła do pokoju.
Lecz wchodząc z bijącem sercem, spostrzegła Gillonnę, która, z trwogą nachyliwszy się ku drzwiom gabinetu, patrzała na ślady krwi na łóżku, meblach i dywanie.
— A!... pani — zawołała, ujrzawszy królowę — czyżby on umarł?...
— Milczenie, (rillonno — powiedziała Małgorzata tonem, wskazującym wielką doniosłość rozkazu.
Gillonna zamilkła.
Małgorzata wydobyła z woreczka maleńki kluczyk złoty, otworzyła nim drzwi gabinetu i wskazała służebnej młodzieńca.
La Mole zdążył wstać i zbliżyć się do okna.
Tutaj znalazł mały sztylecik, jaki wówczas nosiły kobiety.
Na hałas otwierających się drzwi, pochwycił go.
— Nie obawiaj się, panie, niczego — rzekła Małgorzata — zapewniam cię, jesteś bezpiecznym.
La Mole znowu padł na kolana.
— O!... pani — zawołał — jesteś dla mnie więcej, niż królową, jesteś bóstwem.
— Nie wzruszaj się panie tak bardzo — powiedziała Małgorzata — krew jeszcze ciecze. O!.. patrz, Gillonno, jak on blady... Gdzież pan jesteś raniony?...
— Pani — odpowiedział La Mole, starając się rozpoznać ważniejsze rany — zdaje się, że jestem raniony sztyletem w ramię i w pierś. Na inne rany niema potrzeby zwracać uwagi.
— Zobaczymy — rzekła Małgorzata — Gillonno, przynieś mi szkatułkę z balsamami.
Gillonna była posłuszną i wkrótce powróciła, niosąc w jednej ręce szkatułkę, a w drugiej srebrną miednicę wyzłacaną i bieliznę z cienkiego holenderskiego płótna.
— Pomóż mi unieść go, Gillonno — rzekła, królowa Małgorzata, gdyż nieszczęśliwy przez podnoszenie utracił wszystkie siły.
— Lecz ja, pani, nie mogę się na to zgodzić — przemówił La Mole.
— Musisz się zgodzić, panie, abym ci obandażowała rany — odrzekła Małgorzata — gdyż, skoro mogę cię uratować, byłoby występkiem pozwolić ci umrzeć.
— O!... raczej umrę — zawołał La Mole — aniżeli pozwolę, ażebyś ty, królowo, miała walać moją niegodną krwią swoje ręce... O!... nigdy!... nigdy!...
I odsunął się w tył z uszanowaniem.
— E!... pan już dosyć zawalałeś swoją krwią łóżko i pokój Jej królewskiej mości — uśmiechając się, uczyniła uwagę Gillonna.
Małgorzata okryła płaszczem swój batystowy negliż, zbryzgany krwią.
Ruch ten, pełen niewieściej wstydliwości, przypomniał La Molemu, że obejmował swemi rękoma i przyciskał do piersi, uwielbianą przez wszystkich królowę.
Na to wspomnienie, lekki rumieniec okrasił jego blade lica.
— Pani!... — wyjąkał po chwili — czy nie mogłabyś powierzyć mnie staraniom jakiego chirurga?...
— Katolika, nieprawdaż?... — zagadnęła Małgorzata takim głosem, że La Mole, zrozumiawszy go, wzdrygnął się.
— Czyż pan nie wiesz — mówiła dalej królowa z czarującym uśmiechem — że księżniczki francuskie uczą się poznawać własności ziół i robienia balsamów?... My, jako kobiety i królowe, zawsze uważałyśmy za swój obowiązek koić cierpienia. Jesteśmy wiec w stanie zastąpić najlepszych w świecie chirurgów; tak nam przynajmniej mówią nasi pochlebcy. Czyż moja sława w sztuce lekarskiej nie doszła do pańskiego ucha?... Woźmy się do roboty, Gillono.
La Mole chciał się jeszcze sprzeciwiać. Powtórzył znowu, że chętniej woli umrzeć, aniżeli dozwolić królowej na taki trud, który może zamienić jej współczucie na odrazę.
Lecz ten spór wyczerpał w nim resztę, sił.
Rzucił się kilka razy, zamknął oczy i powtórnie stracił zmysły.
Małgorzata schwyciła sztylet, który mu wypad! z rąk, i zręcznie przecięła sznurek, podtrzymujący zwierzchnią suknię
Gillonna tymczasem rozpruła, a raczej przerżnęła rękawy La Mola.
Krew lala się z ramienia i piersi.
Gillonna obmyła je płótnem, umaczanem w świeżej wodzie.
Małgorzata zaś sondowała rany złotą igłą, na końcu zaokrągloną.
Sam Ambroży Paré w podobnym razie nic mógłby postąpić zręczniej i delikatniej.
Rana w ramieniu była głęboka.
Na piersi sztylet zsunął się po żebrach i poprzecinał muskały.
Żelazo nie doszło do kryjówek tej naturalnej fortecy, która broni serce i płuca.
— Acerrimum humeri vulnus, non autem le thale[2] — szepnęła piękna i uczona królowa. Podaj mi balsam i przygotuj szarpi, Gillonno.
Tymczasem Gillonna, której królowa wydala ten nowy rozkaz, obmyła już i nabalsmaowała pierś młodzieńca, potem ręce utoczone jak u starożytnych statui, tors prześliczny, z wdziękiem w tył przegięty, i szyję, ocienioną gęstymi puklami.
La Mola w tym stanie prędzej można było wziąć za posąg z marmuru Paroskiego, aniżeli za ciało umierającego człowieka wskutek ran.
— Biedny chłopiec!... — przemówiła Gillonna, zwracając uwagę nie tyle na swą robotę, ile na przedmiot swej troskliwości.
— Wszak prawda, że piękny?... — powiedziała Małgorzata z królewską iście szczerością.
— Taks pani. Lecz zdaje mi się, że byłoby lepiej podnieść go z podłogi i położyć na to posłanie, o które jest teraz oparty.
— To prawda — odrzekła Małgorzata.
Obie kobiety nachyliły się i połączoną siłą podniosły La Mola, i położyły go na wielką z rzeźbionemi poręczami sofę, stojącą przed oknem, które następnie otworzyły, dla odświeżenia powietrza.
Poruszenie to przebudziło La Mola; westchnął, otworzył oczy i zaczął doświadczać tej niewymownej błogości, jaka zwykle towarzyszy wszystkim wrażeniom rannego, wtedy, gdy ten, powracając do życia, poczuje chłód świeżego powietrza, zamiast pożerającego ognia, i woń balsamów, zamiast nieprzyjemnego odoru krwi.
La Mole przemówił kilka niezrozumiałych wyrazów.
Małgorzata odpowiedziała na nie uśmiechem, kładąc palec na jego usta.
W tejże chwili; dało się słyszeć pukanie do drzwi.
— Pukają do tajemnych drzwiczek — rzekła Małgorzata.
— Ktoby to mógł być?.,. — zapytała zatrwożona Gillonna.
— Pójdę się dowiedzieć — rzekła Małgorzata. — Ty zostań tu i nie odchodź od niego ani na chwilę.
Małgorzata weszła do swego pokoju, zamknęła drzwi gabinetu i otworzyła tajemne wejście, prowadzące do króla i królewej matki.
— Pani de Sauve!... — zawołała, szybko odskakując w tył, z wyrazem jeżeli nie trwogi, to przynajmniej nienawiści, gdyż kobieta nigdy nie przebaczy drugiej kobiecie, jeżeli ta od niej odstręczy choćby nawet tego, którego ona wcale nie kocha. — Pani de Sauve!
— Tak jest, Wasza królewska mość — odrzekła Karolina.
— Pani tu!... — mówiła dalej królowa z coraz wzrastającem zadziwieniem, lecz zarazem i z coraz większą powagą.
Karolina padła na kolana.
— Przebacz mi, pani — powiedziała. — Czuję, jak wielce zawiniłam; lecz moja wina pochodzi z przymusu. Bezwarunkowy rozkaz królowej-matki...
— Powstań pani — rzekła Małgorzata. — Nie sądzę, abyś przyszła do mnie w nadziei usprawiedliwienia się. Powiedzże mi, czego żądasz?... po coś tu przyszła?...
— Przyszłam, pani — odpowiedziała Karolina ciągle klęcząc, i z wyrazem prawie obłąkania w oczach — przyszłam zapytać, czy niema go tutaj?...
— Tutaj, kogo?... O kim pani mówisz?... gdyż doprawdy nic nie rozumiem.
— Mówię o królu.
— O królu? Szukasz pani go aż w moich pokojach!... Wiesz bardzo dobrze, że on tutaj nie przychodzi.
— A!.. pani — zawołała pani de Sauve, nie odpowiadając na te zarzuty i jakby ich wcale nie rozumiejąc — a! dalby Bóg, iżby tutaj był!
— Dlaczego?
— Mój Boże! dlatego, że mordują hugonotów, a król Nawarry jest ich głową.
— O! — zawołała Małgorzata, chwytając panią de Sauve za rękę i zmuszając ją powstać — o! zapomniałam o tem. Zresztą, nie sądziłam, ażeby niebezpieczeństwo groziło królowi, również jak innym.
— Grozi mu niebezpieczeństwo tysiąc razy większe, niż komu innemu — zawołała Karolina.
— A! prawda, księżna Lotaryńska ostrzegła mnie. Ja mu powiedziałam, ażeby nie wychodził. — Czyżby wyszedł?
— Tutaj go niema.
— O!.. więc zginął!.. — zawołała pani de Sauve w rozpaczy — królowa-matka poprzysięgła mu śmierć.
— Śmierć! A! — zawołała Małgorzata — przestraszasz mnie. To niepodobna.
— Mówię pani — odrzekła pani de Sauve z energią, jaką może tylko dać namiętność — że nikt nie wie, gdzie jest król Nawarry.
— Gdzież jest królowa-matka?
— Królowa-matka poleciła mi zawołać pana Gwizyusza i pana de Tavannet, znajdujących się w jej modlitewni, potem kazała mi odejść. Wtedy, daruj pani, poszłam do siebie i czekałam, myśląc, że przyjdzie, według zwyczaju.
— Mój mąż, czy tak? — zapytała Małgorzata.
— Nie przyszedł... Wtedy zaczęłam go wszędzie szukać, pytałam o niego wszystkich. Jakiś żołnierz powiedział mi, że zdaje się, jakoby widział króla Nawarry pomiędzy strażą, eskortującą go z dobytemi szpadami, na kilka godzin przed rozpoczęciem rzezi, a rzeź już trwa z godzinę.
— Dziękuję ci, pani — rzekła Małgorzata — i chociaż uczucie, zmuszające cię do podobnego postępowania, jest, dla mnie obrażające, pomimo to, dziękuję ci.
— O!.. przebacz mi, pani — powiedziała Karolina — a powrócę do siebie szczęśliwa z otrzymanego przebaczenia, gdyż nie śmiem iść za Waszą królewską mością, choćby nawet zdaleka.
Małgorzata podała jej rękę i rzekła:
— Pójdę do królowej Katarzyny; idź pani do siebie. Król Nawarry jest pod moją obroną; obiecałam być jego sprzymierzeńcem i dotrzymam wiernie danego słowa.
— Lecz jeżeli Wasza królewska mość nie będzie mogła dostać się do królowej-matki?...
— Wtedy udam się do brata Karola i, jakkolwiek bądź, muszę z nim pomówić.
— Idź pani, idź — rzekła Karolina, ustępując z drogi Małgorzacie — niech cię Bóg prowadzi.
Małgorzata weszła na korytarz.
Doszedłszy do końca, obejrzała się, czy pani de Sauve nie pozostała w tyle.
Karolina szła za nią.
Królowa Nawarry, widząc, jak zakręciła na schody, prowadzące do jej mieszkania, udała się do pokojów Katarzyny de Médicis.
Tutaj wszystko się zmieniło.
Zamiast tłumu usłużnych dworzan, śpieszących zwykle, aby z głębokim ukłonem torować jej drogę, Małgorzata spotykała, tylko gwardzistów z zakrwawionemi halabardami, w ubraniach zbluzganych krwią, szlachtę, w podartych płaszczach, z twarzami osmolonemi prochem i roznosicieli depeszy i rozkazów.
Nieustanny ruch ten na galeryach miał podobieństwo do wzburzonego morza.
Małgorzata, wciąż idąc, doszła nareszcie do przedpokoju królowej-matki.
Lecz przedpokój ten otoczony był podwójnym rzędem żołnierzy, wpuszczających tylko tych, którzy znali właściwe hasło.
Małgorzata napróżno usiłowała przedrzeć się przez ten żywy szpaler.
Kilka razy widziała otwierające i zamykające się drzwi, i dojrzeć mogła Katarzynę, prawie odmłodniałą, w skutek krzątania się ciągłego, nie wyglądającą więcej nad dwadzieścia lat, zajętą odbieraniem, pisaniem, rozpieczętowywaniem listów, wydawaniem rozkazów i zwracającą się do jednych z łaskawem słówkiem, do innych znowu z uśmiechem.
Ci, do których się ona najmilej uśmiechała, byli najwięcej zakurzeni i zbroczeni krwią.
Pośród tego hałasu, panującego wewnątrz Luwru, z ulicy słyszeć dawały się strzały, ciągle się wzmagające.
— Nie dostanę się do niej — pomyślała Małgorzata po trzech próżnych usiłowaniach, ażeby przejść pośród wart.
— Ha! aby nie tracić czasu, pójdę lepiej do brata.
W tej chwili przebiegł obok niej Gwizyusz, który, zawiadomiwszy królowę-matkę o śmierci admirała, powracał na miejsce morderstw.
— O! Henryku — zawołała Małgorzata — gdzie jest król Nawarry?
Książę spojrzał na nią z uśmiechem zadziwienia, skłonił się i, nie odpowiedziawszy ani słowa, wyszedł ze swoimi żołnierzami.
Małgorzata przystąpiła do kapitana, z Luwru wychodzącego, który przed wyjściem rozkazał swoim żołnierzom ponabijać broń.
— Gdzie król Nawarry?... — zapytała Małgorzata.
— Nie wiem pani — odrzekł kapitan. — Nie jestem w usługach Jego królewskiej mości.
— A! kochany René — zawołała Małgorzata, spostrzegłszy perfumiarza Katarzyny. — To ty... czy idziesz od matki... czy nie wiesz, gdzie mój mąż?
— Jego królewska mość, król Nawarry, nie jest wcale moim przyjacielem... co pani zapewne jest wiadome. Mówią nawet — dodał z szyderczym uśmiechem — że ośmiela się obwiniać mnie o wspólnictwo z królową Katarzyną w otruciu jego matki.
— Nie! nie!... — zawołała Małgorzata — nie wierz temu, mój dobry René.
— O! mnie wszystko to jedno — odpowiedział perfumiarz — ani król Nawarry, ani jego stronnicy nie są straszni w tej chwili.
I odwrócił się od Małgorzaty.
— O! panie de Tavannes, panie de Tavannes — zawołała Małgorzata — tylko słówko, bądź łaskaw.
Tavannes, przechodzący właśnie, zatrzymał się.
— Gdzie jest Henryk Nawarski?... — zapytała Małgorzata.
— Na honor!.. — odpowiedział głośno — sądzę, że musi być na mieście z księciem d’Alençon i z księciem Kondeuszem.
Potem dodał tak cicho, tak. że tylko Małgorzata mogła dosłyszeć:
— Piękna królowo! jeżeli chcesz zobaczyć tego, na którego miejscu żeby być, oddałbym swe życie, idź do zbrojowni króla.
— O! dziękuję ci Tavannes — rzekła Małgorzata, słysząc tylko z całej odpowiedzi to, co ją obchodziło — dziękuję ci! idę tam.
I poszła, mówiąc sama do siebie:
— Po tem wszystkiem co mu obiecałam, po tem, jak się zachował wówczas, kiedy niewdzięczny Henryk był ukryty w gabinecie, nie mogę dopuścić, ażeby zginął.
I zapukała do apartamentów króla.
Lecz całe mieszkanie opasane było wewnątrz dwoma oddziałami gwardyi:
— Król nikogo nie przyjmuje!... — rzekł oficer, szybko przystępując do królowej.
— Lecz mnie!... — zawołała Małgorzata.
— Rozkaz dotyczy wszystkich.
— Mnie, królowej Nawarry! mnie, jego siostry!
— Przebacz pani, rozkaz nie obejmuje żadnych wyjątków.
I oficer zamknął drzwi.
— A! on zginął — zawołała Małgorzata, zatrwożona złowrogiemi twarzami, wyrażającemi jeżeli nie zemstę, to przynajmniej niezmienną wolę. Tak, tak, teraz wszystko pojmuję... użyto mnie jako przynętę... jestem sidłem, do którego zwabiono hugonotów... O! wejdę, niech mnie zabiją.
I Małgorzata biegała jak szalona po korytarzach i krużgankach.
Nagle, przechodząc obok maleńkich drzwiczek, usłyszała cichy, prawie ponury śpiew, tak był jednostajny.
W poblizkiej komnacie jakiś drżący głos mówił kalwiński psalm.
— A! to mamka mego brata, dobra Magdalena... tak, to ona!... — zawołała Małgorzata, w której głowie zabłysła nagle szczęśliwa myśl — ona to... Boże Chrześcijan, dopomóż mi.
W rzeczy samej, po ostrzeżeniu Małgorzaty, po rozmowie z Renem, po wyjściu od królowej-matki. któremu tak się sprzeciwiała biedna suczka Febe, Henryk Nawarski spotkał kilku panów katolickich, którzy, chcąc mu okazać swoje uszanowanie, odprowadzili go do domu.
Tutaj czekało na niego przeszło dwudziestu hugonotów, którzy, skoro zebrali się u młodego swego wodza, nie chcieli go odstąpić: tak to przeczucie strasznej nocy krążyło od kilku godzin po całym Luwrze.
Zostali więc, i nikt nie śmiał ich zaczepić.
Wreszcie, za pierwszem uderzeniem dzwonu na wieży Saint-Germain-l’Auxerrois, którego głos rozległ się we wszystkich sercach, jak dźwięk dzwonu, śmierć zapowiadającego, wszedł Tavannes, i pośród ogólnego milczenia dał znać Henrykowi, że król Karol IX-ty chce z nim pomówić.
O sprzeciwianiu się nie można było myśleć.
Na galeryach i korytarzach Luwru, dały się słyszeć kroki żołnierzy, zebranych w podwórzu i pokojach, w liczbie blizko dwóch tysięcy.
Henryk, pożegnawszy się z przyjaciółmi, których już miał więcej nie zobaczyć, udał się za Tavannes’em, który wprowadził go do maleńkiej galeryi, przytykającej do gabinetu królewskiego, i zostawił go tutaj samego, bezbronnego, z sercem, przepełnionem podejrzeniami.
Król Nawarry przepędził dwie nieskończenie długie godziny sam jeden, przysłuchując się z coraz bardziej wzrastającą trwogą, dźwiękom na gwałt uderzającego dzwonu i odgłosom strzałów.
Przez okratowane okno widział, przy łunie pożaru i blasku pochodni, nieszczęśliwych zbiegów i ścigających ich morderców, lecz nie wiedział przyczyny tych krzyków rozpaczy i śmierci, i chociaż dobrze znał Karola IX-go, jego matkę i księcia Gwizyusza, nie domyślał się, co za straszny dramat odgrywa się w tej chwili.
Henryk nie miał odwagi fizycznej, lecz za to obdarzony był siłą moralną.
Bojąc się niebezpieczeństwa, spotykał je z uśmiechem, lecz spotykał je na polu bitwy, wśród dnia, wobec wszystkich, przy towarzyszeniu przeraźliwej harmonii trąb, przy głuchym i drżącym huku bębnów...
A tu był bezbronny, sam jeden, zamknięty w ciemnościach, w których zaledwieby można było rozpoznać skradającego się mordercę i grożące żelazo.
Te dwie godziny były dla niego, być może, naj straszniejszemi w całem życiu.
Kiedy rozruchy doszły do najwyższego stopnia i gdy Henryk zaczął się już domyślać, iż rzecz idzie o zupełne wymordowanie protestantów, wszedł jakiś kapitan do Bearneńczyka i przez korytarz zaprowadził go do mieszkania króla.
Gdy się zbliżali, drzwi otworzyły się i zamknęły za nimi jakby siłą czarodziejską.
Następnie kapitan wprowadził Henryka do Karola IX-go, znajdującego się natenczas w zbrojowni.
Kiedy weszli, król siedział na ogromnem krześle, położywszy ręce na poręczach i spuściwszy głowę na piersi.
Na hałas, sprawiony przez wchodzących, Karol IX-ty podniósł głowę.
Henryk ujrzał wtedy, że pot wielkiemi kroplami spływał mu po twarzy.
— Dobry wieczór, Henryku!... — rzekł miody król niegrzecznie — La Chastre, zostaw nas.
Kapitan wyszedł.
Nastała grobowa cisza.
Podczas tej chwili milczenia Henryk niespokojnie spojrzał na około i przekonał się, że był sam z królem.
Nagle Karol IX-ty zerwał się z krzesła.
— Na Boga!... — zawołał, odrzucając w tył blond włosy i ocierając z potu twarz — zapewne jesteś zadowolony, że znajdujesz się teraz przy mnie, nieprawdaż, Henryku?
— Bezwątpienia, Najjaśniejszy panie — odpowiedział król Nawarry — ja zawsze poczytuję sobie za szczęście być przy Waszej królewskiej mości.
— Tutaj lepiej, niż tam, hę?... — zagadnął Karol IX-ty, idąc więcej za popędem swych myśli, aniżeli odpowiadając na grzeczność Henryka.
— Ja cię nie rozumiem, Najjaśniejszy panie — rzekł Henryk.
— Spójrz, a zrozumiesz.
Karol IX-ty prędko poszedł, a raczej skoczył do okna.
Przyciągnąwszy do siebie szwagra, jeszcze bardziej zalęknionego, pokazał mu strasznych morderców, topiących lub zabijających na pokładzie statku ofiary, co moment im dostarczane.
— Na Boga!... — zawołał Henryk, blednąc — cóż się to dzieje dzisiejszej nocy?
— Dzisiejszej nocy — odrzekł Karol IX-ty — uwalniają mnie od wszystkich hugonotów. Czy widzisz ot tam, nad pałacem Bourbonów, ten dym i ten płomień? Ten dym i płomień to palący się dom admirała. Czy widzisz tego trupa, którego poczciwi katolicy ciągną na starym sienniku? To trup zięcia admirała, trup twego przyjaciela Téligny’ego.
— O!.. cóż to znaczy!... — zawołał Henryk, napróżno szukając przy boku rękojeści sztyletu i drżąc ze wstydu i gniewu, czuł bowiem, że się z mego wszyscy naśmiewają i zarazem mu grożą.
— To znaczy — krzyknął prawie wściekły i zbladły Karol IX-ty — to znaczy, że nie chcę dłużej cierpieć hugouotów, czy słyszysz, Henryku? Czy jestem królem?.. czy jestem panem, który rozkazuje?...
— Lecz, Wasza królewska mość..
— Moja królewska mość rąbie i morduje teraz wszystkich, co nie są katolikami; to moja rozkosz. A ty, czy jesteś katolikiem?... — krzyknął Karol IX-ty. a gniew jego wzrastał coraz bardziej.
— Najjaśniejszy panie — rzekł Henryk — przypomnij sobie własne słowa: „Co mnie do ich religii, kiedy mi służą wiernie.”
— A, ha! ha! ha! — zawołał Karol, wybuchnąwszy złowieszczym, śmiechem — chcesz, ażebym sobie przypomniał swoje własne słowa? „Verba volant”, jak mówi moja siostra Margot. Patrz: alboż ci — dodał, wskazując palcem na miasto — źle mi służyli?... Czyż nie byli mężnymi na polu bitwy, mądrymi na radzie? Wszyscy oni byli pożytecznymi poddanymi; lecz byli hugonotami, a ja chcę tylko katolików.
Henryk milczał.
— Zrozum mnie, Henryku — zawołał Karol IX-ty.
— Już zrozumiałem, Najjaśniejszy panie.
— A więc?...
— A więc! ja nie widzę powodu, dla któregoby król Nawarry miał uczynić to, czego nie uczynił nikt z jego szlachty i stronników. Gdyż nieszczęśliwi ci umierają dlatego, że im proponowano to, co Wasza królewska mość i mnie teraz proponujesz, i na co oni się nie zgodzili, tak, jak i ja również zgodzić się nie mogę.
Karol schwycił go za rękę i wlepił w niego wzrok, którego bezbarwność zamieniła się powoli w blask wzroku dzikich zwierząt.
— A! czy myślisz, że wziąłem na siebie obowiązki namawiania do przyjęcia katolicyzmu tych, których tam teraz mordują?
— Najjaśniejszy panie — rzekł Henryk, wyrywając swą rękę — czyż nie umrzesz w wierze swoich ojców?...
— Tak, a ty?...
— I ja także — odrzekł Henryk.
Karol zgrzytnął zębami i drżącą ręką porwał rusznicę, leżącą na stole.
Henryk, przycisnąwszy się do ściany, czuł, że zimny pot występuje mu na czoło; lecz, dzięki władzy, jaką miał nad sobą, śledził bez żadnego wzruszenia na twarzy wszystkie ruchy strasznego monarchy.
Karol nabił rusznicę, z wściekłością tupnął nogą, a błysnąwszy bronią przed oczyma Henryka, zawołał:
— Czy chcesz być katolikiem?
Henryk milczał.
Karol, który z bladego stał się prawie sinym, wstrząsnął sklepienia Luwru naj straszniejszem przekleństwem, jakie kiedykolwiek wymówiły usta ludzkie.
— Śmierć, msza lub Kastylia!.. — wrzasnął król, zmierzywszy do Henryka.
— O!... Najjaśniejszy panie — zawołał Henryk — czyż chcesz mnie zabić, mnie, swego szwagra?...
Henryk z wielką zręcznością umysłu, jedną z najlepszych władz swojego organizmu, wykręcił się od odpowiedzi na zapytanie Karola IX-go.
Niema wątpliwości, że gdyby odpowiedź była przeczącą, Henryk zginąłby.
Karol IX-ty nie powtórzył już swojego zapytania i po chwili z głuchem mruczeniem, zwróciwszy się do otwartego okna, zmierzył do jakiegoś człowieka, biegnącego na przeciwległym bulwarze.
— Potrzebuję zabić kogo — zawołał Karol IX-ty z oczyma, zaszłemi krwią, i twarzą, zsiniałą jak u trupa.
I strzelił; biegnący upadł.
Henryk jęknął.
Karol IX-ty, uniesiony wściekłością, nabijał i strzelał bezustannie, wydając krzyki radosne za każdym razem, skoro kula trafiła celu.
— Zginąłem — pomyślał Henryk — jak nie będzie miał do kogo strzelać, mnie zabije.
— No i cóż, czy już koniec?... — przemówił jakiś głos za nimi.
Była to Katarzyna de Médicis, która weszła do pokoju bez najmniejszego szelestu, podczas ostatniego strzału.
— Nie, do tysiąca piorunów!... — zawył Karol IX-ty, rzucając rusznicę na podłogę... — Nie, on uparty... nie chce!...
Katarzyna nic nie odpowiedziała.
Powoli obejrzała się w tę stronę pokoju, gdzie stał Henryk nieporuszony, jak figura na obiciu, o którą się oparł.
Następnie spojrzała na Karola IX-go wzrokiem, który wyraźnie mówił:
— Dlaczegóż więc jeszcze żyje?...
— Żyje... żyje... — przemówił Karol IX ty, który zrozumiał to spojrzenie, jak nie można lepiej, i odpowiedział na nie bez wahania — on żyje, dlatego, że on... on... jest moim krewnym...
Katarzyna uśmiechnęła się.
Henryk spostrzegł ten uśmiech, i zrozumiał, że najważniejszą rzeczą było zwyciężyć Katarzynę.
— Wszystko, jak widzę, od ciebie pani pochodzi — rzekł Henryk do Katarzyny — a nie od mego szwagra Karola; to pani zamierzyłaś uwikłać mnie w sidła; to pani ze swojej córki chciałaś zrobić przynętę, aby nas wszystkich zgubić; to pani nakoniec rozłączyłaś mnie z żoną, ażeby ją uwolnić od przykrego mego zamordowania.
— Tak, tylko to się nie uda!... — zawołał inny głos, zadyszany i namiętny.
Henryk poznał go natychmiast; Karol IX-ty zadrżał, gdyż się go nie spodziewał; Katarzyna drgnęła z wściekłości.
— Małgorzata! — zawołał Henryk.
— Marya! — rzekł Karol IX-ty.
— Moja córka! — mruknęła Katarzyna.
— Panie — odezwała się Małgorzata do Henryka — ostatnie słowa twoje obwiniły mnie; lecz masz słuszność i nie masz. Masz słuszność, gdyż rzeczywiście użyto mnie, jako środka, do zgubienia was wszystkich. Lecz nie masz słuszności, bo nic o tem nie wiedziałam. Ja sama zawdzięczam to może zapomnieniu mej matki. Lecz skoro tylko się dowiedziałam, że jesteś w niebezpieczeństwie, przypomniałam sobie swoje obowiązki. Obowiązkiem żony jest dzielić los męża. Wypędzą cię?... idę z tobą na wygnanie; wtrącą cię do więzienia? ja pójdę za tobą; zabiją cię?.. ja umrę.
I podała mężowi rękę, którą on uściskał, jeżeli nie z miłości, to przynajmniej z wdzięczności.
— A!.. biedna Margot — rzekł Karol IX-ty — lepiejbyś zrobiła, gdybyś mu poradziła zostać katolikiem.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedziała Małgorzata z wrodzoną sobie dumą — dla samego siebie nie żądaj niegodnego postępku od członka swej rodziny.
Katarzyna znacząco spojrzała na Karola.
— Mój bracie — zawołała Małgorzata, pojąwszy również, jak Karol IX-ty, straszną pantominę Katarzyny — mój bracie, pomyśl o tem, wszak sam dałeś mi go za męża.
Karol IX-ty, pod rozkazującym wzrokiem Katarzyny i błagającym Małgorzaty, chwilę zawahał się, nakoniec Oromaz zwyciężył.
— Prawdziwie — szepnął Karol, nachyliwszy się do ucha Katarzyny — Margot ma słuszność, Henryk jest moim szwagrem.
— Tak — odrzekła Katarzyna, zbliżywszy się do ucha swego syna — tak... lecz gdyby nim nie był!...

Koniec tomu pierwszego.


Rozdział I.
NA CMENTARZU NIEWINIĄTEK.

Małgorzata, powróciwszy do siebie, napróżno starała się odgadnąć, co Katarzyna de Médicis powiedziała do ucha Karolowi IX-mu.
Część ranka przeszła na staraniach, podjętych około La Mola; druga zaś na bezowocnem usiłowaniu rozwiązania powyższej zagadki.
Król Nawarry pozostał w Luwrze, jako więzień.
Hugonotów mordowano jeszcze z większą wściekłością.
Po strasznej nocy, nastąpiła rzeź dzienna, jeszcze bardziej odrażająca.
Dzwony nie jęczały już na trwogę, lecz dzwoniły na „Te Deum”.
Uroczyste głosy spiżu, rozchodzące się pośród morderstw i pożarów, były jeszcze smutniejsze w dzień, aniżeli dzwon, zwiastujący śmierć upłynionej nocy.
To jeszcze nie wszystko; zdarzyła się dziwna rzecz: tarnina, kwitnąca wiosną i, jak zwykle, utrącająca swoje wonne kwiaty w miesiącu czerwcu, zakwitła znowu w nocy.
Katolicy, widząc w tem zjawisku cud i przypisując go zatwierdzeniu ich zbrodni przez Boga, szli procesyą z krzyżami i chorągwiami na cmentarz Niewiniątek, gdzie rosła cudowna tarnina.
Naturalnie, że taki znak Boskiego przyzwolenia podwoił okrucieństwa morderców.
I podczas, kiedy w mieście, na każdej ulicy, na każdym placu, miały ciągle miejsce sceny śmierci, Luwr był ogólną mogiłą wszystkich protestantów, znajdujących się w Paryżu w chwili złowrogiego sygnału.
Tylko król Nawarry, książę Kondeusz i La Mole zostali oszczędzeni.
Uspokoiwszy się co do La Mola, którego rany, jak uczyniła uwagę dnia poprzedzającego, były ciężkie, lecz nie śmiertelne, Małgorzata myślała tylko o tem, jak uratować życie swego męża, które jeszcze było w niebezpieczeństwie. Wistocie, pierwszem uczuciem, obudzonem w żonie, było uczucie ubolewania nad człowiekiem, któremu przysięgła, według słów samego Bearneńczyka, jeżeli nie miłość, to przynajmniej pomoc.
Lecz, oprócz tego uczucia, przejęło serce królowej i inne, nie tak bezinteresowne.
Małgorzata była chciwa wyniesienia, idąc za Henryka de Bourbon, na pewno liczyła na tron królewski.
Nawarra, rozszarpywana po kawałku, z jednej strony przez francuskich a z drugiej przez królów hiszpańskich, do tego stopnia, że już zmniejszyła się o połowę, mogła się stać silnem królestwem, przyjąwszy za swych poddanych wszystkich hugonotów francuskich, gdyby Henryk urzeczywistnił nadzieję, jak mogło obiecywać jego męztwo, okazywane w tych kilku przypadkach, w których dobywał oręża.
Dzięki swemu subtelnemu i wyniosłemu umysłowi, Małgorzata wszystko to pojęła i obliczyła w swej głowie.
Utrącając Henryka, utraciłaby nietylko męża lecz i tron.
To jej głębokie zamyślenie przerwane zostało cichem pukaniem do tajemnych drzwiczek.
Małgorzata zadrżała, gdyż tylko trzy osoby wchodziły temi drzwiczkami: król, królowa-matka i książę d’Alençon.
Otworzyła drzwi do gabinetu, zaleciła milczenie Gillonnie i La Molowi i poszła otworzyć tajemne wejście.
Był to książę d’Alençon.
Poprzedniego dnia młodzieniec ten zniknął.
Była chwila, w której Małgorzata chciała błagać go o wstawienie za królem Nawarry, lecz straszna myśl wstrzymała ją.
Małżeństwo było skojarzone, wbrew jego życzeniom; Franciszek nienawidził Henryka i był neutralnym względem Bearneńczyka dlatego tylko, że był przekonany, iż Henryk z Małgorzatą prawie się nie znali.
Najmniejsza przeto oznaka przywiązania Małgorzaty ku jej mężowi, mogłaby zamiast oddalić, zbliżyć tylko do piersi Henryka jeden ze trzech grożących mu sztyletów.
Małgorzata, ujrzawszy młodego księcia, zadrżała bardziej, aniżeli żeby spostrzegła króla Karola IX-go lub królowę-matkę.
Zresztą, książę niczem nie okazywał, ażeby na mieście lub w Luwrze miało się co dziać nadzwyczajnego.
Książę był ubrany ze zwykłą elegancyą; bielizna i suknie jego wydawały zapach, którego nie mógł znieść Karol IX-ty, którego jednak książę d’Alençon i książę Andegaweński zawsze używali. Tylko tak wprawne jak oko Małgorzaty mogło dojrzeć, że, pomimo niezwykłej bladości twarzy i drżenia rąk, tak pięknych i tak starannie utrzymanych jak u kobiety, w sercu księcia panowała radość.
Książę wszedł jak zazwyczaj i postąpił naprzód, ażeby pocałować swą siostrę.
Lecz Małgorzata, zamiast mu nadstawić swych policzków, jakby to uczyniła gdyby przyszedł Karol lub książę Andegaweński, schylili? się tylko i nadstawiła głowy.
Książę westchnął i dotknął blademi usty czoła Małgorzaty; następnie usiadł i zaczął opowiadać siostrze krwawe z tej nocy nowiny: powolną, straszną śmierć admirała, gwałtowną śmierć Teligny’ego, który, przestrzelony kulą w tejże chwili wydał ostatnie tchnienie.
Rozwodził się nad najmniejszymi szczegółami tej nocy z tą chciwością krwi, jemu i jego dwom braciom właściwą.
Nakoniec, opowiedziawszy wszystko, zamilkł.
— Przyszedłeś tu nietylko dlatego, ażeby mi to wypadki opowiedzieć, nieprawdaż, mój bracie?... — zapytała Małgorzata.
Książę Alençon uśmiechnął się.
— Jeszcze coś więcej masz mi do powiedzenia?
— Nie — odrzekł książę — ja czekam.
— Na co?
— Czyżeś mi nic mówiła, kochana Małgorzato — odparł książę, przysuwając swe krzesło do siostry — żeś poszła za króla Nawarry wbrew swoim życzeniom?
— Tak jest, bezwątpienia. Wcale nie znałam księcia Bearneńskiego, kiedy mi go przeznaczono za męża.
— A od tego czasu, jakeś go poznała, czyż nie mówiłaś, że nie czujesz ku niemu najmniejszego przywiązania?
— Mówiłam, to prawda.
— Podług twego mniemania, małżeństwo to miało być dla ciebie nieszczęściem.
— Kochany Franciszku!... — odpowiedziała Małgorzata — któreż małżeństwo nie jest największem nieszczęściem!...
— A więc! kochana Małgorzata, czekam, jak ci już powiedziałem.
— Lecz na cóż czekasz?
— Na to, ażebyś mi objawiła swoje zadowolenie.
— Z czegóż więc mam być zadowoloną?
— Z niespodziewanego wypadku, wskutek którego możesz zostać wolną.
— Wolną!... — powtórzyła Małgorzata, chcąc zmusić księcia, ażeby dokończył zaczętej myśli.
— Bezwątpienia; rozwiodą cię z Henrykiem Nawarskim.
— Rozwiodą!... — zawołała Małgorzata, utkwiwszy swój wzrok w młodego księcia.
Książę Alençon chciał wytrzymać to spojrzenie, lecz, wkrótce zmieszany, musiał odwrócić oczy w drugą stronę.
— Rozwiodą?... — powtórzyła Małgorzata — zobaczymy to, mój bracie? Bądź tak łaskaw i opowiedz mi ze wszystkimi szczegółami, jakim to sposobem chcą nas rozwieść?
— No — mruknął książę — Henryk jest hugonotem.
— Bezwątpienia; lecz on przecież tego nietaił, wiedzieli o tem wszyscy, kiedy mnie wydawano za niego za mąż.
— Tak jest, moja siostro — rzekł książę, a na twarzy jego błysnęła pomimowolna radość — lecz od twego małżeństwa cóż robił Henryk?
— Wiesz o tem lepiej, aniżeli kto inny; on prawie cały dzień przepędza z tobą, to na polowaniu. to na grze w piłkę i innych zabawach.
— Tak, tak, dnie, bezwątpienia — odpowiedział książę — dnie, a noce?
Małgorzata zamilkła i z kolei spuściła oczy.
— Noce?... — mówił dalej książę d’Alençon — noce?
— No?... — zapytała Małgorzata, czując, że należałoby coś odpowiedzieć.
— Noce... Henryk przepędza u pani de Sauve.
— Zkąd o tem wiesz?... — zawołała Małgorzata.
— Wiem, bo mnie to obchodzi — odrzekł młody książę, blednąc i obrywając koronki od swoich rękawów.
Małgorzata zaczęła się domyślać, co powiedziała Katarzyna do ucha Karolowi IX-mu; udała jednak, że o niczem nie wie.
— Dlaczego mi to wszystko mówisz, mój bracie?... — odpowiedziała Małgorzata z doskonale udanym smutkiem. — Czyżby dlatego, iżby mi przypomnieć, że mnie nikt tu nie lubi, że mnie wszyscy nienawidzą... nawet ten, którego natura dała mi za obrońcę, kościół za męża?...
— Jesteś niesprawiedliwą — szybko wtrącił książę, przysuwając się jeszcze bliżej — ja kocham cię i opiekuję się tobą.
— Bracie mój — rzekła Małgorzata, spoglądając na niego badawczym wzrokiem — masz mi co powiedzieć od królowej-matki?...
— Ja!.. mylisz się, siostro, przysięgam ci. Zkąd możesz o tem wnosić?...
— Z tego, że zerwałeś przyjaźń z moim mężem; z tego, że opuszczasz stronę króla Nawarry.
— Stronę króla Nawarry! — z zadziwieniem powtórzył książę.
— Tak jest, bezwątpienia. Pomówmy otwarcie. Franciszku. Dwadzieścia razy zgodziłeś się na to, że możesz się wznieść lub utrzymać nie inaczej, jak przy wzajemnem poparciu. Ten związek....
— Stał się niepodobnym do wykonania, moja siostro — przerwał książę d’Alençon.
— Dlaczego?
— Dlatego, że król ma swoje widoki na twego męża. Przebacz! omyliłem się, nazywając go twoim mężem. Chciałem powiedzieć: Henryka Nawarrskiego. Nasza matka odgadła wszystko. Wprawdzie, wziąłem ja stronę hugonotów, myśląc, że są silni. Teraz zaś mordują hugonotów, a za tydzień nie zostanie ich pięćdziesięciu w całem królestwie. Ściskałem za rękę króla Nawarry; dlatego że był... twoim mężem. Lecz teraz już nim nie jest. Cóż powiesz na to, ty, nietylko najpiękniejsza, ale i najmądrzejsza w całej Francyi, kobieto?
— Powiem — odparła Małgorzata — że znam dobrze naszego brata Karola. Widziałam go wczoraj w jednym z tych napadów szaleństwa, skracających jego życie o dziesięć lat; powiem jeszcze, że te napady coraz częściej się powtarzają i że, według wszelkiego prawdopodobieństwa, nasz Karol niedługo pożyje. Powiem nakoniec, że król Polski umarł i że na jego miejsce koniecznie chcą wybrać jakiego Francuskiego księcia. W takich okolicznościach nie należy porzucać sprzymierzeńca, który w chwili bitwy może nas wesprzeć siłą całego narodu i królestwa.
— A ty! — zawołał książę — czyż mnie nie zdradzasz jeszcze bardziej, przekładając cudzoziemca nad brata?
— Objaśnij mnie, Franciszku, jak i w czem cię zdradziłam?
— Wczoraj prosiłaś Karola o życic dla króla Nawarry.
— Cóż więcej!... — zapytała Małgorzata z udaną niewinnością.
Książę nagle powstał i przeszedł się kilka razy po pokoju; potem schwycił Małgorzatę za rękę.
Ręka ta była sztywna i zlodowaciała.
— Do widzenia, moja siostro — rzekł książę — nie chciałaś mnie pojąć, przypisz więc sama sobie nieszczęścia, jakie mogą wyniknąć.
Małgorzata pobladła i pozostała nieruchoma na miejscu.
Książę odchodził; Małgorzata nie prosiła go, aby pozostał.
Lecz zaledwie znikł w korytarzu, sam natychmiast powrócił.
— Słuchaj, Małgorzato — rzekł — zapomniałem ci powiedzieć, że jutro o tej godzinie król Nawarry już żyć nie będzie.
Małgorzata krzyknęła; myśl, że jej użyto, jako narzędzie do zamordowania Henryka, trwożyła ją aż do głębi duszy.
— I ty nie przeszkodzisz temu?... — zapytała — nie obronisz swego najlepszego, najwierniejszego sprzymierzeńca!
— Od wczorajszego dnia król Nawarry przestał być moim sprzymierzeńcem.
— Któż więc jest nim?
— Gwizyusz. Wytępiając hugonotów, Gwizyusz stał się królem katolików.
— Więc syn Henryka II-go uznaje za swego króla księcia Lotaryngii!...
— Nie jesteś dzisiaj w stanie, Małgorzato, nic pojąć.
— Przyznam, że napróżno staram się przeniknąć twą myśl.
— Siostro, pochodzenie twoje, nie jest niższem od pochodzenia księżnej de Porcian; Gwizyusz jest tak śmiertelny, jak i król Nawarry; a więc! wystaw sobie, Małgorzato, trzy rzeczy, wszystkie prawdopodobne: pierwsza, że księcia Gwizyusza obiorą królem Polskim; druga, że ty mnie kochasz tak, jak ja ciebie; wtedy... ja zostanę królem Francyi... a ty... ty... zostaniesz królową katolików.
Małgorzata zakryła swą twarz rękoma, zdumiona głębokością obmyślanych planów i widoków młodzieńca, którego u dworu nikt nie miał za bardzo przenikliwego.
— Lecz — zapytała Małgorzata, po chwili milczenia — ty nie trzymasz strony księcia Gwizyusza, również jak i nie dbasz o dobro króla Nawarry?
— Co się stało, odstać się już nie może!... — głucho odrzekł książę.
— Jeżeli trzymałem stronę księcia, miałem bezwątpienia swoje powody.
— Twój plan doskonały, dobrze obmyślany; jedna tylko rzecz może połamać szyki i przeszkodzić jego wykonaniu — powiedziała Małgorzata, powstając.
— Cóż takiego?
— To, że już nie kocham księcia Gwizyusza.
— Więc kogóż kochasz?
— Nikogo.
Książę spojrzał na Małgorzatę z zadziwieniem człowieka, który nic nie rozumie. Po chwili wyszedł z westchnieniem, ocierając twarz, jak lód, zimną ręką.
Małgorzata pozostała sama, pogrążona w myślach.
Jej położenie zaczęło się rysować przed oczyma jasno i wyraźnie; noc świętego Bartłomieja zbluzgała się krwią wskutek rozkazu króla, wykonawcami rozkazu była królowa-matka i książę Gwizyusz.
Książę Gwizyusz i d’Alençon połączyli się, ażeby wyciągnąć z tego zdarzenia jak najwięcej korzyści.
Śmierć króla Nawarry była naturalnym wypadkiem tej katastrofy.
Po jego śmierci, zawładną królestwem Nawarry.
Małgorzata zostanie wdową, bez tronu, bez władzy, widząc tylko przed sobą klasztor, gdzie nie będzie nawet miała smutnej pociechy opłakiwania swego męża, który jednak nigdy nim nie był.
Podczas tych myśli, królowa Katarzyna przysłała zapytać ją czyby nie życzyła sobie pojechać z całym dworem na cmentarz Niewiniątek do cudownego drzewa.
Pierwsze m postanowieniem Małgorzaty było wymówić się od uczestnictwa w tej precesyi.
Lecz przyszło jej do głowy, że może będzie mogła dowiedzieć się co o królu Nawarry.
Kazała więc odpowiedzieć, że, jeżeli już jest dla niej przygotowany koń, z chęcią towarzyszyć będzie Ich królewskim mościom na cmentarz Niewiniątek.
W pięć minut później paź doniósł jej, że orszak zaraz wyruszy.
Małgorzata dala znak Gillonie, ażeby miała o chorym staranie, i wyszła.
Król, królowa-matka, Tavannes i znakomitsi katoliccy panowie, siedzieli już na koniach.
Małgorzata szybkiem spojrzeniem przebiegła cale towarzystwo, składające się najmniej ze dwudziestu osób.
Króla Nawarry nie było, lecz pani de Sauve była obecną; zamieniła ona spojrzenie z Małgorzatą, która dorozumiała się, że kochanka jej męża chce coś powiedzieć.
Orszak postępował przez ulicę Saint-Houoré i de Lastruce.
Lud, zobaczywszy króla, królowę-matkę i znakomitszych katolików, zbierał się i, rosnąc ciągle w liczbie, towarzyszył im krzycząc: „Niech żyje król! Niech żyje katolicyzm! Śmierć hugonotom!”
Krzykom tym towarzyszyły wywijania zakrwawionemi szpadami i zakopconemi rusznicami, świadkami jego udziału w krwawej katastrofie.
Na końcu ulicy des Prouvelles spotkano tłum ludzi, ciągnących jakiegoś trupa bez głowy.
Był to trup admirała, którego ludzie ci ciągnęli, aby powiesić za nogi w Montfaucon.
Orszak wjechał na cmentarz Niewiniątek bramą, leżącą na przeciw ulicy des Chops, teraźniejszej des Déchargeurs.
Duchowieństwo, uprzedzone o przybyciu króla i królowej-matki, oczekiwało na nich z powitalny mowy.
Pani de Sauve skorzystała z chwili, w której Katarzyna słuchała zwróconej do siebie mowy, i zbliżyła się do Małgorzaty, prosząc, ażeby ta dozwoliła jej ucałować swoję rękę.
Małgorzata podała jej rękę; pani de Sauve, całując ją, wsunęła za rękaw małą zwiniętą karteczkę.
Jakkolwiek szybko i skrycie to uczyniła pani de Sauve, Katarzyna jednak spostrzegła i obróciła się właśnie wtedy, kiedy jej dama honorowa całowała rękę królowej.
Obie kobiety spostrzegły spojrzenie, które je na wskroś przeniknęło; lecz obie nie zmieszały się.
Tylko pani de Sauve oddaliła się od Małgorzaty i zajęła miejsce obok Katarzyny.
Odpowiedziawszy na wypowiedziane przywitanie, Katarzyna z uśmiechem dała znak królowej Nawarry, ażeby się zbliżyła.
Małgorzata była posłuszną.
— E! moja córko!... — rzekła królowa-matka swoim akcentem włoskim — nie na żarty przyjaźnisz się z panią de Sauve!
Małgorzata uśmiechnęła się z wyrazem goryczy na twarzy.
— Tak jest, moja matko — odpowiedziała — żmija ukąsiła mnie w rękę.
— A! a!... — powiedziała z uśmiechem Katarzyna — ty jesteś zazdrośną, jak mi się zdaje.
— Mylisz się, pani — odrzekła Małgorzata. — Tyle jestem zazdrosną o króla Nawarry, o ile król Nawarry jest we mnie zakochany. Ja tylko umiem rozpoznawać przyjaciół od wrogów. Kocham tych, którzy mnie kochają, pogardzam tymi, co mnie nienawidzą. Gdybym czyniła inaczej, czyż byłabym, pani, twą córką?
Katarzyna uśmiechnęła się w taki sposób, ażeby dać poznać Małgorzacie, że, jeżeli miała co w podejrzeniu, podejrzenie to zupełnie upadło.
W tejże chwili nowi tylko co przybyli pielgrzymi, zwrócili uwagę dostojnych gości.
Był to książę Gwizyusz, który przybył w towarzystwie niewielkiego grona szlachty, zagrzanej jeszcze niedawną rzezią.
Orszak ten postępował za bogato przybraną lektyką, która zatrzymała się naprzeciw króla.
— Księżna de Nevers!... — zawołał Karol IX-ty. — Witamy cię, piękna i surowa katoliczko. Słyszałam, moja kuzynko, żeś strzelała z okien do hugonotów i żeś nawet zabiła jednego kamieniem?
Księżna de Nevers nadzwyczaj się zarumieniła.
— Najjaśniejszy panie!... — powiedziała cichym głosem, zginając przed królem kolano — przeciwnie, miałam szczęście przyjąć do swego domu rannego katolika.
— Dobrze, dobrze, moja kuzynko. Można mi służyć dwojako: albo mordując moich nieprzyjaciół, albo pomagając moim przyjaciołom. Każdy robi, co może, i jestem przekonany, że księżna, gdybyś mogła, uczyniłabyś więcej.
Lud, widząc zgodę pomiędzy Karolem IX-m a Lotaryńczykami, krzyczał z całej siły: „Niech żyje król! Niech żyje książę Gwizyusz! Niech żyje katolicyzm!”
— Czy pójdziesz z nami do Luwru, Henrieto?.. — zapytała królowa — matka piękną księżnę...
Małgorzata trąciła łokciem swoję przyjaciółkę, która, zrozumiawszy ten znak, odpowiedziała:
— Nie, pani, jeżeli mi przynajmniej Wasza królewska mość uczynić tego nie rozkażesz. Mam interes w mieście z królową Nawarry.
— Co za interes?... zapytała Katarzyna.
— Chcemy obejrzeć bardzo rzadkie i bardzo ciekawe książki greckie, znalezione u pewnego starego protestanckiego pastora i złożone w wieży Saint-Jacques-la Boucherie — odpowiedziała Małgorzata.
— Lepiejbyście pojechały zobaczyć, jak zrzucają hugonotów z mostu Moulins w Sekwanę — rzekł Karol IX-ty. — Tam miejsce dla prawdziwych Francuzów.
— Będziemy i tam, jeżeli tego Wasza królewska mość wymagasz — odpowiedziała księżna de Nevers.
Katarzyna niedowierzająco spojrzała na obie przyjaciółki.
Małgorzata zauważyła to i zaczęła z niespokojnością oglądać się na wszystkie strony.
Niespokojność ta, czy prawdziwa czy też udana, nie uszła baczności Katarzyny.
— Czego szukasz?... — zapytała.
— Szukam... Nie widzę... — odrzekła Małgorzata.
— Czego szukasz? Czego nie widzisz?
— La Sauve — odpowiedziała Małgorzata. — Czy powróciła do Luwru?
— Mówiłam ci, że jesteś zazdrosną — szepnęła Katarzyna do ucha swej córki. — O głuptasie!... No, Henryeto — mówiła dalej wzruszając ramionami — weź z sobą królowę Nawarry.
Małgorzata jeszcze udawała, że się na około ogląda, potem, nachyliwszy się do ucha swej przyjaciółki, rzekła jej:
— Zabierz mnie z sobą, jak najprędzej. Potrzebuję zwierzyć ci się z bardzo ważnej rzeczy.
Księżna ukłoniła się Karolowi IX-mu i Katarzynie.
Następnie zwróciła z uszanowaniem swe słowa do królowej Nawarry.
— Czy Wasza królewska mość raczysz wsiąść do mojej lektyki?
— Jak najchętniej. Tylko zastrzegam sobie, ażebyś mnie odesłała z powrotem do Luwru.
— Ja, moja lektyka i moi ludzie, są do usług Waszej królewskiej mości.
Królowa Małgorzata wsiadła w lektykę i dała znak księżnej de Nevers, która także wsiadła i z uszanowaniem zajęła miejsce na przodzie.
Katarzyna i jej orszak powrócił do Luwru tą samą drogą, którą pierwej jechał.
Uważano, że królowa-matka przez całą drogę szeptała coś do ucha Karolowi IX-mu, wskazując po kilkakroć na panią de Sauve.
I za każdym razem, Karol IX-ty śmiał się po swojemu; śmiech ten był gorszy aniżeli groźba.
Małgorzata zaś, zaledwie tylko lektyka ruszyła z miejsca, i kiedy już nie potrzebowała obawiać się baczności Katarzyny, dobyła z rękawa karteczkę pani de Sauve i przeczytała co następuje:

„Odebrałam rozkaz przesłania dziś wieczór królowi Nawarry dwóch kluczy: jeden jest od pokoju, w którym jest uwięziony, drugi zaś od mego. Skoro już będzie u mnie, polecono mi zatrzymać go u siebie do szóstej zrana”.
„Niech się Wasza królewska mość namyśli, zdecyduje i za nic nie uważa mego życia”.

— Niema wątpliwości — powiedziała Małgorzata — użyto tej biednej kobiety za narzędzie, którym chcą nas wszystkich zgubić. Zobaczymy jednak, czy też to łatwo, jak mówi mój brat Karol IX-ty, zrobić z królowej Margot, zakonnicę.
— Od kogóż jest ten bilecik?... — zapytała księżna de Nevers, wskazując papier, który Małgorzata odczytywała z wielką uwagą.
— A!.. księżno!.. mam wiele rzeczy do powiedzenia ci — odrzekła Małgorzata, drąc bilecik na drobne kawałki.


Rozdział II.
ZWIERZENIA.

— Lecz przedewszystkiem dokąd się udamy? zapytała Małgorzata — spodziewam się, że nie na most Młynarski?.. Już dosyć napatrzyłam się na rzeź od wczorajszego dnia!
— Otrzymałam pozwolenie odprowadzić Waszą królewską mość...
— Przedewszystkiem, upraszam cię zapomnieć o mojej królewskiej mości... Odprowadzisz mnie więc...
— Do pałacu Gwizyuszów, jeżeli się tylko pani zgodzisz.
— Dlaczegóż nie!... Do ciebie, Henrieto; wszak księcia Gwizyusza tam niema?... i twego męża również?...
— O, nie!... — zawołała księżna z błyszczącemi z radości oczyma — nie!... niema ani mego szwagra, ani mego męża, ani nikogo. Jestem wolna, wolna jak powietrze, jak ptak, jak chmura... wolna, moja królowo, czy słyszysz?... Czy pojmujesz, ile to szczęścia zawiera w sobie ten wyraz: wolna?... Idę dokąd chcę, rozkazuję! A! biedna królowo!... nie jesteś wolną, dlatego też wzdychasz...
— Idziesz, dokąd chcesz, rozkazujesz! Czy to już dosyć? I na tem tylko ograniczasz swoję wolność? Nie, na taką wolność jesteś za bardzo wesołą?
— Wasza królewska Mość obiecałaś mi zwierzyć się.
— Znowu: Moja królewska mość; ej! bo się pogniewamy, Henrieto. Czyż już zapomniałaś o naszej umowie?
— Nie! Jestem twoją uniżoną sługą w obecności ludzi, lecz szczerą przyjaciółką, kiedy jesteśmy same. Czyż nie tak, pani?..
— Czyż nie tak, kochana Małgorzato?
— Tak, tak — rzekła królowa, śmiejąc się.
— Precz familijna nienawiści, precz wiarołomność przyjaźni; wszystko prosto, otwarcie, szczerze, słowem, związek obronny i odporny, z jednym celem, schwytania w locie, jeżeli się uda, przemijające szczęście.
— Tak, tak, Henrieto, a na znak zobopólnego przymierza uściśnijmy się.
I obiedwie zachwycające twarzyczki, jedna blada i smętna, druga rumiana, blond-włosa i wesoła, nachyliły się ku sobie i złączyły swe usta, tak, jak już złączyły swe myśli.
— A więc masz jakie nowiny? — zapytała księżna, z wielką ciekawością spoglądając na Małgorzatę.
— Alboż te dwa dni nie są pełne nowin?
— O! ja mówię o miłości, nie zaś o polityce. Jak będziemy w tym wieku, co pani Katarzyna, twoja matka, wtedy się będziem mogły nią zajmować. Lecz mamy dosyć czasu czekać na ten wiek, jeszcze przynajmniej ze dwadzieścia lat, moja piękna królowo. Mówmy o czem innem. Czy czasem nie pójdziesz zamąż?
— A za kogo? — zapytała, śmiejąc się, Małgorzata.
— A! uspokoiłaś mnie tą odpowiedzią.
— Tak, Henrieto! Lecz właśnie to, co ciebie uspakaja, mnie zatrważa. Powinnam iść zamąż?...
— Kiedy?..
— Jutro.
— A! biedna przyjaciółko! I czy to konieczne?
— Tak.
— Kroćset dyabłów! jak mówi pewien mój znajomy, to nieprzyjemnie.
— Masz znajomego, który mówi: kroćset dyabłów?.. śmiejąc się, zapytała Małgorzata.
— Tak.
— Któż to taki?
— Ciągle mnie wypytujesz, zamiast sama mówić. Dokończ, a ja wtedy zacznę.
— Otóż w kilku słowach powiem ci, o co rzecz chodzi: król Nawarry jest zakochany i mnie nie chce. Ja się nie kocham, lecz także nie chcę. Tymczasem powinniśmy oboje zmienić nasze myśli jeszcze przed jutrem, choćby tylko aby udawać...
— A. więc, zmień je, a możesz być pewną, że i on swe zmieni.
— Lecz właśnie to jest niepodobieństwem; gdyż mniej niż kiedykolwiek jestem usposobioną do zmiany naszych zobopólnych stosunków.
— Lecz co do twego męża?
— Henrieto, już powątpiewam, waham się.
— Dlaczegóż?
— Ze względu na religię, Czy ty znajdujesz jaką różnicę między katolikami i protestantami?
— Czy w polityce?
— Tak.
— O! bezwątpienia.
— A w miłości?
— Kochana przyjaciółko, my kobiety, jesteśmy takieini pogankami, że przypuszczamy do swojej miłości ludzi, wszystkich jakie tylko mogą istnieć sekt; co się zaś tyczy bogów, wyznajemy ich bardzo wielu...
— W osobie jednego, nieprawdaż?
— Tak jest — odrzekła księżna z błyszczącem w oczach bałwochwalstwem — tak, tego, którego nazywają Eros-Cupido-Amor; tak, tego, który ma kołczan, opaskę na czole i skrzydła, Kroćset dyabłów, niech żyje nabożność!
— Jednak ty masz wyłączny sposób modlenia się; zabijasz hugonotów kamieniami.
— Niech sobie tam mówią... A! Małgorzato, jak to najlepsze myśli, najszlachetniejsze czyny, przekręcają usta pospólstwa!
— Pospólstwa!.. Lecz, zdaje mi się, że za ten czyn podziękował ci mój brat, Karol.
— Twój brat, Karol IX-ty, jest wielkim strzelcem, który trąbi w róg cały dzień, przez co taki chudy... Od takich, jak on, nie przyjmuję grzeczności. Zresztą, odpowiedziałam twemu bratu, Karolowi... Czyż nie słyszałaś mojej odpowiedzi?...
— Nie! mówiłaś tak cicho!
— Tem lepiej, udzielę ci więcej wiadomości. Lecz dokończże pierwej swego wyznania, Małgorzato?
— Otóż, jeżeli...
— Cóż?...
— Jeżeli kamień — rzekła z uśmiechem królowa — o którym mówił mój brat, Karol IX-ty, jest kamieniem historycznym, to wolę już nic więcej nie powiedzieć.
— Dobrze! — zawołała Henrieta — ty wybrałaś hugonota. Nie obawiaj się jednak; ażeby zaspokoić twoje sumienie, obiecuję ci wybrać sobie hugonota przy pierwszej sposobności.
— Zdaje się, że tym razem wybrałaś już sobie katolika.
— Kroćset dyabłów! — zawołała księżna.
— A! już rozumiem, rozumiem.
— Cóż to za jeden ten hugonot?
— Nie wybierałam go; ten młodzieniec niema i bezwątpienia nie będzie miał u mnie nigdy żadnego znaczenia.
— No lecz jak on wygląda? to wcale nie przeszkadza, abyś go opisała; wiesz przecież, jak jestem ciekawą.
— Piękny, jak Apollo belwederski jest ten młodzieniec... który unikając pogoni, ukrył się w moim pokoju.
— O!... o!... więc nie ty go zaprosiłaś?...
— Biedny chłopiec!... Nie śmiej się tak, Henrieto, on jeszcze zawieszony między życiem i śmiercią.
— Więc taki słaby.
— Ciężko ranny.
— O! to nieznośna rzecz; raniony hugonot... osobliwie też w tych czasach; lecz cóż ty robisz z tym hugonotem, który niema i bezwątpienia nie będzie miał dla ciebie nigdy żadnego znaczenia?
— Jest w moim gabinecie; schowałam go i pragnę uratować.
— Ładny, młody, raniony.... Ukryłaś go w swoim gabinecie, pragniesz go uratować?... Przynajmniej powinno obudzić się w nim uczucie wdzięczności.
— Ono się już obudziło... obawiam się tylko, czy nie jest silniejszem, aniżelibym sobie tego życzyła.
— Więc on cię zajmuje... ten nieszczęśliwy młodzieniec?
— Tylko w skutek ludzkości.
— Ludzkości! a! biedna królowo, ta cnota gubi zawsze naszą pleć!
— Wiesz, że król, królowa-matka, książę d’Alençon, nawet mój mąż... — mają wolny wstęp do moich pokojów.
— Więc chcesz mnie prosić, ażebym ukryła twego hugonotę, nieprawdaż?... to jest, dopóki będzie chory, z warunkiem jednak powrócenia go, skoro tylko wyzdrowieje?
— Figlarko!... — rzekła Małgorzata.
— Nie, przysięgam ci, że nie sięgam myślą tak daleko. Czyż nie możesz go tylko ukryć, zachować mu to życie, które ja uratowałam? Zapewniam cię, że byłabym ci bardzo wdzięczną. Jesteś wolna w pałacu Gwizyuszów, niemasz ani szwagra, ani męża, któryby cię podglądał lub męczył; oprócz tego, za twoim pokojem jest podobny jak u mnie gabinet, z tą tylko różnicą, że nikt niema prawa wchodzić do niego. A więc! pożycz mi tego gabinetu dla mego hugonoty; jak wyzdrowieje otworzysz mu klatkę a ptak uleci.
— Jest tu tylko jedna trudność, kochana królowo; oto, klatka już zajęta.
— Jakto, czyż i ty kogo ratowałaś?
— Właśnie odpowiedziałam to twemu bratu.
— A! rozumiem; dlatego też — mówiłaś tak cicho, że nie mogłam cię dosłyszeć.
— Posłuchaj, Małgorzato, to cudowna historya, wcale nie gorsza od twojej. Pozostawiwszy ci sześciu żołnierzy, powróciłam z drugimi sześcioma do pałacu Gwizyuszów, i przypatrywałam się jak palą i rabują dom, oddzielony od pałacu mego brata tylko ulicą des Quatre-Fils. Nagle usłyszałam krzyk kobiet i przekleństwa mężczyzn. Wychodzę na balkon, i przedewszyątkiem spostrzegam szpadę, która zdawała się oświecać swoim blaskiem całą tę scenę. Podziwiam ruchy tego wściekłego oręża; wiesz, jak ja lubię ładne rzeczy!... Naturalnie, zaczynam potem rozpoznawać rękę robiącą szpadą i osobę, do której ta ręka należy. Nakoniec, pośród bitwy i krzyków, rozpoznaję człowieka, i widzę... widzę bohatera, a! królowo! Ajaxa Telamona. Słyszę głos... głos stentora. Wpadam w uwielbienie, lękam się, drżę przy każdem cięciu, grożącem mu, przy każdym zamachu jego szpady; kwadrans czułam jakieś wzruszenie, którego do tej chwili nie doświadczałam, którego istnienia nie przeczuwałam nawet. Oniemiałam, zaledwie już mogłam oddychać; nagle mój bohater zniknął.
— Jakto?
— Pod kamieniem, którym rzuciła na niego jakaś staruszka; wtedy, tak jak Cyrus, odzyskałam mowę i Zaczęłam wołać: „Na pomoc, na pomoc!” Nasi żołnierze wypadli, porwali go i wnieśli do pokoju, o który prosisz dla swego protegowanego.
— A! rozumiem tę historyę tem lepiej kochana Henrieto, że ona prawie podobna do mojej.
— Z tą jednak różnicą, moja królowo, że służąc memu królowi i będąc ze mną jednej religii, nie potrzebuję wcale odsyłać od siebie pana Annibala de Coconnas.
— Nazywa się Annibal de Coconnas?... — zapytała, Małgorzata parsknąwszy od śmiechu.
— Straszne nazwisko, nieprawdaż?... — odrzekła Henrieta.
— Lecz ten, który je nosi, godzien jest niego. Co za rycerz, kroćset dyabłów! a ile on przelał krwi. Włóż, królowo, maskę, już przybyłyśmy.
— Po cóż mam kłaść maskę?
— Dlatego, że chcę ci pokazać mojego bohatera.
— Czy piękny?
— Wydawał mi się prześlicznym podczas bitwy. Wprawdzie, było, to w nocy przy blasku pochodni. Dzisiaj rano przy dziennem świetle, przyznam, że cokolwiek zbrzydł. Jednak sądzę, że będziesz z niego zadowoloną?
— A więc mego protegowanego nie będzie można umieścić w pałacu Gwizyusza; szkoda gdyż tutaj na ostatku przyszliby dopiero szukać hugonota.
— Dla czegóż nie. Każę go tu przynieść dziś wieczorem; jeden będzie leżał w kącie na prawo, drugi zaś w kącie na lewo.
— Lecz jak się dowiedzą, że jeden z nich jest hugonotem a drugi katolikiem, to się zjedzą nawzajem.
— O! tego, to niemasz się co obawiać. Pan de Coconnas tak jest zraniony w twarz, że nic prawie nie widzi; twój hugonot raniony w piersi — tak, że zaledwie się rusza. Oprócz tego, zalecisz mu milczenie co się tyczy religii, a wszystko pójdzie jak najlepiej.
— Dobrze!
— Wejdźmyż. To już rzecz skończona.
— Dziękuję ci — powiedziała Małgorzata, ściskając Henrietę za rękę.
— Tutaj — rzekła księżną de Nevers — zamieniasz się znowu na królowę; pozwólżeż mi służyć ci jako królowej Nawarry.
I księżna, wyszedłszy z lektyki, uklękła prawie, ażeby dopomódz wyjść Małgorzacie; następnie, wskazując jej drzwi pałacu, strzeżone przez dwóch żołnierzy rusznicami uzbrojonych, udała się za królową, zachowując pełną uszanowania powierzchowność, dopóki mogła być widzianą. Przyszedłszy do swego pokoju, księżna zamknęła drzwi i zawołała na garderobiany, żywą i przenikliwą Sycyliankę:
— Mica — zapytała ją po włosku — a cóż hrabia?
— Ma się lepiej.
— Cóż robi?
— Zdaje mi się, że teraz coś zajada.
— Dobrze — rzekła Małgorzata — powrót apetytu jest dobrym znakiem.
— A! prawda, zapomniałam, że jesteś uczennicą Ambrożego Paré. Idź Mica.
— Odsyłasz ją?
— Tak; przecież trzeba żeby ktoś czuwał.
Mica wyszła.
— Teraz — rzekła księżna — co chcesz? czy iść do niego, czy zawołać go tutaj?
— Ani to, ani to; chciałabym go widzieć nie będąc widzianą.
— Na cóż to wszystko, wszak jesteś W masce?
— Może mnie poznać po włosach, po rękach, po jakim klejnocie.
— A! jak jesteś przezorną od czasu pójścia za mąż!
Małgorzata uśmiechnęła się.
— Na to jest tylko jeden sposób — mówiła dalej księżna.
— Jakiż?
— Zobaczyć go przez dziurkę od klucza.
— Dobrze! prowadź mnie więc.
Księżna wzięła Małgorzatę za rękę, poprowadziła ją do drzwi osłonionych dywanem, uklękła i przyłożyła oko do zamku, w którym nie było klucza.
— Właśnie — rzekła — widać go, — siedzi twarzą obrócony w tę stronę. Patrz.
Małgorzata zastąpiła miejsce księżnej i z kolei spojrzała przez dziurkę od klucza.
Coconnas siedział przed bogato zastawionym stołem i nie zważając na rany, — jadł doskonale.
— A! mój Boże!... — zawołała Małgorzata, odskoczywszy w tył.
— Cóż tam takiego?... — zapytała zdziwiona księżna.
— Niepodobna! Nie! O! na mą duszę! to on sam!
— Kto taki?
— Tss!... — mruknęła Małgorzata, wstając i chwytając księżnę za rękę.
— To ten sam co chciał zabić mego hugonota, wpadł za nim aż do mego pokoju, zranił go nawet w moich rękach. O!... Henrietto, co za szczęście, że mnie on nie widział!
— No, sama go widziałaś przy robocie; nie prawdaż, że piękny?...
— Nie wiem — powiedziała Małgorzata — gdyż patrzałam na tego, którego on napastował.
— A ten, którego on napastował, nazywa się?
— Lecz nie powtórzysz przy nim jego nazwiska?...
— Nie, ręczę ci.
— Hrabia Lérac de La Mole.
— Jakżeż on ci się wydaje?
— Pan de La Mole?
— Nie, pan de Coconnas.
— Na honor! — rzekła Małgorzata — przyznam ci się, że...
Tu się zatrzymała.
— Widzę, że gniewasz się na niego, za rany twojego hugonota.
— Lecz mi się zdaje — odrzekła z uśmiechem Małgorzata — że mój hugonot nic mu nie winien; ta blizna na twarzy...
— A więc skwitowali się i możemy ich pogodzić. Przyślij mi swego rannego.
— Nie, nie teraz; potem.
— A kiedyż?...
— Jak przeznaczysz dla swego osobny pokój.
— Lecz któryż?
Małgorzata spojrzała na swą przyjaciółkę, która po chwili milczenia także na nią spojrzała, i śmiać się zaczęła. — Niech i tak będzie! — powiedziała księżna.
— Związek więc nasz jest jeszcze ściślejszy aniżeli wprzódy?
— Wiecznie szczera przyjaźń!... — odrzekła królowa.
— A hasło, znak umówiony, jeżelibyśmy co od siebie potrzebowały?
— Potrójne imię twego potrójnego boga: „Eros”. „Cupido”, „Amor”.
I obie kobiety pożegnały się, ucałowawszy i uścisnąwszy za ręce przynajmniej ze dwadzieścia razy.


Rozdział III.
Bywa nieraz, że klucze otwierają drzwi, do których nie są przeznaczone.

Królowa Nawarry powróciwszy do Luwru, znalazła Gillonnę bardzo zakłopotaną.
Pani de Sauve przyszła tu pod niebytność Małgorzaty i przyniosła klucz, przysłany jej przez królowę-matkę.
Klucz ten był od pokoju, w którym siedział zamknięty Henryk.
Widocznem było, że Katarzyna, dla dopięcia jakiegoś celu, potrzebowała, ażeby Bearneńczyk przepędził tę noc u pani de Sauve.
Małgorzata, wziąwszy klucz, zaczęła go obracać w rękach na wszystkie strony.
Kazała sobie powtórzyć to, co powiedziała pani de Sauve, rozważyła każde słowo, i zdawało się jej, że przeniknęła zamiar Katarzyny.
Wzięła pióro, i napisała na kawałku papieru:

„Zamiast udać się dzisiejszego wieczoru do pani do Sauve, przyjdź do królowej Nawarry.
„Małgorzata.“

Następnie zwinęła karteczkę, wsunęła ją w wydrążenie znajdujące się w kluczu i rozkazała Gillonnie, ażeby, skoro noc nastąpi, klucz ten podsunęła pode drzwi więźnia.
Skończywszy to, Małgorzata pomyślała o biednym rannym; zamknęła wszystkie drzwi, weszła do gabinetu i z wielkiem zadziwieniem ujrzała La Mola, ubranego w swoje suknie, poszarpane i zbluzgane krwią.
La Mole zobaczywszy ją, usiłował powstać; lecz nie mogąc się utrzymać, padł na kanapę, przerobioną na prędce na łóżko.
— Co pan robisz? — zapytała Małgorzata — dlaczego nie dopełniasz przepisów doktora? Kazałam panu pozostać w spokoju, a pan, zamiast mi być posłusznym, postępujesz przeciwnie.
— O, pani! — rzekła Gillonna — ja temu nie jestem winna. Prosiłam, błagałam pana hrabiego, ażeby nic robił tego głupstwa, lecz oświadczył mi stanowczo, że nie pozostanie dłużej w Luwrze.
— Chce opuścić Luwr! — powiedziała Małgorzata, patrząc z zadziwieniem na młodzieńca, który spuścił oczy.
— Lecz to jest niepodobieństwem. Pan nie jesteś w stanie chodzić, pan jesteś blady i sił pozbawiony; patrz pan, jak ci jeszcze drżą nogi. Dziś rano, nie można było zatamować krwi z rany w ramieniu.
— Pani! — odrzekł młodzieniec. — O ile wczoraj składałem dzięki Waszej królewskiej mości, za udzielenie mi schronienia, o tyle dzisiaj błagąm cię, pozwól mi ztąd odejść.
— Lecz ja — rzekła zdziwiona Małgorzata nie pojmuję pańskiego nierozsądnego zamiaru; postępek ten, gorszy jest od niewdzięczności.
— A! pani! — zawołał La Mole, składając ręce — żywię w mem sercu uczucie, które dla ciebie, królowo, nigdy nie wygaśnie.
— Nie może ono trwać długo — powiedziała Małgorzata, wzruszona tonem głosu, który nie dozwalał wątpić o szczerości słów młodzieńca — gdyż albo rany otworzą się i umrzesz pan w skutek ujścia krwi, albo poznają w tobie hugonota, i nie ujdziesz pan stu kroków, a już cię dobiją.
— Muszę jednak opuścić Luwr! — szepnął La Mole.
— Musisz! — zawołała Małgorzata, utkwiwszy w niego swe przezroczyste oczy, i lekko bledniejąc. — A! rozumiem, daruj pan. Bezwątpienia za Luwrem znajduje się osoba, która się bardzo o pana niepokoi. Jest to bardzo naturalnem, panie de La Mole, i ja to pojmuję. Dlaczegóż mi pan od razu tego nie powiedziałeś? albo raczej, dlaczegóż ja o tem wpierw niepomyślałam? Kiedy kto daje komu schronienie, ten jest obowiązany myśleć i o stosunkach serca swego gościa, i leczyć jego duszę, również jak i ciało.
— Niestety!... — odrzekł La Mole — mylisz się pani bardzo. Jestem prawie sam jeden na świecie, a zupełnie sam jeden w Paryżu, gdzie mnie nikt nie zna. Morderca mój, jest pierwszym człowiekiem, z którym mówiłem w tym mieście; a Wasza królewska mość, jesteś pierwszą kobietą, która raczyła ze mną rozmawiać.
— Dla czegóż więc, chcesz się pan oddalić?.. — zapytała zdumiona Małgorzata.
— Dlatego — odpowiedział La Mole — że Wasza królewska mość nie spoczywałaś wczorajszej nocy; dzisiejszej zaś...
Małgorzata zarumieniła się. — Gillonno! — powiedziała — noc nadchodzi, sądzę, że już czas odnieść klucz.
Gillonna uśmiechnęła się i wyszła.
— Lecz — mówiła dalej Małgorzata — jeżeli pan jesteś w Paryżu sam jeden i bez przyjaciół, cóż poczniesz?
— Pani! przyjaciół znajdę wkrótce; podczas mojej ucieczki, stanęła mi w myśli moja matka katoliczka; zdawało mi się, że ją widzę unoszącą się przedemną z krzyżem w ręku, na drodze prowadzącej do Luwru: wtedy to uczyniłem ślub, że jeśli mnie Bóg ocali, przyjmę wiarę mojej matki. Bóg wyświadczył mi więcej, pani, nie tylko zachował mi życie, lecz zesłał mi anioła na pocieszenie tego życia.
— Lecz pan nie jesteś w stanie chodzić, po zrobieniu kilkudziesięciu kroków, padniesz bez zmysłów.
— Pani! próbowałem dzisiaj rano chodzić po tym gabinecie; prawda, że stąpam zwolna i że chód ten sprawia mi ból dotkliwy; lecz bylebym się tylko dostał na plac Luwru, o reszcie nie myślę; zdaje się zupełnie na los szczęścia.
Małgorzata opuściła głowę na rękę i głęboko się zamyśliła.
— A król Nawarry? — zapytała — już pan o nim nie mówisz. Zmieniając religię, czy zmieniasz pan zarazem zamiar pozostawania u niego w służbie?
— Pani! — odpowiedział La Mole, blednąc — Wasza królewska mość dotknęłaś prawdziwej przyczyny mojego pragnienia oddalić się ztąd jak najprędzej... Wiem, że król Nawarry znajduje się w wielkiem niebezpieczeństwie, i że zaledwie powaga Waszej królewskiej mości jako księżniczki Francuzkiej, jest w stanie uratować jego głowę.
— Jakto, panie? — zapytała Małgorzata — o czem chcesz mówić, o jakich to wspominasz niebezpieczeństwach?
— Pani! — odrzekł La Mole, wahając się — w tym gabinecie słychać wszystko.
— Prawda! — powiedziała do siebie Małgorzata — książę Gwizyusz już mi o tem wspominał.
Następnie głośno dodała:
— I cóż pan słyszałeś?.
— Najprzód, rozmowę, jaką Wasza królewska mość miałaś dziś rano z bratem.
— Z Franciszkiem?... — zawołała Małgorzata, rumieniąc się.
— Z księciem d’Alençon, tak, pani; następnie, skoro Wasza królewska mość wyszłaś, słyszałem rozmowę Gillonny z panią de Sauye.
— I te to dwie rozmowy?...
— Tak, pani. Wasza królewska mość zaledwie tydzień jak jesteś zamężną, i kochasz swojego męża. Małżonek twój przyjdzie, jak już przyszli książę d’Alençon i pani de Sauve. On pewnie zechce ci odkryć swoje tajemnice. Ja nie powinienem ich znać wcale; byłbym niegrzecznym... a nie mogę być... nie powinienem być... a nadewszystko, nie chcę być niegrzecznym.
Głos, jakim La Mole wymówił ostatnie słowa, jego pomieszanie, otworzyły nagle oczy Małgorzacie.
— A!... — zawołała — więc pan wszystka słyszałeś, co było mówione w tym pokoju.
— Słyszałem, pani.
Te słowa wymówił La Mole zaledwie tu słyszanym głosem.
— I pan chcesz oddalić się ztąd, dzisiaj wieczorem, dzisiaj w nocy, jedynie dlatego, ażeby już więcej nic nie słyszeć?
— Gotów nawet jestem tej chwili, jeżeli Wasza królewska mość na to zezwolisz.
— Biedne dziecię!... — rzekła Małgorzata, tonem głębokiego współczucia.
Zdziwiony tak łagodną odpowiedzią, zamiast której spodziewał się surowych słów, La Mole bojaźliwie podniósł głowę: jego wzrok spotkał się ze wzrokiem Małgorzaty, i spoczął na nim, jakby przyciągany siłą magnetyczną.
— Więc czujesz się panie de La Mole niezdolnym do ukrycia tajemnicy?... — zapytała łagodnie Małgorzata, która wsparta na poręczy krzesła i na pół ukryta w cieniu ciężkiej firanki, napawała się przyjemnością czytania w sercu młodzieńca, będąc dla niego niewidzialną.
— Pani!... — powiedział La Mole — mam dziwny charakter; nie dowierzam sobie, a szczęście bliźniego mnie oburza.
— Czyje szczęście?... — zapytała Małgorzata uśmiechając się. — A tak! szczęście króla Nawarry. Biedny Henryk!
— Widzisz, Wasza królewska mość, że on szczęśliwy — zawołał żywo La Mole.
— Szczęśliwy?...
— Tak jest, ponieważ go Wasza królewska mość żałujesz.
Małgorzata zaczęła wyskubywać jedwab ze swego woreczka i strzępić złote torsady.
— A więc pan nie chcesz widzieć się z królem Nawarry?... — zapytała. — Czy już pan postanowiłeś?...
— Obawiam się, ażebym w tej chwili nie przeszkodził Jego królewskiej mości.
— Az księciem d’Alençon, moim bratem?
— O pani!... — zawołał La Mole — z księciem d’Alençon... nie, nie; skoro się nie chcę widzieć z królem Nawarry, tem bardziej z księciem d’Alençon.
— Dlatego, że?... — zapytała Małgorzata wzruszona do tego stopnia, że głos jej drżał.
— Dlatego, że będąc złym hugonotem, nie mogę być wiernym sługą Jego królewskiej mości króla Nawarry; katolikiem znowu nie jestem tak dobrym, ażebym był godnym znajdować się w liczbie przyjaciół panów d’Alençon i Gwizyusza.
Tym razem, Małgorzata była zmuszoną spuścić oczy; odpowiedź La Mola odezwała się w głębi jej serca.
Nie mogła sobie wytłomaczyć, czy słowa młodzieńca były jej przyjemne, czy też bolesne.
W tej chwili weszła Gillonna.
Małgorzata zapytała ją spojrzeniem, na które Gillonna odpowiedziała potakującem skinieniem głowy.
A więc oddała klucz królowi Nawarry.
Małgorzata jeszcze raz rzuciła wejrzenie na La Mola, który blady, zwiesiwszy głowę na piersi, wyglądał jak człowiek, cierpiący fizycznie i moralnie.
— Panie de La Mole, jesteś dumnym — powiedziała — nie śmiem więc uczynić ci przełożenia, na które bezwątpienia się nie zgodzisz.
La Mole wstał, postąpił krok naprzód, i chciał ukłonić się na znak gotowości w wypełnieniu danych mu rozkazów, lecz ból palący, silny, przenikający, wycisnął łzę z jego oczu; czując, że może upaść, schwycił się za firankę.
— Widzisz więc — zawołała Małgorzata, poskoczywszy ku niemu i przyjmując go w swoje objęcia — widzisz, że jeszcze nie możesz obejść się bez mojej pomocy.
Uśmiech zaledwie dostrzeżony przemknął po ustach La Mola.
— O! tak — szepnął, jak bez powietrza, którem oddycham, jak bez światła, za pośrednictwem którego widzę.
W tej chwili dało się słyszeć trzykrotne pukanie we drzwi.
— Słyszysz, pani?... — zawołała strwożona Gillonna.
— Już!... — poszepnęła Małgorzata.
— Czy mam otworzyć?
— Zaczekaj. Może to król Nawarry.
— O! pani!... — zawołał La Mole, któremu po usłyszeniu słów królowej, wymówionych tak cicho, że tylko Gillonna powinna je była słyszeć, powróciły wszystkie siły. — Pani! błagam cię na kolanach, pozwól mi wyjść żywym lub umarłym. Pani! miej litość nademną! O! nic mi nie odpowiadasz. Dobrze więc! zacznę mówić, a wtedy spodziewam się, że mnie pani wypędzisz.
— Milcz nieszczęśliwy!... — zawołała Małgorzata, znajdująca wielką rozkosz w słuchaniu wyrzutów młodzieńca. — Milcz pan!
— Pani!... — odparł La Mole — powtarzam ci, że w tym gabinecie wszystko słychać. O! nie zmuszaj mnie pani, umrzeć śmiercią, jakiejby nawet najokropniejszy kat nie mógł wymyśleń.
— Milczenie! milczenie!... — powiedziała Małgorzata.
— O! pani, więc niemasz litości, nie chcesz mnie słuchać, nie chcesz mnie nawet zrozumieć. Wiedz, że cię ko....
— Milczenie, mówię panu!... — przerwała Małgorzata, zatykając usta młodzieńca, delikatną i pachnącą rączką, a którą La Mole schwycił, i dotknął drżącemi usty.
— Lecz... — szepnął La Mole.
— Lecz zamilcz już raz, moje dziecię! Jak śmiesz nie słuchać swojej królowej.
Następnie, szybko wyszła z gabinetu, zamknęła za sobą drzwi, i oparłszy się o ścianę, przycisnęła ręką, mocno bijące serce.
— Otwórz, Gillonno!... — powiedziała. Gillonna wyszła z pokoju, i po chwili, twarz króla Nawarry, nacechowana dowcipem, i w której przebijało się cokolwiek niedowierzania, ukazała się z po za portyery.
— Pani żądałaś się ze mną widzieć?... — rzekł król Nawarry do Małgorzaty.
— Tak jest. Czy Wasza królewska mość odebrałeś mój list?
— Przyznaję się, że nie bez zadziwienia — odpowiedział Henryk, oglądając się z niedowierzaniem, które jednak wkrótce znikło.
— I nie bez niespokojności, nieprawdaż, panie?... — dodała Małgorzata.
— Przyznaję się pani i do tego. Jednak będąc otoczonym ze wszech stron nieubłaganymi nieprzyjaciółmi i przyjaciółmi, może daleko groźniejszymi od samych nieprzyjaciół, przypomniałem sobie, że pewnego razu w oczach pani jaśniała wspaniałomyślność; było to w wieczór naszego ślubu; innego razu, widziałem w tym wzroku jaśniejące męztwo; było to w dniu wczorajszym, w dniu, w którym miałem zginąć.
— Tak, to prawda — powiedziała Małgorzata uśmiechając się, gdy tymczasem Henryk pragnął zgłębić tajemnice jej serca.
— Mając na uwadze to wszystko i przeczytawszy list pani, natychmiast postanowiłem co mi czynić wypada: bez przyjaciół, uwięzionemu, bezbronnemu królowi Nawarry, nic nie pozostaje, jak tylko umrzeć, umrzeć śmiercią głośną, śmiercią, któraby została zapisaną na kartach historyi; umrzeć nareszcie, zdradzonym od własnej żony; przychodzę więc, pani...
— Najjaśniejszy panie!... — odrzekła Małgorzata — wiem, że powiesz co innego, skoro się dowiesz, iż wszystko co się w tej chwili dzieje, jest dziełem osoby, która cię kocha... i którą ty kochasz.
Henryk tylko co się nie cofnął przy tych słowach, a jego szare oczy, z chciwością rzucały z pod czarnych brwi zapytania królowej.
— O! uspokój się, Najjaśniejszy panie — rzekła królowa, śmiejąc się. — Ja wcale nie mam żadnego prawa uważać się za tę osobę.
— Lecz — powiedział Henryk — to pani przysłałaś mi ten klucz; to pismo jest twoje.
— W samej rzeczy, tę kartkę, ja napisałam. Lecz co się tyczy klucza, jest to rzecz zupełnie inna. Dosyć ci wiedzieć, Najjaśniejszy panie, że takowy przeszedł przez ręce czterech kobiet, za nim do ciebie się dostał.
— Czterech kobiet!... — zawołał zdziwiony Henryk.
— Tak, przez ręce czterech kobiet — powtórzyła Małgorzata — przez ręce królowej — matki, pani de Sauve, moje i Gillonny.
Henryk zaczął pojmować zagadkę.
— Teraz, panie, pomówmy o rzeczy — powiedziała Małgorzata — a nadewszystko, pomówmy otwarcie. Czy to prawda, że Wasza królewska mość, jak już mówią powszechnie, jesteś gotów przejść na łono katolicyzmu?
— Zwykłe plotki.. Ja jeszcze o tem nie myślałem.
— Jednak teraz już się zdecydowałeś?
— To jest, myślę to uczynić. Jakżeż pani chcesz? W dwudziestym roku być prawie królem... Są okoliczności, które są godne mszy.
— Między innemi i życie, nieprawdaż?
Henryk nie mógł się wstrzymać od lekkiego uśmiechu.
— Wasza królewska mość nie zupełnie wyjawiasz swoje myśli — zauważyła Małgorzata.
— To, czego się potrzeba domyślać, zostawiam moim sprzymierzeńcom; pani wiesz, że jesteśmy tylko sprzymierzeńcami; gdybyś pani chciała być naraz i moim sprzymierzeńcem... i...
— I żoną, nieprawdaż, Najjaśniejszy panie?
— Na honor, tak... i moją, żoną.
— Wtedy?
— Wtedy, byłoby co innego: może starałbym się nawet zostać królem hugouotów, jak oni mówią... Teraz... muszę się zadawalać swojem życiem.
Małgorzata spojrzała na Henryka tak dziwnym wzrokiem, że w umyśle mniej przenikliwym niż króla Nawarry, wzrok ten mógłby obudzić podejrzenie.
— I czy jesteś, Najjaśniejszy panie pewnym, że cel swój osiągniesz?
— Prawie — odpowiedział Henryk — pani wiesz, że teraz niczego nie można być pewnym.
— W rzeczy samej — rzekła Małgorzata — Wasza królewska mość okazujesz tyle umiarkowania i obojętności dla rzeczy nawet interesujących, że gdy zrzekniesz się korony i zmienisz nawet religię, sprawiedliwie mogą się spodziewać, że się zrzeczesz i związku z księżną Francuską.
W słowach tych mieściło się tak głębokie znaczenie, że Henryk zadrżał pomimowolnie.
Lecz, stłumiwszy wzruszenie z szybkością błyskawicy, odpowiedział:
— Pomyśl pani, że w tej chwili jestem pozbawiony własnej woli. Uczynię to, co mi rozkaże król Francyi. Gdyby zaś zapytano mnie o jaką kwestyę, dotyczącą mojego tronu, honoru i życia, wcale nie opierałbym swych praw na naszym przymuszonym związku, i wołałbym zagrzebać się w jakim zamku, jako strzelec, lub w jakim klasztorze, jako pokutnik.
To straszne zdanie się na swój los, to wyparcie się wszystkiego ziemskiego, przestraszyło Małgorzatę.
Sądziła, że rozwód już został ułożony pomiędzy Karolem IX-ym, Katarzyną i królem Nawarry.
Lecz czyż to, że jest siostrą jednego a córką drugiej, nie przeszkodzi im, wybrać ją na ofiarę? Doświadczenie mówiło jej, że na tych stosunkach nie można opierać swego bezpieczeństwa. Miłość własna przemówiła w sercu młodej kobiety, a raczej młodej królowej.
— Wasza królewska mość, jak uważam — powiedziała Małgorzata, nieco uszczypliwym tonem — niewiele masz zaufania w gwiaździe, błyszczącej nad czołem każdego monarchy?
— A!... — zawołał Henryk — nie mani zaufania dlatego, iż nie mogę dojrzeć swej gwiazdy pośród chmur, które w tym czasie zebrały się nad moją głową.
— A gdyby też tchnienie młodej kobiety rozpędziło te chmury, i gwiazda zabłysła jaśniej aniżeli wprzódy?
— To bardzo trudno!... — powiedział Henryk.
— Czyż Wasza królewska mość powątpiewasz o istnieniu takiej kobiety?
— Nie; lecz tylko powątpiewam o jej władzy.
— Zapewne chcesz Wasza królewska mość powiedzieć: o jej dobrej woli?
— Powiedziałem: o jej władzy, i jeszcze raz powtarzam. Kobieta bywa rzeczywiście silną tylko wtedy, kiedy miłość i korzyść są dla niej połączone w jednakowym stopniu; jeżeli jedno z tych uczuć góruje, w takim razie kobieta, jak Achilles, może być zwyciężoną. Na miłość zaś takiej kobiety, jeżeli się nie mylę, nie mogę liczyć wcale.
Małgorzata milczała.
— Słuchaj, pani — mówił dalej Henryk — po ostatniem uderzeniu w dzwon Saint-Germain-l’Auxerrois, musiałaś pani pomyśleć, jakim sposobem mogłabyś przywrócić sobie wolność, której cię pozbawiono jedynie dlatego, ażeby zgładzić wszystkich moich stronników. Ja zaś, musiałem myśleć, jakim sposobem uratować swe życie. To było rzeczą najważniejszą i najpilniejszą... Wiem, że tracimy Nawarrę. Lecz czemże jest utrata Nawarry, w porównaniu z wolnością i prawem głośnego mówienia w swoim pokoju, czegoś pani nie śmiała czynić wtedy, kiedy cię podsłuchiwano z tego oto gabinetu.
Pomimo wysiłku Małgorzata nie była w stanie powściągnąć uśmiechu.
Król Nawarry powstał i zamierzał oddalić się do swoich pokoi; już bowiem jedenasta godzina wybiła, i w Luwrze wszyscy spali, a przynajmniej udawali, że są pogrążeni we śnie.
Henryk postąpił trzy kroki ku drzwiom.
Nagle zatrzymał się, jak gdyby dopiero w tej chwili przypomniał sobie powód, dla którego przyszedł do królowej, i dodał:
— Ale, ale; czy nie masz mi pani już nic do powiedzenia, czy nie zechcesz dać mi możności dla podziękowania ci za wczorajsze wstawienie się za mną w zbrojowni króla? W istocie, przybyłaś pani w samą porę; dlatego nie mogę zaprzeczyć, że zjawiłaś się na scenie, jak starożytne bóstwo, i jakby jedynie po to, ażeby mi ocalić życie, — Nieszczęśliwy!... — zawołała królowa stłumionym głosem, i porywając swego męża za rękę. — Jakto, czyż nie widzisz, że nic jeszcze nie jest uratowane, przeciwnie, wszystko zagrożone: i wolność i korona i życie?.. Biedny zaślepieńcze! Nieprawdaż, że mój list uważałeś tylko za oznaczenie schadzki? Sądziłeś, że Małgorzata, oburzona twoją oziębłością, chce przeciw temu coś przedsięwziąć.
— Ależ pani — rzekł Henryk zdziwiony — przyznaję...
Małgorzata wzruszyła ramionami, z wyrazem twarzy, niepodobnym do oddania.
W tejże chwili dały się słyszeć szybkie kroki po za tajemnemi drzwiczkami.
Małgorzata pociągnęła króla w stronę tych drzwiczek.
— Słuchaj!... — wyrzekła.
— Królowa-matka wychodzi ze swoich pokoi — odezwał się ktoś cicho drżącym z bojaźni głosem, po którym Henryk poznał natychmiast panią de Sauve.
— Dokąd idzie?... — zapytała Małgorzata.
— Do Waszej królewskiej mości.
Coraz cichszy szelest jedwabnej sukni dał poznać, że się pani de Sauve oddaliła.
— O! o!... — zawołał Henryk.
— Wiedziałam o tem — odrzekła Małgorzata.
— I ja się tego również obawiałem — podchwycił Henryk — oto dowód, patrz pani.
I gwałtownym poruszeniem odpiął czarny kaftan aksamitny, pod którym Małgorzata spostrzegła delikatną kolczugę stalową i długi sztylet medyolański.
— Dobrze, że się Wasza królewska mość uzbroiłeś — zawołała Małgorzata — chodź, Najjaśniejszy panie, chodź, zakryj tę zbroję; prawda, że to idzie królowa-matka, lecz idzie sama...
— Jednakże...
— To ona, słyszę ją, ciszej.
I, nachyliwszy się Henrykowi do ucha, coś mu szepnęła.
Henryk natychmiast ukrył się za kotarą łóżka.
Małgorzata zaś, ze zwinnością tygrysicy rzuciła się do gabinetu, gdzie był ukryty La Mole, i schwyciła go za rękę.
— Milczenie!.. — wyrzekła, zbliżając się ku niemu tak blizko, iż uczuł jej oddech. — Milczenie!
Następnie, powróciwszy do swego pokoju, i zamknąwszy drzwi, rozpuściła włosy, przecięła sztyletem wszystkie sznurki u sukni i rzuciła się na łóżko.
już był czas po temu; klucz obrócił się w zamku. Katarzyna miała klucze, otwierające wszystkie drzwi w całym Luwrze.
— Kto tam? — zawołała Małgorzata, gdy tymczasem Katarzyna rozstawiała u drzwi czterech, towarzyszących jej zwykle dworzan.
Małgorzata, jakby przelękniona tak niespodziewanem wejściem do jej sypialni, zerwała się z łóżka, i w białym negliżu ukazała się z po za kotary. A zobaczywszy Katarzynę, zbliżyła się do niej z tak dobrze udanem zadziwieniem, że nawet wychowankę Florencyi oszukała, i ucałowała z szacunkiem rękę swej matki.


Rozdział IV.
DRUGA NOC PO ŚLUBIE..

Królowa-matka szybkiem spojrzeniem obrzuciła cały pokój.
Aksamitne pantofelki, lezące przy łóżku, suknie Małgorzaty porozrucane po krzesłach, oczy, które przecierała, ażeby z nich sen odpędzić, wszystko to przekonywało Katarzynę, że wistocie przebudziła swoję córkę.
Katarzyna uśmiechnęła się uśmiechem kobiety, osiągającej swój cel, i przysunąwszy krzesło, powiedziała:
— Usiądźmy i pomówmy, Małgorzato.
— Słucham cię, pani.
— Nadszedł czas — rzekła Katarzyna, zamykając oczy z powolnością, właściwą ludziom głęboko zamyślonym lub starającym się maskować — nadszedł czas, moja córko, w którym powinnaś już pojmować, o ile twój brat i ja, staramy się zapewnić ci szczęście.
Wstęp ten był zastraszającym dla tych, którzy znali Katarzynę.
— Co też ona mi powie?.. — pomyślała Małgorzata.
— Niema wątpliwości — mówiła dalej córa Florencyi — że wydając cię za mąż, spełniliśmy akt polityczny. Albowiem bardzo często, okoliczności zmuszają tych, co rządzą, czynić wbrew własnej ich woli. Lecz zbłądziliśmy, moje biedne dziecię; nie sądziliśmy, ażeby obojętność króla Nawarry, dla Małgorzaty młodej, pięknej i uwielbianej, była tak silną.
Małgorzata wstała, i oddała królowej-matce, pełen głębokiego uszanowania ukłon.
— Dopiero dziś wieczorem dowiedziałam się — mówiła Katarzyna — gdyż inaczej byłabym cię odwiedziła wcześniej; dowiedziałam się, że twój mąż ani myśli wykonywać obowiązków, nietylko względem tak pięknej kobiety, lecz nawet względem księżniczki krwi królewskiej.
Małgorzata westchnęła, Katarzyna mówiła dalej:
— W rzeczy samej, król Nawarry publicznie utrzymuje jednę z moich dam honorowych, którą uwielbia aż do szaleństwa; pogardza zaś miłością kobiety, z którą go połączono. Jest to nieszczęście, któremu my, pomimo, że mamy tyle władzy, zaradzić jednak nie możemy; gdy tymczasem, każdy szlachcic w naszem królestwie, będąc w tym samym wypadku, ukarałby śmiałka, bądź to wyzywając go na pojedynek osobiście, bądź to za pośrednictwem swego syna.
Małgorzata spuściła głowę.
— Już dawno spostrzegłam — mówiła dalej Katarzyna — i poznaję po twych czerwonych oczach, po twych gorzkich obelgach na panią de Sauve rzucanych, że rana zadana twemu sercu, nie zważając na wszystkie twoje usiłowania, nie przestaje sączyć krwi.
Małgorzata zadrżała, bo lekkie zmarszczki sfalowały powierzchnię firanek łóżka; lecz szczęściem, Katarzyna nie spostrzegła tego poruszenia.
— Ranę tę — mówiła dalej z coraz wzrastającą czułością — ranę tę, moje dziecię, ręka matki powinna zagoić. Ci, którzy zamyślając zapewnić ci szczęście, wydali cię za mąż i tobą się zajmują, uważają, że Henryk, król Nawarry, każdej nocy udaje się do innych, a nie twoich pokoi; ci, którzy nie mogą przeszkodzić, iżby taki królik co chwila znieważał kobietę, twojej piękności, twojego stopnia, twoich zasług, pogardą i zaniedbaniem co się tyczy potomstwa, ci nakoniec, którzy widzą, że ten zuchwały człowiek, przy pierwszej wydarzonej sposobności, gotów jest targnąć się na naszą familię i wygnać cię z twego własnego domu; czyż ci niemają prawa, rozłączając cię z nim, zabezpieczyć twoję przyszłość w sposób godny ciebie i twego stanu?
— Lecz, pani! — odrzekła Małgorzata — pomimo tych uwag pełnych macierzyńskiej miłości, i które z należnym szacunkiem umiem cenić, śmiem przedstawić Waszej królewskiej mości, że król Nawarry jest moim mężem.
Katarzyna uczyniła poruszenie gniewu, i zbliżywszy się do Małgorzaty, powiedziała:
— On twoim mężem! Czyż, żeby być mężem i żoną, dosyć jest błogosławieństwa kościoła; czyż pobłogosławienie małżeństwa, zawiera się tylko w słowach księdza? On twoim mężem! E! moja córko, gdybyś była panią de Sauve, odpowiedź ta byłaby możliwą. Lecz wbrew naszym oczekiwaniom, od czasu, gdy Henrykowi Nawarskiemu nadałaś prawo nazywania cię swoją żoną, oddał on prawa swej zony innej, a nawet w tej chwili — mówiła Katarzyna coraz głośniej — chodź, chodź ze mną, ten klucz otwiera drzwi od pokojów pani de Sauve; zaraz się przekonasz...
— O! mów pani ciszej, ciszej, błagam cię! — powiedziała Małgorzata. — Pani nietylko się mylisz, lecz jeszcze...
— Cóż takiego?
— Obudzisz pani mego męża.
Przy tych słowach, Małgorzata powstała z rozkosznym wdziękiem, pozwalając igrać rozpiętej nocnej sukni, której krótkie rękawy dawały widzieć cudowne kontury ramienia i rękę prawdziwie królewską, wzięła kandelabr z różowemi świecami i, odrzuciwszy kotarę łóżka, uśmiechając się wskazała matce paluszkiem, szlachetny profil, czarne włosy i usta na pół otwarte króla Nawarry, który zdawał się być pogrążonym w głębokim śnie.
Blada, z błędnym wzrokiem, z ciałem, przegiętem w tył, jak gdyby przepaść otworzyła się przed jej stopy, Katarzyna nie krzyknęła, lecz wydała jęk głuchy.
— Widzisz, pani — rzekła Małgorzata — że pozwalasz obrażać swe uszy niesłusznemi potwarzami.
Katarzyna rzuciła okiem na Małgorzatę a następnie na Henryka.
Łączyła ona w myśli, to blade i wilgotne czoło, te oczy, otoczone cokolwiek żółtemi plamami, z uśmiechem Małgorzaty i gryzła swe delikatne usta z niemą wściekłością.
Małgorzata pozwoliła matce patrzeć niejakiś czas na ten obraz, który wzbudzał w niej uczucie strachu, jakim przejmowała głowa Meduzy.
Następnie opuściła kotarę, i idąc na palcach, zbliżyła się do Katarzyny; zająwszy obok niej miejsce na krześle, zapytała:
— Więc co pani mówisz?
Katarzyna kilka chwil badała tę szczerość młodej kobiety; lecz nagle, jak gdyby jej ostre spojrzenia stępiały o spokojność Małgorzaty, odpowiedziała:
— Nic, nic.
I wspaniałymi kroki wyszła z pokoju.
Skoro tylko jej chód zaczął niknąć w oddaleniu, kotara łóżka rozwarła się, i Henryk z błyszczącym wzrokiem, wstrzymanym oddechem i drżącemi rękami, padł na kolana przed Małgorzatą.
Miał tylko na sobie krótkie spodnie i żelazną koszulę.
Małgorzata ściskając go za rękę z całego serca, nie mogła się wstrzymać od śmiechu.
— A! pani, a! Małgorzato! jakim sposobem zdołam ci się wywdzięczyć?...
I Henryk zaczął okrywać jej rękę pocałunkami, które nieznacznie zaczęły się zbliżać do ramion młodej kobiety.
— Najjaśniejszy panie! — powiedziała Małgorzata, zwolna się usuwając.
— Czyż zapomniałeś, że w tejże samej chwil, biedna kobieta, której jesteś winien życie, cierpi za ciebie? Pani de Sauve — dodała po cichu — zrobiła ci ofiarę ze swej zazdrości, i przysłała cię do mnie; ofiarując zaś swą zazdrość, być może, składa na ofiarę i życie; wszak wiesz lepiej, niżeli kto inny, Najjaśniejszy panie, jak gniew mej matki jest straszny.
Henryk zadrżał i powstał, zamierzając wyjść.
— O! lecz niema się czego lękać — dodała Małgorzata z zachwycającą kokieteryą.
— Klucz został ci wręczony bez niczyjej namowy, i mogą sobie pomyśleć, że dzisiaj raczyłeś mnie przełożyć nad inną.
— Ja ciebie zawsze przekładam, Małgorzato; gdybyś tylko chciała zapomnieć...
— Mów ciszej, Najjaśniejszy panie, ciszej — przerwała mu królowa, parodiując słowa, zaledwie przed dziesięciu minutami powiedziane przez nią królowej-matce — słyszą cię z gabinetu, a ponieważ jeszcze nie zupełnie jestem wolną, proszę cię więc, Najjaśniejszy panie, nie mów tak głośno.
— O! o!... — zawołał Henryk IV-ty uśmiechając się. — Prawda; zapomniałem, że zapewne nie mnie przeznaczono odegrać koniec tej zajmującej sceny. Ten gabinet...
— Wejdźmy do niego, Najjaśniejszy panie — rzekła Małgorzata — będę miała zaszczyt przedstawić Waszej królewskiej mości odważnego szlachcica, rannego podczas strasznej katastrofy. Młodzieniec ten przybiegł do Luwru, ażeby cię zawiadomić o grożącem niebezpieczeństwie.
Królowa poszła ku drzwiom gabinetu.
Henryk postępował za żoną.
Drzwi otworzyły się, i król stanął osłupiały na widok młodego mężczyzny w gabinecie, przeznaczonym na wszystkie niespodzianki.
Lecz La Mole zmieszał się jeszcze bardziej, znalazłszy się nagle przed królem Nawarry.
Henryk rzucił ironiczne spojrzenie na Małgorzatę, obojętnie na niego spoglądającą.
— Najjaśniejszy panie!... — powiedziała Małgorzata — rzeczy doszły do tego stopnia, iż obawiam się, ażeby nie zamordowano w moim pokoju tego młodego szlachcica, zostającego w usługach Waszej królewskiej mości, i którego biorę pod swą opiekę.
— Najjaśniejszy panie!... — odparł młodzieniec — jestem hrabia Lerac de la Mole, którego Wasza królewska mość oczekiwałeś, i o którym wspominał nieszczęśliwy pan de Teligny, zabity w moich oczach.
— A! a!... — rzekł Henryk — królowa wręczyła mi pański list; lecz pan powinieneś mieć jeszcze list od pana d’Auriac, gubernatora Langwedoku.
— Tak jest, Najjaśniejszy panie; rozkazano mi oddać go Waszej królewskiej mości, zaraz po przybyciu do Paryża.
— Dlaczegóż więc pan tego nie uczyniłeś?
— Najjaśniejszy panie, byłem wczoraj wieczorem w Luwrze; lecz Wasza królewska mość tak byłeś zajęty, iż mnie nie raczyłeś przyjąć.
— Prawda!... — rzekł król — lecz dlaczegóż pan nie kazałeś wręczyć mi tego listu przez kogo innego?
— Pan d’Auriac rozkazał mi go oddać tylko do rąk własnych Waszej królewskiej mości; nadmienił bowiem, że w liście tym znajdują się wiadomości, których nie może powierzyć byle komu.
— W — rzeczy samej — powiedział król, czytając odebrany list — radzi mi on, ażebym opuścił Luwr i udał się do Béarn. Pan d’Auriac jest moim prawdziwym przyjacielem, pomimo że jest katolikiem, a jako gubernator prowincyi wiedział bezwątpienia co się gotuje. Lecz do kata, mój panie, trzeba mi było oddać ten list przed trzema dniami a nie dzisiaj?
— Miałem już zaszczyt powiedzieć Waszej królewskiej mości, że pomimo pośpiechu, zaledwie wczoraj przybyłem.
— To źle, to źle — mruczał król — w tej chwili bylibyśmy już bezpieczni w Roszelli, lub gdziekolwiek w otwartem polu, otoczeni dwoma lub trzema tysiącami rycerzy.
— Najjaśniejszy panie, już się stało — rzekła zcicha Małgorzata — a zamiast próżno tracić czas, żałując przeszłości, czyby nie było lepiej pomyśleć o przyszłości?
— Będąc na mojem miejscu — powiedział Henryk, rzucając pytające spojrzenie na królowę — czy miałabyś pani jakąkolwiek nadzieję?
— O! bez wątpienia; uważam każdą grę, jako partyę o trzech robrach; dopiero przegraliśmy jednego.
— A!... — rzekł Henryk cicho — gdybym wiedział, że pani weźmiesz udział w mojej grze....
— Gdybym chciała przejść na stronę twoich przeciwników — odpowiedziała Małgorzata — zdaje się, żebym nie potrzebowała tak długo czekać.
— To prawda!... — odparł Henryk. — Jestem niewdzięczny, i jak pani mówisz, wszystko jeszcze można dzisiaj naprawić.
— Życzę ci, Najjaśniejszy panie wszystkiego dobrego — rzekł La Mole — lecz dzisiaj już nie mamy admirała.
Henryk uśmiechnął się śmiechem prostaka, śmiechem, który dwór poznał dopiero wtenczas, kiedy został królem Francyi.
— Lecz, pani!... — powiedział król, bacznie spoglądając na la Mola — ten szlachcic nie może tu pozostać; w każdej Chwili mogą go odkryć. Cóż pani zamyślasz z nim zrobić?
— Najjaśniejszy panie, czy nie moglibyśmy go oddalić z Luwru? Wszak się we wszystkiem z sobą zgadzamy.
— To będzie trudno.
— Najjaśniejszy panie, czy pan de la Mole nie mógłby znaleźć pomieszczenia w domu Waszej królewskiej mości?
— Pani mówisz do mnie, jak gdybym był jeszcze królem hugonotów, a osobliwie, jak gdybym jeszcze władał narodem. Wszak pani wiesz, że jestem już na pół nawrócony.
Każda inna kobieta, przy tej wydarzonej sposobności, nie zaniedbałaby odpowiedzieć; On jest katolikiem.
Lecz królowa chciała zmusić Henryka, ażeby ją prosił o to, czego sobie sama życzyła.
La Mole widząc, że jego opiekunka milczy, i obawiając się stąpać na ślizkim gruncie dworu, tak niebezpiecznego, jakim był wtedy dwór Francyi, także milczał.
— Ależ?.. — zawołał Henryk, przebiegając powtórnie wzrokiem list, przywieziony przez La Mola.
— Gubernator Prowancyi pisze do mnie, że matka pańska była katoliczką, i że z tego powodu jest tak dalece do pana przywiązany.
— I mnie — rzekła Małgorzata — mówiłeś coś panie, hrabio, o uczynionym ślubie, wskutek którego masz zmienić religię? Lecz moje myśli mieszają się; objaśnij mnie więc panie de la Mole. Zdaje się, że i pan hrabia tego żądałeś i król togo po panu wymaga.
— Tak jest. Lecz Wasza królewska mość tak ozięble przyjęła moje objaśnienia — odparł la Mole — iż nie śmiałem...
— A to dlatego, że to wcale do mnie nic należy, mój panie. Wytłomacz to pan królowi.
— Najjaśniejszy panie!... — rzekł la Mole. — Gdym ścigany był przez morderców, bezbronny, prawie umierający od dwóch ran, zdawało mi się, że widmo mojej matki, z krzyżem w ręku, wskazuje mi drogę do Luwru. Wtedy uczyniłem ślub, że jeżeli wyratuję się, przyjmę wiarę mej matki, której Bóg dozwolił opuścić swój grób, ażeby była moją przewodniczką podczas tej strasznej nocy. Bóg przywiódł mnie tutaj, Najjaśniejszy panie. Tutaj znajduję się pod podwójną opieką: księżniczki Francuskiej i króla Nawarry. Życie moje ocalone zostało cudownym sposobem, teraz muszę tylko spełnić ślub. Jestem gotów zostać katolikiem.
Henryk zmarszczył brwi.
Będąc sceptykiem, rozumiał, że można wyrzec się religii dla wyrachowania, lecz bardzo powątpiewał, iżby można się jej wyrzec wskutek wiary.
— Król więc nie chce przyjąć pod swoję opiekę mego klienta — pomyślała Małgorzata.
La Mole czuł swoje drażliwe położenie.
Ale Małgorzata, z właściwy kobietom delikatnością, wybawiła go od tej nieprzyjemności.
— Najjaśniejszy panie!... — powiedziała. — Zapomnieliśmy, że ranny potrzebuje odpoczynku. Ja sama upadam ze znużenia. A! trzymaj go gdyż blednie.
La Mole w istocie bladł, lecz bladł wskutek ostatnich słów Małgorzaty, które sobie tłomaczył zgodnie ze swemi życzeniami.
— I cóż pani?... — rzekł Henryk. — Nie może być nic prostszego; wszak możemy opuścić pana de la Mole?
Młodzieniec rzucił na Małgorzatę błagające spojrzenie, i nie zważając na obecność dwóch ukoronowanych osób, padł na krzesło, wycieńczony bólem i znużeniem.
Małgorzata pojęła miłość w tem spojrzeniu, a rozpacz w tej słabości.
— Najjaśniejszy panie!.. — powiedziała. — Wypada Waszej królewskiej mości, coś zrobić dla tego młodego szlachcica, który poświęcał życie dla swego króla, gdyż pomimo ran, pośpieszył tutaj zawiadomić cię o śmierci admirała i Téligny’ego; wypada więc, mówię Waszej królewskiej mości, zrobić dla niego łaskę, za którą całe życie będzie ci wdzięcznym.
— Jakąż, pani?... — zapytał Henryk. — Rzeknij, a rozkazy twoje natychmiast wypełnię.
— Pan de la Mole przepędzi dzisiejszą noc obok Waszej królewskiej mości; sam zaś, Najjaśniejszy panie, będziesz spał na tem oto łóżku. Ja, wskutek pozwolenia swego małżonka monarchy — dodała Małgorzata uśmiechając się — zawołam Gillonnę i położę się do łóżka; gdyż upewniam cię, Najjaśniejszy panie, że również jak ty i pan de la Mole, potrzebują spoczynku.
Henryk miał rozum, a może nawet za wielki; w późniejszym czasie, wyrzucili mu go, jego przyjaciele i nieprzyjaciele.
Zrozumiał też. że Małgorzata usuwając go od siebie miała do tego prawo, prawa zaś tego nabyła wskutek jego ku niej oziębłości.
Oprócz tego, za tę oziębłość, Małgorzata już się zemściła, uratowawszy mu życie.
Dlatego odpowiedź Henryka nie tchnęła miłością własną.
— Pani!... — powiedział — jeżeli pan de la Mole będzie w stanie udać się do mego mieszkania, w takim razie ustąpię mu swego własnego łóżka.
— Lecz mieszkanie Waszej królewskiej mości — odrzekła Małgorzata — nikomu w tych czasach nie może zapewnić bezpieczeństwa; roztropność nawet wymaga, ażebyś Wasza królewska mość pozostał tutaj do jutra.
I, nie czekając na odpowiedź króla, Małgorzata zawołała Gillonnę, rozkazała przynieść poduszki, i posłać w nogach króla dla La Mola, który tak był szczęśliwym ze czci mu wyświadczonej, że mógł był przysiądz, iż rany jego zupełnie się już zagoiły.
Małgorzata oddała królowi głęboki ukłon i przyszedłszy do swego pokoju ze wszech stron zamkniętego, rzuciła się na łóżko.
— Teraz — powiedziała do siebie Małgorzata — pan de La Mole powinien jutro znaleźć protektora w Luwrze, i ten, kto dzisiaj udawał głuchego, jutro tego pożałuje.
Następnie dala znak Gillonnie, ażeby się do niej zbliżyła, dla odebrania ostatnich rozkazów.
Gillonna zbliżyła się.
— Gillonno! — powiedziała królowa, zniżając głos — potrzeba, ażeby jutro, pod jakimkolwiek bądź pozorem, mój brat książę d’Alençon, przyszedł tu przed ósmą godziną.
Druga godzina wybiła w Luwrze.
La Mole przez chwilę rozmawiał o polityce z królem, który wkrótce zasnął i zaczął chrapać, jak gdyby spał na swojem łóżku, wysłanem skórami niedźwiedzi bearneńskich.
La Mole zasnąłby może również jak i król; lecz Małgorzata nie spała.
Przewracała się ona z boku na bok, a szelest tego ruchu mieszał myśli i niszczył sen młodzieńca.
— On jeszcze tak młody — mówiła do siebie Małgorzata, usypiając — tak bojaźliwy, a może nawet, a! to będzie rzecz ciekawa: może nawet będzie śmieszny; oczy jednak ma prześliczne... figurę zachwycającą; lecz jeżeli... jeżeli... jest tchórzem!.. Uciekał... wyrzeka się wiary... to źle; a! tak pięknie zaczęłam marzyć; dalej!... Zostawmy wypadki naturalnemu biegowi, poddając je opiece potrójnego bóstwa tej roztrzepanej Henriety.
Nad rankiem Małgorzata zasnęła, szepcząc: „Eros”, „Cupido”, „Amor”.


Rozdział V.
WOLA KOBIETY JEST WOLĄ BOGA.

Małgorzata nie myliła się. Gniew, wzniecony w głębi serca Katarzyny, w skutek komedyi, której zawiązanie już widziała, lecz rozwiązaniu zapobiedz nie mogła, musiał się na kimś wywrzeć.
Królowa-matka zamiast powrócić do siebie, udała się wprost do swojej damy honorowej.
Pani de Sauve spodziewała się podwójnych odwiedzin: myślała, czy czasem nie przyjdzie Henryk; obawiała się zaś, ażeby nie przyszła królowa-matka.
Na pół ubrana, spoczywając w łóżku, podczas kiedy Dariola czuwała w przedpokoju, nagle usłyszała klucz, obracający się w zamku, a następnie wolne kroki, które wydałyby się cięźkiemi, gdyby nie były zgłuszone przez miękki dywan.
Karolina obawiała się, ażeby nieprzeszkodzono Darioli uprzedzić jej, podparłszy się więc na łokciach i nadstawiwszy ucha, czekała z wytężonym wzrokiem.
Podniesiono portyerę, i przed zalęknioną, kobietą ukazała się Katarzyna do Médicis.
Katarzyna wydawała się spokojną; lecz pani de Sauve, przeszło od dwóch lat przyzwyczajona czytać z jej wyroku, zrozumiała, że spokojność ta maskuje wiele ponurych myśli, a może nawet straszną zemstę.
Pani de Sauve, ujrzawszy Katarzynę, chciała wyskoczyć z łóżka, lecz Katarzyna wstrzymała ją poruszeniem ręki.
Biedna Karolina pozostała jakby przykuta na miejscu, starając się zjednoczyć w sobie wszystkie siły, dla wstrzymania zbliżającej się burzy.
— Czy przesłałaś klucz królowi Nawarry? — zapytała Katarzyna głosem, w którym nie można było dostrzedz żadnej zmiany, tylko usta jej coraz bardziej bladły.
— Tak, pani — odpowiedziała Karolina, napróżno starając się nadać swemu głosowi taką samą pewność, jaką miał głos Katarzyny.
— I widziałaś go?
— Kogo? — zapytała pani de Sauve.
— Króla Nawarry.
— Nie, pani, lecz go oczekuję. My słałam nawet, usłyszawszy jak się klucz w zamku obrócił, że to on przychodzi.
Na tę odpowiedź, która albo zupełnie uniewinniała panią de Sauve, albo wykazywała jej udawanie, Katarzyna zadrżała i konwulsyjnie skurczyła pulchną i krótką rękę.
— Lecz ty wiesz dobrze — powiedziała Katarzyna złośliwie uśmiechając się — wiesz dobrze, Carlotto, że król Nawarry dzisiejszej nocy nie przyjdzie do ciebie.
— Ja, pani, mam o tem, wiedzieć! — zawołała Karolina z doskonale udanem zdziwieniem.
— Tak, ty! — Jeżeli nie przyjdzie — odrzekła młoda kobieta, truchlejąc na te słowa — więc zginął.
Karolina kłamała odważnie, wiedziała bowiem, że wrazie wykrycia najmniejszej poszlaki jej przeniewierzenia się, czeka ją straszna zemsta.
— Lecz czy ty nie pisałaś czego do króla Nawarry, Carlotta mia? — zapytała Katarzyna, złowieszczo się uśmiechając.
— Nie, pani! — odpowiedziała Karolina z zupełną, szczerością — zdaje mi się, że Wasza królewska mość, nie kazała mi czynić tego.
Przez chwilę trwało milczenie, podczas którego Katarzyna spoglądała na panią de Sauve wzrokiem, jakim wąż czyhający na ptaka, stara się go zamagnetyzować, iżby tem łatwiej mógł go schwytać.
— Może myślisz, żeś piękna — rzekła Katarzyna — może sądzisz, żeś zręczna, nieprawdaż?
— Nie, pani — odpowiedziała Karolina — wiem tylko, że Wasza królewska mość byłaś zawsze na mnie łaskawą, skoro szło o moję piękność lub zręczność.
— Otóż wiedz — zawołała Katarzyna — zapalając się gniewem — wiedz, żeś się myliła, sądząc tak, a ja, że kłamałam, mówiąc to do ciebie: jesteś brzydką i głupią, w porównaniu z moją córką Margot.
— To święta prawda, pani — powiedziała Karolina — i nigdy nie śmiałabym temu przeczyć, zwłaszcza, w obecności Waszej królewskiej mości.
— Król Nawarry — mówiła, dalej Katarzyna — przekłada nad ciebie moję córkę, co, jak sądzę, wcale nie zgadza się z twojemi życzeniami, i nie dzieje się zgodnie z naszą zobopólną umową.
— Pani! — powiedziała Karolina, która na ten raz zapłakała nie z przymusu — jeżeli to prawda, w takim razie jestem bardzo nieszczęśliwą.
— Prawda, prawda! — odrzekła Katarzyna, utkwiwszy w Karolinie dwa oczne promienie, jak dwa sztylety.
— Lecz któż mógł wzbudzić tę myśl w sercu Waszej królewskiej mości? — zapytała Karolina.
— Idź do królowej Nawarry, a znajdziesz tam swego kochanka.
— A! — zawołała pani de Sauve.
Katarzyna wzruszyła ramionami.
— Czy jesteś zazdrosną? — zapytała królowa-matka.
— Ja?... — odpowiedziała pani de Sauve, zbierając wszystkie opuszczające ją siły.
— Tak, ty!.. ciekawam też poznać zazdrość francuzki.
— Lecz — rzekła pani de Sauve — jak Wasza królewska mość możesz wymagać, ażeby moja zazdrość była czem innem, jak miłością własną?.. Kocham króla Nawarry tylko o tyle, o ile to jest zgodnem z zamiarami Waszej królewskiej mości.
Katarzyna patrzała na panią de Sauve przez chwilę, badawczym wzrokiem.
— Być może, że to, co mi mówisz, jest prawdą — szepnęła królowa-matka.
— Wasza królewska mość czytasz w mem sercu.
— Które jest zupełnie mi oddane?
— Rozkaż, pani, a przekonasz się.
— Dobrze więc! jeżeli jesteś gotową poświęcić się dla mnie, Carlotto, wymagam, ażebyś nie przestawała być zakochaną w Henryku, a nadewszystko bądź zazdrosną,... zazdrosną, jak Włoszka.
— Lecz, pani — zapytała Karolina — jakżeż to Włoszki są zazdrośne?
— Ja ci to powiem — odpowiedziała Katarzyna.
I wyszła również po cichu i powoli jak weszła.
Karolina zmięszana tym blaskiem oczu, błyszczących, jak oczy kota lub pantery, nie zdołała przy jej wyjściu wymówić ani jednego słowa.
Nie śmiała prawie oddychać, i westchnęła dopiero wtedy, gdy już usłyszała, że drzwi znowu się zamknęły i kiedy Dariola przyszła ją uwiadomić, iż straszne zjawisko rzeczywiście zniknęło.
— Dariolo!... — powiedziała pani de Sauve — przysuń sobie fotel i przepędź tę noc przy mnie. Proszę cię o to, gdyż boję się pozostać samą.
Dariola była posłuszną; lecz pomimo towarzystwa swojej pokojówki, pomimo światła lampy, której nie kazała gasić, pani de Sauve nie zasnęła jak nad rankiem.
Metaliczny glos Katarzyny, brzmiał jej ciągle w uszach.
Małgorzata, chociaż zasnęła nad świtem, przebudziła się jednak na dźwięk trąb i szczekanie psów.
Spiesznie powstała z łóżka, i zaczęła przywdziewać na siebie ranny negliż.
Następnie przywołała swoje kobiety, i rozkazała wprowadzić do przedpokoju dworzan, towarzyszących zwykle królowi Nawarry; potem otworzywszy drzwi prowadzące do gabinetu w którym spali Henryk i de la Mole, wzrokiem przywitała tego ostatniego, do męża zaś rzekła:
— Chodźmy, Najjaśniejszy panie; to nie dosyć, że przekonałeś królowę-matkę o tem, co nie jest w istocie; powinieneś jeszcze przekonać cały swój dwór, o panującej pomiędzy nami zupełnej zgodzie. Lecz uspokój się — dodała z uśmiechem — i pamiętaj na me słowa, którym okoliczności dodają wielkiej wagi. Dzisiaj, ostatni raz poddaję Waszą królewską mość pod tę straszną próbę.
Król Nawarry uśmiechnął się, i rozkazał wprowadzić dworzan.
Podczas, gdy go ci ostatni pozdrawiali, Henryk udał, że spostrzega na łóżku Małgorzaty swój płaszcz.
Zaczął więc usprawiedliwiać się przed swym dworem, iż ich bez ceremonii przyjmuje, wziął płaszcz z rąk zarumienionej Małgorzaty i przypiął go do ramienia.
Następnie, obróciwszy się znowu do swych dworzan, zapytał o nowiny z miasta i dworu.
Małgorzata z pod oka uważała, jakie też wrażenie wywoła na twarzach obecnych, zgoda pomiędzy królem i królową Nawarry, w tej chwili jednak wszedł do pokoju herold z kilku dworzanami, i oznajmił księcia d’Alençon.
Ażeby go znaglić do przybycia dość było Gillonnie powiedzieć mu, że król spędził noc u królowej.
Franciszek wpadł do pokoju tak raptownie, że o mało co nie powywracał tych, którzy przed nim weszli.
Pierwsze spojrzenie rzucił na Henryka.
Drugie dopiero padło na Małgorzatę.
Henryk lekko mu się skłonił.
Twarz Małgorzaty wyrażała najgłębszy spokój.
Drugiem spojrzeniem, błędnem lecz badawczem, książę obrzucił cały pokój; spostrzegł na łóżku rozrzuconą pościel, dwie poduszki, leżące na wezgłowiu, i kapelusz króla na krześle.
Franciszek zbladł, lecz natychmiast przybrał wyraz obojętności.
— Bracie Henryku!... — zapytał — czy przyjdziesz dzisiaj grać z królem w piłkę?
— Czy to król czyni mi ten zaszczyt i zaprasza mnie do siebie?... — zapytał Henryk — czy też ty, mój szwagrze, dajesz mi ze swej strony to zapytanie.
— Nie, król mc mi o tem nie wspominał — odrzekł książę cokolwiek zmieszany — lecz wszakże z nim grywasz zwykle?
Henryk uśmiechnął się, albowiem od tego czasu, kiedy z nim grał po raz ostatni, zaszło tyle i tak ważnych wypadków, że nie byłoby nic dziwnego, gdyby Karol IX-ty zmienił swoich zwykłych graczów.
— Przyjdę, bracie!... — odpowiedział z uśmiechem Henryk.
— Przyjdź!... — podchwycił książę.
— Już odchodzisz?... — zapytała Małgorzata.
— Już, siostro.
— Czy się tak bardzo śpieszysz?
— Nie mam ani chwili czasu do stracenia.
— A jeżeli zatrzymam cię na kilka minut?
Podobna prośba w ustach Małgorzaty była tak rzadką, że brat spoglądał na nią, blednąc i czerwieniejąc naprzemian.
— Co ona mu chce powiedzieć?... — pomyślał Henryk, niemniej zdziwiony niż książę d’Alençon.
Małgorzata, jakby odgadując myśl swego męża, zwróciła się ku niemu.
— Najjaśniejszy panie!... — powiedziała doń z czarującym uśmiechem. — Możesz się udać do Jego królewskiej mości; tajemnica, którą chcę powierzyć memu bratu, jest ci znaną, i Wasza królewska mość odmówiłeś mi już przychylenia się do mej prośby. Nie chcę więcej naprzykrzać ci się, powtarzając w twojej obecności prośbę, która jak mi się zdaje, była dla ciebie nieprzyjemną.
— Co takiego?... — zapytał Franciszek, spoglądając na nich z zadziwieniem.
— A! a!.. — zawołał Henryk, czerwieniąc się ze złości — wiem, co pani chcesz powiedzieć. Prawdziwie, bardzo żałuję, że nie mam więcej wolności. Nie mogę ofiarować panu de la Mole swojej opieki, która go wcale nic obroni; zresztą, nie jestem wcale od tego, iżbym nie miał przedstawić niemu bratu d’Alençon, osoby, które tak mocno panią obchodzi. Być może — dodał, wymawiając z przyciskiem ostatnie słowa — być może, iż mój brat uzna za właściwe, ażeby pan de la Mole pozostał... tutaj... w blizkości pani... co byłoby najlepiej, nieprawdaż?
— Dobrze idzie — pomyślała Małgorzata — we dwóch gotowi są uczynić to, czego żaden z nich sam nie byłby uczynił.
I otworzyła drzwi do gabinetu, przywołała rannego młodzieńca, a zwracając się do Henryka, powiedziała:
— Do pana należy objaśnić memu bratu, z jakiego tytułu zajmujemy się panem de la Mole.
Henryk, wpadłszy w zasadzkę, w kilku słowach opowiedział księciu d’Alençon, o przybyciu la Mola do Paryża, i o jego zranieniu w chwili, gdy chciał mu wręczyć list od pana d’Auriac.
Gdy książę obrócił się, la Mole, który tylko co wyszedł z gabinetu, znalazł się naprzeciw niego.
Franciszek, ujrzawszy przed sobą pięknego z bladem obliczem młodzieńca, uczuł w głębi serca rodzącą się trwogę.
Małgorzata odrazu zraniła jego zazdrość i miłość własną.
— Mój bracie!... — powiedziała królowa — ręczę ci, że ten młody szlachcic będzie bardzo pożytecznym temu, kto go zechce użyć. Jeżeli go przyjmiesz do siebie, znajdzie on w tobie możnego opiekuna, ty zaś w nim wiernego sługę. Wiesz, że w teraźniejszych czasach, korzystnie jest otaczać się stronnikami, mój bracie; nadewszystko zaś temu — dodała tak cicho, że tylko książę d’Alençon mógł ją dosłyszeć — kto jest chciwym władzy, a na nieszczęście, trzecim jest z rzędu księciem Francuskim.
I położyła palec na ustach, ażeby dać poznać Franciszkowi, iż nie dokończyła jeszcze głównej myśli.
— Zresztą — dodała Małgorzata — być może, że nie uznasz za przyzwoite, iżby ten młodzieniec znajdował się tak blizko moich pokoi.
— Siostro!... — rzekł szybko Franciszek. — Jeżeli pan de la Mole zechce, natychmiast może się przenieść do mego mieszkania, gdzie, jak mi się zdaje, będzie zupełnie bezpiecznym. Byleby tylko był do mnie przywiązany, będę go kochał.
Franciszek kłamał, gdyż już z całej duszy nienawidził la Mola.
— Dobrze, dobrze... a więc nie zawiodłam się — mówiła do siebie Małgorzata, widząc, że Henryk zmarszczył brwi. — A! jak uważam, chcąc wami powodować, potrzeba koniecznie kierować jednym przy pomocy drugiego.
Potem dopełniając myśli, dodała:
— Dobrze idzie, Małgorzato; Henrieta będzie z ciebie zadowoloną.
W pół godziny później, la Mole, wysłuchawszy napomnień Małgorzaty i ucałowawszy rąbek jej szaty, zeszedł po schodach, wiodących do pokoi księcia d’Alençon.
W przeciągu dwóch czy trzech dni, zgoda pomiędzy Henrykiem i jego żoną widocznie się ustaliła.
Uwolniono Henryka od smutnej konieczności wyrzekania się publicznie wyznania protestanckiego; pozwolono mu wyprzeć się go przed spowiednikiem króla, i zmuszono go do codziennego uczęszczania na mszę odprawianą w Luwrze.
Wieczorem, przy wszystkich udawał się on do pokoi żony, wchodził przez wielkie podwoje, rozmawiał z nią chwil kilka, a potem, skrytemi drzwiczkami przechodził do pani de Sauve, która nie zaniedbała uprzedzić go, o odwiedzinach Katarzyny i o grożącem mu niebezpieczeństwie.
Henryk, ostrzegany z obydwóch stron, podwoił czujność, względem królowej-matki, tembardziej, że czoło Katarzyny zaczęło się wyjaśniać.
Pewnego nawet dnia, Henryk spostrzegł na jej ustach uśmiech, bardzo dlań życzliwy.
Tego właśnie dnia, zaledwie zgodził się zjeść kilka jajek, które sam kazał ugotować, i napić się wody, którą w obecności jego zaczerpnięto z Sekwany.
Morderstwa jeszcze trwały, chociaż już nie były dokonywane z tak wielką jak przed tem zażartością.
Tak wielką liczbę wymordowano hugonotów, że już ich mało co pozostało.
Większa część była wymordowaną; wielu uciekło, niewielu się ukryło.
Czasami, w tym lub owym cyrkule miasta wszczynał się zgiełk.
Zgiełk ten był zwiastunem, że lud wynalazł hugonotę.
Wtedy, odbywano egzekucyę, w obec większego lub mniejszego zgromadzenia, pospólstwa, zależnie od tego, gdzie nieszczęśliwy został schwytany, czy w zaułku, czy też w takiem miejscu, iż mógł uciekać.
W ostatnim przypadku była to uroczystość dla całej dzielnicy, gdyż katolicy, zamiast już nasycić się wytępianiem nieprzyjaciół, stali się jeszcze bardziej chciwymi krwi.
Czem mniej pozostawało ofiar, tem jeszcze straszniej je prześladowano.
Karol IX-ty wielką znajdował rozkosz w polowaniu na hugonotów; później, kiedy już sam nie mógł należeć do tych łowów, napawał się hałasem, sprawianym przez innych polujących.
Pewnego dnia, powracając z gry w piłkę, która również jak polowanie była jego ulubioną zabawą, wszedł do swej matki, z twarzą promieniejącą z radości, w towarzystwie kilku swoich dworzan.
— Matko! — zawołał, rzucając się w objęcia Katarzyny, starającej się odgadnąć powód jego radości.
— Moja matko, dobra nowina! Na szatana! czy wiesz? wynaleziono sławmy trup pana admirała, który już mieliśmy za stracony.
— A! a! — zawołała Katarzyna.
— O! mój Boże, tak. Oboje myśleliśmy, że psy rozszarpały jego tułów, nieprawdaż, moja matko? ale stało się inaczej. Mój lud, mój kochany lud, mój dobry lud, powziął pyszną myśl, Powiesił admirała na szubienicy Montfaucon.
— I cóż z tego? — powiedziała Katarzyna.
— Co z tego, moja kochana matko? — odparł Karol IX-ty. — Oto mam wielką chęć, jeszcze raz zobaczyć trupa tego szanownego męża. Śliczna pogoda. Zdaje mi się, że wszystko dzisiaj zakwitło. Powietrze przepełnione świeżością i zapachem; jestem zdrów, jak już dawno nie byłem. Jeżeli zechcesz, kochana matko, wsiądziemy na koń i pojedziemy do Montfaucon.
— Pojechałabym chętnie, mój synu — odpowiedziała Katarzyna — lecz oznaczyłam schadzkę, której nie radabym opuścić; a co większa, wybierając się w odwiedziny do osoby tak znakomitej jak pan admirał, wypadałoby wezwać dwór cały. Będzie to sposobność dla spostrzegacza, do czynienia ciekawych spostrzeżeń. Zobaczymy: kto pojedzie, a kto pozostanie.
— Masz słuszność, kochana matko; odłóżmy tę wycieczkę na jutro. Tymczasem, porozsyłaj zaproszenia ze swej strony, ja... albo lepiej nie zapraszajmy nikogo. Powiemy tylko, że tam będziemy, a wtedy, każdy będzie mógł udać się za nami, lub pozostać, według swej woli. Do widzenia, kochana matko; pójdę trąbić na rogu.
— Karolu, zabijasz się. Ambroży Parć ciągle ci to mówi, i ma słuszność; ta zabawka nic jest dla ludzi z twoją siłą.
— Ba, ba, ba! — rzekł Karol. — Chciąłbym wiedzieć na pewno, że od tego umrę. Wtedy pochowałbym tu wszystkich, nawet Henryka, który jak zapewnia Nostradamus, będzie kiedyś moim następcą.
Katarzyna zmarszczyła brwi.
— Nie wierz, mój synu, rzeczom niepodobnym do prawdy — powiedziała królowa-matka — lecz oszczędzaj swe zdrowie.
— Zatrąbię tylko dwie lub trzy pobudki; trzeba przecież rozweselić psów; inaczej mogą pozdychać biedne zwierzęta! Wartoby poszczuć niemi jakiego hugonota. Toby je zabawiło.
Karol IX-ty wyszedł z pokoju swej matki, udał się do zbrojowni, zdjął ze ściany róg i wydobył z niego tony tak silne, że przyniosłyby zaszczyt samemu Rolandowi.
Nie do pojęcia było, jakim sposobem, z tego słabego, cierpiącego ciała, i z tych ust bladych, wyjść mogło tak potężne dęcie.
Katarzyna istotnie kogoś oczekiwała, jak oświadczyła synowi.
W kilka minut po jego wyjściu, jedna z dam honorowych przyszła jej coś powiedzieć do ucha.
Królowa uśmiechnęła się, wstała, skłoniła się swoim dworzanom i wyszła z pokoju.
Florentczyk René, ten sam, z którym król Nawarry tak dyplomatycznie się przywitał w wieczór Ś-go Bartłomieja, wszedł do modlitewni królowej-matki.
— A! to ty René — powiedziała Katarzyna. — Oczekiwałam cię z niecierpliwością.
René ukłonił się.
— Czy odebrałeś wczoraj karteczkę, którą do ciebie pisałam?
— Miałem ten zaszczyt.
— I cóż? czy sprawdziłeś horoskop, ułożony przez Ruggieri, co we wszystkich punktach, zgadza się zupełnie z przepowiednią Nostradamusa, zapewniającego, że moi trzej synowie panować będą?... Od kilku dni, stan rzeczy bardzo się zmienił, René, i pomyślałam sobie: może być, że i los stanie się nam bardziej przyjaznym.
— Ranił — powiedział Rene, potrząsając głową — Wasza królewska mość wiesz dobrze, że wypadki nic rządzą losem, przeciwnie, los rządzi wypadkami.
— Pomimo to, wszak powtórzyłeś działanie, nieprawdaż?
— Tak, pani — odpowiedział René — być ci posłusznym, jest moim pierwszym obowiązkiem.
— I jakiż otrzymałeś wypadek.
— Ten sam, co i wprzódy, pani.
— Jak to! czarne jagnię znowu wydało trzy okrzyki.
— Znowu, pani.
— Co przepowiednią jest trzech strasznych śmierci w mojej rodzinie? — wyjąkała Katarzyna.
— Tak, niestety! — odparł René.
— I cóż dalej?
— Następnie, pani, znalazłem w jego wnętrznościach, jak to już widzieliśmy w dwóch pierwszych próbach, wątrobę poruszoną z miejsca, i przewróconą na drugą stronę.
— Zmiana dynastyi. Zawsze, zawsze, — zawsze! — wyjąkała Katarzyna chrypliwym głosem — René, trzeba jednak temu zapobiedz.
René potrząsnął głową.
— Powiedziałem już Waszej królewskiej mości — odrzekł Florentczyk — że los rządzi wypadkami.
— Tak myślisz? — zapytała Katarzyna.
— Tak, pani.
— Czy pamiętasz, horoskop Joanny d’Albret? Powtórz go pokrótce, a zobaczymy. Ja sama już go nie pamiętam.
Vives honoraia — rzekł René — morieris reformidata, regina amplificaberc.
— To znaczy, jak sądzę — odparła Katarzyna — żyć będziesz czczona, a jej brakowało najpierwszych potrzeb do życia; biedna kobieta! Umrzesz, będąc postrachem, a my się z niej naigrawaliśmy. Będziesz większą, aniżeli będąc królową, a umarła, i jej wielkość pochowana w grobie, na którym nawet zapomnieliśmy położyć jej imienia.
— Wasza królewska mość źle tłomaczysz, vives honorata. Królowa Nawarry rzeczywiście żyła czczona, ponieważ za życia cieszyła się miłością; swych dzieci i poszanowaniem swych stronników; miłością i poszanowaniem, tembardziej szczeremi, że była biedną.
— No dobrze — powiedziała Katarzyna — pomińmy już, vires honorata lecz zobaczmy, jak też wytłumaczysz, morieris reformidata?
— Jak wytłomaczę? Nic łatwiejszego: Umrzesz straszna.
— Dobrze; a czyż umarła straszną?
— Tak dobrze, jak straszną; gdyż nie umarłaby, gdybyś Wasza królewska mość jej się nie obawiała. Nareszcie, będziesz większą, aniżeli będąc królową; i to prawda, pani; albowiem zmieniając koronę znikomą doczesną, bezwątpienia teraz, jako królowa męczenniczka osiągnęła koronę w niebiosach; a zresztą, któż może wiedzieć, co jest zachowane na ziemi dla jej rodu?
Katarzyna nadzwyczaj była zabobonną; więcej się może przelękła zimną krwią perfumiarza René, aniżeli uporem wyroczni; a ponieważ jeden zuchwały krok, dał jej powód do zerwania rozmowy, prowadzonej w przedmiocie horoskopu, opryskliwie zapytała perfumiarza:
— Czy już przybyły pachnidła z Włoch?
— Już, pani.
— Przyślesz mi całą, szkatułkę.
— Których?
— Ostatnich; tych...
Katarzyna ucięła.
— Czy tych, które szczególniej lubiła królowa Nawarry?... — zapytał Rene.
— Tych, właśnie.
— Nie potrzebuję już ich wcale przygotowywać, nieprawdaż pani? gdyż Wasza królewska mość jesteś teraz tak biegłą, jak i ja.
— Czy tak sądzisz?... — odpowiedziała Katarzyna.
— Idzie mi głównie o to, żeby się pachnidła udały.
— Czy Wasza królewska mość nie masz mi nic więcej do powiedzenia?... — zapytał René.
— Nie, nie — powiedziała Katarzyna, zatopiona w myślach — nie, nie wierzę w to. Gdyby zaszło coś nowego w ofiarach, donieś mi o tem. Porzućmy już jagnięta a przejdźmy do kur.
— Pani! obawiam się, ażebyśmy zmieniając ofiarę, nic również nie zmienili w przepowiedniach.
— Czyń co ci każę.
René ukłonił się i wyszedł.
Katarzyna przez chwilę siedziała zamyślona, lecz wkrótce wstała i udała się do swej sypialni, gdzie czekały na nią. jej damy, które zawiadomiła o jutrzejszej wycieczce do Montfaucon.
Niespodziewana ta przyjemność, stała się powodem na cały wieczór zamieszania w pałacu, i zgiełku w mieście.
Kobiety przygotowywały najpiękniejsze suknie, mężczyźni broń i konie.
Kupcy pozamykali sklepy i pracownie, a włóczęgi z pomiędzy motłochu zabili kilku hugonotów, zachowanych na uroczystość, i przeznaczonych na odpowiednie towarzystwo dla trupa admirała.
Hałas ten trwał przez cały wieczór i większy przeciąg nocy.
La Mole przepędził kilka dni bardzo smutnie.
Pan d’Alençon, ażeby zadosyć uczynić żądaniu Małgorzaty, pomieścił go w swojem mieszkaniu, lecz ani zajrzał do niego.
La Mole uczuł się nagle opuszczonym, tak jak biedne dziecko, i pozbawionym czułych starań pięknych dwóch kobiet, których pamięć, osobliwie jednej, ustawicznie zajmowała wszystkie jego myśli.
Wprawdzie, lekarz Ambroży Paré przynosił mu o niej wiadomości, lecz wiadomości te, przynoszone przez człowieka, który nie znał wagi, jaką la Mole przywiązywał do najmniejszych rzeczy tyczących się Małgorzaty, były niezupełne i niedostateczne.
Gillonna przyszła raz, rozumie się, że sama od siebie, ażeby się dowiedzieć o zdrowiu rannego.
Odwiedziny te sprawiły na la Molu skutek, jaki sprawia promień słońca przedzierający się przez kraty, na więźniu: został jakby olśniony; i nie przestawał oczekiwać drugich odwiedzin, które jednak nie następowały, chociaż już upłynęło dwa dni.
Skoro doszła do ucha la Mola wiadomość, o wspaniałem wystąpieniu całego dworu następnego dnia, kazał prosić pana d’Alençon o zaszczyt towarzyszenia mu.
Książę, nie spodziewając się, ażeby la Mole był w stanie znieść znużenie dalekiej przejażdżki, odpowiedział:
— Doskonale! niech mu dadzą jednego z moich koni.
La Mole, niczego też więcej nie pragnął.
Ambroży Paré przyszedł jak zwykle, opatrzyć mu rany.
La Mole przedstawił mu konieczną potrzebę przedsięwzięcia wszystkich potrzebnych środków, któreby mu dozwoliły towarzyszyć konno orszakowi.
Zresztą, obydwie rany już się zamknęły, tylko rana na ramieniu jeszcze go urażała.
Lekarz Ambroży Paré przylepił choremu na rany kitajkę gumowaną, jak to zwykle czynili w tych czasach, i zaręczył ranionemu, że byleby tylko unikał gwałtownych ruchów podczas konnej jazdy, wszystko pójdzie dobrze.
La Mole był przepełniony radością.
Pomimo osłabienia, wynikłego z utraty krwi i lekkiej gorączki, jaka się zwykle wywiązuje u ranionych, czuł się daleko zdrowszym.
Z drugiej strony spodziewał się, że Małgorzata będzie niezawodnie w orszaku; będzie więc miał sposobność ujrzenia Małgorzaty.
Skoro zaś widok Gillonny był mu przyjemnym, nie wątpił, że stokroć większą przyjemność sprawi mu widok jej pani La Mole użył część pieniędzy, otrzymanych przy wyjeździć od rodziców, na kupienie pięknej, obcisłej sukni z białego atłasu, i bogato haftowanego płaszcza.
Dostarczył mu tego najmodniejszy krawiec.
Tenże sam, przysłał mu buty ze skóry pachnącej, jakich wówczas używano; wszystko to przyniesiono doń zrana, tylko pół godziny później niż obiecano; nie było więc na co szemrać.
La Mole szybko ubrał się, spojrzał w lustro i zobaczył, iż jest przyzwoicie ubrany, uczesany i uperfumowany, tak, iż sam z siebie był zadowolony.
Potem przeszedł kilka razy po pokoju, i przekonał się, że pomimo wielkiego bólu, kiedy niekiedy go napadającego, szczęście jego moralne, zdolne jest zmusić do milczenia cierpienia fizyczne.
Gdy ta scena odbywała się w Luwrze, inna w podobnym rodzaju przypadła w pałacu Gwizyuszów.
Człowiek wysokiego wzrostu, rudo-włosy, przyglądał się przed zwierciadłem czerwonej szramie, która mu strasznie twarz szpeciła; czesał i pomadował sobie wąsy, a nie przestawał przeklinać szramy, która pomimo użycia wszystkich wówczas znanych kosmetyków, u pot nie pozostawała na miejscu.
Już trzy warstwy bielidła i różu na nią położył, lecz nic nie pomagało.
Nagle szczęśliwa myśl zabłysła mu w głowie.
Letnic słońce, słońce sierpniowe oświecało podwórze, wziąwszy więc kapelusz w rękę, zeszedł na podwórze, zamknął oczy, i podniósłszy głowę do góry, przechadzał się przez kilkanaście minut, dobrowolnie poddając twarz pod działanie palących promieni słońca.
W dziesięć minut, dzięki słońcu, szlachcicowi twarz tak zczerwieniała, że szrama na tych rumieńcach, wydawała się żółtą.
Szlachcic nasz był już zupełnie zadowolony z tej tęczy, której kolor, przy pomocy różu, przyprowadził do jednostajności z pozostałą cerą twarzy.
Następnie przywdział wspaniałe szaty przyniesione mu przez krawca, którego wcale nie wzywał.
Ubrany, upomadowany, uzbrojony od stóp do głów, zeszedł powtórnie na podwórze, i zaczął pieścić wielkiego karego konia, którego piękność byłaby rzadką, gdyby w jednej z ostatnich bitew domowych, szabla rajtara nie pozostawiła na nim szramy, zupełnie podobnej do szramy jeźdźca.
Jednak, zadowolony ze swego konia, również jak i z samego siebie, szlachcic ten, którego czytelnicy bez wątpienia z łatwością poznali, siedział na swym rumaku kwadrans pierwej, aniżeli s wszyscy. Na podwórcu pałacu dało się słyszeć rżenie konia, na które odpowiadało: „kroćset dyabłów”, wymawiane we wszystkich tonach, w miarę tego jak jeździec poskramiał rumaka. W kilka minut, koń zupełnie poskromiony, uznał nad sobą władzę, przynależną swemu jeźdźcowi, zwycięztwo jednak nie było otrzymane bez hałasu; hałas zaś ten, (jeździec bezwątpienia liczył na niego) sprowadzi! do okna damę, której nasz poskramiacz złożył głęboki ukłon, w zamian czego przesłano mu uśmiech czarodziejski.
W pięć minut później pani de Nevers rozkazała zawołać swego intendenta.
— Panie!... — zapytała — czy pan hrabia Annibal de Coconnas już jadł śniadanie.
— Już, pani — odpowiedział marszałek — dziś rano jadł nawet z większym niż zwykle apetytem.
— Dobrze, panie — rzekła księżna.
Następnie zwróciła się do swego pierwszego dworzanina.
— Panie d’Arguson! — powiedziała — pojedziemy do Luwru, bądź łaskaw, miej też baczność na pana hrabiego Annibala Coconnas, gdyż jest ranny i jeszcze niezupełnie wyzdrowiał; nie chciałabym zaś za nic w świecie, iżby mu się miało przytrafić jakie nieszczęście. Byłoby to powodem śmiechu dla hugonotów, którzy mają na niego chrapkę, od czasu szczęśliwej nocy Ś-go Bartłomieja.
Przy tych słowach, pani de Nevers dosiadła konia, i cała promieniejąca szczęściem, udała się do Luwru, gdzie było oznaczone zebranie ogólne.


Rozdział VI.
Trup nieprzyjaciela zawsze dobrze pachnie.

O godzinie drugiej po południu, długi poczet rycerzy błyszczących złotem, drogiemi kamieniami i wspaniałemi ubiory, ukazał się na ulicy Ś-go Dyonizego, z po za rogu cmentarza Niewiniątek, posuwając się po ognistym pasie słońca, pomiędzy ciemnemi i ponuremi domami, jakby ogromny wąż z mieniącą się skórą.
Żaden najwspanialszy orszak, nie może dać wyobrażenia o tym widoku.
Jedwabne, bogate, świetne ubiory, jakby testamentem przekazane następcom przez Franciszka I-go, jeszcze nie zamieniły się w wązkie i ponure suknie, jakie noszono przy Henryku III-cim: tym sposobem, kostyum Karola IX-go, mnie bogaty, lecz być może, że wykwintniejszy od ubiorów z epoki dawniejszej, odznaczał, się doskonałą jednością.
Paziowie, koniuszowie, dworzanie, psy i konie, idąc po bokach i z tyłu, tworzyli z królewskiego orszaku jakby armię.
Za tą armią postępował lud, albo raczej, lud był wszędzie.
Lud biegł naprzód, postępował z orszakiem i szedł z tyłu, wołając naprzemian: Noel i Haro; w orszaku bowiem, rozróżniano wielu kalwinów, znowu zjednoczonych, do których naturalnie, lud miał urazę.
Z rana Karol IX-ty w obecności Katarzyny i księcia Gwizyusza, uwiadomił Henryka, króla Nawarry, jakby o rzeczy najzwyczajniejszej, że wszyscy zamierzają pojechać do szubienicy w Montfaucon, a raczej zobaczyć zbrukane ciało admirała, na niej wiszące.
Pierwszą myślą Henryka, było wymówienie się od uczestnictwa w tej przejażdżce.
Katarzyna tego tylko sobie życzyła.
Przy pierwszych jego słowach, wpuszczających to postanowienie, królowa-matka i książę Gwizyusz zamienili pomiędzy sobą spojrzenia i uśmiechy.
Henryk spostrzegłszy to, zrozumiał wszystko i nie omieszkał się poprawić.
— Zresztą — powiedział — dlaczegóżbym nie miał jechać? Jestem katolikiem i powinienbym coś uczynić dla swej nowej wiary.
Następnie, zwracając się do Karola IX, dodał:
— Wasza królewska mość może liczyć na mnie; bardzo mi będzie przyjemnie towarzyszyć ci, gdziekolwiekbyś się udał.
I szybko spojrzał dokoła, ażeby się przekonać, jak też wiele brwi się zmarszczyło.
Na nikogo więc z całego orszaku nie zwracano tyle uwagi, ile na Henryka, tego syna bez matki, tego króla bez królestwa,, tego hugonota-katolika.
Jego twarz charakterystyczna, prostota w obejściu, poufałość w przestawaniu z niższymi, poufałość, która była prawie naganną dla króla, poufałość, której nabył w młodości, bawiąc pomiędzy góralami, i którą zachował do śmierci, łatwo dawały go poznać licznym widzom, z których niejeden zawołał:
— Na mszę, Henryku, na mszę!
Na co Henryk odpowiadał:
— Byłem na niej wczoraj, byłem dzisiaj i będę jutro. Zdaje mi się, że to dosyć.
Małgorzata konno była dzisiaj tak świeżą, tak piękną, że powszechny szmer uwielbienia rozchodził się pomiędzy otaczającymi ją widzami.
Cząstka tego zachwytu spadała i na śliczną księżnę Nevers, jadącą w jednej linii z Małgorzatą, na białym koniu, potrząsającym grzywą i jakby pyszniącym się z ciężaru, który dźwigał.
— Cóż tam nowego, księżno? — zapytała królowa Nawarry.
— Nic nie wiem, pani — odpowiedziała Henri eta głośno.
Potem zniżając głos, dodała:
— A jakżeż się miewa hugonot?
— Znalazłam dla niego prawie zupełnie bezpieczne schronienie — odrzekła Małgorzata — lecz co robi twój straszny morderca rodu ludzkiego?
— Chciał koniecznie uczestniczyć w naszym orszaku; jest tutaj, siedzi na koniu bojowym księcia de Nevers, na koniu tak wielkim, jak słoń. Dzielny kawalerzysta: Pozwoliłam mu wziąć udział w ceremonii, spodziewając się, że bezwątpienia twój hugonot nie przybędzie i tym sposobem nie będziemy potrzebowały obawiać się żadnego między nimi zajścia.
— O! chociażby tu i był — odpowiedziała Małgorzata z uśmiechem — ale zdaje się, że go niema; zresztą w żadnym razie nie potrzebujemy się tego obawiać. Mój hugonot jest dobrym chłopcem, dobrym jak gołąb, a nie jak kania; grucha, a nie zabija. Ale wiesz co? — dodała Małgorzata tonem niepodobnym do oddania i zlekka ściągając ramionami, sądziliśmy, że on hugonot, a on bramin i jego religia zabrania mu przelewania krwi.
— Lecz gdzież jest książę d’Alençon? — zapytała Henrieta — nie widzę go.
— Bezwątpienia dogoni nas; dzisiaj zrana bolały go oczy, chciał więc pozostać; lecz, jak ci wiadomo, on ujmuje się za hugonotami dlatego tylko, ażeby się sprzeciwiać swoim braciom: Karolowi i Henrykowi; lecz zwrócono jego uwagę na to, że król nieobecność jego mógłby sobie wytłumaczyć bardzo źle, postanowił zatem pojechać. Lecz czy słyszysz okrzyki? To pewnie wyjeżdża on z bramy Montmartre.
— Tak, to on, poznaję go — powiedziała Henrieta. — A! jak dziś pięknie wygląda. Od niejakiego czasu bardzo zajmuje się swoim ubiorem, musi być zakochany. Patrz, jak to dobrze być księciem z krwi królewskiej, pędzi jak wicher i wszyscy mu ustępują z drogi.
— Prawda — odrzekła Małgorzata śmiejąc się — podepcze nas, Boże zmiłuj się nademną! Rozkaż pośpieszyć swej świcie, księżno; patrz! jeżeli oto ten nie ustąpi z drogi, to go zabija.
— A! to mój nieustraszony rycerz — zawołała księżna — baczność, panie, baczność! Cocconas w istocie opuścił szereg, chcąc zbliżyć się do księżnej de Nevers; lecz właśnie w tej samej chwili, kiedy koń jego przebywał zewnętrzny bulwark, oddzielający ulicę od przedmieścia Saint-Denis, jakiś jeździec ze świty księcia d’Alençon, pomimo wszelkich usiłowań, nie mogąc wstrzymać rozhukanego konia, w całym pędzie wpadł na piemontczyka.
Coconnas zachwiał się na swym kolosalnym koniu, kapelusz spad! mu z głowy, lecz schwycił go w powietrzu i obejrzał się z oburzeniem.
— Boże! — zawołała Małgorzata, nachylając się do ucha swej przyjaciółki. — To pan de la Mole.
— Kto? ten przystojny, blady młodzieniec? — zapytała księżna, nie mogąc pohamować pierwszego wrażenia.
— Tak, ten sam, który tylko co nie wysadził z siodła twego piemontczyka.
— O!... to zajdą teraz dziwne wypadki! — powiedziała księżna; patrzą na siebie... poznają się...
W rzeczy samej, Coconnas obróciwszy się, poznał La Mola i z zadziwienia wypuścił z rąk cugle, myślał bowiem, że zabił swego towarzysza, a przynajmniej, że na długo uczynił go niezdolnym do walki.
La Mole także poznał swego przeciwnika i uczuł, że twarz mu się zaogniła.
W przeciągu kilkunastu sekund, które były dostateczne na odmalowanie na ich twarzach wszystkich uczuć w sercach ich gorejących, mierzyli się wzajemnie wzrokiem, na który wzdrygały się nasze młode damy. Następnie La Mole, obejrzawszy się dokoła i zrozumiawszy, że miejsce i czas źle były obrane do wspólnych objaśnień, spiął ostrogami konia i przyłączył się do księcia Alençon.
Coconnas pozostał jeszcze przez chwilę na miejscu, pokręcając wąsa; potem widząc, że La Mole oddala się nic nie mówiąc, ruszył z miejsca i pojechał dalej.
— A! — powiedziała Małgorzata z pogardą — tak, nie omyliłam się... Lecz tym razem tego już za wiele.
I aż do krwi zagryzła sobie usta.
— A! jaki on ładny — powiedziała księżna ze współczuciem.
W tejże chwili książę d’Alençon zajął miejsce za królem i królową-matką; naturalnie, że świta jego jadąc tuż za nim, zmuszoną była przejechać obok Małgorzaty i księżnej de Nevers.
La Mole, przejeżdżając obok nich, zdjął kapelusz, skłonił się królowej bardzo uniżenie i pozostał z odkrytą głową, oczekując jej spojrzenia. Lecz Małgorzata dumnie odwróciła od niego głowę.
La Mole bezwątpienia dostrzegł na jej twarzy wyraz pogardy, gdyż z bladego zrobił się sinym.
Musiał nawet schwycić się za grzywę konia, ażeby nie spaść z niego.
— A! — zawołała Henrieta — spójrz na niego, okrutna! Może mu się źle zrobić..
— Tego tylko brakuje — odparła Małgorzata z pogardliwym uśmiechem. — Czy nie masz czasem trzeźwiących soli?...
Pani de Nevers myliła się.
La Mole zebrał wszystkie siły, poprawił się na siodle i pośpieszył zająć miejsce w orszaku księcia d’Alençon.
Tymczasem orszak zbliżał się coraz bardziej do miejsca przeznaczenia.
W oddaleniu rysował się już ponury kontur szubienicy, pomyślanej i wystawionej przez Eugeurranda de Marigny, Nigdy nie była ona tak przystrojoną, jak teraz.
Heroldowie i halabardnicy udali się naprzód i utworzyli naokoło niej obszerne koło.
Po zbliżeniu się ich, kruki zerwały się z szubienicy i odleciały z żałobnym krzykiem.
Szubienica, wznosząca się w Montfaucon, była zwykłem miejscem zebrania psów, wabionych obfitym pokarmem, i rozbójników-filozofów, przybywających rozmyślać u stóp jej o smutnych zmianach losu.
Lecz tego dnia w Montfaucon nie było ani psów, ani rozbójników.
Żołnierze i halabardnicy wypędzili pierwszych razem z krukami; drudzy zaś wmieszali się w tłum, ażeby wprowadzić pomiędzy niego dziwne koleje swego rzemiosła.
Orszak zbliżał się.
Karol IX i Katarzyna jechali naprzód, a za nimi książę Andegaweński, książę d’Aleçon, król Nawarry, P. Gwizyusz i ich świta; potem Małgorzata i księżna de Nevers z całym dworem kobiet, dworem, nazwanym: „skrzydlatym orszakiem królowej”; za niemi dopiero postępowali paziowie, masztalerze, giermkowie, służba i około dziesięciu tysięcy pospólstwa.
Na głównej szubienicy wisiał jakiś trup, czarny, bezkształtny, pokryty spiekłą krwią i błotem, gdzie niegdzie przez kurz ubielonem.
Trup był bez głowy.
Powieszony był za nogi.
Zresztą, pospólstwo, jak to zwykle bywa, pełne pomysłowości, zastąpiło głowę pęczkiem słomy, na który włożono maskę; dowcipniś jakiś? który znał zwyczaje admirała, wsadził masce w usta piórko do zębów.
Było to widowisko zarazem dziwne i dzikie, jak ci wszyscy bogato ubrani panowie i wszystkie te piękne damy, przechodziły7 w processyi (odmalowanej przez Goya), pośród poczerniałych szkieletów i szubienic, z wyciągniętemi ku nim długiemi ramiony.
W miarę wzrastania wesołości pomiędzy odwiedzającymi, ponuro milczenie i zimna nieczułość trupów, przedmiotów naigrawania, stanowiły dziwną sprzeczność z tą wesołością; trupy zmuszały nawet drżeć tych, co się śmieli.
Wielu, z trudnością znosiło ten straszny widok.
W grupie hugonotów odznaczał się bladością Henryk, który pomimo, że czynił wszelkie usiłowania, ażeby mieć władzę nad sobą, i chociaż natura szczodrze obdarzyła go sztuką udawania, nie mógł jednak znieść tego widoku.
Wszystkich zapewniał, że odór trupów jest mu nieznośnym; następnie zbliżył się do Karola IX-go, który razem z Katarzyną zatrzymał się przed szczątkami admirała, i rzekł doń:
— Najjaśniejszy panie! czyż Wasza królewska mość nie czujesz, że ten trup cuchnie do tego stopnia, iż jest niepodobieństwem dłużej tu pozostać?
— Tak sądzisz, Henryku! — powiedział Karol IX-ty, a w oczach jego błyszczała dzika radość.
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— No, pod tym względem nie jestem z tobą jednego zdania, bo dla mnie... trup nieprzyjaciela zawsze dobrze pachnie.
— Na honor! — zawołał Tavannes.
— Ponieważ Wasza królewska mość wiedziałeś, że jedziemy w odwiedziny do pana admirała, trzeba więc było zaprosić do naszego towarzystwa Piotra Ronsard, swego nauczyciela poezyi, bezwątpienia zaimprowizowałby on epitafię, staremu Gaspardowi.

— Jeżeli po to tylko, to on wcale nie jest nam potrzebnym — powiedział Karol IX-ty — i bez niego potrafimy to zrobić...... Naprzykład, słuchajcie panowie! — dodał Karol po chwili namysłu:
Ci-git — mais c’est mal entendu,

Pour lui le mot est trop honnète,
Jci l’amiral est pendu

Par les pieds, a faute de tete[3].

— Wybornie! doskonale! — zawołali jednogłośnie katolicy; hugonoci milczeli, marszcząc brwi.
Tymczasem Henryk zaczął rozmawiać z Małgorzatą i księżną de Nevers, i udał że nic nie słyszy.
— Jedźmy, jedźmy! — zawołała Katarzyna, której (pomimo pachnideł) wyziewy pochodzące z trupów zaczynały być nieznośnemi — jedźmy, jakkolwiek nam tu bardzo przyjemnie. Powiedzmy, „do widzenia”, panu admirałowi i wracajmy do Paryża.
Katarzyna uczyniła głową ruch ironiczny, jak gdyby żegnała się z przyjacielem.
Następnie, skręciwszy około głównej szubienicy, wyjechała na drogę, gdy orszak przeciągał obok trupa admirała de Coligny.
Słońce spuszczało się pod horyzont.
Tłum udał się za ukoronowanemi głowy, chcąc nasycić się do końca widokiem wspaniałego orszaku i szczegółami widowiska.
Złodzieje także pośpieszyli za tłumom, i w dziesięć minut po odjeździe króla, nikt nie pozostał pod szubienicą, na której wisiał bezkształtny trup admirała, oświecony promieniami zachodzącego słońca.
Mówiąc, że nikt nie pozostał, omyliliśmy się.
Szlachcic na czarnym koniu, który bezwątpienia w obecności książąt, nie mógł dobrze obejrzeć wszystkich szczegółów, pozostał.
Z ciekawością zaczął rozpatrywać wszystkie części składowe: łańcuchy, haki, słupy kamienne, jednem słowem, przyglądał się całemu przyrządowi szubienicy, która jemu niedawno przybyłemu do Paryża i nieobeznanemu ze wszystkiemi wynalazkami stolicy, zdała się być wynalazkiem straszliwszym, aniżeli wyobraźnia ludzka wymyśleń może.
Nie widzę potrzeby mówić naszym czytelnikom, że tym ciekawym był nasz przyjaciel Coconnas.
Bystre oko kobiece, napróżno go szukało w orszaku.
Pan de Coconnas, jak już powiedzieliśmy w uniesieniu podziwiał dzieło Enguerrand’a de Marigny.
Lecz nie tylko kobieta szukała pana de Coconnas.
Jakiś szlachcic, odznaczający się białem atłasowem ubraniem i pięknem piórem, spojrzawszy przed siebie i obejrzawszy się na strony, spojrzał po za siebie i spostrzegł na czerwonym tle nieboskłonu, wysoką postać piemontczyka i jego olbrzymiego konia.
Młody szlachcic, biało ubrany, opuścił orszak, skręcił koniem na ścieżkę, i po krzywej linii powrócił do szubienicy.
Prawie w tymże samym czasie, księżna dc Novers zbliżyła się do Małgorzaty i rzekła:
— Omyliłyśmy się obydwie, Małgorzato, gdyż piemontczyk pozostał w tyle, pan de La Mole zaś pędzi ku niemu.
— Do kroćset dyabłów!... — zawołała Małgorzata śmiejąc się — należy się spodziewać jakiego zajścia. Na honor przyznaję, że byłoby mi przyjemnie, zmienić o nim zdanie...
Małgorzata obejrzała się i dostrzegła manewr La Mola, już przez nas opowiedziany.
Teraz był czas na obydwie księżniczki ażeby opuściły orszak; okoliczności bardzo temu sprzyjały, wszyscy skręcali właśnie na drodze, obok wysokiego żywopłotu.
Tani de Nevers powiedziała kilka słów do ucha swemu kapitanowi.
Małgorzata dala znak Gillonnie, i cztery osoby puściwszy się drogą, zatrzymały się ukryte za krzakiem, najbardziej zbliżonym do miejsca, gdzie miał zajść wypadek, którego być świadkami, tak gorąco pragnęły.
Nie było więcej nad trzydzieści kroków od tego krzaku do piemontczyka, będącego, jak to już wyżej powiedzieliśmy, w uniesieniu, i czyniącego gwałtowne ruchy przed panem admirałem.
Małgorzata zsiadła z konia, pani de Nevers, Gillonna i kapitan uczynili to samo; ten ostatni wziął lejce wszystkich czterech koni.
Świeża i miękka murawa, dostarczyła trzem damom siedzenia, jakiego nieraz napróżno pragną księżniczki.
Krzak był przejrzysty i pozwalał wszystko widzieć.
La Mole objechał do kola.
Stępem zbliżył się do piemontczyka i uderzył go ręką po ramieniu.
Coconnas obrócił się.
— A!... — zawołał — więc to nie sen, pan żyjesz jeszcze?
— Tak panie!... — odpowiedział La Mole — żyję jeszcze. Prawda, że to nie pańska wina, lecz z tem wszystkiem, żyję.
— Do kroćset dyabłów! dobrze pana poznaję — odparł Coconnas — poznaję, pomimo tej bladości. Kiedyśmy się widzieli ostatnim razem, byłeś pan daleko czerwieńszym.
— I ja — powiedział La Mole — poznaję pana, pomimo tej żółtej kresy na twarzy; kiedy nią pana uczęstowałem, byłeś pan bledszym.
Coconnas przygryzł usta, lecz ponieważ sobie postanowił prowadzić rozmowę tonem ironicznym, rzekł:
— Nieprawdaż, panie de La Mole, że jest to bardzo ciekawem, nadewszystko dla hugonota, widzieć pana admirała zawieszonego na żelaznym haku? a są nawet ludzie, którzy upewniają, żeśmy wycięli wszystkich hugonotków przy piersiach matek.
— Hrabio!... — powiedział La Mole kłaniając się — nie jestem już hugonotem; mam szczęście być katolikiem.
— Aha!... — zawołał Coconnas, wybucha jąc gwałtownym śmiechem — pan nawróciłeś się. O! niema co mówić, postąpiłeś pan bardzo zręcznie.
— Panie!... — odparł La Mole poważnie i grzecznie — uczyniłem ślub, że jeżeli nie zginę podczas rzezi, dobrze ci znanej, to się nawrócę.
— Hrabio!... — powiedział piemontczyk — uczyniłeś ślub bardzo rozsądny; winszuję ci, lecz czy czasem nie uczyniłeś jeszcze jakiego innego ślubu?
— Owszem, panie, uczyniłem jeszcze drugi — odpowiedział La Mole z zupełnym spokojem.
— Jakiż?... — zapytał Coconnas.
— Powiesić pana tu... wysoko... patrz pan! obok admirała... oto na tym. małym gwoździu, który zdaję się z niecierpliwością pana oczekiwać.
— Jakto?... — powiedział Coconnas — mnie powiesić żywcem?
— Nie, panie, przebiwszy cię pierwej szpadą.
Coconnas zesiniał; jego zielone oczy ciskały błyskawice.
— Patrz pan — powiedział szyderczo — czy na tym haku?
— Na tym... — odrzekł La Mole.
— Jeszcześ ty nie urósł, mój mały panie — powiedział Coconnas.
— To nic nie szkodzi; dostanę do tego haka po pańskim ogromnym koniu, mój ty wielki morderco ludzi — odparł La Mole.
— Czy sądzisz, kochany panie Annibalu de Coconnas, że można bezkarnie mordować ludzi, jedynie pod tym szlachetnym pozorem iż jest ich stu na jednego? o nie! Z wielkiem ukontentowaniem wsadziłbym ci w twój szkaradny łeb, mój panie, kulkę pistoletową; lecz chybiłbym, ponieważ jeszcze drży mi ręka, pokaleczona twojemi nieszlachetnemi pchnięciami z tyłu.
— W mój szkaradny łeb!... — wrzasnął Coconnas, zeskakując z konia. — Zsiądź! zsiądź hrabio! rozprawimy się żelazem.
I dobył szpady.
— Zdaje się, że twój hugonot nazwał jego głowę, szkaradnym łbem — szepnęła do ucha Małgorzaty księżna de Nevers — czyż on i dla ciebie brzydki?
— Zachwycający!... — odpowiedziała Małgorzata z uśmiechem — lecz patrz, pan de La Mole z wściekłości nie wie co mu odpowiedzieć; cicho, uważajmy.
La Mole zwolna zsiadł z konia i dobył szpady.
— Aj!... — syknął wyciągając rękę.
— Oj!... — mruknął Coconnas, podniósłszy w górę szpadę.
Obadwaj byli ranni w ramię; szybkie więc ruchy, sprawiły im ból dotkliwy.
Wybuch śmiechu, źle powstrzymanego, dał się słyszeć z po za krzaku.
Obie księżne nie mogły go powstrzymać, widząc jak dwom zapaśnikom z bólu opadły ręce.
Śmiech ten doszedł do obu pojedynkujących się, wcale nie wiedzących o tem, że mają niewidzialnych świadków.
Obejrzeli się i poznali swe damy.
La Mole, sztywny jakby jaki automat, stanął do ataku.
Coconnas zaś, wznosząc szpadę, głosem stentora krzyknął: Kroćset dyabłów!...
— Tak! lecz oni się zamordują, jeżeli im nie przeszkodzimy. Już dosyć tych żartów. Hola panowie! wstrzymajcie się!
— Daj pokój, nie przeszkadzaj im — powiedziała Henrieta — widząc bowiem poprzednio Coconnasa w bójce, sądziła, że z La Molem ułatwi się podobnie, jak z synami i krewnymi Mercandon’a.
— A! jakże teraz są piękni — rzekła Małgorzata — patrz! zdaje się, że zioną, ogniem.
W samej rzeczy, walka zaczęta wśród żartów i drwin, stała się milczącą, skoro tylko skrzyżowały się żelaza zapaśników.
Obaj nie dowierzali swoim siłom, i każdy z nich, przy najmniejszem poruszeniu żywszem, mimowolnie wydawał jęk bolesny, jaki dawna rana wyrywała mu z piersi.
Zresztą, La Mole z na w pół otwartemi usty, zaciśnięteini zębami i stale utkwionemi oczyma w swego przeciwnika, nieznacznie wysuwał się naprzód.
Coconnas, znalazłszy w nim dobrego szermierza, ciągle cofać się był zmuszonym.
Tym sposobem, obaj zbliżyli się do parowu, z którego drugiej strony znajdowali się widzowie. Tutaj, jak gdyby wsteczne cofanie się było wypadkiem chęci zbliżenia się do swej damy, Coconnas zatrzymał się, a wytrzymawszy cokolwiek za śmiałe natarcie La Mola, ciął go z szybkością błyskawicy.
Wkrótce na biały kaftan atłasowy, wystąpiła czerwona plama, szybko się rozszerzająca.
— Odważnie!... — zawołała księżna de Nevers.
— A! biedny La Mole!... — powiedziała Małgorzata przejęta boleścią.
La Mole, usłyszawszy te słowa, na znak wdzięczności, rzucił na królowę jedno z tych spojrzeń, które przenikają serce bardziej, aniżeli żelazo.
W tej chwili, rapir La Mola przebił na wskroś plecy piemontczyka.
Wówczas ukazała się klinga, cała zbroczona we krwi.
Obie kobiety wydały krzyk rozpaczliwy.
Jednakże żaden z zapaśników nie upadł.
Obaj stali i mierzyli się nawzajem wzrokiem; każdy z nich czuł, że lada chwila może stracić równowagę.
Nakoniec piemontczyk, ciężej raniony aniżeli jego przeciwnik, czując, że z upływem krwi siły go odstępują, rzucił się na La Mola, dusząc go jedną ręką, gdy tymczasem drugą usiłował dobyć sztyletu.
Ze swej strony, La Mole zebrawszy wszystkie siły, wzniósł rękę ze szpadą i zadał piemontczykowi gardą, silny raz w głowę.
Coconnas, ogłuszony uderzeniem, padł; lecz w upadku, pociągnął za sobą swego przeciwnika, obaj stoczyli się w parów.
Małgorzata i księżna de Nevers widząc, że konający szukają jeszcze sposobności dobicia się, pospieszyły ku nim z kapitanem straży.
Lecz nim zdążyły do nich przybiedz, ich oczy zamknęły się, ręce zesztywniały, i każdy z zapaśników wypuściwszy swój oręż, wyciągnął się konwulsyjnie.
Wielka kałuża krwi otaczała ich na około.
— O! mężny, mężny La Mole!... — zawołała Małgorzata, nie mogąc już dłużej powstrzymać swego uwielbienia. — A! przebacz mi, przebacz, żem śmiała powątpiewać o twojej odwadze.
I oczy jej napełniły się łzami.
— Niestety! niestety!... — szepnęła księżna — waleczny Annibal... Powiedz, pani, powiedz, czyś kiedy widziała dwóch lwów, bardziej nieustraszonych?
I rozpłynęła się we łzach.
— Na Boga! śliczne cięcia!... — uczynił uwagę kapitan, usiłując zatamować krew płynącą strumieniami. — Hej! hej! bywaj!
Słowa te ściągały się do człowieka, jadącego wózkiem pomalowanym na czerwono.
— No i cóż!... — zawołał kapitan — ruszaj że się przecież, kiedy cię wołam! czyż nie widzisz, że ci panowie potrzebują pomocy?
Człowiek z wózka, odrażającej powierzchowności i brzydkiej twarzy, zatrzymał swego konia, wyszedł, i nachyliwszy się ku dwom ciałom, powiedział:
— Fiu! fiu! piękne rany, lecz ja jednak zadaję lepsze.
— Któż ty więc jesteś?.. — zapytała Małgorzata, uczuwając pomimowolnie jakiś przestrach nie do przezwyciężenia.
— Pani! — odpowiedział człowiek, kłaniając się prawie do ziemi — jestem majster Caboche, kat okręgu paryzkiego, przyjechałem tu, rozwiesić ot na tej szubienicy, towarzyszów dla pana admirała.
— Ja zaś jestem królowa Nawarry, porzuć trupów, włóż do swego wózka czapraki z naszych koni, i wieź za nami ostrożnie do Luwru, tych dwóch ranionych panów.


Rozdział VII.
ZASTĘPCA AMBROŻEGO PARÉ.

Wózek, w którym umieszczono panów de Coconnas i de La Mole, jechał do Paryża w ślad za świadkami bitwy.
Przed Luwrem zatrzymał się; woźnica otrzymał szczodre wynagrodzenie.
Rannych rozkazano przenieść do księcia d’Alençon, i natychmiast posłano do Ambrożego Paré.
Coconnas i La Mole jeszcze znajdowali się bez zmysłów, kiedy przybył lekarz.
La Mole lżej był ranny: otrzymał pchnięcie szpady pod prawą łopatkę, lecz, pchnięcie to nie uszkodziło mu żadnego z główniejszych muskułów.
Przeciwnie, Coconnas był na wskroś przeszyty aż do płuc, a powietrze, wychodzące z rany, chwiało płomieniem świecy.
Paré nie chciał być odpowiedzialnym za piemontczyka.
Księżna de Nevers była w rozpaczy.
Ona to, polegając na sile, zręczności i męztwie piemontczyka, wstrzymała Małgorzatę w chwili, kiedy ta chciała przerwać pojedynek.
Księżna miała chęć przenieść Coconnasa do pałacu Gwizyuszów i mieć około niego staranie, jakie już przedtem podejmowała.
Lecz w następstwie zaszłych wypadków, co chwila należało się spodziewać księżnie, przyjazdu męża z Rzymu; mężowi zaś wydałoby się bezwątpienia dziwnem, że jakiś nieznajomy, pod jego nieobecność, został przyjęty do grona familijnego.
Małgorzata, chcąc ukryć przyczyny ran, rozkazała odnieść obydwóch do swego brata, księcia d’Alençon, u którego, jak już wiadomo, jeden z nich mieszkał od niejakiegoś czasu.
Nadto królowa oświadczyła, że ci panowie, podczas przechadzki spadli z koni; lecz kapitan, będący świadkiem pojedynku, rozgłosił prawdę.
Paré miał równą pieczę o obydwóch ranionych, którzy przechodzili podczas wyzdrawiania rozmaite zmiany, zależące od rodzaju ich ran.
La Mole, lżej ranny, wprzód odzyskał zmysły.
Coconnas zaś przetrwał straszną gorączkę, a jego powrót do życia, objawił się okropnemi symptomatami maligny.
Chociaż La Mole leżał w tym samym pokoju co i Coconnas, ocknąwszy się jednak, nie spostrzegł swego towarzysza, lub może udał, że go nie spostrzega.
Przeciwnie Coconnas, jak tylko otworzył oczy, wlepił weń swój wzrok, wskazujący, że utrata krwi wcale nie ostudziła jego ognistego temperamentu.
Coconnas myślał, że marzy i że we śnie widzi swego przeciwnika, którego zabił już dwa razy; lecz sen ten trwał za bardzo długo.
Coconnas widział, że La Mole leży również jak i on, że lekarz i jemu także przewiązuje rany, następnie spostrzegł, że La Mole podnosi się na łóżku, gdy tymczasem on, wyniszczony słabością, leży nie poruszenie jakby przykuty do łoża; nakoniec, że La Mole wstał z łóżka, zaczął chodzić, wspierając się na ręku lekarza, potem zaczął chodzić o kiju, nareszcie i sam.
Coconnas, ciągle dręczony maligną, patrzał na te ciągłe przemiany polepszania się zdrowia swego nieprzyjaciela, już to zamglonym, już to strasznym a zawsze grożącym wzrokiem.
W ognistym umyśle piemontczyka, rzeczywistość strasznie się mieszała z fantastycznemi myślami.
La Mole był dla niego umarłym, dwakroć umarłym, pomimo to wszystko widział, że cień La Mola leży na łożu; potem widział, jak ten cień wstał, jak ten cień chodzi i — o zgrozo!... zbliża się do jego łoża.
Cień, przed którym Coconnas gotów był zagrzebać się w otchłaniach piekielnych przystąpił do niego, zatrzymał się przy wezgłowiu i wlepił weń swój wzrok.
Wzrok ten wyrażał nawet dla niego współczucie, lecz Coconnas wziął go za naigrawanie szatana.
Wtedy, w duszy piemontczyka, cierpiącej katusze, większe bezwątpienia jak ciało, wyrobiła się myśl zemsty.
Coconnas zaczął przemyśliwać, jakimby sposobem dostać jakiejkolwiek broni, którąby mógł przebić cień lub ciało nieustannie go dręczącego nieprzyjaciela.
Jego ubranie leżało na krześle, lecz ponieważ całe było zbluzgane krwią, uznano za właściwe usunąć widok krwi z przed oczu rannego.
Na krześle pozostawiono tylko sztylet; nikomu bowiem nie przyszło na myśl, ażeby ranny w stanie, w jakim się znajdował, chciał go użyć.
Coconnas spostrzegł ten sztylet; trzy noce z kolei, korzystając ze snu La Mola, po trzykroć starał się wyciągnąć rękę, ażeby go dostać, i po trzykroć zabrakło mu sil potrzebnych.
Nakoniec czwartej nocy dosięgnął sztyletu, chwycił go końcami drżących palców, jęknął z bólu i schował go pod poduszkę.
Na drugi dzień, Coconnas spostrzegł wypadek dotąd mu nieznany.
Cień La Mola, widocznie z każdym dniem nabierający więcej sił, gdy tymczasem on, ciągle dręczony strasznem widziadłem, coraz więcej siły własne utracał, natężając swój umysł, jakimby sposobem pozbyć się tego widzenia, — cień ten zatopiony w myślach, dwa lub trzy razy przeszedł po pokoju; potem, zarzuciwszy na siebie płaszcz, przypasawszy szpadę i włożywszy na głowę kapelusz, otworzył drzwi i wyszedł.
Coconnas wolniej odetchnął; sądził bowiem, że się już uwolnił od swego widziadła.
Dwie czy trzy godziny, krew równiej krążyła w jego żyłach; oprócz tego, uczuł jakąś rzeźwość, jakiej nie doznawał od czasu pojedynku.
Nieobecność pana de La Mole przez dobę, bezwątpienia przywróciłaby zmysły piemontczykowi; przez ośm dni jego nieobecności, możeby Coconnas zupełnie wyzdrowiał.
Na nieszczęście, La Mole we dwie godziny powrócił.
Powrót ten był dla piemontczyka pchnięciem sztyletu, i chociaż La Mole powrócił nie sam, Coconnas jednak ani razu nie rzucił okiem na jego towarzysza.
Towarzysz zaś zasługiwał, ażeby na niego spojrzeć.
Był to człowiek lat czterdziestu, średniego wzrostu, silnej budowy; jego czarne włosy spadały mu aż do brwi; broda, zupełnie wbrew ówczesnej modzie, pokrywała mu całą dolną część twarzy.
Zresztą, człowiek ten, jak się zdawało, mało zważał na modę.
Miał na sobie rodzaj skórzanego kaftana, nakrapianego plamami, czerwone spodnie, wielkie skórzane trzewiki, zawiązane powyżej kostek, czapkę tegoż koloru co i spodnie i pas z wiszącym na nim nożem.
Dziwna ta osoba, której obecność w Luwrze wydawała się sprzecznością, rzuciła płaszcz brunatny na krzesło, i nie bardzo grzecznie przystąpiła do łóżka hrabiego de Coconnas.
Lecz oczy rannego, jakby czarodziejską siłą, były utkwione w La Mola, opodal stojącego.
Nieznajomy spojrzał na słabego, pokręcił głową i rzekł:
— Czy pan hrabia długo już na mnie oczekiwał?
— Nie mogłem wyjść wcześniej — odpowiedział La Mole.
— Trzeba było przysłać po mnie.
— A kogo?
— A! prawda! Zapomniałem gdzie jesteśmy. Wszak mówiłem to damom, lecz one nie chciały mnie wcale słuchać. Gdyby były mnie usłuchały, a nie tego osła zwanego Ambroży Paré, panowie już dawno bylibyście w stanie zabawić się, lub powtórnie skrzyżować swe szpady. Zresztą, zobaczymy.
— Czy pański przyjaciel rozumie, co się do niego mówi?
— Niezupełnie.
— Pokaż język, mój hrabio.
Coconnas pokazał język La Molowi, wykrzywiając się tak straszliwie, że nieznajumy znowu pokręcił głową.
— O!. — ho, mruknął — kontrakcja muskułów. Niema ani chwili czasu do stracenia. Dziś wieczorem przyślę lekarstwo, które chory wypije w trzech dozach. Pierwszą o północy, drugą w godzinę później, a trzecią we dwie godziny.
— Dobrze.
— Lecz któż będzie mu podawał te lekarstwo?
— Ja to biorę na siebie.
— Jakto, pan hrabia sam?
— Tak.
— Dajesz mi pan słowo honoru?
— Daję słowo honoru!
— A gdyby jaki lekarz zechciał wziąć choćby kropelkę, ażeby z rozbioru, dociec mógł części składowych dekoktu?
— W takim razie wyleję go do ostatniej kropli.
— Ręczysz mi, hrabio, słowem honoru?
— Przysięgam.
— Lecz przez kogo mam przysłać lekarstwo?
— Przez kogo chcesz.
— Ale mój posłaniec...
— Cóż?
— Jakim sposobem dostanie się do pana hrabiego?
— Już o tem pomyślałem. Niech powie, że jest od perfumiarza René.
— Od Florentczyka, który mieszka na moście Ś-go Michała?
— Tak jest. René dniem i nocą, o każdej godzinie ma wolny wstęp do Luwru.
Nieznajomy się uśmiechnął.
— W rzeczy samej — odpowiedział — królowa-matka winna mu wiele. A więc przyślę lekarstwo w imieniu perfumiarza René. Przecież choć raz mogę przyjąć jego nazwisko; on bardzo często wypełniał za mnie obowiązki, nie mając do tego żadnego prawa.
— A zatem — powiedział La Mole — mogę się na pana zdać.
— Możesz pan być pewnym.
— A co do zapłaty...
— O! o tem pogadamy z hrabią de Coconnas, skoro wyzdrowieje.
— Bądź pan spokojny; sądzę, że jest w stanie szczodrze pana wynagrodzić.
— I ja tak sądzę. Lecz — dodał z jakimś dziwnym uśmiechem — zwykle ludzie, mający ze mną do czynienia, nie bardzo mi są wdzięczni; wcalebym się więc nie dziwił, gdyby hrabia Coconnas wyzdrowiawszy, ani pomyślał o mnie.
— Dobrze! dobrze! — powiedział La Mole uśmiechając się z kolei — w takim razie, ja pomogę jego pamięci.
— Niech i tak będzie! we dwie godziny przyślę lekarstwo.
— Do widzenia.
— Co pan mówisz?
— Do widzenia.
Nieznajomy uśmiechnął się.
— Ja, mam zawsze zwyczaj mówić: „do widzenia.” Do widzenia więc, panie de La Mole, za dwie godziny będzie lekarstwo. Pamiętaj pan, niech ranny zażyje lekarstwo w trzech dozach: o północy, a następne dwie, co godzinę.
Przy tych słowach wyszedł.
La Mole znowu został sam na sam z hrabią de Coconnas.
Coconnas słyszał całą tę rozmowę, lecz nic z niej nie zrozumiał; do jego uszu dolatywały tylko słowa bez związku.
Z całej rozmowy, piemontczykowi utkwił w pamięci jeden tylko wyraz: „Północ”.
Coconnas nie przestawał uważnie spoglądać na La Mola, który, to chodził po pokoju, to nagie stawał.
Nieznajomy doktór dotrzymał słowa i na umówioną godzinę przysłał lekarstwo.
La Mole postawił je na srebrnej fajerce i położył się spać.
To cokolwiek uspokoiło piemontczyka; spróbował więc także zamknąć oczy, lecz gorączkowy obłęd był tylko skutkiem maligny na jawie.
Widziadło i we śnie nie przestawało go dręczyć; przez rozpalone powieki widział La Mola, urągającego się i grożącego; oprócz tego, jakiś głos ustawicznie mu powtarzał: „Północ! północ! północ!”
Nagle, wśród ciszy nocnej, dał się słyszeć ponury dźwięk wieżowego zegara: północ wybiła.
Coconnas otworzył rozpalone oczy, gorący oddech wysuszał mu usta; pragnienie, nie do zaspokojenia, paliło mu piersi; maleńka nocna lampka zaledwie oświecała pokój, i tysiąc widziadeł zaczęło napastować wyobraźnię piemontczyka.
Wtedy Coconnas spostrzegł, że La Mole wstaje z łóżka, i przeszedłszy się dwa razy po pokoju, zbliża się do niego z podniesioną pięścią.
Coconnas sięgnął ręką po sztylet, uchwycił go za rękojeść i gotował się zamordować swego nieprzyjaciela.
La Mole ciągle zbliżał się.
Coconnas szeptał:
— A! to ty, zawsze ty, wiecznie ty! Zbliż się. A! grozisz mi, pokazujesz mi pięść, śmiejesz się! zbliż się, zbliż się więc! A! tak, krok za krokiem; zbliż się tutaj... przybądź... niech cię zamorduję.
I w rzeczy samej, Coconnas popierając groźbę gestem, w tej chwili, kiedy La Mole nachylił się do jego łóżka, z pod poduszki dobył sztyletu.
Lecz natężenie, z jakiem Coconnas podniósł się, wyczerpało jego siły.
Ręka, wyciągnięta dla pchnięcia nieprzyjaciela, opadła, wypuściła sztylet, a umierający upadł na poduszki.
— Dalej, dalej! — mówił La Mole, zlekka podnosząc mu głowę i zbliżając czarkę do jego ust. — Wypij to, biedny mój towarzyszu, inaczej wszystko się w tobie spali.
Tę właśnie czarkę, którą La Mole podawał piemontczykowi, Coconnas w malignie wziął za zaciśniętą i grożącą pięść.
Lecz dotknąwszy się usty skutecznego lekarstwa, które ochłodziło mu spieczone usta i piersi, Coconnas cokolwiek przyszedł do siebie; poczuł, że jego ciało przejmuje jakieś przyjemne uczucie, spojrzał na swego nieprzyjaciela La Mola, podtrzymującego go na swym ręku, i z oczu jego dotychczas rzucających błyskawice gniewu, potoczyła się łza.
— Kroćset dyabłów! — powiedział Coconnas, opuszczając głowę na poduszki. — Panie de La Mole, jeżeli wyzdrowieję, będziesz moim przyjacielem.
— Wyzdrowiejesz, mój towarzyszu — odrzekł La Mole, dokładnie się stosując do przepisu nieznajomego lekarza, wstał, znowu nalał w kieliszek lekarstwo i podał je piemontczykowi.
Tym razem Coconnas nie oczekiwał go ze wzniesionym sztyletem, lecz z otwartemi ramionami.
Z chciwością połknął lekarstwo; po drugiej dozie Coconnas pierwszy raz zasnął dosyć spokojnie.
Trzecia doza również dobrze skutkowała.
Piersi chorego zaczęły się regularniej wznosić; jego skostniałe członki stały się gibkiemi i pot wystąpił mu na rozpaloną skórę.
Kiedy Paré nazajutrz przyszedł odwiedzić chorego, uśmiechnął się z zadowolenia, mówiąc:
— Od tej chwili ręczę za pana de Coconnas; jestto jeden z najpomyślniejszych wypadków moich leczeń.
Skutkiem tej napół dramatycznej, napół komicznej sceny, było to, że przyjaźń pomiędzy hrabią de Cononnas i de La Mole, zawarta w oberży, pod Piękną, Gwiazdą i zerwana przez wypadki strasznej Nocy Św. Bartłomieja, wszczęła się teraz z jeszcze większą siłą.
Jakkolwiekbądź, nakoniec rany zaczęły się zamykać.
La Mole, który wprzód wyzdrowiał, nie przestawał podejmować starań około przyjaciela i postanowił wyjść z pokoju nie pierwej, aż Coconnas zupełnie wyzdrowieje.
La Mole pomagał mu podnieść się na łóżku, dopóki był jeszcze tak słabym, że tego o własnych siłach uczynić nie był w stanie.
Potem pomagał mu chodzić, słowem, pomagał mu w tem wszystkiem, co mu kazał wykonywać jego czuły charakter.
Jego starania i silna budowa piemontczyka, sprowadziły wyzdrowienie tak szybkie, jakiego się nikt nie spodziewał.
Zresztą jedna myśl dręczyła umysły młodych ludzi.
Podczas gorączki każdemu z nich zdawało się, że do łoża zbliżała się kobieta, przedmiot jego namiętności.
Lecz od czasu, w którym przyszli do zmysłów, ani Małgorzata, ani księżna de Nevers nie Wchodziły do ich pokoju.
Lecz i to bardzo łatwo można było sobie wytłomaczyć: jedna, żona króla Nawarry, druga siostra księcia Gwizyusza, czyż mogły publicznie okazywać, że się zajmują prostą szlachtą? Nie!.. Tak powinni byli sobie odpowiedzieć La Mole i Coconnas. Lecz ich nieobecność była zawsze dla nich bolesną, a może też o nich i zapomniano...
Prawda jednak, że kapitan, będący świadkiem pojedynku, nie raz przychodził dowiadywać się o ich zdrowie, lecz tylko od siebie. I Gillonna przychodziła, ale także od siebie. Lecz La Mole, nie śmiał jej zapytać o Małgorzatę, również jak i Coconnas nie śmiał zapytać kapitana o księżnę de Nevers.


Rozdział VIII.
POWRACAJĄCY Z TAMTEGO ŚWIATA.

Przez czas pewien obaj młodzi ludzie zachowywali tajemnicę, gnieżdżącą się w sercu każdego z nich.
Nakoniec w chwili wzajemnego wynurzenia uczuć, myśl wyłącznie zajmująca ich serca, została odkrytą; wyznanie to, jeszcze bardziej wzmocniło ich przyjaźń; przyjaźń bowiem panuje tylko tam, gdzie się znajduje zupełna szczerość.
Obadwaj byli rozkochani do szaleństwa: jeden w księżnej, a drugi w królowej.
Dla nieszczęśliwych kochanków, było coś strasznego w nieskończonej prawie przestrzeni, dzielącej ich od przedmiotu miłości.
Lecz nadzieja, tak głęboko jest wkorzenioną w sercach ludzkich, że nie zważając na niedorzeczność podobnych myśli, Coconnas i La Mole nie przestawali mieć nadziei.
Nareszcie obydwaj, w miarę polepszania się zdrowia, zaczęli więcej dbać o swą powierzchowność.
Każdy, nawet najmniej obojętny dla swoich fizycznych przymiotów, w niektórych okolicznościach zwraca swe nieme zapytania do zwierciadła, i zamieniwszy z niem tysiące znaków, odchodzi nareszcie od tego dziwnego powiernika, bardzo zadowolony ze swej rozmowy.
Nasi zaś bohaterowie, nie byli wcale z rzędu tych ludzi, którymby zwierciadło czyniło gorzkie wyrzuty.
La Mole, chudy, blady, wiele miał szlachetności w swej powierzchowności.
Coconnas, wysoki, dobrze zbudowany, ciemnej cery, przedstawiał uosobioną siłę.
Nawet choroba nie była dla niego bez korzyści.
Cokolwiek schudł i pobladł; nakoniec wielka blizna, która go dręczyła niejakiem podobieństwem do tęczy, zniknęła. Bezwątpienia, zniknięcie jej było przepowiednią długiego szeregu spokojnych dni i nocy.
Czułe starania nie przestawały otaczać rannych; każdy z nich, skoro tylko już mógł wstać z łóżka, znajdował na krześle w pobliżu stojącem, ranne ubranie; następnie, kiedy mógł zupełnie ubrać się, znajdował całkowity kostium.
To jeszcze nie wszystko.
Każdy z nich znajdował w kieszeni porządnie nabity worek; rozumie się, że Coconnas i La Mole zatrzymali je przy sobie tylko dla tego, ażeby przy pierwszej sposobności zwrócić je nieznanemu opiekunowi.
Lecz tym nieznanym opiekunem nie mógł być książę d’Alençon, u którego mieszkali, on bowiem ani razu nie raczył ich odwiedzić, a nawet nie kazał dowiadywać się o ich zdrowie.
Każdemu z nich nadzieja szeptała, że nieznanym opiekunem, była kobieta — przedmiot ich miłości.
Ranni, z wielką niecierpliwością oczekiwali chwili, w której by mogli wyjść z domu.
La Mole zdrów zupełnie, dawno już mógłby wyjść, lecz rodzaj niemej umowy, zatrzymał go przy przyjacielu.
Zgodzili się, ażeby przy pierwszem wyjściu odwiedzić trzy osoby:
Najprzód nieznajomego doktora, którego lekarstwo, tak skuteczny wpływ wywarło na palące się piersi hrabiego de Coconnas.
Następnie, zamierzyli udać się do oberży nieboszczyka La Hurièra, gdzie pozostały ich zawiniątka i konie.
Nakoniec mieli pójść do Florentczyka Rene, który nietylko był perfumiarzem i czarnoksiężnikiem, sprzedawał nietylko kosmetyki i trucizny, ale nadto robił miłosne napoje i przepowiadał przyszłość.
Nareszcie, po dwóch miesiącach cierpień, dzień dawno oczekiwany nadszedł.
Kilka razy, w chwilach niecierpliwości, chcieli przyśpieszyć ten dzień; lecz warta, stojąca przy drzwiach, nie chciała ich wypuścić, bez wyraźnego na to pozwolenia Ambrożego Paré.
Pewnego dnia, doskonały ten lekarz przekonawszy się, że ranni, jeżeli nie są jeszcze zupełnie zdrowi, znajdują się przynajmniej na drodze wyzdrowienia, pozwolił im wyjść.
We dwie godziny po południu, jednego z tych pięknych dni jesiennych, które zadziwiają czasami mieszkańców Paryża, dwaj przyjaciele, opierając się wzajemnie na sobie, wyszli z Luwru.
La Mole zobowiązał się być przewodnikiem; Coconnas zgadzał się na wszystko bez najmniejszego oporu.
Wiedział, że przyjaciel zaprowadzi go do nieznajomego doktora, którego nieuprzywilejowane lekarstwo, wyleczyło go przez jednę noc, tymczasem, kiedy lekarstwa Ambrożego Paré, powoli go zabijały.
Coconnas podzielił swoje pieniądze na dwie równe części: z dwustu dukatów, sto przeznaczył jako honorarium dla swego eskulapa.
Coconnas nie obawiał się śmierci, lecz również, wcale nie był od tego, żeby jeszcze pożyć.
Dlatego postanowił szczodrze wynagrodzić swego zbawcę.
La Mole udał się na ulicę l’Astruce, następnie przeszedł wielką ulicę Saint-Honoré, Trouvelles, i wkrótce znalazł się na placu des Halles.
W pobliżu starożytnej fontanny i na miejscu, które dzisiaj jest znanem pod nazwiskiem „Carreau des Halles”, wznosił się kamienny ośmiokątny budynek; na nim sterczała drewniana wieżyca z ostrokończastym dachem a na wierzchołku jej niemiłosiernie skrzypiała blaszana chorągiewka.
Drewniana ta latarnia miała ośm otworów, które przecinał rodzaj koła z drzewa, nakształt części heraldycznej, nazwanej „pasem poprzecznym” pola herbowego; koło to, miało na obwodzie swoim wycięcia, urządzone umyślnie w ten sposób, ażeby głowa i ręce skazanego lub skazanych, których tamże wystawiano, wkładane być mogły.
Dziwaczny ten budynek, który nie miał sobie podobnego pomiędzy otaczającemi, nazywał się pilori.
Domek niekształtny, zwichnięty, pochylony, odrapany i ciemny, z dachem upstrzonym kępkami mchu, na podobieństwo skóry trędowatego, i podobny do grzyba, wyłaził z pod stóp tego rodzaju wieży.
Było to mieszkanie kata.
W latarni wystawiony był jakiś złoczyńca, który wywieszał język na przechodzących: był to jeden ze złodziei, obdzierających pod szubienicą Montfaucon, i który przypadkowo, na uczynku został schwytanym.
Coconnas rozumiał, że jego przyjaciel przyprowadził go tutaj, dla widzenia tego dziwnego widowiska; wmieszał się przeto w gromadę lubowników, odpowiadających na wykrzywiania skazanego, krzykiem i wyciem.
Coconnas z natury był srogi; bawiło go więc to widowisko.
Wołałby tylko, ażeby zamiast miotania szyderstw, rzucano kamieniami na skazanego, który był tyle zuchwałym, iż na szlachetnych panów, przychodzących go odwiedzać, śmiał wywieszać język.
Dlatego, skoro ruchoma latarnia obróciła się na swej podstawie, dla uczynienia przyjemności widoku cierpiącego i innej stronie placu, i skoro gromada posunęła się za ruchem latarni, Coconnas również chciał pójść za tłumem, lecz La Mole wstrzymał go, powiedziawszy mu z cicha:
— Nie po to tutaj przybyliśmy.
— Po cóż więc?... — zapytał Coconnas.
— Dowiesz się wkrótce — odpowiedział La Mole.
Dwaj przyjaciele tykali się od czasu tej sławnej nocy, w której Coconnas koniecznie usiłował zamordować La Mola.
Tedy La Mole poprowadził hrabię dc Coconnas prosto do okienka domu, przytykającego do wieży, w którym stał oparty na łokciu jakiś człowiek.
— A! a! to panowie!... — powiedział, uchylając czerwoną, koloru krwi, czapkę, z pod której dały się widzieć czarne i twarde włosy, sięgające aż do brwi. — Witajcie mi.
— Kto to jest?... — zapytał Coconnas, starając go sobie przypomnieć, gdyż zdawało mu się, że widział te głowę podczas gorączki.
— To twój zbawca, mój przyjacielu — powiedział La Mole — ten sam, który ci przyniósł do Luwru napój orzeźwiający; jego to lekarstwo zrobiło ci tyle dobrego.
— O! o!... — zawołał Coconnas — w takim razie, mój przyjacielu...
I wyciągnął ku niemu rękę.
Lecz człowiek, zamiast odpowiedzieć na ruch ten, podobnym-że ruchem, wyprostował się a wyprostowawszy oddalił się od przyjaciół o odległość, jaką nachylone jego ciało czyniło z poprzedzającem położeniem.
— Mój panie — rzekł do Coconnas’a — dziękuję za honor, który mi chcesz wyświadczyć, lecz jest podobnem do prawdy, że gdybyś mnie znał, to byś mi go nie czynił.
— Dalibóg, choćbyś był nawet dyabłem, jestem ci obowiązany — odpowiedział Coconnas — gdyż gdyby nie ty, jużby mnie nie było na tym świecie.
— Dyabłem zupełnie nie jestem — odparł człowiek w czerwonej czapce — lecz często, wielu wołałoby raczej dyabła, aniżeli mnie widzieć.
— Któż więc jesteś?... — zapytał Coconnas.
— Mój panie — odpowiedział nieznajomy — jestem mistrz Caboche, kat miejski Paryża...
— A!... — zawołał Coconnas, cofając rękę.
— A widzisz pan!... — rzekł mistrz Caboche.
— Nie! dotknę się twojej ręki, albo niech mnie wszyscy dyabli porwą! Podaj mi rękę...
— Czy na prawdę?
— No tak, całą rękę.
— Oto jest!
— Otwórz ją jeszcze bardziej... jeszcze... o tak... dobrze!...
Coconnas sięgnął do kieszeni po garść złota, przeznaczonego dla nieznajomego lekarza, i wsypał mu go w rękę.
— Ręka podana mi bez pieniędzy, byłaby dla mnie przyjemniejszą — powiedział Caboche, potrząsając głową — nie zbywa mi na złocie, lecz na rękach, któreby chciały moją uścisnąć. Ale niech i tak będzie! Oby ci, szanowny panie, Bóg pobłogosławił!
— A więc, mój przyjacielu — rzekł Coconnas, z ciekawością spoglądając na kata — to ty jesteś, który krzyżujesz, łamiesz kości, zdejmujesz głowy. A! bardzo jestem zadowolony, żem z tobą zabrał znajomość.
— Mój panie — powiedział Caboche — ja sam nie robię tego wszystkiego; ponieważ jak panowie macie lokai dlatego, ażeby zrobili za was to, czego robić nie chcecie, tak również i ja mam pomocników, którzy wykonywają na pospólstwie wyroki.
Lecz jeżeli zdarzy się mieć do czynienia ze szlachtą, jak to naprzykład z panem, lub jego towarzyszem, o! w takim razie, to zupełnie co innego; wtedy, rozumie się, że ja poczytuję sobie za zaszczyt, osobiście wykonywać wyrok ze wszelkiemi szczegółami, od początku aż do końca.
Coconnas poczuł, że mimowolnie przeszedł go dreszcz po wszystkich członkach, jak gdyby zabijano mu straszny klin pomiędzy nogi i jak gdyby ostrze stali dotknęło się jego szyi.
La Mole doznał podobnego wrażenia i również nie mógł sobie zdać z niego sprawy.
Lecz Coconnas stłumił swe wzruszenie i chcąc żartami zakończyć swą rozmowę z katem, rzekł:
— Dobrze więc! pamiętaj, że mam twoje słowo, i kiedy na mnie przyjdzie kolej wleźć na szubienicę Euguerrand’a de Marigny, lub na rusztowanie pana de Nemours, nikt mnie się nie dotknie oprócz ciebie.
— Obiecuję to.
— Przyjmuję obietnicę — powiedział Coconnas. — A oto moja ręka.
I Coconnas, przy tych słowach, wyciągnął do niego rękę.
Kat bojaźliwie się jej dotknął, chociaż widocznie było na nim znać, że ma wielką chęć serdecznie ją uściskać.
Coconnas, wskutek tego dotknięcia, pobladł nieco! lecz uśmiech nie przestawał igrać na jego ustach.
Tymczasem La Mole będący nie w humorze, widząc, że latarnia obraca się napowrót, i za jej ruchem zbliża się ku nim gromada ciekawych, szarpnął go za płaszcz.
Coconnas, niemniej sobie życząc jak i La Mole, zakończyć tę scenę, w której, powodując się swym charakterem, zaszedł dalej aniżeli sam tego chciał, skinął głową i oddalił się.
— Na honor!... — odezwał się La Mole, skoro już znaleźli się obaj pod krzyżem Trahoir. — Przyznaj, że tu można swobodniej odetchnąć, aniżeli na placu des Halles?
— Przyznaję — odpowiedział Coconnas — lecz nie żałuję, żem uczynił znajomość z mistrzem Caboche. Nie zawadzi mieć wszędzie przyjaciół.
— Nawet i w oberży, pod „Piękną Gwiazdą“ — śmiejąc się, uczynił uwagę La Mole.
— O! co do tego biednego La Hurièra — rzekł Coconnas — ten już zginął; szlachetnie umarł. Widziałem płomień, który błysnął u zamku muszkietu; słyszałem, jak kula uderzyła weń z siłą, z jaką serce uderza w dzwon Notre-Dame.
Kiedy odchodziłem, leżał w kałuży krwi, płynącej mu z nosa i ust.
Przypuszczając, że jest naszym przyjacielem, to chyba jest naszym przyjacielem na tamtym świecie.
Obydwaj przyjaciele, rozmawiając z sobą weszli na ulicę de l’Arbre-Sec i zbliżyli się do oberży pod „Piękną Gwiazdą”, przed którą, jak dawniej, skrzypiał znak, przyciągający do siebie podróżnika, gastronomiczną i wzbudzającą apetyt legendą.
Coconnas i La Mole, spodziewali się zastać dom w smutku i rozpaczy, wdowę i dzieci w żałobie, lecz z wielkiem zadziwieniem, znaleźli oberżę w zupełnym stanie czynności; pani La Hurière była bardzo uradowaną, a dzieci bawiły się weselej, aniżeli kiedykolwiek.
— O! niewierna!... — zawołał La Mole — poszła za mąż niezawodnie.
Następnie, zwróciwszy się do nowej Artemizy, powiedział:
— Pani, jesteśmy znani biednemu panu La Hurière. Zostawiliśmy tutaj dwa konie i dwa zawiniątka; prosimy o ich wydanie.
— Panowie!... — odpowiedziała gospodyni domu po krótkim przeciągu czasu, w którym sobie chciała przypomnieć ich twarze — nie mam honoru was znać; lecz jeżeli chcecie, rozkażę zawołać męża. Grzegorzu, zawołaj tu pana.
Grzegorz wyszedł z pierwszej kuchni, ogólnego pandemonium, do drugiej, która służyła za laboratoryum i gdzie La Hurière za życia, przyprawiał potrawy, uważane przez niego za godne jego osobistego trudu.
— Niech dyabli porwą!... — powiedział z cicha Coconnas — bardzo mię to dziwi, że wszyscy się tu weselą, zamiast coby mieli płakać. Biedny La Hurière!
— Chciał mnie zamordować — rzekł La Mole — lecz odpuszczam mu to z całego serca.
Zaledwie La Mole wymówił te słowa, kiedy nagle, człowiek z rondelkiem w ręku, mieszając w nim drewnianą łyżką przyrumienioną cebulkę, wyszedł naprzeciwko nich.
La Mole i Coconnas krzyknęli z zadziwienia.
Człowiek, który na ten krzyk podniósł głowę, odpowiedział nań podobnymże krzykiem, i wypuścił z rąk rondelek.
In nomine patris — zawołał człowiek, machając łyżką jakby kropidłem — et Filii, et Spiritus Sancti.
— La Hurière — jednogłośnie zawołali obaj przyjaciele.
— Pan de Coconnas i pan de La Mole! — zawołał La Hurière.
— Więc nie zginąłeś?... — zapytał Coconnas.
— I pan jeszcze żyjesz? — zapytał oberżysta.
— Wszak widziałem, jak upadłeś — odpowiedział Coconnas — słyszałem, jak kula zgruchotała ci coś, nie wiem z pewnością, co. Pozostawiłem cię, nurzającego się we krwi, a krew płynęła ci z nosa, ust, nawet z oczu.
— Jest to święta prawda, panie de Coconnas, lecz uderzenie, które pan słyszałeś, było to uderzenie kuli w szyszak, o który, szczęście, że się spłaszczyła, lecz z tem wszystkiem uderzenie było silne, a na dowód tego — dodał La Hurière, zdejmując czapkę i pokazując swą głowę, łysą jak kolano — widzicie ponowie, nie pozostał mi ani jeden włosek.
Dwaj młodzi ludzie zaczęli się śmiać do rozpuku, zobaczywszy te śmieszną, figurę.
— Ah!.. ah!.. panowie się śmiejecie — powiedział La Hurière, nabierając otuchy. — Więc nie macie żadnych złych zamiarów?
— No, a ty La Hurière, czyś się już wyleczył z chętki do wojowania?
— Tak panowie, już, i teraz...
— Cóż teraz?
— Teraz postanowiłem sobie, nie widzieć innego ognia, oprócz ognia mojej kuchni.
— Doskonale! — zawołał Coconnas. — Otóż to jest, co się nazywa być roztropnym. Lecz — dodał piemontczyk — zostawiliśmy tutaj w stajni dwa konie, a w pokoju dwa zawiniątka.
— A!., do dyabła!.. — mruknął oberżysta, drapiąc się za ucho.
— No i cóż?
— Dwa konie, pan mówisz?
— Tak, w stajni.
— I dwa zawiniątka?
— Tak, w stancyi.
— Otóż, widzisz pan... wszak pan sądziłeś, żem umarł, nieprawdaż?...
— Bezwątpienia.
— Przyznaj więc pan, że skoro sam mogłeś się omylić, i ja również mogłem się omylić?
— Myśląc, żeśmy umarli. Jesteś bardzo szczery.
— To, to właśnie!... widzisz pan, otóż, ponieważ pan umarłeś bez testamentu... — mówił dalej La Hurière.
— No, więc cóż?
— Myślałem, lecz byłem w błędzie, jak się teraz o tem przekonywam...
— Cóż myślałeś, bardzo jestem ciekawy?..
— Oto myślałem, że po panu mogę odziedziczyć.
A! a! — zawołali jednogłośnie dwaj młodzi ludzie.
— Pomimo to wszystko, bardzo jestem zadowolony, że widzę panów żywych.
— Słowem, sprzedałeś nasze konie?.. — powiedział Coconnas.
— Tak, niestety! — rzekł La Hurière.
— A nasze tłomoczki? — dodał La Mole.
— O nie!.. tłomoczków nie sprzedałem — zawołał La Hurière — lecz tylko to, co się w nich znajdowało.
— Słuchaj no, La Mole — powiedział Coconnas — zdaje mi się, że to zuchwały łotr... Czy czasem nie wypadałoby go wypaproszyć?
Pogróżka ta, zdawało się, że silnie działała na oberżystę, który odważył się powiedzieć:
— Lecz panowie, zdaje mi się, że moglibyśmy się ułożyć.
— Słuchaj!... — rzekł La Mole — wiesz, że ja mam największe prawo użalać się na ciebie.
— Wistocie, panie hrabio; pamiętam, że w chwili szaleństwa śmiałem ci grozić.
— Tak jest, kulą, która świsnęła o kilka cali nad moją, głową.
— Tak pan sądzisz?
— Jestem o tem przekonany.
— Jeżeli pan hrabia jesteś o tem przekonany — odpowiedział La Hurière, przybierając skromną minkę i podnosząc rondelek — nie śmiem mu przeczyć.
— Co się tyczy mnie — odparł La Mole — ja z mej strony, niczego od ciebie nie wymagam.
— Jakto!.. panie hrabio.
— Tylko...
— Tylko co?... — podchwycił La Hurière.
— Tylko będziesz mnie i moim przyjaciołom dawał obiady za każdym razem, jak będę w tych stronach.
— Bardzo dobrze!... — zawołał uradowany La Hurière — zawsze będę na rozkazy.
— A więc pomiędzy nami już zgoda?...
— I owszem... A pan, panie de Coconnas — mówił dalej oberżysta — czy i pan się na to zgadzasz?...
— Zgadzam, lecz również jak i mój przyjaciel, kładę jeden mały warunek.
— Jakiż?
— Że oddasz panu de La Mole pięćdziesiąt talarów, które do niego przegrałem i które dałem ci do schowania.
— Mnie, panie, kiedy?..
— W kwadrans przed tem, zanim sprzedałeś mego konia i tłomoczek.
La Hurière kiwnął głową.
— A! rozumiem — powiedział.
I poszedł do kufra, wyjął jeden za drugim pięćdziesiąt talarów, które przyniósł panu de La Mole.
— Dobrze, dobrze!... — rzekł La Mole — przyrządź nam teraz śniadanie. Te pięćdziesiąt talarów daj Grzegorzowi.
— O!... — zawołał La Hurière — w samej rzeczy, jesteś hrabio hojny, jak król, gotów jestem służyć ci do śmierci.
— No, na dzisiaj — rzekł Coconnas — zrób nam jajecznicy, a nie żałuj masła ani słoniny.
Następnie, spojrzawszy na zegar, dodał:
— Na honor!.. masz słuszność, La Mole. Mamy jeszcze czekać trzy godziny, które tutaj możemy przepędzić tak dobrze jak i gdzie indziej. A jeżeli się nie mylę, jesteśmy na pół drogi do mostu Ś-go Michała.
I obydwaj przyjaciele usiedli przy tym samym stole i w tym samym pokoju, który zajmowali pamiętnego wieczoru 24-go sierpnia 1572 roku i w którym Coconnas zaproponował hrabiemu de La Mole grę w karty o pierwszą kochankę.
Musimy dodać, na oddanie przynależnej czci, co się tyczy moralności naszych młodych przyjaciół, że już żaden z nich nie śmiał zrobić drugiemu podobnego przełożenia.


Rozdział IX.
Mieszkanie pana René, perfumiarza królo­wej-matki.

W opoce naszego opowiadania, tylko pięć mostów łączyło obie części miasta; mosty te były już to kamienne, już to drewniane; wszystkie pięć przypierały do Cité.
W innych miejscach, gdzie kommunikacya była konieczną, mosty jako tako zastępowały umyślnie na ten cel urządzone promy.
Te pięć mostów, po obu stronach, obsiadły rozmaite domy, jak to jeszcze dzisiaj można widzieć na Ponte-Vecchio we Florencyi.
Z pomiędzy tych pięciu mostów, z których każdy ma swoję historyę, zajmiemy się szczególniej opowiedzeniem przemian, jakim uległ most Ś-go Michała.
Most Ś-go Michała był wybudowany z kamienia w 1373 roku; pomimo jego powierzchownej siły, wylew Sekwany zniszczył go po części 31 Stycznia 1408 roku; 1418 roku odbudowano go z drzewa, lecz znowu w nocy, z 16 na 17 Grudnia 1547 roku, woda uniosła go ze sobą; około 1550 roku, a zatem na dwadzieścia dwa lat przed wypadkami przez nas opisanemi, most został powtórnie odbudowany z drzewa, i chociaż wymagał gruntownej naprawy, trzymał się jeszcze dosyć dobrze.
Pośród domów, które otaczały most, frontem i równoległe do wysepki, na której żywcem spalono Templaryuszów, a na której dzisiaj założono główny fundament mostu Nowego, odróżniał się drewniany dom, na który obwisł wysoki dach, jakby powieka na ogromne oko.
Z okna otwartego na pierwszem piętrze, i znajdującego się nad drzwiami i oknem dolnego piętra, zawsze szczelnie zamkniętego, dawało się widzieć różowawe światło, ściągające uwagę przechodniów na elewacyę zsiadłą, długą, pomalowaną niebiesko, i przybraną mnóstwem listewek bogato złoconych.
Rodzaj fryzu oddzielającego parter od pierwszego piętra, przedstawiał tłumy dyabełków w najdziwaczniejszych pozach.
Pomiędzy tym fryzem a oknami pierwszego piętra, znajdowała się wielka tablica, pomalowana również jak i cały dom, kolorem niebieskim; na tablicy był napis:

RENÉ, FLORENTCZYK,
PERFUMIARZ KRÓLOWEJ-MATKI.

Drzwi tego sklepu, jak to już wyżej powiedzieliśmy, zawsze były szczelnie zamknięte, lecz daleko korzystniej aniżeli same zasuwy, broniła je od napadów nocnych straszna sława, jaką, posiadał właściciel domu.
Przechodzący przez most Ś-go Michała, omijali ten dom, obchodząc go zdaleka, jak gdyby się obawiali, ażeby zapach perfum nie dostał się do nich przez grube ściany.
Jeszcze nie dosyć na tero; sąsiedzi z obudwóch stron, sądząc zapewne, że będą zarażeni sąsiedztwem, po wprowadzeniu się na most Ś-go Michała, pana René, wziąwszy swe manatki, wynieśli się z domów i tym sposobem domy przyległe domowi pana René, zostały opuszczone i zamknięte.
Oprócz tego, pomimo, że domy te były opuszczone, przechodzący przez most późno w nocy, widzieli przez szpary zamkniętych okiennic jakieś światło i słyszeli jakieś głosy podobne do jęków.
Wszystko to dowodziło, że domy te były uczęszczane; chodziło tylko o to, czy goście należeli do tego, czy do tamtego świata.
To było przyczyną, że sąsiedzi dwóch opuszczonych domów, nie raz myśleli, czyby nie było roztropniej wynieść się cokolwiek dalej ze swych mieszkań.
Zapewne też w skutek strasznej opinii, jaką posiadał René, jemu tylko wolno było utrzymywać ogień po godzinie zakazanej.
Ani patrol, ani warta, nie śmiały nigdy zakłócać spokoju człowieka, który jako ziomek i jako perfumiarz, podwójnie był miłym Jej królewskiej mości.
Ponieważ nie wątpimy, że filozofia XVIII wieku, wyniszczyła w naszym czytelniku wiarę w magię i magów, prosimy go więc, ażeby raczył z nami wejść do tego mieszkania, szerzącego tak wielki postrach w epoce przesądów.
W sklepie ciemnym i pustym od ósmej godziny wieczór, (o tej albowiem godzinie był zamykanym, ażeby nazajutrz rano znowu się otworzyć), sprzedawano pachnidła, maści i kosmetyki we wszystkich gatunkach, przygotowywane przez biegłego chemika.
Dwóch uczniów wyręcza go w tej cząstkowej sprzedaży, lecz nie mieszkają u niego w domu; nocują na ulicy de la Calandre.
Wieczorem wychodzą na chwilę przed zamknięciem sklepu.
Rano przechadzają się przed sklepem, oczekując na jego otwarcie.
Sklep, jak to już wyżej powiedzieliśmy, jest w tej chwili ciemny i pusty.
W sklepie, dosyć szerokim i głębokim, znajduje się dwoje drzwi, z których każde prowadzą na schody.
Jedno z tych schodów wiją się w murzo, są więc wewnętrzne; drugie zaś zewnętrzne, widziane są z bulwarku, zwanego dziś des Augustins, i z nadbrzeża znanego dziś pod nazwiskiem bulwaru des Orfèvres.
Schody te prowadzą do pokoju, położonego na pierwszem piętrze.
Pokój ten, zupełnie odpowiedni co do wielkości sklepowi pod nim się znajdującemu, w kierunku długości, przedzielony jest zasłoną na dwie części.
W głębi pierwszej części widać drzwi, prowadzące na schody zewnętrzne.
W drugiej części, prowadzą drzwi do schodów ukrytych; lecz drzwi także są niewidzialne, są zakryte wielką rzeźbioną szafą; obracającą się, jak gdyby na osi, na wielkich żelaznych zawiasach.
Tylko Katarzyna i René wiedzą o tych tajemniczych drzwiczkach; tędy to królowa-matka przychodzi i schodzi; tu przyłożywszy oko lub ucho do szafy, porobionymi w niej otworami, może widzieć i słyszeć wszystko, co się dzieje w pokoju.
Jeszcze dwoje drzwi widzialnych znajduje się w tej części pokoju.
Jedne z nich prowadzą do pokoiku, oświeconego oknem znajdującem się w dachu.
Pokoik ten odznacza się ogromnym piecem, tyglami, retortami i tym podobnemi narzędziami: jest to laboratorium chemika.
Drugie prowadzą do celki jeszcze dziwaczniejszej; tutaj wcale niema światła, niema dywanów, niema mebli; tylko na środku stoi rodzaj ołtarza z kamienia.
Podłogę zastępuje płyta kamienna od środka, ze spadkami ku wszystkim ścianom; obok ścian przechodzi rynienka, zakończona otworem, przez który widać mętne bałwany toczące się po Sekwanie.
Na wbitych gwoździach wiszą rozmaite narzędzia dziwnych kształtów, wszystkie ostre jak igły lub brzytwy; jedne z nich błyszczą jak zwierciadła, inne są bez połysku, szarego lub ciemno-niebieskiego koloru; jest to przybytek wieszczby.
Powróćmy do pokoju środkowego, przedzielonego na dwie części.
Tutaj perfumiarz przyjmuje zwyczajnych gości; tutaj egipski ibis, mumie przewiązane złotemi wstążkami, krokodyl z roztwartą paszczą, trupie główki bez oczu i z chwiejącemi zęby, nareszcie szpargały zakurzone i nadgryzione przez szczury — biją w oczy przychodnia strasznym chaosem, i nie pozwalają jego myślom trzymać się prostej drogi.
Za firanką są rozrucone flaszeczki, szklanki, urny, czarki nieznanych kształtów; wszystko to oświecają dwie srebrne lampki, bardzo podobne do siebie, i jakby porwane z kościółka Santa-Maria-Novella, lub Dei Servi we Florencyi.
Każda z tych lampek, zawieszona na trzech łańcuszkach, wydając z siebie zapach, oświecała ponure sklepienie pokoju żółtawem światłem.
René, sam, założywszy ręce na krzyż i potrząsając głową, chodzi po drugiej części środkowego pokoju wielkiemi kroki. Po długiem rozmyślaniu, zatrzymał się przed klepsydrą.
— A! a!... — powiedział — zapomniałem ją przewrócić, a może piasek już się dawno przesypał.
Potem spojrzał na księżyc wychodzący z po za czarnej chmury, obok dzwonnicy katedry Notre-Dame, i dodał:
— Dziewiąta godzina. Gdyby miała przyjść, przyjdzie, jak zwykle, za godzinę lub za półtorej; na wszystko wystarczy czasu.
W tej chwili dał się słyszeć na moście odgłos kroków.
René przyłożył ucho do długiego lejka, wychodzącego na ulicę i zakończonego miedzianym maskaronem.
— Nie, to nie ona ani nie one. To kroki męzkie; zatrzymali się przed mojemi drzwiami; przyszli więc do mnie. W tej chwili rozległy się trzy silne uderzenia.
René szybko zeszedł na dół. Potem nie otwierając jeszcze drzwi, zaczął nadsłuchiwać. Trzy uderzenia ponowiły się.
— Kto tam?... — zapytał René.
— Czy koniecznie mamy wymienić swoje nazwiska?... — zapytał jakiś głos.
— To jest koniecznem — odpowiedział René.
— A więc, jestem hrabia Annibal de Coconnas — powiedział tenże sam głos.
— Ja zaś jestem hrabia Lerac de La Mole — dodał głos drugi.
— Zaczekajcie panowie chwilkę, zaraz otworzę.
René odsunął rygle, spuścił zapory, otworzył dwom młodym ludziom drzwi i zamknął je tylko na klucz; następnie po schodach zewnętrznych, wprowadził ich do drugiej części środkowego pokoju.
La Mole wchodząc, nieznacznie przeżegnał się pod płaszczem; był blady, ręce mu drżały.
Coconnas obejrzał wszystko po szczególe, a spostrzegłszy drzwiczki, prowadzące do celki, chciał je otworzyć.
— Daruj, mój panie!... — powiedział René głosem tajemniczym, zatrzymując hrabiego de Coconnas. — Ci, którzy mi czynią ten zaszczyt i odwiedzają mnie, pozostają w tym tylko pokoju.
— A! to co innego — odparł Coconnas — z tem wszystkiem chciałbym usiąść.
Coconnas wziął krzesło i usiadł.
Nastąpiło głębokie milczenie.
René czekał objaśnień ze strony młodych ludzi.
Było tak cicho, że można było słyszeć gwiżdżący oddech piemontczyka, jeszcze nie zupełnie wyleczonego.
— René... — zapytał nakoniec Coconnas — jesteś człowiekiem uczonym, powiedz mi też z łaski swojej, czy pozostanę kaleką, to jest, czy mnie nie przestanie dręczyć ten krótki oddech, który mi nie pozwala dosiąść konia, robić bronią i zajadać jajecznicy na słoninie.
René przyłożył ucho do piersi piemontczyka i uważnie liczył uderzenia pulsu w płucach.
— Panie hrabio, wyzdrowiejesz zupełnie.
— Czy niezawodnie?
— Ręczę ci.
— Bardzo mnie to cieszy.
Znowu nastąpiło milczenie.
— Czy pan hrabia, nie życzy sobie jeszcze dowiedzieć się czego?
— I owszem — odpowiedział Coconnas — chciałbym się dowiedzieć, czy jestem naprawdę zakochany.
— Jesteś pan zakochany — odrzekł Rané.
— Zkąd pan wiesz o tem?
— Ztąd, że się pan o to pytasz.
— Kroćset dyabłów, sądzę, że masz słuszność. Lecz w kim?
— W tej, która teraz może tak jak pan wykrzykuje „kroćset dyabłów.”
— W samej rzeczy — powiedział zdumiony Coconnas — jesteś bardzo zręczny. No, teraz na ciebie kolej, La Molu!
La Mole zarumienił się i zmieszał.
— No! do kroćset dyabłów!... — zawołał Coconnas — mówżeż.
— Mów pan — powiedział Florentczyk.
— Ja, panie René — przemówił La Mole głosem drżącym — ja nie będę się pana pytał, czy jestem zakochany, ponieważ wiem o tem bardzo dobrze i nie mam potrzeby oszukiwać siebie, lecz powiedz mi, czy będę kochanym, gdyż wszystko co mi dawało z początku jaką nadzieję, przywodzi mnie teraz do rozpaczy.
— Może pan nie przedsięwziąłeś wszystkiego, jak należy.
— Cóż mam czynić, mój panie; myślę, że tylko uszanowaniem i poświęceniem wypada mi dowieść, iż ją kocham prawdziwie i szczerze.
— Pan wiesz — powiedział René — że te dowody zwykle bardzo małą mają wagę.
— A więc pozostaje mi tylko rozpaczać?
— Nie, teraz potrzeba uciec się do nauki. W ludzkiej naturze znajdują się antypatye, które potrzeba przezwyciężyć, i sympatye, które potrzeba obudzić. Żelazo nie jest magnesem, lecz magnesowane, przyciąga do siebie żelazo.
— Bezwątpienia, bezwątpienia — szepnął La Mole — lecz obawiam się tych wszystkich czarnoksięzkich zaklinań.
— A! kiedy się pan obawiasz, pocóżeś pan do mnie przyszedł?
— Wstydź się, nie bądź-że dzieckiem — powiedział Coconnas. — Panie René, czy możesz mi pokazać dyabła?
— Nie, panie hrabio.
— Szkoda! miałem mu do powiedzenia kilka słów, to bezwątpienia obudziłoby odwagę w panu de La Mole.
— Niech i tak będzie! — zawołał La Mole. — Przystąpmy śmiało do rzeczy. Mówiono mi o figurach z wosku, modelowanych na podobieństwo ukochanych osób. Czy to będzie środkiem do dowiedzenia się czegoś?
— Najpewniejszym.
— I środek ten nic nie zaszkodzi zdrowiu ukochanej kobiety, ani nie skróci jej życia?
— Nic a nic.
— A więc go doświadczmy.
— Czy chcesz, ażebym zaczął? zapytał Coconnas.
— Nie — odpowiedział La Mole — zacząłem, więc skończę.
— Pan więc koniecznie, namiętnie, chcesz się dowiedzieć prawdy, panie de La Mole? — zapytał florentczyk.
— O tak! — zawołał La Mole — umieram z niecierpliwości, mistrzu René.
W tej chwili ktoś zasztukał do drzwi z ulicy, lecz zasztukał tak lekko, że tylko René usłyszał i to bezwątpienia dlatego, że się tego spodziewał.
Zadając obojętne zapytania La Molowi, florentczyk nieznacznie przytknął ucho do tuby i usłyszał jakiś głos, który go mocno zatrwożył.
— Teraz obmyśl pan swoje życzenia — powiedział po chwili florentczyk — i przywołaj ukochaną osobę.
La Mole ukląkł, jak gdyby rozmawiał z bóstwem; tymczasem René wyszedł do drugiego pokoju i pocichu zsunął się po schodach zewnętrznych; w kilka chwil potem lekkie kroki dały się słyszeć w sklepie.
La Mole wstając, znowu ujrzał przed sobą mistrza René; florentczyk trzymał w ręku dość licho wykonaną woskową figurkę, w koronie i w płaszczu królewskim.
— Więc pan koniecznie chcesz być kochanym od osoby ukoronowanej? — zapytał perfumiarz.
— Tak jest, chociażbym miał utracić życie, chociażbym miał zatracić swą duszę — odpowiedział La Mole.
— Dobrze — odrzekł florentczyk, maczając końce swych palców w jakimś płynie, znajdującym się w nalewce i wymawiając jakieś łacińskie słowa, pokropił jej tym płynem głowę.
La Mole wzdrygnął się; czuł, że się spełnia świętokradztwo.
— Co robisz? — zapytał florentczyka.
Chrzczę tę figurkę w imię kobiety, którą pan kochasz.
— Lecz w jakim celu?
— Ażeby w niej wzbudzić sympatyę.
La Mole otworzył usta, chcąc przerwać dalsze działania, lecz szydercze spojrzenie piemontczyka wstrzymało go.
René spostrzegłszy ten ruch, zatrzymał się.
— Potrzeba zupełnej i nieprzymuszonej woli — rzekł.
— Rób dalej — odpowiedział La Mole.
René napisał na kawałku czerwonego papieru kilka kabalistycznych znaków, przełknął tę karteczkę przez uszko igły i utkwił ją w sercu figurki.
Rzecz dziwna! z rany pociekła kropelka krwi.
Następnie René zapalił karteczkę.
Gorąco igły stopiło około niej wosk i wysuszyło kropelkę krwi.
— A więc — powiedział René — pańska miłość siłą sympatyi przedziera się i rozpala serce kobiety, którą kochasz.
Coconnas, umysłu silnego, pocichu śmiał się ze wszystkiego co widział, lecz La Mole, zakochany i zabobonny, uczuł, że zimny pot wystąpił mu na czoło.
— Teraz zaś — powiedział René — dotknij pan swemi usty ust statuetki i zawołaj:
— Małgorzato, kocham cię; przybywaj, Małgorzato!
La Mole był posłusznym.
W tej chwili można było słyszeć szelest otwierających się drzwi w drugim pokoju, a następnie lekkie stąpanie.
Coconnas, ciekawy i zarazem podejrzliwy, dobył sztylet, a obawiając się, ażeby na przypadek gdyby chciał podnieść firankę, René znowu nie pozwolił mu tego uczynić, przeciął firankę sztyletem i przyłożywszy oko do otworu, tylko co zrobionego, wydał krzyk, na który mu odpowiedziały wykrzyknięcia dwóch kobiet.
— Kto tam? — zapytał La Mole, ledwie co nie wypuściwszy z rąk woskowej figury, którą Rene zdążył mu odebrać.
— Księżna de Nevers i królowa Małgorzata są tutaj — odpowiedział Coconnas.
— No i cóż! niedowiarki — rzekł René, cierpko się uśmiechając — czyż jeszcze powątpiewacie o istnieniu siły sympatyi?
La Mole stanął jak skamieniały, spostrzegłszy Małgorzatę; Coconnas na chwilę został olśniony, poznawszy księżnę de Nevers.
Pierwszy wystawiał sobie, że czarnoksięztwa mistrza René wywołały widmo Małgorzaty; drugi, widząc przez szparę w firance, jak dwa piękne widziadła weszły, w mgnieniu oka wytłómaczył sobie ten cud, jako wypadek bardzo naturalny.
Kiedy La Mole żegnał się, Coconnas, mający stosowny czas do zrobienia sobie kilku filozoficznych uwag i odpędzić złego ducha kropidłem, zwanem niedowiarstwem, Coconnas spostrzegł zadziwienie, malujące się na twarzy pani de Nevers i uśmiech cokolwiek sarkastyczny Małgorzaty; wtedy pojął, że chwila była stanowczą.
Wyrozumiawszy więc, że w imieniu przyjacielą można powiedzieć to, czegoby się od siebie nie powiedziało, zamiast udać się do pani de Nevers, wprost zbliżył się do Małgorzaty i klękając w sposób, jak to przedstawiają w uroczystościach jarmarcznych wielkiego Artaxerxa, głosem, któremu świst, wychodzący z rany, dodawał szczególniejszego wyrazu, zawołał:
— Pani! tylko co, na usilne żądanie mego przyjaciela, hrabiego de La Mole, mistrz René przywołał twój cień; z więlkiem mojem zadziwieniem, twój cień zjawił się w towarzystwie wielce mi drogiej damy, a którą będę miał zaszczyt przedstawić swemu przyjacielowi. Cieniu Jej królewskiej mości królowej Nawarry! czy nie zechcesz powiedzieć swej towarzyszce, ażeby raczyła wyjść za firankę?
Małgorzata zaczęła się śmiać i dała znak Henriecie, która wyszła do drugiej części pokoju.
— La Molu, mój przyjacielu! — powiedział Coconnas — bądź wymownym jak Demostenes, jak Ciceron, jak kanclerz de l’Hospital; upewnij cień księżnej de Nevers, że jestem jej najpoświęceńszym, najuniżeńszym i najwierniejszym sługą. Pamiętaj, że tu idzie o moje życie.
— Lecz? — szepnął La Mole.
— Czyń co ci mówię, a ty, panie René, bacz na to, ażeby nam nikt nie przeszkodził, René by] posłusznym.
— Kroćset dyabłów! — zawołała Małgorzata. — Słucham pana; co mi pan chcesz powiedzieć?
— Mam ci powiedzieć, pani, że cień mego przyjaciela, a że on jest cieniem, dowodzi to, iż jeszcze nie powiedział ani słówka; jestem więc obowiązany objaśnić panią, że ten cień mego przyjaciela błaga mnie, ażebym, korzystając ze zdolności, mocą której jestem w stanie mówić głośno, powiedział ci: „Śliczny cieniu! biedny La Mole widocznie niknie wskutek surowości twych oczu.”
Cieniu! gdybyś się zamienił w rzeczywistość, raczej bym pozwolił się mistrzowi René zamknąć do jakiej flaszeczki, aniżeli odważyłbym się przemawiać w tych słowach do córki Henryka II-go, siostry Karola IX-go, i żony Henryka króla Nawarry.
Lecz cienie nic nie mają wspólnego z ziemią, nie znają dumy ziemskiej i nie gniewają się na tych, którzy ich kochają.
Pani! uproś swoje ciało, aby choć trochę kochało duszę biednego La Mola, duszę cierpiącą, duszę dręczoną z początku przyjaźnią, duszę spopieloną ogniem twych oczu, ogniem, stokroć silniejszym aniżeli ognie samego piekła.
Zlituj się więc nad tą biedną duszą.
Pokochaj cokolwiek tego, którego nazywałaś pięknym La Molem, a jeżeli jesteś pozbawiono, mowy, roześmij się doń, podaj mu rękę.
Dusza mego przyjaciela jest bardzo pojętną; ona natychmiast wszystko zrozumie.
Roześmij się więc, lub kroćset dyabłów! przebiję szpadą Renégo, jeżeli nie zechce zmusić twego cienia, wywołanego w porę tak stosowną, do uczynienia dla mego przyjaciela czegośkolwiek, coby się zgadzało z twoją uczciwością.
Coconnas oddał tę przemowę w postawie Eneasza, wstępującego do otchłani piekielnych.
Małgorzata nie mogła się wstrzymać od głośnego wybuchu śmiechu, i zachowując milczenie, godne cienia królewskiego, podała rękę Coconnasowi.
Ten z grzecznością wziął jej rękę i zawołał:
— Cieniu mego przyjaciela, przybywaj do mnie niezwłocznie.
La Mole, pomieszany i cały drżąc, był posłusznym.
— Dobrze — powiedział Coconnas, wziąwszy go z tyłu za głowę — teraz schyl swą piękną ciemnej cery twarz, do tej białej rączki.
I Coconnas, stosując zarazem do słów i poruszenie, połączył tę śliczną rączkę z ustami hrabiego de La Mole; rączka wcale nie starała się wydobyć z tego słodkiego uścisku.
Małgorzata nie przestawała się uśmiechać, lecz pani de Nevers, strwożona jeszcze niespodziewanem spotkaniem dwóch szlachciców, wcale się nie śmiała.
Księżna uczuła w sobie rodzącą się zazdrość; podług niej, Coconnas nie powinien był do tego stopnia zapominać o swoich interesach, zajmując się cudzemi!
La Mole spostrzegł zmarszczenie jej brwi, widział błyskawice w jej oku i nie zważając na swoje upojenie, pojął, jakie niebezpieczeństwo grozi jego przyjacielowi i przeniknął, co mu wypada czynić dla uratowania go.
Wstał, pozostawiając rękę Małgorzaty w ręku piemontczyka, potem zbliżył się do księżnej de Nevers i ukląkłszy, powiedział:
— O ty! najpiękniejsza i najgodniejsza uwielbienia kobieto; mówię do kobiet żyjących a nie do cieni — rzekł La Mole uśmiechając się i spoglądając na Małgorzatę. — Pozwól duszy ogołoconej ze wszystkiego ziemskiego, naprawić błąd osoby, dającej się powodować materyalną przyjaźnią.
Pan de Coconnas, jak pani wiesz, jest człowiekiem stałym i śmiałym, jest to ciało, może być, że piękne, lecz znikome jak każde ciało; omnis caro foenum.
Pomimo, że ten szlachcic od rana do wieczora czyta mi błagalne litanie, których przedmiotem jesteś pani, pomimo, że w obecności pani zadawał najpiękniejsze pchnięcia, jakie tylko kiedy zadano we Francyi, pomimo to wszystko, ten zapaśnik tak wymowny, w obliczu cienia nie śmie mówić do kobiety.
Oto powód, dla którego on zwrócił się do cienia królowej, polecając mi przemówić do pięknego ciała pani, powiedzieć ci, że składa u stóp twoich swą duszę i serce; prosić cię, ażebyś raczyła nań spojrzeć swemi anielskiemi oczyma, ażebyś skinęła na niego swym pięknym różowym paluszkiem, ażebyś przemówiła do niego swym przyjemnym i mile brzmiącym głosem choć jedno słówko, któreby mu utkwiło w jego sercu na zawsze; lecz gdybyś pani tego uczynić nie zechciała, prosił mnie, ażebym go przebił powtórnie moją szpadą, szpadą, która nie jest cieniem, gdyż mój przyjaciel nie może żyć na tym świecie, jeżeli pani nie pozwolisz mu żyć wyłącznie dla ciebie.
Coconnas oddał swą mowę z uniesieniem i siłą, La Mole zaś chciał obudzić czułość i wzbudzić współczucie.
Oczy Henriety, bacznie utkwione w La Molu, podczas gdy mówił, zwróciły się na piemontczyka w celu zbadania, czy twarz szlachcica zgadza się z miłosnemi słowy jego przyjaciela.
Bezwątpienia była zadowoloną; z wyrazu jego twarzy, gdyż rumieniąc się i wstrzymawszy oddech, powiedziała do Coconnasa z uśmiechem, który dał widzieć podwójny rząd pereł oprawnych w koral.
— Czy to prawda?
— Kroćset dyabłów! — zawołał Coconnas, oczarowany tem spojrzeniem — czy to prawda!.... — O! tak, pani, to prawda! prawda, na twe życie... prawda na mą śmierć!...
— Więc zbliż się — powiedziała Henrieta, wyciągając ku niemu rękę z pełnem wdzięku pomięszaniem, a które zdradzały jej przymglone oczy.
Coconnas, rzuciwszy w górę swój tok aksamitny, w jednym poskoku znalazł się obok młodej kobiety.
La Mole, posłuszny skinieniu Małgorzaty, także się do niej zbliżył.
W tej chwili René pokazał się we drzwiach, w głębi pokoju.
— Milczenie! — zawołał głosem, który natychmiast przytłumił ten ogień... — milczenie!
We wnętrzu ściany, dało się słyszeć lekkie skrzypnięcie żelaza w zamku i łoskot drzwi, obracających się na zawiasach.
— Lecz, zdaje się — powiedziała dumnie Małgorzata — że nikt niema prawa wejść tutaj skoro my jesteśmy?
— Czy ani królowa-matka?.. — szepnął jej do ucha René.
Małgorzata w jednej chwili rzuciła się na zewnętrzne schodki, ciągnąc za sobą La Mola; Henrieta i Coconnas udali się za niemi.
I wszyscy uciekli, jak uciekają ptaszki spłoszone z drzewa.


Rozdział X.
CZARNE KURY.

Dwie pary w sam czas zdążyły uciec.
Katarzyna wkładała klucz do zamku właśnie w tej chwili, kiedy Coconnas i pani de Nevers schodzili na dół zewnętrznemi schodami.
Katarzyna wchodząc, mogła słyszeć skrzypienie schodów pod nogami uciekających.
Rzuciła na około badawcze spojrzenie, i zatrzymawszy swe przenikliwe oko na mistrzu René, z uszanowaniem przed nią schylonemu, zapytała:
— Kto tu był?...
— Kochankowie, którzy zostali zaspokojeni, skoro ich upewniłem, że się nawzajem kochają.
— Dajmy temu pokój — powiedziała Katarzyna, ściągając ramiona — czy niema tu więcej nikogo?...
— Nikogo, oprócz mnie i Waszej królewskiej mości.
— Czyś zrobił to, co ci mówiłam?
— Czy co się tyczy kur czarnych?...
— Tak.
— Są przygotowane, pani.
— Ah!... gdybyś był żydem!.. — szepnęła Katarzyna.
— Ja, żydem, dlaczego pani?..
— Będąc żydem, mógłbyś czytać szacowne dzieła, jakie hebrajczycy napisali o ofiarach. Rozkazałam przetłomaczyć dla siebie jednę z tych ksiąg; tam wyraźnie powiedziano, że hebrajczycy nie szukali przepowiedni w sercu ani w wątrobie, jakto czynili Rzymianie, lecz wyciągali je z położenia mózgu i nakreślenia liter, naznaczonych na nim wszechmocną ręką przeznaczenia.
— Prawda, pani, słyszałem toż samo od jednego starego rabina, mego przyjaciela.
— Są znaki — powiedziała Katarzyna — za pomocą których można wyświecić całe życie prorocze. Otóż mędrcy Haldejscy radzą...
— Radzą czynić doświadczenia nad ludzkim mózgiem, jak można najdoskonalej rozwiniętym i sympatyzującym z wolą proroka.
— Niestety!... — rzekł René — Wasza królewska mość wiesz, że to jest niepodobieństwem.
— Prawda, że to trudno — odparła Katarzyna — lecz gdybyśmy byli wiedzieli o tem przed nocą Ś-go Bartłomieja... hę!... René!... co za obfity zbiór!.. nieprawdaż? Skoro tylko będzie kto skazany... pomyślę o tem. Tymczasem, czyńmy doświadczenia w zakresie możliwym. Czy pokój do ofiar jest już przygotowany?
— Już, pani.
— Chodźmy więc do niego.
René zapalił świecę, której odór, już to subtelny lub gryzący, już to sprawujący ckliwość lub dymny, przekonywał o jej różnorodnych częściach składowych.
René, świecąc Katarzynie, pierwszy wszedł do celki.
Katarzyna wybrała sama, pomiędzy ofiarniczemi narzędziami, nóź z niebieskawej stali, gdy tymczasem Rene poszedł do kąta izby po jednę kurę.
— Jakżeż przystąpiemy do rzeczy?!
— Poradźmy się wątroby jednej, a mózgu drugiej kury. Jeżeli z obydwóch prób otrzymamy jeden i tenże sam wypadek, będzie to znakiem, że trzeba przepowiedni wierzyć, zwłaszcza, jeżeli ten wypadek będzie zgodny z poprzedzającemu — Od czego zaczniemy?
— Od doświadczenia na wątrobie.
— Dobrze — powiedział René.
— I przywiązał kurę na maleńkim ołtarzu, pomiędzy dwoma kółkami, w ten sposób, że kura leżąc na grzbiecie, mogła się tylko trzepotać, nie poruszając się z miejsca.
Jednem cięciem noża, Katarzyna rozpłatała jej piersi. Kura krzyknęła trzy razy i po knotkiem rzucaniu się zdechła.
— Zawsze trzy krzyki!.. — szepnęła Katarzyna. — Przepowiednia trzech strasznych śmierci.
Następnie Katarzyna wypaproszyła kurę.
— I wątroba przewrócona — dodała — zawsze przewrócona. Trzy straszne zgony, a potem upadek. Rene, to okropność.
— Zobaczmy, pani, czy wypadek drugiego doświadczenia będzie zgodny z wypadkiem pierwszego.
René odwiązał zabitą kurę, rzucił ją w kąt i poszedł po drugą.
Lecz ta, przeczuła śmierć i ratując się, zaczęła uciekać na około ścian celki, nakoniec przyparta w kącie, zerwała się, przeleciała po nad głową Renégo i w locie zgasiła magiczną świecę, którą trzymała Katarzyna.
— Patrz, René, patrz!... — powiedziała królowa-matka. — Tak zgaśnie mój ród. Śmierć tchnie na niego, i on zgaśnie na tej ziemi. Trzech synów, jednak trzech synów!.. — mówiła smutnie Katarzyna.
René wziął zgaszoną świecę i poszedł ją zapalić do drugiego pokoju.
Skoro powrócił, spostrzegł, że druga kura stara się wydobyć przez otwór lejka.
— Tym razem — rzekła Katarzyna — uprzedzę jej krzyk; jednem cięciem utnę jej głowę.
I w samej rzeczy, skoro René przywiązał kurę, Katarzyna, jak powiedziała, jednem cięciem ucięła jej głowę. Lecz w ostatnich konwulsyjnych ruchach, dziób otworzył się trzy razy i zamknął się już na zawsze.
— Czyś widział!... — zawołała Katarzyna strwożona — zamiast rzęch krzyków, trzy westchnienia. Trzy i zawsze trzy. Umrą więc wszyscy trzej. Zobaczmy teraz mózg.
Katarzyna skrajała ze łba blady grzebień, ostrożnie podważyła czaszkę i odjąwszy ją tak, ażeby można dokładnie widzieć mózg, starała się upatrzyć w zakrętach krwią zbroczonych miękiszu mózgowego, podobieństwo z jakąkolwiek literą.
— Zawsze więc!.. — zawołała, załamując ręce — zawsze! a tym razem wróżba jest jaśniejszą, niż kiedykolwiek. Chodź i patrz.
René zbliżył się.
— Co to za litera? — zapytała Katarzyna, wskazując na znak.
— H — odpowiedział René.
— Wiele razy powtórzone?
René policzył.
— Cztery razy — rzekł.
— No i cóż! nieprawdaż? To znaczy Henryk IV. O! — ryknęła Katarzyna, rzucając nóż — jestem przeklęta w mojem potomstwie.
Straszna była postać tej kobiety, bladej jak trup, oświeconej ponurym płomieniem świecy i załamującej zakrwawione ręce.
— On będzie panował! — powiedziała z wyrazem rozpaczy.
— On będzie panował! — powtórzył Rene w głębokiem zamyśleniu.
Lecz wkrótce wyraz rozpaczy, malujący się na twarzy Katarzyny, zniknął przed światłem myśli, która błysnęła w jej umyśle.
— René! — powiedziała królowa, wyciągając rękę do florentczyka, lecz nie podnosząc na niego oczu — Rene! czy znasz straszną historyę O peruwiańskim doktorze, który zatrutą pomadą, za jednym razem zabił swoję córkę i jej kochanka?
— Znam, pani.
— A tym kochankiem był?.. — cedziła zwolna Katarzyna.
— Był król Władysław, pani.
— A! prawda. Czy znasz szczegóły tej history!?
— Mam starą książkę, w której ona jest opisaną — odpowiedział René.
— Chodźmy więc do twojej biblioteki; pożyczysz mi tej książki.
Oboje opuścili celkę. Reno zamknął ją na klucz.
— Czy Wasza królewska mość nie rozkażesz mi przygotować się do nowych ofiar? — zapytał florentczyk.
— Nie, Rene, nie; jestem już dostatecznie przekonaną. Poczekamy do czasu, w którymbyśmy mogli użyć głowy jakiego skazanego; w dzień egzekucyi nie zapomnij ułożyć się o nią z katem.
René ukłonił się na znak zgody, następnie ze świecą w ręku zbliżył się do półki z książkami, wziął jednę z nich i podał Katarzynie.
Królowa otworzyła ją.
— Co to jest? — zapytała. — „O sztuce żywienia i chowania sokołów i białozorów, jako też o najlepszych środkach do czynienia ich śmiałemi i zawsze gotowemi do polowania”.
— A! przebacz pani, omyliłem się. To jest dzieło łowieckie, napisane przez jakiegoś uczonego lukiezkiego dla sławnego Castruccio-Castracani. Stało obok książki, której pani żądasz; omyliłem się, gdyż jest tak samo oprawne. Książka ta jest bardzo kosztowną, znajduje się jej tylko trzy egzemplarze w całym świecie: jeden należy do biblioteki weneckiej, drugi był kupiony przez pani przodka Wawrzyńca i darowany przez Piotra Médicis Karolowi VIII, podczas gdy ten bawił we Florencyi, trzeciego egzemplarza ja jestem posiadaczem.
— Szacuję go jako rzadkość — powiedziała Katarzyna. Lecz ponieważ mi niepotrzebny, oddaję ci go.
I wyciągnęła prawą rękę, ażeby odebrać podawaną sobie książkę, lewą zaś oddała rzadki egzemplarz.
Tym razem René nie omylił się; wziął książkę, której szukał. Rene niejakiś czas przewracał karty i podał ją królowej otwartą.
Katarzyna usiadła przy stole, René postawił przed nią magiczną świecę, przy błękitnawem świetle której Katarzyna napół głośno przeczytała kilka wierszy.
— Dobrze! — powiedziała, zamykając książkę. — Wiera wszystko, com chciała wiedzieć.
Katarzyna wstała, zostawiając książkę na stole i piastując w swej głowie straszną myśl, która z czasem jeszcze w zarodku miała dojrzeć.
René, trzymając w ręku świecę, czekał z uszanowaniem na nowe rozkazy lub zapytania.
Katarzyna zrobiła kilka kroków naprzód z pochyloną na piersi głową, trzymając na ustach palec i zachowując głębokie milczenie.
Nagle zatrzymała się przed mistrzem René, a utkwiwszy weń swój nieruchomy wzrok, rzekła:
— Przyznaj się, żeś dla niej przyrządził jakiś napój.
— Dla kogo? — zapytał René, zadrżawszy.
— Dla Sauve.
— Ja, pani? — powiedział René — nie.
— Nie?
— Na mą duszę, przysięgam.
— Tutaj jest coś magii, gdyż zakochał się w niej jak głupiec, on, który jest znany z niestałości.
— On, kto taki, pani?
— Ten przeklęty Henryk. Ten, co nastąpi po moich trzech synach, ten, którego będę nazywała Henrykiem IV, ten nakoniec, który jest synem Joanny d’Albret.
I Katarzyna przy ostatnich słowach westchnęła.
René zadrżał, gdyż przypomniał sobie sławne rękawiczki, które na rozkaz Katarzyny przygotował dla królowej Nawarry.
— Więc on u niej jeszcze ciągle bywa? — zapytał René.
— Zawsze — odpowiedziała Katarzyna.
— A ja myślałem, że król Nawarry zupełnie się pogodził ze swoją żoną.
— Komedya, Rene, komedya. Nie wiem w jakim celu, lecz wszyscy chcą mnie oszukiwać. Nawet moja własna córka Małgorzata sprzeciwia mi się. Może być, że liczy na śmierć swoich braci i spodziewa się zostać królową Francyi.
— Tak, może być — powtórzył Rene zamyślony i, jak gdyby echo, odpowiadając na straszne myśli Katarzyny.
— Zresztą — dodała Katarzyna — zobaczemy, co nam czynić wypadnie.

1 udała się ku drzwiom, będącym w głębi.
Będąc przekonaną, że niema nikogo, królowa nie widziała potrzeby schodzić tajnemi schodami.
René szedł naprzód i wkrótce znaleźli się oboje w sklepie perfumiarza.
— Obiecałeś mi, René, dostarczyć nowych kosmetyków do rąk i do ust — powiedziała Katarzyna.
— Już się zaczęła zima, a wiesz, że moja skóra bardzo jest czulą na zimno.
— Już ja myślałem o tem, pani, i jutro dostarczę ci wszystkiego.
— Jutro nie będziesz mógł się ze mną widzieć, wcześniej jak o dziewiątej lub o dziesiątej wieczorem. Cały jutrzejszy dzień poświęcam modlitwie.
— Będę jutro w Luwrze o dziewiątej wieczorem.
— Pani de Sauve ma śliczne rączki i usta — powiedziała Katarzyna oschle — czego ona do nich używa?
— Czy do rąk?
— Tak, do rąk.
— Pomady z heliotropów.
— A do ust?
— Do ust używa na, nowo przezemnie wynalezionego opiatu, którego jutro przyniosę słoiczek dla Waszej królewskiej mości i dla niej.
Katarzyna zamyśliła się.
— Z tem wszystkiem jest ona piękną — rzekła królowa, odpowiadając na swą tajemną myśl. — Niema więc nic dziwnego, że się w niej Bearneńczyk zakochał.
— A przedewszystkiem, jest zupełnie oddaną Waszej królewskiej mości, przynajmniej tak mi się zdaje.
Katarzyna uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami.
— Czyż zakochana kobieta może być oddaną komu innemu, jak przedmiotowi swej namiętności? René, czy zrobiłeś dla niej jaki napój?
— Nie zrobiłem, przysięgam, pani.
— No dobrze! nie mówmy już o tem. Pokaz no mi ten nowy opiat, o którym wspominałeś, a który ma jej odświeżyć usta.
René zbliżył się do półki i pokazał Katarzynie sześć srebrnych, zupełnie do siebie podobnych słoików, stojących rzędem.
— Oto jedyny przetwór, o który mnie prosiła. Prawda, że ten opiat zrobiłem wyłącznie tylko dla niej; ma bowiem tak delikatne i czułe usta, że jej zarówno wysychają od słońca jak i od wiatru.
Katarzyna otworzyła jeden słoik, zawierający w sobie maść, w kolorze najpiękniejszego karminu.
— René — powiedziała Katarzyna — daj mi maści do rąk; właśnie mi jej zabrakło, wezmę ją więc ze sobą.
René wziął świecę i poszedł poszukać żądanej maści we właściwej szafeczce.
Lecz obróciwszy się szybko, spostrzegł, że Katarzyna prędkiem poruszeniem chwyciła jeden słoik i schowała go pod płaszcz.
René już był przyzwyczajony do kradzieży królowej-matki; udawał więc, że nic nie widział.
Podając jej żądaną maść obwiniętą w papierową kopertę, ozdobioną herbami Walezyuszów, rzeki:
— Proszę pani.
— Dziękuję ci, René — odpowiedziała Katarzyna.
Następnie, po kilku chwilach milczenia, dodała:
— Nie zanośże pani de Sauve opiatu prędzej, jak za ośm lub dziesięć dni; sama go pierwej spróbuję.
I zamierzała wyjść.
— Czy Wasza królewska mość życzysz sobie ażebym ją odprowadził.
— Odprowadzisz mnie tylko do końca mostu. Moi dworzanie czekają na mnie z lektyką.
Wyszli oboje i wkrótce znaleźli się na rogu ulicy de Barillerie, gdzie czterech dworzan konno i lektyka bez herbów, oczekiwała na Katarzynę.
René powróciwszy do siebie, najprzód pobiegł policzyć słoiczki z opiatem.
Jednego brakowało.


Rozdział XI.
MIESZKANIE PANI DE SAUVE.

Katarzyna nie myliła się w swoich podejrzeniach.
Henryk powrócił do dawnego trybu życia, i co wieczór chodził do pani de Sauve.
Z początku, oddawał te odwiedziny z wielką ostrożnością, lecz wkrótce, jogo podejrzliwość osłabła i zaniedbał przedsiębrać środków ostrożności, do tego stopnia, iż Katarzyna bardzo łatwo mogła się przekonać, że Małgorzacie pozostał tylko tytuł królowej Nawarry, rzeczywiście zaś, była nią pani de Sauve.
Na początku naszego opowiadania, wspomnieliśmy o pokojach pani de Sauve, lecz ilekroć razy Dariola otwierała drzwi Henrykowi, tyle razy drzwi zamykały się za nim hermetycznie, tak, że tego pomieszkania — sceny tajemnych miłostek Bearneńczyka, wcale nie znamy.
Mieszkanie pani de Sauve było z rodzaju tych, jakie panujący wyznaczają w swym pałacu dworzanom, których chcieliby mieć ciągle pod ręką; było zatem mniejsze i niewygodniejsze, niż mieszkanie najęte w mieście.
Mieszkanie to, jak już czytelnikowi wiadomo, znajdowało się na drągiem piętrze, prawie nad pokojami Henryka; drzwi jego wychodziły na korytarz oświecony oknem w stylu wschodnim, oszklonem małemi kwadratowemi szybkami, oprawionemi w ołów; okno to, nawet podczas najpiękniejszych dni lata, skąpo użyczało światła.
Zimą zaś, o trzeciej godzinie po południu korytarz już był ciemny; zapalano więc lampę, a ponieważ i latem i zimą nalewano do lampy jednę i też samą ilość oleju, gasła więc zawsze o dziesiątej wieczorem. Ciemność zatem zimową porą, sprzyjała tajemniczości dwojga kochanków.
Mały przedpokoik, wybity jedwabnym adamaszkiem w długie żółte kwiaty, pokój przyjęcia, obciągnięty błękitnym aksamitem, i pokój sypialny, z łóżkiem o kolumnach torasowanych i kotarą z atlasu karmazynowego, nad którem wisiało lustro, ozdobione srebrnemi ramami i dwa obrazy, przedstawiające miłostki Wenery i Adonisa — oto wszystko, co stanowiło pomieszkanie, a co dzisiaj nazwanoby gniazdkiem pięknej damy z dworu Katarzyny de Médicis.
Baczny spostrzegacz dojrzałby jeszcze w ciemnym kącie pokoju, naprzeciwko toalety, we wszystkie drobiazgi zaopatrzonej, małe drzwiczki prowadzące do modlitewni, gdzie na wzniesieniu dwóch stopni, stał mały ołtarzyk.
W tej modlitewni, jak gdyby na złagodzenie dwóch wyżej opisanych mitologicznych obrazów, zawieszonych było kilka malowideł, w których się przebijał spirytualizm, do najwyższego stopnia wyegzaltowany.
Między temi malowidłami, zawieszone były na złoconych hakach kobiece zbroje.
Wówczesnej bowiem epoce tajemnych i strasznych intryg, kobiety nosiły zbroje jak mężczyźni, i czasami umiały władać orężem, również dobrze jak i mężczyźni.
Wieczorem, nazajutrz po opisanych przez nas wypadkach u mistrza Rene, pani de Sauve siedząc w sypialni na łóżku, opowiadała Henrykowi o swej miłości i obawach o jego życie, przytaczając mu jako dowód, poświęcenie dla niego podczas nocy świętego Bartłomieja, nocy, którą Henryk przepędził u żony.
Henryk, ze swej strony, dziękował jej za tyle poświęceń.
Pani de Sauve tego wieczoru, w skromnym batystowym negliżu, była prześliczną; Henryk był z niej zadowolony.
Lecz ponieważ Henryk był rzeczywiście zakochany, naturalnie stał się marzycielem.
Pani de Sauve zaś całkiem oddana miłości, która się wszczęła na rozkaz Katarzyny, bacznie spoglądała na Henryka, starając się poznać, czy jego spojrzenia zgadzają się z jego słowy.
— Henryku!... — zapytała pani de Sauve — bądź tylko szczerym: powiedz mi, jak tez przepędziłeś tę noc w gabinecie królowej Nawarry, i czyś nie żałował, że pan de La Mole śpiący w twoich nogach, stał na przeszkodzie pomiędzy tobą i sypialnią królowej?
— Tak, w samej rzeczy, moja przyjaciółko — odpowiedział Henryk — gdyż koniecznie musiałem przejść przez ten pokój, gdzie mi tak dobrze i gdzie w tej chwili jestem tak szczęśliwy.
Pani de Sauve uśmiechnęła się.
— A później już tam nie byłeś.
— I owszem byłem raz; wszak ci o tem mówiłem.
— I nigdy tam nie pójdziesz, nie uprzędziwszy mnie pierwej?
— Nigdy.
— Przysięgnij.
— Przysiągłbym, gdybym był jeszcze hugonotem. Lecz...
— Lecz cóż?
— Lecz religia katolicka, której zasad w tej chwili się uczę, wzbrania przysięgać.
— Gaskończyk!... — zawołała pani de Sauve, potrząsając głową.
— Lecz Karolino — rzekł Henryk — jeżeli ja cię z kolei zapytam, czy odpowiesz mi szczerze na moje zapytania?
— O! niezawodnie — odpowiedziała młoda kobieta. — Wcale niemam potrzeby ukrywania się przed tobą.
— Zobaczymy, Karolino — rzekł król — objaśnij mnie też, dlaczego tak upornie sprzeciwiałaś się mojemu ożenieniu; po moim zaś ślubie przestałaś być okrutną dla mnie, dla mnie, niezgrabnego Bearneńczyka, dla mnie, śmiesznego parafianina, dla mnie, biednego księcia, nie będącego w stanie utrzymać blasku swej korony?
— Henryku!... — powiedziała Karolina — wymagasz, ażebym ci rozwiązała zagadkę, którą już od trzech tysięcy lat filozofowie całego świata starają się rozwiązać. Henryku, nie pytaj kobiety, dlaczego cię kocha, poprzestań na zapytaniu: Czy kochasz mnie?
— Czy kochasz mnie, Karolino?... — zapytał Henryk.
— Kocham — odpowiedziała pani de Sauve z czarującym uśmiechem, pozwalając swej pięknej rączce opaść na rękę Henryka.
Henryk uścisnął tę rękę.
— Lecz — odparł król, goniąc za swą myślą — jeżeli ja odgadłem tę zagadkę, zagadkę, którą filozofowie już od trzech tysięcy lat starają się rozwiązać, jeżeli ją odgadłem, to przynajmniej względnie do ciebie, Karolino?
Pani de Sauve zarumieniła się.
— Kochasz mnie — mówił Henryk — nie potrzebuję więc o niczem więcej wiedzieć, i uważam się za człowieka najszczęśliwszego w świecie. Lecz, jak wiesz zapewne, niema na tym świecie szczęścia zupełnego. Adam, umieszczony w raju, nie czuł się szczęśliwym, i skosztował nędznego jabłka, które w nas zaszczepiło tę ciekawość bez granic, zmuszającą każdego z nas, wzdychać za czemś nieznanem. Powiedz mi, moja miła, czy to nie Katarzyna z początku rozkazała ci pokochać mnie?
— Henryku!... — powiedziała pani de Sauve — mów ciszej, ilekroć razy mówisz o królowej-matce.
— O!.. — rzekł Henryk niewymuszenie i oschle, tak że nawet panią de Sauve oszukał — z początku, kiedy jeszcze nie byliśmy w zgodzie, bezwątpienia mogłem jej niedowierzać, lecz teraz, ożeniwszy się z jej córką...
— Ożeniwszy się z Małgorzatą!... — zawołała Karolina, czerwieniejąc z zazdrości.
— Teraz ty mów ciszej z kolei — powiedział Henryk. Teraz, kiedy jestem mężem jej córki, jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi w święcie. Czegóż wymagano? zdaje mi się, że chciano iżbym został katolikiem. Dobrze więc! łaska boska zstąpiła na mnie, i za orędownictwem świętego Bartłomieja, zostałem nawrócony. Teraz żyjemy w rodzinie, jak dobrzy bracia, jak dobrzy chrześcijanie katolicy.
— A królowa Małgorzata?
— Królowa Małgorzata?... — powtórzył Henryk — ona jest węzłem, łączącym nas wszystkich.
— Lecz mówiłeś mi, Henryku, że królowa Nawarry była dla mnie wspaniałomyślną za to, że byłam jej oddaną. Jeżeli mówiłeś mi prawdę, jeżeli ta wspaniałomyślność nie jest twoim wymysłem, w takim razie węzeł jest łatwy do rozerwania. Nie możesz zatem opierać się na tym węźle, gdyż twoja pozorna rezygnacya, nie wywarła na nikogo żadnego wrażenia.
— Jednakże ja się na nim opieram; na tej poduszce spoczywam już trzy miesiące.
— W takim razie, Henryku — zawołała pani de Sauve — oszukałeś mnie; Małgorzata jest rzeczywiście twoją żoną.
Henryk uśmiechnął się.
— Henryku?... — rzekła pani de Sauve — otóż to te twoje uśmiechy rozjątrzają mnie, i przyznam ci się, że chociażeś król, jednak bardzo często napada mnie chętka wydrapać ci oczy.
— A. więc — odpowiedział Henryk — widać, że moja pozorna rezygnacya wywołuje niekiedy wrażenie, bowiem w tej chwili, pomimo że jestem królem, chciałaś mi wydrzeć oczy, a to wszystko dlatego, że wątpisz o tem co jest.
— Henryku, Henryku — powiedziała pani de Sauve — zdaje mi się, że nawet sam Bóg nie zna twych myśli.
— Ja myślę, moja przyjaciółko — rzekł Henryk — że Katarzyna rozkazała ci kochać mnie, potem tenże sam rozkaz wydało twoje własne serce, teraz zaś, kiedy słyszysz obydwa głosy, jesteś tylko posłuszną głosowi swego serca. Ja kocham cię także, kocham cię z całego serca i dlatego to właśnie, jeżeli będę miał jakie tajemnice, nie zwierzę ci się z nich, rozumie się, że tego nie uczynię dlatego, ażeby cię nie skompromitować... dobrze bowiem zważywszy... przyjaźń królowej jest zmienną, jest to przyjaźń... macochy.
Karolina nie o tem chciała się dowiedzieć; jej zdawało się, że zasłona coraz bardziej stająca się nieprzeniknioną, ilekroć razy chciała zbadać to serce niezgłębione, jak mur oddziela ją od kochanka.
Karolina uczuła, jak na tę odpowiedź łzy cisną się jej do oczu.
Dziesiąta godzina wybiła.
— Najjaśniejszy panie — powiedziała Karolina — już czas udać się na spoczynek. Jutro bardzo rano wzywa mnie służba do królowej-matki.
— A więc wypędzasz mnie dzisiejszego wieczora — zapytał Henryk.
— Henryku, jestem smutną; będąc smutną, jestem nudną, a znajdując mnie nudną, nie możesz mnie kochać. Widzisz więc, że byłoby lepiej gdybyś się oddalił.
— Dobrze!... — rzekł Henryk — oddalę się, jeżeli tego wymagasz, Karolino; jednakże pozwolisz mi być przytomnym przy twej toalecie?
— Lecz królowa Małgorzata, Najjaśniejszy panie; w takim razie będzie musiała czekać na ciebie.
— Karolino!... — odparł Henryk poważnie — czyż nie umówiliśmy się, nic wcale nie wspominać o królowej Nawarry, a zdaje mi się, że dzisiejszego wieczora tylko o niej była mowa.
Pani de Sauve westchnęła i usiadła naprzeciw swej toalety.
Henryk wziął krzesło, przysunął je do niej, i oparłszy się na poręczy, rzekł:
— Kochana Karolino, ciekaw jestem widzieć, co robisz żeby być piękną, piękną, wyłącznie dla mnie. Mój Boże! co tu rozmaitych drobnostek, co tu flakoników z pachnidłami, słoików z proszkami, flaszeczek, kadzielnic!
— Zdaje się, że tego wszystkiego jest za dużo — powiedziała Karolina uśmiechając się — a tymczasem jest za mało; gdyż pomimo to wszystko, jeszcze nie znalazłam środka, za pomocą którego mogłabym wyłącznie panować w sercu Waszej królewskiej mości.
— Dajmy pokój polityce — odrzekł Henryk. — Co to za penzelek tak cienki, tak delikatny? Czy nie służy czasem do wyrównywania brwi, memu Olimpijskiemu Jowiszowi.
— Tak jest, Najjaśniejszy panie — odpowiedziała Karolina, uśmiechając się.
— A te piękne maleńkie grabki ze słoniowej kości?
— Służą do rozbierania włosów.
— A ten piękny słoiczek srebrny, z cyzelowaną pokryweczką?
— O! to podarunek od René’go. Słoik ten, zawiera w sobie sławny opiat, obiecany mi przez niego bardzo dawno; opiat ten, ma mi zmiękczyć usta, które Wasza królewska mość raczysz bardzo często znajdować słodkiemi.
Henryk na potwierdzenie tych słów pocałował ją.
Karolina wyciągnęła rękę po słoiczek, o którym była mowa, zapewne chcąc pokazać Henrykowi użycie różowego opiatu; lecz nagle dało się słyszeć głuche uderzenie we drzwi przedpokoju.
Kochankowie zadrżeli.
— Pukają, pani — powiedziała Dariola, wysuwając głowę z po za portyery.
— Idź zobacz kto, i przyjdź mi powiedzieć — odrzekła pani de Sauve.
Henryk i Karolina spojrzeli po sobie z niespokojnością; Henryk już zamyślał ukryć się w modlitewni, lecz w tej chwili Dariola weszła.
— Mistrz René perfumiarz — zameldowała Dariola.
Na to nazwisko, Henryk zmarszczył brwi i przygryzł usta.
— Czy pani nie przyjmujesz?... — zapytała Dariola.
— Mistrz René — powiedział Henryk — nic nie robi bez namysłu; kiedy przyszedł do ciebie, musi więc mieć do tego dostateczną przyczynę.
— Czy chcesz się schować?
— Niema potrzeby — odpowiedział Henryk — mistrz René wie o wszystkiem, wie więc, że tutaj jestem.
— Lecz czy jego obecność nie będzie przykrą dla Waszej królewskiej mości?
— Dla mnie?... — zapytał Henryk, napróżno udając obojętność — on mnie wcale nic przeszkadzać nie będzie; prawda, żeśmy byli względem siebie oziębli, lecz od czasu nocy świętego Bartłomieja, pogodziliśmy się zupełnie.
— Proś!... — powiedziała pani de Sauve do Darioli.
W chwilę potem René wszedł i jednem spojrzeniem objął cały pokój.
Pani de Sauve pozostała przed toaletą.
Henryk usiadł na sofie.
Karolina siedziała w świetle, Henryk zaś w cieniu.
— Pani!... — powiedział René z poufałością — przyszedłem usprawiedliwić się.
— Z czego, René?... — zapytała pani de Sauve tonem pobłażliwym, jakim zwykle piękne kobiety przemawiają do swych dostarczycieli.
— Z tego, żem tak dawno obiecał zrobić coś dla ślicznych ust pani, a...
— A wypełniłeś swą obietnicę dopiero dzisiaj, nieprawdaż?... — przerwała Karolina.
— Dzisiaj!... — powtórzył René.
— Tak dzisiaj! właśnie nad wieczorem odebrałam ten słoiczek przysłany mi przez ciebie.
— A! w samej rzeczy — zawołał René, z zadziwieniem spoglądając na słoiczek opiatu, stojący na stoliku pani de Sauve, zupełnie podobny do tych, jakie miał w swoim sklepie.
— Nie omyliłem się więc — pomruknął René — czyś pani już używała tego opiatu?
— Nie jeszcze; właśnie com go chciała spróbować podczas kiedy wszedłeś.
Twarz mistrza René, przyjęła wyraz głębokiego zamyślenia, które nie uszło baczności Henryka; zresztą, król Nawarry rzadko kiedy nie był bacznym.
— René, co ci jest?... — zapytał król.
— Mnie? nic Najjaśniejszy panie — odpowiedział René. — Oczekuję z pokorą na słówko Waszej królewskiej mości, zanim pożegnam panią baronowę.
— Czy potrzebuję ci mówić — rzekł Henryk uśmiechając się — że poczytuję sobie za szczęście gdy cię widzę.
René spojrzał do okolą; obszedł pokój, jak gdyby starając się wybadać okiem i uchem wszystkie drzwi i firanki, potem zatrzymał się, i stanąwszy w ten sposób, ażeby od razu mógł widzieć Karolinę i Henryka, powiedział:
— Tego ja nie rozumiem.
Henryk, obdarzony zadziwiającym instynktem, który jak szósty zmysł, prowadził go w pierwszej połowie życia pośród grożących mu niebezpieczeństw, poznał, że się dzieje w tej chwili coś dziwnego, i że jakaś walka toczy się w umyśle perfumiarza.
Zwrócił się więc ku niemu, i cały pozostając w cieniu, gdy tymczasem twarz Florentczyka pozostała w świetle, rzekł:
— Ty tutaj, René, o tej godzinie?
— Czy mam nieszczęście przeszkadzać Waszej królewskiej mości?... — zapytał perfumiarz, chcąc wyjść.
— Nie. Lecz chciałbym się dowiedzieć o jednej rzeczy.
— O jakiej, Najjaśniejszy panie?
— Czyś wiedział, że mnie tutaj zastaniesz?
— Byłem tego pewny.
— A więc szukałeś mnie?
— Jestem bardzo zadowolony, żem znalazł tutaj Waszą królewską mość.
— Czy masz mi co do powiedzenia?... — zapytał Henryk.
— Być może, Najjaśniejszy panie — odpowiedział René.
Karolina zarumieniła się, obawiała się bowiem, czy czasem René nie zamyśla odkryć jej poprzedniego postępowania względem Henryka; udała więc, że zupełnie oddana swej toalecie, nic nie słyszy; nagle przerywając ich rozmowę:
— A! w samej rzeczy, René — zawołała otwierając słoiczek z opiatem — jesteś człowiekiem zachwycającym, co za przepyszny kolor tej pomady! dobrze żeś przyszedł, chcę w twojej obecności oddać cześć twemu nowemu wynalazkowi.
I wzięła na koniec paluszka cokolwiek różowej maści, chcąc nią posmarować usta.
René zadrżał.
Baronowa uśmiechając się, zbliżyła palec do ust.
René zbladł.
Henryk ciągle stojąc w cieniu, nie stracił ani jednego z tych wzruszeń perfumiarza.
Ręka Karoliny już tylko co miała się dotknąć ust, gdy nagle René schwycił ją za ramię właśnie w tejże chwili, kiedy Henryk zerwał się z sofy w tym samym zamiarze.
Henryk pocichu usiadł napowrót.
— Zaczekaj pani chwilkę — powiedział René, uśmiechając się z przymusem — nie należy używać tego opiatu bez poprzednich objaśnień.
— A któż mi poda te objaśnienia?
— Ja.
— Kiedy?
— Natychmiast, skoro tylko powiem Jego królewskiej mości królowi Nawarry to, com mu miał powiedzieć.
Karolina wytrzeszczyła oczy, wcale nie rozumiejąc tajemniczej rozmowy; słoiczek z opiatem trzymając w jednej ręce, spoglądała na koniec palca zaczerwieniony pomadą.
Henryk wstał, i napastowany myślą, która jak zwykle u młodego króla, miała dwie strony: jedną powierzchowną a drugą niezgłębioną, wziął rękę Karoliny, chcąc ją pocałować.
— Wstrzymaj się chwilkę, Najjaśniejszy panie! — zawołał René szybko.
— Czy nie raczysz pani umyć pięknej rączki, tem oto Neapolitańskiem mydłem, które zapomniałem przysłać razem z opiatem, i które mam zaszczyt sam wręczyć ci, pani.
I, wyjąwszy ze srebrnej koperty tabliczkę mydła koloru zielonkowatego, położył ją w wyzłacaną miednicę, nalał wody i ukląkłszy podał ją pani de Sauve.
— Lecz doprawdy, mistrzu René, nie poznaję cię — powiedział Henryk — przewyższasz wszystkich dworaków w elegancyi.
— A!... co za śliczny zapach! — zawołała Karolina, trąc swe piękne ręce, pianą aromatycznego mydła.
René do końca wypełnił obowiązki „cavaliere servante”, podał baronowej cienki ręczniczek z płótna fryzyjskiego.
— Teraz, już możesz Najjaśniejszy panie — rzekł Florentczyk do Henryka.
Król ucałował rękę, podaną sobie przez Karolinę, gdy tymczasem baronowa obróciła się na krześle, ażeby lepiej usłyszeć, co René zamierza powiedzieć.
Król usiadł na swojem miejscu, przekonany, że w umyśle Florentczyka dzieje się coś niezwykłego.
— No i cóż — zapytała Karolina.
Florentczyk, zdawało się, że zebrał wszystkie siły, i zwrócił się ku Henrykowi.

Koniec tomu drugiego.


Rozdział I.
Najjaśniejszy panie! będziesz królem!

— Najjaśniejszy panie!... — powiedział René — mam ci powiedzieć coś, co mnie już bardzo dawno zajmuje.
— Zapewne o pachnidłach?... — zapytał Henryk uśmiechając się.
— Tak!.. tak, Najjaśniejszy panie... o pachnidłach — odpowiedział René, ze szczególniejszym znakiem przyzwolenia.
— Mów, słucham cię, jest to przedmiot, który mnie zawsze bardzo zajmował.
René spojrzał na Henryka, starając się odgadnąć jego nieprzeniknioną myśl; lecz widząc, że to byłoby próżnem, mówił dalej:
— Jeden z moich przyjaciół, Najjaśniejszy panie, przybył z Florencyi. Zajmuje się on bardzo astrologią.
— Tak — przerwał Henryk — znam tę namiętność florentczyków.
— Przy pomocy najuczeńszych ludzi w świecie ułożył horoskopy dla całej znakomitszej szlachty w Europie.
— Aha! — zawołał Henryk.
— A ponieważ dom Burbonów liczy się do najznakomitszych, pochodzi bowiem od hrabiego de Clermont, piątego syna Ludwika świętego, przeto Wasza królewska mość zapewne się domyślasz, że twój, Najjaśniejszy panie, nie jest pominiętym.
Henryk zaczął słuchać uważniej.
— I ty pamiętasz ten horoskop? — zapytał król Nawarry, starając się uśmiechnąć obojętnie.
— O! — odparł René, potrząsając głową — horoskop Waszej królewskiej mości nie należy do tych, o których się zapomina.
— Czy tak! — zawołał Henryk, czyniąc gest ironiczny.
— Tak jest, Najjaśniejszy panie; horoskop ten przepowiada Waszej królewskiej mości znakomitą przyszłość.
Oko młodego księcia błysnęło przelotną błyskawicą, która natychmiast zniknęła we mgle obojętności.
— Wszystkie te włoskie przepowiednie są pochlebstwem — odrzekł Henryk — a kto pochlebia, ten kłamie. Czy czasem nie przepowiedziano mi, że będę dowodził armiami.
I król wybuchnął śmiechem. Lecz badacz, zajęty swoją myślą mniej niż René, spostrzegłby w tym śmiechu przymus.
— Najjaśniejszy panie! — powiedział Rene zimno — horoskop więcej niż to obiecuje.
— Czyżby obiecywał, że dowodząc armiami, będę wygrywał bitwy?
— Więcej jak to, Najjaśniejszy panie.
— Idźmyż wiec dalej — powiedział Henryk — może będę zdobywcą?
— Najjaśniejszy panie! będziesz królem.
— E! — zawołał Henryk, usiłując zatamować gwałtowne bicie serca — czyż już nie jestem królem?
— Najjaśniejszy panie! mój przyjaciel wie, co przepowiada; nietylko będziesz królem, lecz będziesz panował.
— W takim razie — mówił Henryk tym samym żartobliwym tonem — twój przyjaciel wymaga dziesięciu złotych talarów, nieprawdaż, René? gdyż podobna przepowiednia jest bardzo pochlebną w dzisiejszym stanie rzeczy. René, wiesz, że nie jestem bogaty, dam więc twemu przyjacielowi pięć talarów teraz, a pięć, skoro ziści się przepowiednia.
— Najjaśniejszy panie! — powiedziała pani de Sauve — nie zapomnij o obietnicy, uczynionej Darioli i nie bądź bardzo szczodrym w rozsypywaniu tych obietnic.
— Pani! — odpowiedział Henryk — skoro nadejdzie ta chwila, sądzę, że każdy będzie zadowolony, jeżeli dotrzymam chociaż połowę tego, co obiecałem.
— Najjaśniejszy panie! — rzekł Rene — pozwól mi skończyć...
— Jakto? to jeszcze nie wszystko — zawołał Henryk — a więc, jeżeli zostanę cesarzem, dam dwa razy tyle.
— Najjaśniejszy panie! mój przyjaciel, po powrocie z Florencji, sprawdził horoskop w Paryżu, otrzymał tenże sam rezultat i powierzył mi pewną tajemnicę.
— Czy tajemnicę, która obchodzi Jego królewską mość? — zawołała żywo Karolina.
— Tak sądzę — odpowiedział florentczyk.
— Szuka słów — powiedział sam do siebie Henryk — widać, że to jest coś, co mu się nie chce przecisnąć przez gardło.
— Więc mów — odparła baronowa cle Sauve; o cóż chodzi?
— Chodzi tu — rzekł florentczyk, ważąc każde słowo — chodzi tu o pogłoski, jakie od niejakiego czasu zaczęto rozsiewać przy dworze o otruciach.
Nieznaczne rozszerzenie nozdrzów Henryka było wskazówką, że zwrot, jaki przybrała mowa florentczyka, zaczął go zajmować.
— A twój przyjaciel florentczyk — powiedział Henryk — wie coś o tych otruciach?
— Tak jest, Najjaśniejszy panie.
— Dlaczegóż więc, René, powierzasz mi tajemnicę, która nie jest twoją, i to jeszcze tajemnicę tak ważną? — zapytał Henryk tonem jak najnaturalniejszym.
— Mój przyjaciel prosi Waszą królewską mość o radę.
— Jakto, mnie?
— Cóż w tem dziwnego, Najjaśniejszy panie? przypomnij sobie starego żołnierza z pod Actium, który mając sprawę, udał się po radę do Augusta.
— August był adwokatem, René, a ja nim nie jestem.
— Najjaśniejszy panie! kiedy mój przyjaciel powierzył mi swą tajemnicę, Wasza królewska mość byłeś jeszcze dowódzcą stronnictwa protestantów, a pan Kondeusz był drugim po tobie.
— Następnie? — dorzucił Henryk.
— Mój przyjaciel spodziewał się, że wskutek wpływu, jaki, Najjaśniejszy panie, wywierasz na księcia Kondeusza, Wasza królewska mość będziesz mógł usunąć nienawiść, jaką książę pała ku niemu.
— Wytłómacz mi to, René, jeżeli chcesz, ażebym zrozumiał — powiedział Henryk, nie zmieniając wcale ani głosu, ani rysów twarzy.
— Najjaśniejszy panie, zrozumiesz mnie natychmiast: mój przyjaciel zna wszystkie szczegóły środków, jakich używano w celu otrucia księcia Kondeusza.
— Jakto, więc chciano otruć księcia Kondeusza — zapytał Henryk, doskonale udając zadziwienie — powiedz mi, jakto było i kiedy?
René bacznie spojrzał na króla i odpowie dział:
— Przed ośmiu dniami.
— Czy kto z jego nieprzyjaciół? — zapytał Henryk.
— Tak jest — odpowiedział René — nieprzyjaciel, który zna Waszą królewską mość i który jest znanym Waszej królewskiej mości.
— W samej rzeczy — rzekł Henryk — zdaje mi się, żem coś o tem słyszał; lecz nie znam szczegółów, których jak powiadasz, ma mi udzielić twój przyjaciel.
— Księciu Kondeuszowi podano jabłko, nasycone pachnidłami; lecz na szczęście doktór jego był przy tem obecnym. Doktór wziął je do ręki i powąchał, chcąc poznać jaki ma zapach. We dwa dni później, nabrzmienie cechujące się gangreną, upływ krwi, rana, która mu zepsuła twarz, wszystko to było skutkiem jego nieroztropnego poświęcenia.
— Szkoda! — odpowiedział Henryk — lecz będąc na pół katolikiem, zupełnie straciłem wpływ nad panem Kondeuszem; zatem twój przyjaciel napróżno się do mnie udał.
— Lecz Wasza królewska mość możesz być użytecznym memu przyjacielowi, nietylko wstawieniem się za nim do księcia Kondeusza, lecz i wstawieniem się do księcia de Porcian, tego właśnie, co mu brata otruto.
— Wiesz, René — powiedziała Karolina — twoje wszystkie historye tchną okrucieństwem. Prosisz o wstawienie się wcale niestosownie. Teraz już jest zapóźno; wszystko o czem mówisz, jest grobowem. Wolę już twoje pachnidła.
I Karolina znowu wyciągnęła rękę po słoiczek z opiatem.
— Pani — rzekł René — wprzód nim użyjesz tej pomady, posłuchaj, jak źli ludzie mogą korzystać z okoliczności.
— René, jesteś dzisiaj zastraszającym — powiedziała baronowa.
Henryk zmarszczył brwi; zrozumiał, że René prowadzi do celu, którego jeszcze nie był w stanie odgadnąć, postanowił więc dalej ciągnąć rozmowę, która w nim obudzała tyle smutnych wspomnień.
— A czy znasz — zapytał król — szczegóły otrucia księcia de Porcian?
— Znam — odpowiedział Florentczyk. — Wszystkim było wiadomo, że miał zwyczaj palenia lampy przez całą noc obok swego łóżka: zatruto olej i udusił się jego wyziewami.
Henrykowi skręciły się konwulsyjnie palce, zwilgotniał z wściekłości.
— A więc ten — poszepnął król — którego nazywasz swoim przyjacielem, zna nietylko wszystkie szczegóły otrucia., lecz i ich sprawcę?
— Tak, i dlatego właśnie chciałby się od ciebie, Najjaśniejszy panie, dowiedzieć, czy za twem wstawieniem się do księcia de Porcian, nie przebaczyłby on mordercy swego brata.
— Szkoda — odparł Henryk — że będąc na pól hugonotem, straciłem mój wpływ nad księciem de Porcian; zatem twój przyjaciel napróżno się do mnie udał.
— Lecz, Najjaśniejszy panie, co sądzisz o usposobieniach książąt Kondeuszów i de Porcian?
— Co sądzę o ich usposobieniach, René? Bóg, któremu służę, nie obdarzył mnie przywilejem czytania w sercach ludzkich.
— Wasza królewska mość możesz zapytać o to samego siebie — powiedział Florentczyk ze spokojnością. — Czyż w życiu Waszej królewskiej mości nie wydarzył się jaki wypadek tak smutny, ażeby mógł służyć za powód do pobłażania, tak boleśny, żeby mógł służyć za kamień probierczy do wspaniałomyślności?
Te słowa były wymówione głosem, na który Karolina zadrżała; była to alluzya tak prawdziwa, tak dotykalna, że młoda kobieta odwróciła się, żeby uniknąć spotkania ze wzrokiem Henryka.
Henryk uczynił nad sobą ostatnie usiłowanie, wyjaśnił czoło, które, gdy Florentczyk mówił, przybrało wyraz groźby i przeszedłszy ze szlachetnej boleści synowskiej rozdzierającej mu serce, do głębokiego zamyślenia, rzekł:
— W mojem życiu, wypadek smutny... nie René, nie pamiętam z mojej młodości nic oprócz wybryków głupich i niedbalstwa.
René z kolei stłumił wzruszenie, i rzucił spojrzenie to na Henryka to na Karolinę, jak gdyby chcąc jednego pobudzić, a wstrzymać drugą.
Karolina, obróciwszy się do toalety, w celu ukrycia pomięszania, znowu wyciągnęła rękę po słoik z opiatem.
— Otóż, Najjaśniejszy panie, gdybyś był bratem księcia de Porcian lub synem księcia Kondeusza i gdyby otruto twego brata lub ojca...
Karolina wydała krzyk i znowu zbliżyła opiat do ust.
René widział ten ruch, lecz na ten raz, nie zatrzymał jej ani słowem ani gestem, tylko zawołał:
— Na imię nieba, odpowiedz mi, Najjaśniejszy panie; gdybyś Wasza królewska mość był na ich miejscu, cobyś uczynił?
Henryk zebrał myśli, otarł drżącą ręką zimny pot, spływający mu po czole, i powstawszy, pośród głębokiego milczenia panującego do tego stopnia, że można było słyszeć oddech Karoliny i mistrza René, powiedział:
— Gdybym był na ich miejscu i gdybym był pewnym, że jestem królem, to jest reprezentantem Boga na ziemi, postąpiłbym tak jak Bóg — przebaczyłbym.
— Pani — zawołał René, wyrwawszy słoik opiatu z ręki pani de Sauve — oddaj mi, pani, ten opiat; mój chłopiec, jak uważam, pomylił się. Jutro przyszlę pani inny.


Rozdział II.
NOWO NAWRÓCONY.

Na dzień następny wyznaczono piesze polowanie w lesie Saint-Germain.
Henryk rozkazał, ażeby na ósmą, zrana był gotów, to jest osiodłany i okiełzany mały konik, bearneński, którego zamierzał dać pani de Sauve; lecz wprzód chciał go sam wypróbować.
O trzy kwadranse na ósmą, koń był gotów; punkt o ósmej, Henryk zeszedł na dół.
Koń, pomimo maleńkiego wzrostu, ognisty i hardy, potrząsał grzywą i rzucał się.
Zimno było, i cienka warstwa lodu pokrywała ziemię.
Henryk chciał przejść przez podwórze i udać się do stajen, gdzie nań czekał mastalerz z koniem; lecz przechodząc przed żołnierzem szwajcarskim, stojącym na warcie, żołnierz zaprezentował broń, mówiąc:
— Niech Bóg zachowa Jego królewską mość króla Nawarry!
Na to przywitanie, a szczególniej na ten głos, Bearneńczyk zadrżał.
Obrócił się i cofnął na krok w tył.
— De Mouy! — zawołał król.
— Tak jest, Najjaśniejszy panie, de Mouy.
— Co tu robisz?
— Szukam cię, Najjaśniejszy panie.
— Czego chcesz odemnie?
— Muszę pomówić z Waszą królewską mością.
— Nieszczęśliwy! — zawołał król, zbliżając się ku niemu — wiesz, że narażasz swą głowę.
— Wiem o tem.
Henryk zlekka pobladł, wiedział bowiem, że podziela niebezpieczeństwo, jakie zagraża odważnemu młodzieńcowi.
Z niespokojnością obejrzał się do koła i również szybko odskoczył od niego, jak i za pierwszym razem.
Henryk spostrzegł księcia d’Alençon, stojącego w oknie.
Król Nawarry wziął muszkiet z rąk de Mouya, stojącego, jak już mówiliśmy, na warcie, i udając, że go uczy, powiedział.
— De Mouy’u, zapewne nie bez ważnych powodów rzuciłeś się do tego wilczego dołu.
— Naturalnie, Najjaśniejszy panie. Od ośmiu dni już czatuję. Wczoraj dopiero dowiedziałem się. że Wasza królewska mość wyjdzie obejrzeć swego konia; stanąłem więc na warcie u drzwi Luwru.
— Lecz jakim sposobem jesteś w tym mundurze?
— Kapitanem kompanii jest protestant, jeden z moich przyjaciół.
— Masz muszkiet i stań do frontu. Uważają na nas. Powracając, będę się starał pomówić z tobą; lecz gdybym do ciebie nie przemówił, nie zaczepiaj mnie. Do widzenia.
Do Mouy zaczął chodzić kroki miarowymi, Henryk zaś zbliżył się do konia.
— Co to za piękny konik? — zapytał książę d’Alençon z okna.
— Właśnie chcę go wypróbować — odpowiedział Henryk.
— Lecz to nie dla mężczyzny ten koń.
— To też przeznaczony jest dla pięknej kobiety.
— Nie wydajże się, Henryku, zobaczymy tę piękną kobietę na polowaniu, a jeżeli się nie dowiem, czyim jesteś rycerzem, przynajmniej dowiem się, czyim jesteś koniuszym.
— E! mój Boże, nie, nie dowiesz się wcale o tem — odpowiedział Henryk z udaną dobrodusznością — gdyż ta piękna dama, z powodu lekkiej słabości, nie może opuścić pokoju.
— A ha!.. — zawołał książę d’Alençon śmiejąc się — biedna pani de Sauve.
— Franciszku! Franciszku! jesteś niedyskretnym.
— I cóż się stało pięknej Karolinie?... — przerwał książę d’Alençon.
— Nie wiem — mówił dalej Henryk, galopując na koniu i objeżdżając po kole, — Dariola mówiła mi, że Karolina czuje wielką ociężałość w głowie, jakąś odrętwiałość w całem ciele i ogólne osłabienie.
— I to nie pozwoli ci jechać z nami? — zapytał książę.
— Mnie, a to dlaczego? — odparł Henryk — wszak wiesz, że namiętnie poluję, i że nic w święcie nie jest mnie w stanie zatrzymać.
— Lecz na tem polowaniu nie będziesz, Henryku — powiedział książę, i przemówiwszy kilka słów do osoby, której Henryk nie mógł widzieć, książę znowu się odwrócił i zawołał:
— Jego królewska mość kazał mi zawiadomić cię, że polowanie odłożone.
— A to dlaczego?... — zapytał Henryk bardzo zakłopotany.
— Zdaje się, że odebrano bardzo ważne listy od pana de Nevers. Król, królowa-ihatka i mój brat książę Andegaweński, zeszli się na radę.
— A! a! czy czasem nie nowiny z Polski! — pomyślał Henryk.
Następnie zaś dodał głośno:
— W takim razie nie mam potrzeby narażać się na tej gołoledzi. Do widzenia, mój bracie.
Henryk zatrzymał się przed de Mouy’em.
— Mój przyjacielu — rzekł król — zawołaj którego ze swoich towarzyszów, żeby cię zluzował. Pomóż masztalerzowi rozsiodłać tego konia, weź siodło na głowę, i zanieś go do rymarza, bo jeszcze nie skończył na dzisiaj jednego haftu. Przyjdź z odpowiedzią, do mnie.
De Mouy pośpieszył wykonać rozkaz, gdyż książę d’Alençon zniknął z okna; było widocznem, że powziął książę jakieś podejrzenie.
W samej rzeczy, zaledwie de Mouy miał czas zamknąć za sobą furtkę, książę d’Alençon zeszedł.
Na miejscu de Mouya stał prawdziwy Szwajcar.
D’Alençon bacznie spojrzał na żołnierza stojącego na warcie, potem, obróciwszy się ku Henrykowi, zapytał:
— Bracie, wszak to nie ten człowiek, z którym przed chwilą rozmawiałeś?
— Nie; tamten jest jeden z moich; umieściłem go w straży szwajcarskiej; dałem mu pewne polecenie, które pobiegł wypełnić.
— Aha!... — mruknął książę, jak gdyby ta odpowiedź już go zadowolniła.
— A Małgorzata, jakże się miewa?
— Właśnie do niej idę, mój bracie.
— Jakto? więc jej nie widziałeś od wczoraj?...
— Nie. Byłem u niej tej nocy o godzinie jedenastej, lecz Gillonna powiedziała mi, że królowa strudzona, udała się na spoczynek.
— Teraz nie zastaniesz jej u siebie, gdyż wyszła.
— Być może — odpowiedział Henryk — zapewne udała się do klasztoru Zwiastowania Najświętszej Maryi Panny.
Niepodobieństwem było ciągnąć dłużej rozmowę; Henryk bowiem postanowił tylko odpowiadać.
Szwagrowie rozeszli się.
Książę d’Alençon poszedł dowiedzieć się o nowinach, król Nawarry udał się do swoich pokoi.
Zaledwie się obaj rozstali, do pokoju sypialnego Henryka ktoś zapukał.
— Kto tam?... — zapytał król.
— Najjaśniejszy panie!... — powiedział głos, po którym Henryk poznał de Mouy’a — przynoszę odpowiedź od rymarza.
Henryk, widocznie pomieszany, poszedł otworzyć drzwi młodemu człowiekowi i zamknął je za nim.
— To ty de Mouy?.. — zapytał Henryk. — Sądziłem, że się namyślisz...
— Najjaśniejszy panie!... — odpowiedział de Mouy — już trzy miesiące namyślałem się, teraz czas wykonać.
Poruszenie Henryka wskazało jego niespokojność.
— Nie obawiaj się, Najjaśniejszy panie. Jesteśmy sami, a ja muszę pośpieszyć, bo każda chwila jest drogą. Wasza królewska mość jednem słówkiem możesz nam powrócić wszystko, co my i nasza wiara utrącą wskutek nieszczęsnych tego roku wypadków. Pomówmy ze sobą jasno, węzłowato i szczerze.
— Słucham cię, mój mężny de Mouy’a — odpowiedział Henryk, widząc, że jest niepodobieństwem uniknąć objaśnień.
— Czy to prawda, że Wasza królewska mość wyrzekłeś się wyznania protestanckiego!
— Prawda — odrzekł Henryk.
— Tak; lecz to tylko usta wyparły się jej a w duszy?...
— Człowiek zawsze jest wdzięcznym Bogu skoro ten zachowa mu życie — odpowiedział Henryk, przerywając pytanie, jak to zwykle czynił w podobnych wypadkach — a Bóg widocznie zachował mi życie.
— Najjaśniejszy panie!... — rzekł de Mouy — przyznaj się do jednej rzeczy.
— Do jakiej?
— Do tej, że twoje wyrzeczenie się nastąpiło nie wskutek wewnętrznego przekonania, lecz wskutek widoków. Najjaśniejszy panie, wyparłeś się wiary dlatego, że ci król a nie Bóg zachował życie.
— Cokolwiek było powodem mego nawrócenia, panie de Mouy — odpowiedział Henryk — koniec końcem jestem katolikiem.
— Tak; lecz czyliż królu zostaniesz nim na zawsze? Czyż nie zechcesz skorzystać z pierwszej lepszej okoliczności, ażeby sobie przywrócić wolność istnienia i sumienia? Sprzyjająca okoliczność właśnie się przedstawia: Roszella powstała, Rousillon i Béarn oczekują tylko znaku, ażeby wystąpić. Gulenne dyszy chęcią porwania za broń. Powiedz tylko, Najjaśniejszy panie, że zostałeś katolikiem z musu, a ja biorę odpowiedzialność za twą przyszłość.
— Szlachcica mego rodu nie przymuszają, mój kochany de Mouyu. Jeżeli co uczyniłem, uczyniłem dobrowolnie.
— Lecz, Najjaśniejszy panie! — zawołał młody człowiek, a serce mu się ścisnęło na ten niespodziewany upór — Najjaśniejszy panie, zapominasz, że, tak postępując, opuszczasz nas.... zdradzasz nas....
Henryk pozostał obojętnym.
— Tak — dodał de Mouy — tak, zdradzasz nas, Najjaśniejszy panie; wielu z nas przybyło tutaj z narażeniem własnego życia, a jednakże przybyli oni, ponieważ chcieli ocalić twój honor i swobodę. Zrobiliśmy wszystko, żeby ci zapewnić tron, Najjaśniejszy panie, czy słyszysz? Chcieliśmy ci zapewnić nietylko wolność, lecz potęgę i tron do twego wyboru, bo w dwa miesiące, możesz zostać posiadaczem Nawarry lub Francyi.
— De Mouyu! — powiedział Henryk, a oczy mu zaiskrzyły się na te przypuszczenie — de Mouyu, jestem bezpieczny, jestem katolikiem, jestem mężem Małgorzaty, jestem bratem króla Karola, jestem zięciem Katarzyny. De Mouyu, wstępując w te wszystkie związki, obliczyłem korzyści jakie z nich wyciągnąć można, lecz nie zapomniałem również jakie one wkładają na mnie obowiązki.

-Lecz, Najjaśniejszy panie, komuź wierzyć? Mówiono mi, że twoje małżeństwo nie jest niczem więcej, tylko czczą formą: mówiono mi, że nienawiść Katarzyny...
— Kłamstwo, kłamstwo — żywo przerwał Bearneńczyk. — Mój przyjacielu, bezwstydnie cię oszukano. Piękna Małgorzata jest rzeczywiście moją żoną; Katarzyna jest moją matką; nakoniec Karol IX-ty jest panem mego życia i serca.
De Mouy zadrżał; uśmiech szyderczy przesunął się przez jego usta.
— A więc, Najjaśniejszy panie — powiedział de Mouy, opuściwszy ręce i starając się przeniknąć w głąb tej duszy tak ciemnej — a więc, tę odpowiedź mam zanieść moim braciom? Mamże im powiedzieć, że król Nawarry oddał swą rękę i serce tym, którzy naszych wymordowali? Mamże im powiedzieć, że został pochlebcą królowej-matki i przyjacielem pana de Maurevel?
— Kochany de Mouyu — rzekł Henryk — król natychmiast wyjdzie z rady; muszę iść go zapytać, dlaczego odłożył tak ważną sprawę, jak polowanie. Do widzenia! radzę ci wstąpić w moje ślady, mój przyjacielu, porzuć politykę, powróć do króla i bywaj na mszy.
I Henryk odprowadził wzrokiem a raczej odsunął ku drzwiom młodzieńca, którego zdumienie zaczęło się zamieniać w wściekłość.
Zaledwie de Mouy przestąpił za próg, nie mógł się wstrzymać; musiał wywrzeć na kogoś a przynajmniej na cóś, swe nieukontentowanie; rzucił więc kapelusz na ziemię, a depcząc go nogami, jak to czyni byk z płaszczem matadora zawołał:
— Na mą śmierć! ten książę godzien politowania, a! pozwoliłbym się tutaj zabić, żeby tylko jego imię na zawsze zbluzgać swą krwią.
— Cyt! panie de Mouy — poszepnął jakiś głos, przez na wpół uchylone drzwi — cyt! cicho! gdyż oprócz mnie, mógłby jeszcze kto inny pana usłyszeć.
De Mouy szybko się odwrócił i spostrzegł księcia d’Alençon, owiniętego płaszczem i wystawiającego blade oblicze, dla przekonania się czy są sami.
— Książę d’Alençon — zawołał de Mouy — zginąłem!
— Przeciwnie — odparł książę — może też pan znalazłeś tego, kogoś szukał; a na dowód, oświadczam ci, że nie chcę, iżby pana tutaj zabito, jak tego sobie życzyłeś. Pańska krew lepiej może być użytą, niż do zbroczenia progu króla Nawarry.
Przy tych słowach, książę otworzył drzwi na oścież.
— Jest to pokój mych dwóch dworzan — powiedział książę — nikt nam tutaj nie może przeszkodzić; możemy więc pomówić zupełnie spokojni. Proszę pana.
— Jestem — rzekł zdumiony spiskowiec.
I wszedł do pokoju; książę d’Alençon zamknął za nim drzwi, również śpiesznie, jak to uczynił Henryk.
De Mouy wszedł oburzony, wściekły, z przekleństwem na ustach; lecz wkrótce, spojrzenie zimne i nieruchome księcia Franciszka, wywarło na hugonota wpływ, jaki wywiera szkło magiczne, na wytrzeźwienie pijaka.
— Jeżeli się nie mylę, Wasza Książęca mość chciałeś ze mną pomówić.
— Tak jest, panie de Mouy. Pomimo, żeś się przebrał, poznałem cię jednak, a widząc, jak prezentowałeś broń przed moim bratem Henrykiem, zupełnie się o tem przekonałem. No i jakżeż, panie de Mouy, czy zadowolonym jesteś z króla Nawarry?
— Mości książę!...
— Dobrze, dobrze, mów pan śmiało. Może nawet pan się nie domyślasz, że liczę się do twoich przyjaciół.
— Jakto, Wasza książęca mość?
— Tak jest, ja. Mów pan więc.
— Nie wiem, co mam powiedzieć Waszej książęcej mości. To, o czem mówiłem z królem Nawarry, jest zupełnie obcem sprawom Waszej książęcej mości. Zresztą — dodał de Mouy tonem, ile można oziębłym — szło tu o drobnostki.
— O drobnostki? — zapytał książę.
— Tak jest, panie.
— O drobnostki, za które pan byłeś gotów narażać swą głowę, powracając do Luwru, gdzie, jak pan wiesz, twoja głowa idzie na wagę złota? Ponieważ, wierz mi pan, że wszyscy wiedzą, iż jesteś, równie jak król Nawarry i książę Kondeusz, jednym z główniejszych dowódzców hugonotów.
— Jeżeli tak sądzisz, panie, postąp więc ze mną, to wypada uczynić bratu króla Karola i synowi królowej Katarzyny.
— Lecz pocóż mam tak postąpić, kiedy, jak już powiedziałem, jestem pańskim przyjacielem? Mów więc pan prawdę.
— Panie — rzekł de Mouy — przysięgam ci...
— Nie przysięgaj pan; religia reformowana zabrania przysięgać, tembardziej popełniać krzywoprzysięztwa.
De Mouy zmarszczył brwi.
— Powiadam panu, że wiem o wszystkiem — dodał książę.
De Mouy nie przestawał milczeć.
— Czy pan wątpisz o tem? — mówił dalej książę, nie przestając nalegać. — A więc, kochany de Mouyu, muszę cię przekonać. Osądź-żeż sam, czy się mylę. Czyż nie ofiarowałeś memu szwagrowi, Henrykowi, w tej chwili, oto tam (książę wskazał ręką w kierunku pokoju bearneńczyka), swej pomocy swoich stronników, w celu osadzenia go napowrót na tronie Nawarry?
De Mouy z zadziwieniem patrzył na księcia.
— Wszak twą ofiarę odrzucił z przestrachem?
De Mouy osłupiał.
— Czyż nie powoływałeś się na swą dawną przyjaźń, na pamięć wspólnej religii? Czyż nie łudziłeś go świetną przyszłością, przyszłością tak świetną, że tylko co go nie oślepiła? Czyż nie przyrzekłeś mu korony Francyi? A co! powiedz mi, czy dobrze jestem powiadomionym? Czyż nie proponowałeś tego bearneńczykowi?
— Panie! — zawołał de Mouy — wszystko to jest taką prawdą, że myślę, czy czasem nie wypadałoby powiedzieć Waszej królewskiej wysokości: kłamiesz! następnie wyzwać cię do walki na śmierć w tym oto pokoju, a przez śmierć jednego z nas, zniszczyć możność rozgłoszenia tej strasznej tajemnicy.
— Ciszej, mój odważny de Mouyu, ciszej — rzekł książę d’Alençon, nie zmieniając rysów twarzy, ani nie czyniąc żadnego poruszenia na tę okropną groźbę — tajemnica może być zachowaną daleko lepiej, skoro zostaniemy przy życiu, aniżeli gdyby jeden z nas umarł. Posłuchaj mnie, a przedewszystkiem puść z ręki rękojeść swej szpady. Już trzeci raz jestem zmuszony powiedzieć ci, że przed tobą stoi przyjaciel. Odpowiedz mi zatem jak przyjacielowi. Powiedz mi, czy król Nawarry odrzucił wszystkie twoje ofiary?
— Tak, panie; mogę to powiedzieć, ponieważ to wyznanie tylko mnie może narazić na niebezpieczeństwo.
— Czyż nie pan wykrzykiwałeś, wyszedłszy z jego pokoju i depcząc swój kapelusz, iż jest księciem nikczemnym i niegodnym, aby być twoim naczelnikiem?
— Prawda, panie, mówiłem.
— A! to prawda. Więc pan nakoniec się przyznajesz.
— Tak jest.
— I nie zmieniasz o nim swego sądu?
— Nie zmieniam, panie.
— No, a więc ja, ja, panie de Mouy; ja, trzeci syn Henryka II, ja, książę krwi Francuski, czy jestem godnym szlachcicem, ażeby dowodzić twymi żołnierzami? Czyż pan nie masz mnie za człowieka honoru i wątpisz, że można polegać na mem słowie?
— Ty panie, ty, do wódzcą hugonotów?
— Dlaczegóżby nie. Wszak pan wiesz, że żyjemy w epoce nawracać. Henryk stał się katolikiem, czyż ja nie mógłbym zostać protestantem?
— Bezwątpienia, mości książę, lecz czekam stosownych objaśnień...
— Niema nic prostszego; w kilku słowach wyświetlę ci politykę wszystkich.
Mój brat Karol morduje hugonotów, żeby mógł panować samowładniej.
Mój brat Andegaweński pozwala ich mordować, gdyż jest następcą Karola, a pan wiesz, że Karol jest bardzo często słabym.
Lecz ja... to zupełnie co innego; ja panować nie będę, przynajmniej we Francyi, bo dwóch starszych braci jest przedemną, a oprócz tego nienawiść, jaka ku mnie tchnie moja matka i moi bracia, jeszcze bardziej usuwa mnie od tronu, niż samo prawo natury; ja, co nie mogę liczyć ani na przywiązanie mej familii, ani na sławę, ani na tron; ja, co mam serce również szlachetne, jak i moi pierworodni bracia, ja, panie de Mouy, chcę sobie zdobyć tron moją szpadą, tron... w tej Francyi, zbroczonej krwią.
Otóż, czego ja żądam, de Mouyu. Słuchaj mnie.
Chcę zostać królem Nawarry nie przez urodzenie, lecz przez elekcyę.
Uważaj na to, że nie możesz mi uczynić żadnego zarzutu, nie chcę bowiem być przywłaszczycielem; mój brat odrzuca twoje ofiary i pogrążywszy się w opieszałości, oświadcza, że królestwo Nawarry jest marzeniem.
Pan, trzymając z Henrykiem nawarskim, nic z tego nie masz; połączywszy się zaś ze mną, mieć będziesz szpadę i imię.
Franciszek d’Alençon, książę krwi Francuski, zasłoni wszystkich twoich towarzyszy lub spiskowych; nazwij ich zresztą, jak ci się podoba.
— No i cóż, panie de Mouy, cóż powiesz na mój wniosek?
— Powiem ci, panie, żeś mnie zadziwił.
— De Mouy, de Mouy, będziemy musieli wiele przeszkód zwalczyć. Nie bądź więc na pierwszy raz tak wymagającym względem syna i brata królewskiego, skoro ten oddaje ci się zupełnie.
— Panie! sprawą ta mogłaby być załatwioną, gdybym tylko ja sam był przedstawicielem tych myśli; lecz my mamy radę, a jakkolwiek twój wniosek jest świetny, może też właśnie z tego powodu naczelnicy mojej partyi nie przyjmą go bez pewnych warunków.
— A to zupełnie co innego; jestto odpowiedź serca prawego i wytrawnego rozumu. Po moim postępku, de Mouyu, możesz także wnioskować o mej uczciwości. Obchodź się więc zemną jak z człowiekiem, którego poważają, a nie jak z księciem, któremu pochlebiają.
— Daję ci, panie, moje słowo, skoro wymagasz odemnie, iżbym objawił swe zdanie, że od czasu, jak król Nawarry odrzucił moje ofiary, zupełna pewność powodzenia znajduje się po stronie Waszej książęcej mości. Lecz powtarzam ci, panie, muszę się porozumieć z członkami naszej rady.
— Uczyń to — odpowiedział d’Alençon — a kiedyż będę mógł otrzymać odpowiedź?
De Mouy milcząc popatrzał na księcia.
Następnie, jak gdyby coś sobie postanowił, rzekł:
— Proszę o rękę. Ręka księcia krwi Francuskiej musi się dotknąć mojej, iżbym był pewnym, że nie będę zdradzony.
Książę nietylko podał swą rękę de Mouyowi, lecz nawet mu jego dłoń uścisnął.
— Teraz jestem zupełnie spokojny — powiedział młody hugonot. — Gdyby nas odkryto, w takim razie powiem, że książę do niczego nie należał; inaczej Wasza książęca mość mógłbyś być skompromitowanym!
— I na cóż mi o tem mówisz, de Mouy’u, zamiast powiedzieć, kiedy przyniesiesz odpowiedź od twych naczelników.
— Ponieważ, zapytując mnie jak prędko przyniosę odpowiedź od naczelników, tem samem zapytujesz mnie pan, gdzie są ci naczelnicy; a gdybym ci też odpowiedział: dzisiaj wieczorem zaraz dowiedziałbyś się, że moi naczelnicy ukrywają się w Paryżu.
Mówiąc te słowa, de Mouy z niedowierzaniem spojrzał przenikliwym wzrokiem na księcia.
— A! a!... — odparł książę — a więc jeszcze wątpisz, panie de Mouy. Lecz prawda, że od pierwszego razu nie mogę od ciebie wymagać, iżbyś położył we mnie zupełne zaufanie. Z czasem poznasz mnie lepiej. Później zostaniemy związani wspólnością jednej sprawy, a wtedy podejrzliwość twoja upadnie. Mówisz więc, że dzisiaj wieczorem?
— Tak, panie, ponieważ niema ani chwilki do stracenia. Dzisiaj wieczorem przyniosę odpowiedź. Lecz gdzie się zejdziemy?
— W Luwrze, tutaj, w tym pokoju.
— Lecz ten pokój jest zajęty — powiedział de Mouy, spostrzegłszy dwa łóżka, stojące naprzeciwko siebie.
— Tak jest, tutaj stoi dwóch moich dworzan.
— Mości książę, zdaje mi się, że niebardzo będzie dla mnie bezpiecznie powrócić do Luwru.
— Dlaczego?
— Ponieważ, kiedy pan mnie poznałeś, i inni, mający tak dobry wzrok jak Wasza książęca mość, mogą mnie również poznać. Powrócę dzisiaj do Luwru, lecz, jeżeli mi dasz to, czego będę wymagał.
— Czegóż chcesz?
— Karty bezpieczeństwa.
— De Mouy’u!... — odpowiedział książę — karta bezpieczeństwa przezemnie wydana a u ciebie znaleziona, i mnieby zgubiła i ciebie by nie uratowała. Nie mogę nic z tobą przedsiębrać, jak tylko z warunkiem, że w czyjejkolwiek obecności, będziemy względom siebie zupełnie obcymi.
Jeżeli najmniejsze stosunki moje z tobą odkryje moja matka lub moi bracia, zginę niechybnie. Mój własny interes jest dla ciebie obroną.
Wolny w sferze mych działań, silny, dopóki nie odkryją moich knowań, ręczę za ciebie, nie zapominaj o tem.
Odwołaj się więc jeszcze raz do mego męztwa, odważ się na moje słowo uczynić to, coś się odważał uczynić, polegając na słowie mego brata. Przyjdź dzisiaj wieczorem do Luwru. Czekam cię.
— Lecz jakżeż mogę przyjść. W pokojach nie mogę się pokazać w tem ubraniu. Mój kostyum jest stosowny do przedpokojów i podwórzy, ten zaś, który mam na sobie, jest bardzo niebezpieczny; wszyscy mnie tutaj znają i ten ubiór nie może mnie ukryć.
— Ja sam o tem już myślałem; zaczekaj... Zdaje mi się, że... lecz tak, w samej rzeczy.
Książę spojrzał do okoła a jego wzrok spoczął na paradnym kostyumie La Mola, leżącym na poręczy łóżka, to jest, na wspaniałym czerwonym płaszczu, bramowanym złotem, na toku z powiewającem białem piórem, otoczonym sznurem stokrotek złotych i srebrnych naprzemian, i na kaftanie perłowego koloru, haftowanym złotem.
— Czy widzisz ten płaszcz, to pióro i ten kaftan?... — zapytał książę — wszystko to należy do pana de La Mole, jednego z moich dworzan, eleganta w lepszym tonie. Kostyum ten narobił wiele hałasu przy dworze, i po nim, w odległości stu kroków poznają pana de La Mole. Dam ci adres krawca, który ten kostyum wygotował; zapłaciwszy mu dwa razy tyle co będzie wymagał, możesz mieć zupełnie taki sam jeszcze dzisiaj wieczorem. Zatrzymaj dobrze w pamięci nazwisko de La Mole.
Zaledwie książę skończył te słowa, w korytarzu dały się słyszeć kroki, a wkrótce potem klucz wsunął się w zamek.
— Kto tam?:.. — zawołał książę, zbliżając się do drzwi i zamykając je na zasuwkę.
— A to dziwne zapytanie — odpowiedział głos za drzwiami. — A ty sam co za jeden jesteś? To rzecz zabawna, przychodzę do siebie, a ktoś mi się pyta, kto tam!
— A! czy to ty, panie de La Mole?
— Naturalnie, że ja. Lecz ty, ty, kto jesteś?
Podczas, gdy La Mole okazywał zadziwienie z powodu, że znalazł swój pokój zajętym, i gdy usiłował poznać tego nowego lokatora, książę d’Alençon żywo się obrócił do de Mouy’a, trzymając jedną rękę na zamku a drugą na zasuwce, i zapytał go:
— Czy znasz pana de La Mole?
— Nie, nie znam.
— A on, czy także cię nie zna?
— Sądzę, że nie.
— No to dobrze; zresztą udawaj, że wyglądasz oknem.
De Mouy milczał i był posłusznym: La Mole ze swej strony zaczął się niecierpliwić i wybijał do drzwi ze wszystkich sił.
Książę jeszcze raz rzucił okiem na de Mouy’a, a widząc, że ten stoi do niego tyłem, otworzył drzwi.
— Książę!... — zawołał La Mole, cofając się wstecz z zadziwienia. — Daruj mi, panie, przebacz!
— Nic nie szkodzi, panie. Zdał mi się pański pokój; potrzebowałem tutaj pomówić z pewną osobą!
— Proszę, Mości książę, proszę. Bądź tylko łaskaw pozwolić mi wziąść mój płaszcz i kapelusz z łóżka, gdyż i to i to zgubiłem dzisiejszej nocy na bulwarku de la Grève.
— W rzeczy samej — powiedział książę, uśmiechając się i podając mu sam żądane przez niego przedmioty — na pańskich sukniach można widzieć ślady jakiegoś nieładu; zapewne miałeś pan zajście ze złodziejami bardzo natarczywymi.
Młody człowiek skłonił się i wyszedł do przedpokoju, aby się przebrać, wcale nie troszcząc się, co książę robi w jego pokoju; w Luwrze bowiem było przyjęte, że w pokojach dworzan, książęta, u których ci służyli, przyjmowali różnych gości.
De Mouy odwrócił się do księcia i obadwaj zaczęli nadsłuchiwać, czy prędko La Mole przebierze się i wyjdzie; lecz ten, skoro tylko zmienił kostyum, sam wybawił ich z tego kłopotu, gdyż zbliżył się do drzwi i zawołał:
— Przepraszam, czy czasem Wasza królewska mość nie spotkałeś hrabiego de Coconnas?
— Nie, panie hrabio, a jednak pan de Coconnas miał dzisiaj rano służbę.
— A więc go zamordowano — mówił do siebie La Mole, oddalając się.
Wkrótce odgłos jego kroków zaczął słabnąć.
Książe otworzył drzwi, a przyciągając de Mouya do siebie, powiedział:
— Uważaj, jak on idzie, i staraj się nabrać takich ruchów.
— Będę się o to starał, ile to będzie w mojej możności. Lecz książę wie, że nie jestem elegantem, tylko żołnierzem.
— W każdym razie, czekam na ciebie przed północą w tym korytarzu. Jeżeli pokój moich dworzan będzie wolny, przyjmę cię w nim; w przeciwnym razie poszukamy sobie innego miejsca.
— Dobrze, panie.
— A więc dzisiaj, przed północą.
— Tak, przed północą.
— Ah!.. de Mouy’u, nie zapomnij też, idąc, mocno machać prawą ręką; jest to zwykły ruch pana de La Mole.


Rozdział III.
Ulica Tizon i ulica Cloche-percée.

La Mole wybiegł z Luwru i pośpieszył dowiedzieć się czegokolwiekbądź w Paryżu, coby mogło mu posłużyć do wynalezienia biednego hrabiego de Coconnas.
Najprzód pobiegł na ulicę de l’Arbre-Sec, i wstąpił do oberży La Hurièra; ponieważ La Mole przypomniał sobie, że nieraz powtarzał swemu przyjacielowi pewne zdanie łacińskie, które dowodziło, że Amor, Bacchus i Ceres, są bożkami pierwszych koniecznych potrzeb człowieka, spodziewał się więc, że Coconnas, stosując się do rzymskiego przysłowia, rozgospodarował się w oberży pod „Piękną Gwiazdą”, zwłaszcza, że nie byłoby nic dziwnego, gdyby to uczynił po nocy burzliwej, również dla jego przyjaciela, jak i dla niego.
La Mole nikogo nie zastał u la Hurièra, który, na zasadzie umowy, dosyć ozięble ofiarował mu śniadanie, przyjęte jednak i zjedzone przez naszego szlachcica z wielkim apetytem, pomimo niespokojności o przyjaciela.
Zaspokoiwszy żołądek z uszczerbkiem duszy, La Mole udał się na dalsze poszukiwania. Poszedł w górę Sekwany, jak mąż, który szuka trupa utopionej żony.
Przyszedłszy na bulwark de la Grève, La Mole poznał miejsce, gdzie przed trzema czy czterema godzinami był napastowany, a na tem polu bitwy znalazł kawałek pióra ze swego kapelusza.
Uczucie własności jest wrodzonem w człowieku.
La Mole miał z dziesięć piór, z których każde było lepsze jedno od drugiego; jednak pomimo to, zatrzymał się, podniósł kawałek pióra, i patrzał nań z żalem.
Wtem, dały się słyszeć ciężkie kroki, i jakiś glos, cokolwiek brutalski, rozkazał mu ustąpić z drogi.
La Mole odwrócił się i spostrzegł lektykę, poprzedzaną przez dwóch paziów, a towarzyszył jej giermek.
La Mole poznał lektykę i szybko się na bok usunął.
Młody szlachcic nie omylił się.
— Pan de La Mole? — odezwał się z głębi lektyki głos pełen słodyczy, gdy tymczasem biała i delikatna rączka odsunęła firanki.
— Tak jest, pani, ja sam — odrzekł La Mole, kłaniając się.
— Pan de La Mole z piórem w ręku... — mówiła dalej dama w lektyce — zapewne pan jesteś zakochany i odszukujesz zatraconych śladów?
— Tak, pani — odpowiedział La Mole — jestem zakochany, i to nawet bardzo; lecz w tej chwili, ślady, które znajduję, są moje własne, chociaż ich wcale ani myślałem szukać. Lecz Wasza królewska mość pozwolisz zapytać o swoje zdrowie?
— Mam się bardzo dobrze; zdaje mi się, że nigdy nie byłam zdrowszą, bezwątpienia pochodzi to ztąd, że nie nocowałam w domu.
— A!.. Wasza królewska mość nie nocowałaś w domu — powtórzył La Mole, dziwnie spoglądając na Małgorzatę.
— Tak, i cóż w tem dziwnego?
— Czy wolno mi zapytać, w jakim klasztorze?
— Bezwątpienia panie; w tem niema żadnej tajemnicy. W klasztorze Zwiastowania. Lecz co pan tutaj porabiasz?... wyglądasz na rozgniewanego.
— Szukani pani, mego przyjaciela, który gdzieś przepadł a szukając go, znalazłem to pióro.
— Które należy do niego? Doprawdy, pan mnie przestraszasz; to miejsce jest niebezpieczne...
— Uspokój się Wasza królewska mość, pióro to należy do mnie; zgubiłem go dzisiaj na tym placu, najpóźniej około piątej, ratując się ucieczką przed czterema rozbójnikami, którzy, jak się przynajmniej domyślam, chcieli mnie koniecznie zamordować.
Małgorzata stłumiła wzruszenie.
Opowiedz mi pan, jak to było?
— Nic prostszego, pani. Była mniej więcej piąta zrana, jak miałem już honor powiedzieć Waszej królewskiej mości.
— Jakto!... — przerwała Małgorzata. — Pan o godzinie piątej rano już wyszedłeś?
— Zaraz Wasza królewska mość będziesz mnie miała za wytłomaczonego — rzekł La Mole — ja wcale nie wracałem do domu.
— A! panie de La Mole, powracać do domu o piątej zrana — powiedziała Małgorzata ze złośliwym uśmiechem, który La Molowi wydał się czarującym — powracać tak późno! Zasłużyłeś pan na tę karę.
— Ja się też pani wcale nie żalę — rzekł La Mole, kłaniając się z uszanowaniem. — Chociażby mnie zamordowano, poczytałbym to sobie za szczęście, na jakie nie zasługuję. Jakkolwiek bądź, czym wracał do domu wcześnie czy późno, dosyć, że z ulicy Mortellerie wypadło na mnie czterech łotrów, uzbrojonych w niezmiernie długie kuchenne noże. Było to bardzo śmieszne, nieprawdaż, pani? z tem wszystkiem musiałem uciekać, zapomniałem bowiem wziąć szpadę z domu, w którym nocowałem.
— A! teraz rozumiem — zawołała Małgorzata z doskonale udaną szczerością — a więc pan szukasz swej szpady?
La Molo spojrzał na Małgorzatę, jak gdyby jakie powątpiewanie wdarło się do jego serca.
— Pani! jabym z ochotą powrócił, ażeby odzyskać szpadę, gdyż miała wyborną klingę. Lecz nie wiem, gdzie jest ten dom.
— Jakto, panie?... — zapytała Małgorzata — pan nie znasz domu, w którym dzisiejszą noc przepędziłeś.
— Nie znam pani, i niech mnie dyabli porwą, jeżeli domyślam się nawet, gdzie się on znajduje.
— A to rzecz dziwna. Ależ pańskie zdarzenie to istny romans.
— W rzeczy samej, istny romans, jak pani mówisz.
— Opowiedz mi go pan.
— Jest cokolwiek długi.
— Nic nie szkodzi! Mam czas.
— Przedewszystkiem, mój romans jest bardzo nieprawdopodobny.
— I to nic nie szkodzi, mów pan, jestem bardzo łatwowierną.
— Wasza królewska mość rozkazujesz?
— Tak jest, jeżeli i do tego mój rozkaz jest potrzebnym.
— Jestem posłuszny. Wczoraj wieczorem jedliśmy kolacyę u La Hurière’a.
— Najprzód, powiedz mi pan — zapytała Małgorzata — co to za La Hurière?
— La Hurière — powiedział La Mole, znowu niedowierzająco spojrzawszy na Małgorzatę — jest to właściciel oberży pod „Piękną Gwiazdą”, położonej przy ulicy de l’Arbre-Sec.
— Dobrze, widać ją ztąd... Otóż pan jeszkolacyę u La Hurière’a, bezwątpienia ze swoim przyjacielem panem de Coconnas?
— Tak, pani, z moim przyjacielem de Coconnas; w tem wchodzi jakiś człowiek i każdemu z nas wręcza kartkę.
— Czy kartki te były jednakowe?... — zapytała Małgorzata?
— Zupełnie jednakowe.
— I cóż w sobie zawierały?
— Tylko te wyrazy:
„Czekają pana przy ulicy Saint-Antoine, naprzeciwko ulicy de Jouy.“
— A czy niebyło żadnego podpisu?... — zapytała Małgorzata.
— Nie; lecz trzy słowa, trzy słowa cudowne, które trzy razy powtórzone, znaczą toż samo; jednem słowem, potrójne szczęście.
— Jakież były te trzy słowa?
Eros, Cupido, Amor.
— Prawdziwie, trzy słodkie słowa; a czy też dotrzymały tego co obiecywały?
— O! więcej, pani, sto razy więcej!... — zawołał La Mole z zapałem.
— Mów pan dalej; bardzo jestem ciekawą, kto oczekiwał panów na ulicy Saint-Antoine wprost ulicy de Jony.
— Dwie garderobiane, z których każda miała w ręku chustkę. Musieliśmy zezwolić na za wiązanie sobie oczu. Wasza królewska mość domyślasz się, żeśmy się temu wcale nie opierał i śmiało ugięliśmy karków. Moja przewodniczką poprowadziła mnie na lewo, przewodniczka za mego przyjaciela poprowadziła go na prawe a więc rozstaliśmy się.
— Następnie?... — podchwyciła Małgorzata, widocznie chcąc się wywiedzieć o wszystkiem.
— Nie wiem, dokąd przewodniczka zaprowadziła mego przyjaciela. Może być, że do piekła. Co do mnie, wiem tylko, że moja zaprowadziła mnie do raju.
— I bezwątpienia wypędzono pana z niego za nieumiarkowaną ciekawość?
— Tak jest, pani masz dar odgadywania. Z niecierpliwością oczekiwałem dnia, ażeby się dowiedzieć, gdzie jestem; lecz po czwartej godzinie, taż sama garderobiana powróciła, znowu zawiązała mi oczy, i, otrzymawszy odemnie zapewnienie, że nie podniosę zasłony z oczu, wyprowadziła mnie z domu, towarzyszyła mi ze sto kroków, i nakoniec kazawszy przysiądz, że ujdę jeszcze pięćdziesiąt kroków nie zdejmując z oczu przepaski, zniknęła. Naliczyłem pięćdziesiąt i znalazłem się na ulicy Saint-Antoine, wprost ulicy de Jouy.
Tutaj, pani, znalazłem część mego pióra; zadrżałem z radości i podniosłem go, ażeby schować na wieczną, pamiątkę tej rozkosznej nocy.
Jedna tylko myśl, co się stało z moim przyjacielem, zakłóca moje szczęście.
— A więc on nie powrócił do Luwru?
— Niestety! nie powrócił, pani. Szukałem go wszędzie, gdzie tylko spodziewałem się, że go będę mógł zastać; byłem pod Złotą Gwiazdą, w sali gry w piłkę, i w innych zaszczytnych miejscach, lecz Annibala wcale, a Cocounasa nie znalazłem tembardziej.
Przy tych słowach La Mole poruszeniem wyrażającem rozpacz, odrzucił płaszcz z ramienia, na którem przez podarte bufy kaftana, można było widzieć podszewkę.
— Lecz na panu jest wszystko poszarpane — powiedziała Małgorzata.
— Tak jest, poszarpane — odrzekł La Mole, gdyż przykro mu było robić sobie zasługę z wypadku, dla uniknięcia którego musiał się ratować ucieczką. — Patrz, pani.
— Dla czegóż pan nie zmieniłeś kaftana w Luwrze, kiedyś tam powrócił? — zapytała królowa.
— Ponieważ — powiedział La Mole — w moim pokoju był ktoś.
— U pana i był ktoś w pokoju — zapytała Małgorzata, w oczach której malowało się najżywsze zadziwienie — i któż to był w pokoju pana?
— Jego książęca mość.
— Cicho! — szepnęła Małgorzata.
La Mole był posłusznym.
Qui ad lecticam meam stant? — zapytała królowa La Mola.
Duo pueri et unus eques.
Optime, barbari — powiedziała królowa — dis Moles, quem inveneris in cubiculo tuo?
Franciscum ducem.
Agentem?
Nuscio quid.
Quo cum?
Cum ignoto.[4]
— To rzecz szczególna — powiedziała Małgorzata. — A więc pan nie odnalazłeś jeszcze pana de Coconnas? — mówiła dalej królowa, wcale nie myśląc o tem, co mówi.
— Nie, pani, co, jak już miałem szczęście Waszej królewskiej mości oświadczyć, bardzo mnie niepokoi.
— Nie chcę panu przeszkadzać w dalszych poszukiwaniach — rzekła Małgorzata, uśmiechając się — zdaje mi się tylko, że przyjaciel pański sam się znajdzie. Zresztą! szukaj go pan.
I królowa położyła paluszek na ustach.
Ponieważ piękna Małgorzata nie powierzyła mu żadnej tajemnicy, nie uczyniła mu żadnego wyznania, młodzieniec więc wytłomaczył sobie, że gest ten nie oznaczał, iżby miał milczeć, lecz musiał mieć inne jakieś znaczenie.
Orszak ruszył dalej, a La Mole, nie zaprzestając dalszych poszukiwań, poszedł bulwarkiem aż do ulicy Long-Pont, prowadzącej na ulicę Saint-Antoine.
Naprzeciw ulicy de Jouy zatrzymał się.
Tutaj właśnie poprzedniego dnia wieczorem, dwie garderobiane jemu i jego przyjacielowi zawiązały oczy.
Stanął, wykręcił się na lewo, odmierzył dwadzieścia kroków; w tym samym kierunku powtórzył toż samo, i znalazł się przed domem a raczej przed murem, za którym wznosił się dom.
Pośrodku muru były drzwi, gęsto nabite wystającemi gwoździami, i opatrzone okienkiem naksztalt strzelnicy.
Dom ten położony był na ulicy Cloche-Percée, ulicy ciasnej, biorącej swój początek od ulicy Saint-Antoine, i przytykającej do ulicy du Roi-de-Sicile.
— Na szatana! — zawołał La Mole — to tutaj...e mógłbym na to przysiądz.... Wychodząc wyciągnąłem rękę i dotknąłem się tych gwoździ; potem zeszedłem po dwóch stopniach. Człowiek, który biegł wołając: Na pomoc! a którego zabito na ulicy du Roi-de-Sicile, właśnie przebiegał tędy w chwili, kiedy ja stąpnąłem nogą na pierwszy stopień. Zobaczmy.
La Mole zapukał do drzwi.
— Drzwi otworzyły się i jakiś wąsaty odźwierny pokazał głowę.
Was ist das? — zapytał.
— A! a! zdaje się, że to będzie Szwajcar. Mój przyjacielu — mówił dalej La Mole, przybierając ile możności ton głosu przyjemny — chciałbym odebrać szpadę, którą zostawiłem w tym domu, gdzie nocowałem.
Ich verstehe nicht! — odpowiedział odźwierny.
— Moją szpadę — powtórzył La Mole.
Ich verstehe nicht — powtórzył niemiec.
— Którą zostawiłem... Moją szpadę, którą tutaj zostawiłem...
Ich verstehe nicht.
— W tym właśnie domu; tutaj bowiem nocowałem.
Gehe zum Teufel...
I zamknął drzwi.
— Na szatana! — zawołał La Mole — gdybym miał teraz swą szpadę w ręku, z wielkiem ukontentowaniem przebiłbym tego łotra... Lecz nic nie szkodzi; mogę mu to samo zrobić jutro.
La Mole poszedł ku ulicy du Roi-de Sicile, obrócił się na prawo, odliczył pięćdziesiąt kroków, znowu obrócił się na prawo i znalazł się na ulicy Tizon, uliczce ciasnej i równoległej od ulicy Cloche Percée, i zupełnie do niej podobnej z powierzchowności.
Co większa, uszedłszy nie więcej jak trzydzieści kroków, znalazł małe drzwi, także nabite wy stające mi gwoździami i opatrzone okienkiem naksztalt strzelnicy.
Drzwi te były w murze i miały dwa stopnie.
Młodemu szlachcicowi zdawało się, że ulica Cloche-Percée obróciła się, aby jeszcze raz nasycić się jego widokiem.
Wtedy La Molowi przyszło do głowy, że w swoich skręcaniach, na prawo i na lewo, mógł się łatwo omylić; zaczął więc pukać do drzwi, mając zamiar znowu powtórzyć też same zapytania.
Lecz tym razem, pomimo pukania, nikt mu nie otworzył.
La Mole dwa lub trzy razy powtarzał swą drogę, w celu obejścia domu, i nareszcie wpadł na tę myśl szczęśliwą, że dom miał dwa wyjścia: jedno na ulicę Cloche-Percée a drugie na ulicę Tizon.
Lecz całe to rozumowanie, pomimo logiczności, nie powróciło mu szpady i nie mówiło, gdzieby mógł być jego przyjaciel.
Na chwilę przyszła mu do głowy myśl, ażeby sobie kupić nową szpadę i zabić odźwiernego łotra, który upornie mówił tylko po niemiecku, lecz pomyślał, że jeżeli ten odźwierny był wybranym przez Małgorzatę i jej służył, królowa do wyboru tego musiała mieć jakieś powody, i bezwątpienia byłoby jej przykro utracić swego sługę.
A La Mole za nic w świecie nie śmiałby sprawić przykrości Małgorzacie.
Obawiając się więc, ażeby nie poszedł za popędem tej pokusy, udał się napowrót do Luwru; było wtedy około drugiej po południu.
Ponieważ tym razem zastał swój pokój niezajętym, mógł więc wejść do siebie swobodnie.
Kaftan na nim w istocie był bardzo podarty, jak to już uczyniła uwagę królowa.
Zbliżył się więc do swego łóżka, ażeby wziąć na siebie inny kaftan koloru perłowego.
Lecz ku wielkiemu swemu zadziwieniu, pierwszą rzeczą, którą spostrzegł, była sławna szpada, pozostawiona przez niego na ulicy Cloche-Percée.
La Mole wziął ją do ręki i obracał na wszystkie strony; szpada rzeczywiście była tą samą.
— A! a! — zawołał — czy w tem niema czasami jakich czarów?
Następnie wzdychając, dodał:
— A! gdyby biedny Coconnas znalazł się tak, jak ta szpada! We dwie lub trzy godziny potem, jak La Mole obszedł dokoła mały domek z dwoma wyjściami. drzwi na ulicę Tizon otworzyły się.
Mniej więcej była godzina piąta wieczorem, a zatem było ciemno.
Kobieta, owinięta długim płaszczem obłożonym futrem, wyszła w towarzystwie służącej przez te drzwi, które jej otworzyła kobieta lat czterdziestu i szybko przebiegła do ulicy du Roi-de-Sicile, zapukała do małych drzwiczek w pałacu d’Argenson, które jej też otworzono, następnie wyszła przez wielką bramę tegoż pałacu, prowadzącą na ulicę Vieille-Rue-de-Temple; ztąd podeszła do ukrytych drzwi w pałacu Gwizynszów, otworzyła je kluczykiem, który miała przy sobie i zniknęła.
W pół godziny później, młody człowiek, z zawiązanemi oczyma, wyszedł z tych samych drzwiczek tegoż samego domku, prowadzony przez kobietę, która mu towarzyszyła do zbiegu ulic Geoffroy Lasnier i de la Mortellerie.
Tutaj, jego przewodniczka prosiła go, ażeby zdjął przepaskę z oczu nie pierwej, aż naliczy pięćdziesiąt.
Młodzieniec najzupełniej zadosyć uczynił jej żądaniu, naliczył pięćdziesiąt i zdjął chustkę z oczu.
— Kroćset dyabłów! — zawołał, oglądając się dokoła — niech mnie powieszą, jeżeli wiem gdzie jestem!... Godzina szósta! — wykrzyknął, licząc uderzenia zegaru na wieży Notre-Dame. — A biedny La Mole! co się z nim stało? Pobiegnę do Luwru, może tam się dowiem o nim.
Przy tych słowach Coconnas pędem przebiegł ulicę de la Mortellerie i przybył do Luwru tak szybko, że dobry koń nie dobiegłby prędzej; w biegu potrącił i wywrócił niejednego poczciwego mieszczanina, przechadzającego się przed rzędem sklepów, otaczających plac Baudoyer.
Na podwórzu Coconnas zaczął wypytywać szwajcara i żołnierza, stojącego na warcie.
Szwajcar powiedział, że jak mu się zdaje, pan de La Mole powrócił zrana, lecz później nie wychodził wcale.
Żołnierz na warcie stał dopiero od półtory godziny i nikogo nie widział.
Lotem błyskawicy Coconnas dopadł do pokoju i szybko otworzył drzwi; lecz w pokoju znalazł tylko podarty kaftan La Mola, co podwoiło jego niespokojność o przyjaciela.
Wtedy pomyślał o szanownym oberżyście La Hurière; pobiegł więc natychmiast pod Piękną Gwiazdę.
La Hurière widział La Mola, ponieważ ten jadł u niego śniadanie.
Coconnas zupełnie się uspokoił, a czując, że głód mu dokucza, kazał sobie dać kolacyę.
Coconnas posiadał dwa warunki konieczne dla apetytu w jedzeniu; był zupełnie spokojny o los swego przyjaciela, i miał żołądek pusty; zajadał więc z takim smakiem, że kolacya przeciągnęła się do ósmej wieczorem.
Następnie, wzmocniwszy się dwiema butelkami ulubionego sobie wina Andegaweńskiego, które pociągał z upodobaniem, Coconnas znów poszedł szukać swego przyjaciela, częstując przechodniów pięścią, w imię uczucia przyjaźni, które wzmogło się po dobrej kolacyi.
Na tem zeszła godzina.
Przez drugą godzinę, Coconnas przebiegł wszystkie ulice, przytykające do bulwarku de la Grève, przystań dla węgli, ulicę Saint-Antoine, i ulice Tizon i Cloche-Percée, dokąd jak spodziewał się, mógł przyjaciel jego powrócić.
Nakoniec Coconnas pomyślał, że jest miejsce, którego La Mole nie może ominąć, to jest, brama Luwru; postanowił więc czekać w tej bramie, dopóki nie powróci.
Nie był już więcej oddalonym od Luwru niż na sto kroków i pomagał podnieść się damie, której męża wywrócił na placu Saint Germain-l’Auxerois, kiedy nagle przed sobą, przy niepewnem świetle latarni, tuż przed zwodzonym mostem Luwru, spostrzegł czerwony płaszcz i białe pióro swego przyjaciela, który podobny do cienia, zniknął pod sklepieniem bramy, ruchem pokłoniwszy się żołnierzowi, oddającemu wojskowe honory.
Sławny czerwony płaszcz sprawił na wszystkich takie wrażenie, że niepodobieństwem było się omylić.
— Kroćset dyabłów!... — zawołał Coconnas — to on, on sam, niezawodnie powraca do domu. !... e!... La Molu, przyjacielu. Cóż u dyabła!... przecież mam dobry głos. Dlaczego on nie słyszy?... Lecz, na szczęście, nogi mam również dobre jak i głos donośny; dogonię go.
Coconnas zaczął biedź ze wszystkich sił, i za chwilę dopadł do Luwru; lecz, chociaż pośpieszał, czerwony płaszcz także widocznie śpieszący się, zniknął w sieni w tej samej chwili, kiedy Coconnas wbiegł na podwórze.
— La Mole — zawołał Coconnas, nie przestając biedź — zaczekaj, to ja, Coconnas. Czy cię dyabli niosą? Czy uciekasz przed kim? Czy jesteś w niebezpieczeństwie?
W rzeczy samej, czerwony płaszcz nie wszedł na piętro, lecz jak gdyby wzniósł się aa skrzydłach.
— A! więc nie chcesz na mnie zaczekać — wołał Coconnas. — Gniewasz się na mnie! No to dobrze!
Wszystkie te słowa do uciekającego, Coconnas miotał z dołu; przestał go bowiem gonić, nie przestając jednakże śledzić oczyma. Tymczasem, czerwony płaszcz dopadł na piętro, na którem były pokoje Małgorzaty.
Nagle, z tych pokoi wyszła kobieta i schwyciła uciekającego za rękę.
— Aha!... — mówił Coconnas — czy to czasem nie królowa Małgorzata. Czekano na niego. To zupełnie co innego; teraz rozumiem, dlaczego mi nie odpowiedział.
I Coconnas nachylił się ku poręczy schodowej, zatapiając wzrok w przestrzeni, otwartej pomiędzy schodami.
Po cichem wymienieniu kilku słów, czerwony płaszcz zniknął w pokojach królowej.
— Dobrze! dobrze!... — mruknął Coconnas — to już aż do tego doszło. A więc się nie omyliłem. Zdarzają się chwile, kiedy obecność najbardziej zaufanego przyjaciela jest nieznośną; kochany La Mole, właśnie znajduje się w tym przypadku.
I Coconnas pocichu wszedł na schody, usiadł na sofie aksamitnej, mówiąc sam do siebie:
— Niech i tak będzie! Zaczekam, lecz, zdaje mi się, że jest u królowej Nawarry; wypadnie więc może długo czekać... A, jak też zimno... Pójdźmy, pójdźmy... mogę zaczekać na niego u siebie w pokoju. Przecież musi kiedyś przyjść do domu.
Zaledwie wymówił te wyrazy i właśnie kiedy zabierał się spełnić swój zamiar, ponad jego głową dały się słyszeć kroki, lekki szelest i ulubiona śpiewka jego przyjaciela.
Coconnas natychmiast nadstawił ucha w stronę, zkąd dochodziły łoskot kroków i śpiewka.
Był to La Mole, schodzący z wyższego piętra, na którem znajdował się jego pokój, a spostrzegłszy swego przyjaciela, zaczął biedź ku niemu po cztery schody, i w chwilę później, rzucił się w jego objęcia.
— O! kroćset dyabłów! to ty — zawołał Coconnas — zkąd u dyabła wyszedłeś?
— Z ulicy Cloche-Percée.
— Ale nie. Nie oto cię pytam...
— A o co?
— Czy od królowej!
— Od królowej?...
— No tak, od królowej Nawarry.
— Ja u niej wcale nie byłem.
— Jakto?
— Kochany Annibalu — powiedział La Mole — bredzisz. Wyszedłem z mego pokoju, gdzie czekałem na ciebie ze dwie godziny.
— Wyszedłeś ze swego pokoju?
— Tak jest.
— Więc to nie ciebie goniłem przez podwórze Luwru.
— Kiedy?
— Przed chwilą.
— Nie.
— I nie ty zniknąłeś pod bramą Luwru, przed dziesięciu minutami?
— Nie.
— I to nie ty pędziłeś po tych schodach, jakby cię gonił cały pułk dyabłów?
— Nie.
— Kroćset dyabłów!... — zawołał Coconnas — przecież wino z pod „Pięknej Gwiazdy“ nie jest tak mocne, ażeby mi aż do tego stopnia mogło zawrócić głowę. Mówię ci, żem poznał twój czerwony płaszcz i białe pióro w bramie Luwru, żem cię gonił aż do tych schodów, i że twój płaszcz, twoje pióro i twój ruch ręki, wszystko to zostało zatrzymane przez jakąś kobietę, która, mam podejrzenie, była królową Nawarry; kobieta ta wprowadziła cię przez te drzwi, które jeżeli się nie mylę, prowadzą do mieszkania pięknej Małgorzaty.
— Na Boga!... — zawołał La Mole, blednąc — czyliźby jaka zdrada?
— Na honor!... — powiedział Coconnas — sądź o tem jak chcesz, ale ja ci powiadam, że się nie mylę.
La Mole chwilę zawahał się, ścisnąwszy głowę rękoma, powodowany szacunkiem a miotany zazdrością.
Lecz zazdrość wzięła górę: rzucił się ku drzwiom, i zaczął w nie łomotać ze wszystkich sił.
— Będziemy aresztowani — rzekł Coconnas — lecz wszystko jedno! przyznam ci się, że to dosyć zabawne. Powiedz mi, mój La Molu, czy czasem w Luwrze nie błądzą upiory?
— Nie wiem — odpowiedział młodzieniec, blady jak pióro, ocieniające jego czoło — wiem tylko, że już dawno chciałem się spotkać z upiorem, otóż trafia mi się dobra sposobność; uczynię wszystko, ażebym się z nim mógł spotkać oko w oko.
— Nie mam nic przeciwko temu — rzekł Coconnas — lecz nie pukaj tak mocno, gdyż możesz upiora rozgniewać.
La Mole, pomimo wściekłości, pojął słuszność tej uwagi, i zaczął pukać ciszej.


Rozdział IV.
CZERWONY PŁASZCZ.

Coconnas nie omylił się.
Dama, która zatrzymała człowieka w czerwonym płaszczu, była królową Nawarry; kawalerem zaś, jak to zapewne czytelnik już się domyślił, był waleczny de Mouy.
Poznawszy królowę, de Mouy pojął, że tu zachodzi jakieś nieporozumienie; lecz nie śmiał wyrzec ani słowa, obawiając się, ażeby Małgorzata nie krzyknęła i tym sposobem go nie wydala.
Z tego powodu, uznał za konieczne, udać się za nią w głąb jej pokojów, ażeby jej tam powiedzieć: „Pani, milczenie za milczenie”.
Królowa lekko ścisnęła go za rękę, w ciemności biorąc go za hrabiego de La Mole, i nachyliwszy mu się do ucha, powiedziała po łacinie.
— Jestem sama; wejdź, mój przyjacielu.
De Mouy, milcząc, udał się za nią; lecz zaledwie drzwi za nimi się zamknęły, i znalazł się w przedpokoju Małgorzaty, oświeconym lepiej aniżeli schody, królowa poznała, że to nie La Mole.
Lekki krzyk, którego tak się obawiał roztropny hugonot, wyrwał się z piersi Małgorzaty.
— Pan de Mouy!... — zawołała, cofając się na krok.
— Tak jest, pani; pozwól mi Wasza królewska mość wyjść, błagam cię, i nie mów nikomu o mojej bytności w Luwrze.
— O!.. panie de Mouy... — wyszeptała Małgorzata — omyliłam się.
— Tak jest, rozumiem — odpowiedział de Mouy — Wasza królewska mość wzięłaś mnie za króla Nawarry; w samej rzeczy, jestem z nim jednego wzrostu, noszę takie jak on pióro, co więcej, ci, co mi pochlebiają, mówią, że mam te same ruchy co i król Nawarry.
Małgorzata spojrzała na de Mouya wzrokiem badawczym.
— Czy umiesz po łacinie, panie de Mouy? — zapytała królowa.
— Kiedyś umiałem — odrzekł hugonot — ale teraz już zapomniałem.
Małgorzata uśmiechnęła się.
— Panie de Mouy — powiedziała królowa — możesz być pewnym mojego milczenia. A teraz, ponieważ wiem, kogo pan szukasz w Luwrze, bezpiecznie zaprowadzę pana do niego.
— Daruj pani — odrzekł de Mouy — sądzę, że Wasza królewska mość mylisz się, pani wcale nie wiesz...
— Jakto!... — zawołała Małgorzata — czyż pan nie idziesz do króla Nawarry?
— Bardzo mi przykro, że jestem zmuszony prosić Waszą królewską mość, ażebyś moją obecność w Luwrze, przedewszystkiem raczyła ukryć przed swym małżonkiem.
— Posłuchaj, panie de Mouy — powiedziała zdumiona Małgorzata — dotychczas, uważałam pana za jednego z nieulęknionych naczelników hugonotów, za jednego z najprzywiązańszych stronników mego męża, czyliżbym miała się omylić?...
— Nie, pani, jeszcze dzisiaj rano byłem tem wszystkiem.
— I cóż pana od tego czasu zmieniło?
— Uwolnij mnie Wasza królewska mość od odpowiedzi na to zapytanie, i pozwól, abym się oddalił.
De Mouy postąpił kilka kroków ku drzwiom.
Małgorzata zatrzymała go.
— Lecz jeżeli ośmielę się pana prosić, ażebyś mi się wytłomaczyl? Zdaje mi się, że na mem słowie polegać można.
— Pani! — odrzekł de Mouy — jestem zmuszony milczeć. Mam przyczyny, dla których nic Waszej królewskiej mości powiedzieć nie mogę.
— Jednakże, panie....
— Wasza królewska mość możesz mnie zgubić, lecz nie możesz wymagać, iżbym zdradzał teraźniejszych przyjaciół.
— Więc starzy przyjaciele nie mają już do pana żadnego prawa?...
— Ci, co pozostali wiernymi, są nimi zawsze, lecz ci, co nietylko nas zdradzili, lecz i sami się zgubili — ci utracili to prawo zupełnie.
Małgorzata cała zatopiona w myślach, bezwątpienia zadałaby jeszcze niejedno pytanie de Mouyowi, lecz w tej chwili wbiegła Gillonna.
— Król Nawarry! — zawołała.
— Którędy idzie?
— Korytarzem tajemnym.
— Zaprowadź go do drugich drzwi.
— Nie można, pani. O!.. któś puka.
— Ktoby to mógł być?
— Nie wiem.
— Zobacz, i powiedz mi.
— Pani!.. — rzekł de Mouy — śmiem uczynić Waszej królewskiej mości uwagę, że jeżeli król Nawarry zobaczy mnie w Luwrze w tej chwili i w tem ubraniu, zginąłem.
Małgorzata schwyciła de Mouya za rękę, i pociągnęła go ku gabinetowi, już nam znanemu.
— Wejdź pan tu — powiedziała Małgorzata. — Tutaj będziesz pan tak bezpieczny, jak w swym własnym domu. Ręczę mojem słowem.
De Mouy spiesznie rzucił się do gabinetu, a zaledwie zdołał zamknąć za sobą drzwi. Henryk wszedł.
Tym razem Małgorzata była zupełnie spokojną; jednakże twarz miała zasępioną, miłość zaś daleko uleciała z jej myśli.
Henryk wszedł z niedowierzaniem, które w chwilach niebezpieczeństwa, zmuszało go do podchwytywania najmniejszych pozorów; był zaś ostrożniejszym w tym czasie niż zwykle.
Odrazu dostrzegł chmurę na czole Małgorzaty.
— Pani byłaś zajętą? — zapytał król.
— Ja? Tak jest... marzyłam.
— Masz pani słuszność, to pani bardzo do twarzy. I ja także marzyłem; lecz pani, marząc, szukasz samotności, gdy tymczasem ja, przyszedłem podzielić z panią moje marzenia.
Małgorzata poprosiła króla aby usiadł, i sama usiadła na hebanowem krześle, delikatnie rzeźbionem.
Kilka chwil milczeli oboje; Henryk pierwszy przerwał to milczenie.
— Już wspomniałem — powiedział król — że myśli moje, tyczące się przyszłości, zupełnie się zgadzają z myślami pani, i chociaż nie mamy nic wspólnego z sobą, jako mąż i żona, jednakże chcemy oboje przyszły los połączyć.
— To prawda.
— Zdaje się, żem się także nie omylił, spodziewając się, że do wykonania planu, jakikolwiek byłby, a który ja ułożyłem w celu naszego wspólnego wywyższenia, znajdę w pani nietylko wiernego, lecz i czynnego sprzymierzeńca.
— Tak jest, Najjaśniejszy panie, upraszam cię tylko o to, ażebyś przystąpił do dzieła jak najprędzej i dał mi sposobność przyjąć uczestnictwo w jego wykonaniu.
— Bardzo jestem zadowolony z tych myśli i spodziewam się, żeś pani ani na chwilę nie wątpiła, iż nie tracę z uwagi planu, obmyślanego przezemnie właśnie w tym samym dniu, kiedy, dzięki ostrzeżeniu pani, dowiedziałem się, że życie moje znajduje się w niebezpieczeństwie.
— Ja sądzę, panie, że twoje niebezpieczeństwo jest tylko maską; wierzę zaś nietylko w przepowiednie astrologów, lecz w twój umysł, Najjaśniejszy panie.
— Cóźbyś jednak powiedziała pani, gdyby ktoś chciał stanąć na przeszkodzie w wykonaniu naszych planów i odgrażał się, że nas umieści na stanowisku, na którem nawet nie moglibyśmy się bronić?
— Powiedziałabym, że jestem gotową bić się razem z tobą, bądź z tym, ktoby jawnie wystąpił, bądź z tym, ktoby skrycie działał.
— Pani! — rzekł Henryk — wszak możesz w każdej chwili widzieć się z twoim bratem księciem d’Alençon, nieprawdaż? On dowierza pani i żywi dla cię szczerą przyjaźń. Śmiem więc panią upraszać, iżbyś się raczyła od niego dowiedzieć, czy niema właśnie w tej chwili jakiej tajemnej schadzki?
Małgorzata zadrżała.
— Z kim? — zapytała.
— Z panem de Mouy.
— Dlaczego? — zapytała Małgorzata, usiłując stłumić wzruszenie.
— Dlatego, że jeżeli to jest prawdą, w takim razie możemy się pożegnać ze swojemi planami, przynajmniej ja żegnam się z swojemi.
— Najjaśniejszy panie, mów ciszej — powiedziała Małgorzata, wskazując palcem na drzwi gabinetu.
— O! o! — zawołał Henryk — znowu ktoś? Lecz doprawdy, ten gabinet tak często miewa gości, że jest niepodobieństwem przychodzić do pani.
Małgorzata uśmiechnęła się.
— I czy to zawsze ten pan de la Mole? — zapytał Henryk.
— Nie, Najjaśniejszy panie; tym razem jest tam pan de Mouy.
— On! — zawołał Henryk, zadziwiony i uradowany — a więc nie jest u księcia d’Alençon? Zawołaj go tutaj, pani; chcę z nim pomówić....
Małgorzata poszła do gabinetu, otworzyła drzwi, wzięła de Mouya za rękę i przyprowadziła go przed króla Nawarry.
— A! pani — rzekł młody hugonot z szyderstwem, lecz więcej smutnym aniżeli cierpkim tonem — pani mnie zdradzasz, nie uważając wcale na dane, mi słowo, to źle. Cobyś pani powiedziała, gdybym chcąc zemścić się, powiedział....
— Pan się nie będziesz mścił — przerwał Henryk, ściskając rękę hugonoty — lub przynajmniej, pan mnie wprzód wysłuchasz... Pani — mówił dalej Henryk, obracając się do królowej — bądź łaskawą, pilnuj, ażeby nas kto nie podsłuchał.
Zaledwie Henryk wymówił te słowa, wpadła do pokoju zatrwożona Gillonna, i powiedziała coś do ucha Małgorzacie.
Małgorzata natychmiast powstała i wyszła z Gillonną do przedpokoju.
Henryk tymczasem, nie zwracając uwagi na to, co ją mogło zmusić do wyjścia, oglądał łóżko, firanki, portyery, i macał nawet rękoma po ścianach.
De Mouy, wskutek przedsiębranych przez króla Nawarry środków ostrożności, spróbował, czy z łatwością wyjmuje się szpada z pochwy.
Małgorzata, wyszedłszy z sypialni, pobiegła do przedpokoju, gdzie znalazła się oko w oko z de La Mole’m, który, nie zważając na wszystkie prośby Gillonny, gwałtem chciał wejść do pokoju Małgorzaty.
Za nim stał Coconnas, gotów popchnąć go naprzód, lub zabezpieczyć mu odwrót.
— A! to pan de La Mole; lecz co się panu stało? pan jesteś blady, pan drżysz...
— Pani — powiedziała Gillonna — pan de La Mole tak mocno sztukał do drzwi, że nie zważając na rozkaz Waszej królewskiej mości, byłam zmuszoną otworzyć.
— O! o! co to się ma znaczyć?... — zapytała królowa surowo — czy to prawda, panie de La Mole.
— Pani, chciałem Waszą królewską mość ostrzedz, że jakiś nieznajomy, może morderca, wszedł tutaj do niej w moim płaszczu i w mojej czapce.
— Chyba pan oszalałeś — powiedziała Małgorzata — wszak widzę pański płaszcz na jego ramionach; jeżeli się nie mylę i czapkę masz pan na głowie, pomimo to, że mówisz z królową.
— O! daruj, pani, daruj!... — zawołał La Mole, szybko zdejmując czapkę — Bóg świadkiem, żem tego nie uczynił przez nieuszanowanie.
— Z powodu braku zaufania, nieprawdaż?
— Jakżeż pani chcesz!... — zawołał La Mole. — Kiedy u Waszej królewskiej mości znajduje się mężczyzna, kiedy ten mężczyzna wszedł tu w mojem ubraniu, a może i pod mojem nazwiskiem?...
— Mężczyzna!... — powiedziała Małgorzata, zlekka ściskając rękę swojego kochanka — mężczyzna!... Jesteś skromny, panie de La Mole. Spójrz pan za portyerę, a zobaczysz dwóch mężczyzn.
I Małgorzata odsunęła aksamitną portyerę, haftowaną złotem.
La Mole zobaczył Henryka, rozmawiającego z człowiekiem w czerwonym płaszczu.
Coconnas, dręczony ciekawością, także zajrzał i poznał de Mouy’a; obydwaj przyjaciele stanęli jak wryci.
— Spodziewam się — rzekła Małgorzata — że jesteś pan spokojny, panie de La Mole. Teraz zaś stań pan przy drzwiach mego pokoju i nikogo nie wpuszczaj. Gdyby ktokolwiek szedł po schodach... daj mi pan znać.
La Mole, pokorny jak dziecię, wyszedł, patrząc z zadziwieniem na hrabiego de Coconnas, również zdziwionego.
— De Mouy!... — zawołał Coconnas.
— Henryk!... — mruknął La Mole.
— De Mouy, w twoim czerwonym płaszczu i czapce z białem piórem.
— Tak! ale!... — odpowiedział La Mole — ręczę ci — że jeżeli nie idzie tu o miłość, to niezawodnie o jaki spisek.
— A! kroćset dyabłów! Znowuśmy wleźli w politykę — rzekł ze złością Coconnas. — Szczęściem, że księżna de Nevers nie jest do tego wplątaną.
Małgorzata tymczasem powróciła do swego pokoju, i usiadła obok rozmawiających; jej nieobecność nie była dłuższą nad minutę, a jednak dobrze użyła tego czasu.
Gillonna strzegła tajemnego wejścia.
La Mole zaś i Coconnas, strzegli głównego; było więc zupełne bezpieczeństwo.
— Pani!... — zapytał Henryk — czy czasem nie mogą nas tu podsłuchać?
— Najjaśniejszy panie — odparła Małgorzata — pokój ten cały jest wybity materacami, a podwójne filtrowanie, odbicie głosu czyni niepodobnem.
— Chcę pani wierzyć — odpowiedział Henryk, uśmiechając się.
Następnie, zwracając się do de Mouy’a:
— Obciąłbym też wiedzieć — dodał zniżając głos, jakby nie zważając na zapewnienia Małgorzaty, jego obawa wcale nie znikła — co pan tutaj robisz?
— Tutaj?... — odrzekł de Mouy.
— Tak jest, tu, w tym pokoju — powtórzył Henryk.
— Pan de Mouy wcale nie miał zamiaru przyjść tutaj — powiedziała Małgorzata — ja go tu sama wprowadziłam.
— Więc pan wiesz?...
— Domyślam się wszystkiego.
— Widzisz, panie de Mouy, że można się domyśleć.
— Pan de Mouy — mówiła dalej Małgorzata — był dzisiaj rano u księcia Franciszka, w pokoju dwóch jego przybocznych dworzan.
— Widzisz więc, panie de Mouy — powtórzył Henryk — że wszystko jest wiadome.
— Prawda — odpowiedział de Mouy.
— Byłem pewny — rzekł Henryk — że pan d’Alençon całkiem ci się odda.
— Najjaśniejszy panie, to ty sam jesteś temu winien. Dlaczego tak opornie odrzucałeś moje warunki?
— A więc pan je odrzuciłeś! — zawołała Małgorzata. — Przeczuwałam to; nie omyliłam się więc.
— Pani! — powiedział Henryk, potrząsając głową — i twoje, mężny de Mouyu, narzekania, pobudzają mnie do śmiechu. Jakto! Wchodzi do mnie człowiek i zaczyna mi mówić o tronie, o powstaniu, o rewolucyi, mówić mnie, Henrykowi, władzcy, cierpianemu tylko pod tym warunkiem, ażeby się sprawował spokojnie; hugonotowi, oszczędzonemu tylko pod warunkiem, ażeby udawał katolika, i oni chcą, żebym ja przyjął jego namowy, podawane mi w pokoju nie wybitym materacami i nie mającym wcale podwójnych futrowań? Albo jesteście dziećmi, albo szalonymi!
— Lecz czyż, Najjaśniejszy Panie, nie mogłeś mi dać jakiejkolwiek nadziei, jeżeli nie słowami, to przynajmniej znakiem?
— Co ci, panie de Mouy, powiedział mój szwagier? — zapytał Henryk.
— Najjaśniejszy panie, to nie moja tajemnica.
— E! mój Boże — rzekł Henryk z niecierpliwością — nie pytam pana, jakie ci czynił przedstawienia, lecz pytam się tylko, czy mój szwagier słuchał i słyszał?
— Tak jest, Najjaśniejszy panie, słuchał i słyszał.
— Słuchał i słyszał? więc sam się pan do tego przyznajesz, panie de Mouy. Jesteś nieszczęśliwym spiskowcem; gdybym wyrzekł jedno słowo, zginąłbyś. Nie wiedziałem, lecz miałem podejrzenie, że on podsłuchiwał; a jeżeli nie on, to kto inny: książę Andegaweński, Karol IX, królowa-matka. Nie znasz ścian Luwru, panie de Mouy. Wszakżeż to dla murów Luwru wynalezione przysłowie: „I mury mają uszy”. Znając te mury, cóżbym miał mówić? O! panie de Mouy, niewielkie pan masz wyobrażenie o przenikliwości króla Nawarry i dziwię się, jak pan, stawiając go w swojem mniemaniu tak nisko, mogłeś mu ofiarować koronę...
— Lecz, Najjaśniejszy panie — powtórzył znowu de Mouy — wymawiając się od przyjęcia tej korony, mogłeś jednakże dać mi znak jaki. W takim razie nie zniechęciłbym się i nie uważałbym wszystkiego za stracone.
— E! — zawołał Henryk — jeżeli kto słyszał, również łatwo mógł widzieć; znak mógłby mnie tak zgubić, jak i wyrzeczone słowo. Nawet w tej chwili — mówił dalej król, oglądając się na wszystkie strony — mówię tak cicho, że zdaje mi się, iż tylko wy troje powinniśmy słyszeć, a jednak obawiam się, ażeby nie podsłuchano tych moich słów; De Mouy, powtórz mi swoje warunki.
— Lecz, Najjaśniejszy panie! — zawołał de Mouy z rozpaczą — teraz już jestem stronnikiem pana d’Alençon.
— Małgorzata gestem okazała swoje oburzenie.
— A więc już za późno — powiedziała królowa Nawarry.
— Przeciwnie! — mruknął Henryk — pojmujecie, że nawet w tym przypadku jawnie okazuje się laska Boga. Panie de Mouy, pozostań w związku z księciem Franciszkiem, książę ten będzie naszą ucieczką. Czyż myślisz, że król Nawarry może ręczyć za wasze głowy? Przeciwnie, nieszczęśliwi! Pozwolę was wyrżnąć co do nogi, wskutek najmniejszego podejrzenia. Lecz francuski książę krwi, to zupełnie co innego. De Mouy, wymagaj od niego rękojmi bezpieczeństwa; lecz ja sądzę, żeś mu się oddał z duszą i zapewne poprzestałeś na jego słowie.
— A! Najjaśniejszy panie — zawołał de Mouy — wierz mi, że tylko rozpacz rzuciła mnie w objęcia księcia, rozpacz, która mną owładnęła po twojej odmowie. Oprócz tego i obawa, ażeby nie być wydanym... on bowiem znał naszą tajemnicę.
— Teraz ty znasz jego tajemnicę, korzystaj więc z tego, de Mouyu. Czego on chce? Zostać królem Nawarry! Ofiaruj mu koronę. Opuścić chce dwór! Przygotuj mu środki do ucieczki, pracuj dla niego, jakbyś dla mnie pracował, kieruj tą tarczą tak, ażeby wszystkie ciosy na nas wymierzone, w nią tylko mogły uderzyć. Kiedy będziemy potrzebowali uciec, uciekniemy obydwaj. Kiedy będzie potrzeba bić się i panować — wtedy ja sam będę.
— Nie dowierzajcie księciu — powiedziała Małgorzata — jego ponury i przenikliwy umysł również jest obcym uczuciu nienawiści, jak przyjaźni. Franciszek zawsze jest gotów obejść się z przyjaciółmi jak z nieprzyjaciółmi, lub znowu z nieprzyjaciółmi jak z przyjaciółmi.
— Panie de Mouy, czy on na ciebie teraz czeka?
— Tak jest.
— Gdzie?
— W pokoju swoich przybocznych dworzan.
— O której godzinie?
— Będzie na mnie czekał do północy.
— Teraz dopiero jedenasta — rzekł Henryk — a zatem nic niema straconego; idź do niego, de Mouy’u.
— Czy możemy dostać pańskie słowo honoru? — zapytała Małgorzata.
— Naturalnie, niema nawet oczem mówić — powiedział Henryk z nieudaną szczerością, którą tak dobrze umiał okazywać pewnym osobom w pewnych okolicznościach.
— Najjaśniejszy panie, masz słuszność — odrzekł de Mouy. — Lecz ja ośmielam się wymagać słowa od ciebie, ażebym mógł naczelnikom oświadczyć, żem je otrzymał. Najjaśniejszy panie, wszak nie jesteś katolikiem?
Henryk potrząsnął głową.
— Najjaśniejszy panie, wszak nie zrzekasz się korony Nawarrskiej?
— Nie zrzekam się żadnej korony, de Mouy; owszem, postanawiam sobie wybrać lepszą, to jest taką, która by i mnie i tobie była więcej na rękę.
— A na przypadek uwięzienia Waszej królewskiej mości, czy przyobiecujesz mi, Najjaśniejszy panie nic nie wydać, nawet gdyby się ośmielono skalać torturą twój majestat królewski?
— Przysięgam na Boga!
— Jeszcze jedno słówko, Najjaśniejszy panie. Jakim sposobem moglibyśmy się porozumiewać?
— Jutro, dostaniesz klucz od mego gabinetu, możesz wchodzić, jak tylko i kiedykolwiek zechcesz. Za twoję obecność w Luwrze odpowiadać będzie d’Alençon. Teraz wyjdź skrytemi schodkami, będę twoim przewodnikiem. Tymczasem królowa wpuści tutaj jakiś czerwony płaszcz, jak i twój, który tylko co mogłeś widzieć w przedpokoju. Nikt nie powinien wiedzieć, że są dwa exemplarze czerwonego płaszcza, nie prawdaż, de Mouy? nie prawdaż, pani?
I, mówiąc to, Henryk spoglądał na Małgorzatę z uśmiechem.
— Tak jest — odpowiedziała królowa. — Pan de La Mole jest w służbie u księcia mego brata.
— Gdybyś go pani zechciała przeciągnąć na moją stronę rzekł Henryk poważnie — nie szczędź pani ani złota ani obietnic. Wszystkie moje skarby oddaję na pani rozkazy.
— Dobrze!... — odpowiedziała Małgorzata z uśmiechem, właściwym tylko kobietom Boccacego — użyję do tego wszystkich możliwych środków, skoro to jest wolą twoją, Najjaśniejszy panie.
— Dobrze, dobrze, pani; a ty panie de Mouy idź do księcia, podejdź go i uplątaj w sieci.


Rozdział V.
MAŁGORZATA.

Podczas rozmowy, którąś my podali, La Mole i Coconnas stali na warcie.
La Mole cokolwiek smutny, Coconnas cokolwiek niespokojny.
La Mole miał dużo do namyślenia się, w czem Coconnas był dla niego nie małą pomocą.
— Co ty o tem wszystkiem myślisz, mój przyjacielu? — zapytał La Mole piemontczyka.
— Myślę — odpowiedział Coconnas — że w tem ukrywa się jakaś dworska intryga.
— A w przypadku, czy jesteś gotów odegrać rolę w tej intrydze?.
— Mój kochany — odparł Coconnas — wysłuchaj mnie uważnie, i z tego co ci powiem, staraj się wyciągnąć dla siebie korzyść. We wszystkich tych spiskach książęcych, we wszystkich tych intrygach królewskich, nie możemy być i nie będziemy zawsze jak tylko cieniami; a gdzie król Nawarry straci kawałek pióra, lub książę d’Alençon kawałek swego płaszcza, tam my stracimy życie. Trać głowę wskutek miłości, mój kochany, lecz nie trać jej wskutek polityki! Była to roztropna rada.
La Mole słuchał jej z miną człowieka, który będąc zawieszonym pomiędzy roztropnością i głupstwem, wie że zrobi głupstwo.
— Lecz ja kocham królowę. Annibalu, kocham ją, i na moje szczęście lub nieszczęście, kocham ją z całego serca. Powiesz mi, że to niedorzeczność. Przypuszczam, że jestem szalonym. Lecz ty, Coconnas, ty który jesteś roztropnym, nie powinieneś cierpieć wskutek moich szaleństw, i dzielić nieszczęść mnie prześladujących. Wróć więc do księcia, i nie wystawiaj się na niebezpieczeństwo.
Coconnas pomyślał chwilkę, a następnie podnosząc głowę, powiedział:
— Masz słuszność, mój kochany; jesteś zakochanym, postępuj więc tak, jak postępują zakochani. Ja zaś jestem dumnym, i podług mnie, życie jest więcej warte, aniżeli uśmiech kobiety. Nie będę narażał swego życia bez powodów. I ty, biedny Medorze, staraj się położyć jakie warunki na swoje.
Po tych słowach, Coconnas uścisnąwszy rękę swego przyjaciela, po zamienieniu z nim jeszcze jednego spojrzenia, odszedł.
W kilka minut później, skoro Coconnas opuścił swoje stanowisko, drzwi otworzyły się, i Małgorzata, wyjrzawszy z ostrożnością, wzięła pana de La Mole za rękę, a nie mówiąc ani słowa, z korytarza pociągnęła go w głąb swego apartamentu, zamykając za sobą starannie drzwi, z czego La Mole mógł wnosić, że rozmowa będzie ważną.
Powróciwszy do pokoju, zatrzymała się, usiadła na hebanowem krześle, i wziąwszy hrabiego za obydwie ręce, przyciągając go do siebie, powiedziała:
— Teraz jesteśmy sami, pomówmy więc poważnie, mój przyjacielu.
— Poważnie, pani?... — zapytał La Mole.
— Lub otwarcie... zobaczemy, może ci się to lepiej podoba? Wszak będąc w zażyłości, można się dowiedzieć o wielu ważnych sprawach, tembardziej będąc w zażyłości z królową.
— A więc pomówmy... o tych ważnych sprawach, lecz z warunkiem, że Wasza królewska mość nie będziesz się gniewać za moje niedorzeczne odpowiedzi.
— Będę się gniewała tylko w takim razie, La Molu, jeżeli mnie będziesz nazywać panią, lub Waszą królewską mością. Dla ciebie, mój przyjacielu, jestem tylko Małgorzatą.
— Tak, Małgorzatą, tak Małgorzatą — zawołał młodzieniec, pożerając królowę wzrokiem.
— Otóż, tak dobrze — powiedziała Małgorzata — czy jesteś zazdrośnym, mój piękny szlachcicu?
— O! do szaleństwa.
— Tak dalece!...
— Mówię ci, Małgorzato, że do szaleństwa.
— I o kogóż jesteś zazdrosnym?
— O wszystkich.
— Lecz w szczególności?
— Naprzód o króla.
— Sądzę, że po tem wszystkiem coś widział i słyszał, możesz być spokojnym z tej strony.
— I o pana de Mouy, którego widziałem dzisiaj rano raz pierwszy, a który wieczorem już został przypuszczony do zażyłości z panią.
— Pan de Mouy?
— Tak jest.
— I zkądżeż masz podejrzenia na pana de Mouy?
— Posłuchaj... poznałem go po figurze, po kolorze włosów, po wrodzonemu ku niemu uczuciu nienawiści; on to dzisiaj rano był u księcia d’Alençon.
— Lecz wszystko to jaki ma związek ze mną?
— Tego wiedzieć nie mogę; lecz w każdym razie bądź pani szczerą, miłość, taka jak moja, może przynajmniej wymagać szczerości w braku innego uczucia. Jestem u nóg twoich. Jeżeli to, coś czuła dla mnie, było uczuciem przelotnem, było kaprysem serca, powracam ci twoje słowo, twoje przyrzeczenia, podziękuję panu d’Alençon za jego łaski, przestanę u niego służyć, i pobiegnę pod Roszellę na spotkanie śmierci, jeżeli mnie wprzódy nie zabije miłość.
Małgorzata z uśmiechem słuchała tych słów wymówionych z zapałem, i opuściwszy swą piękną zamyśloną główkę na rękę cudownej piękności, powiedziała:
— Kochasz mnie?
— A! pani, kocham cię nad życie, nad wieczne zbawienie, nad wszystko, lecz ty, ty... czy mnie kochasz?
— Biedny szaleńcze!... — szepnęła królowa.
— Tak, pani — zawołał La Mole, ciągle klęcząc u nóg Małgorzaty — powiedziałem ci już, że jestem nim.
— A więc pierwszą potrzebą twego życia, jest miłość, kochany La Molu?
— Pierwszą, pani, i jedyną.
— Niech i tak będzie; wszystko zatem pozostałe jest na stronie. A więc kochasz mnie, chcesz na zawsze pozostać ze mną?
— Jedyną moją prośbą do Boga jest, ażebyśmy się nigdy nie rozłączali.
— Nie, nigdy się nie rozłączemy; La Molu, jesteś mi potrzebnym.
— Ja tobie potrzebny? czyż dla słońca jest niezbędnym robaczek świętojański.
— A jeżeli ci powiem, że cię kocham, czy będziesz mi zupełnie oddany.
— Pani, czyż już nie jestem ci oddany całą duszą?
— Tak, to prawda; lecz zdaje mi się, że jeszcze się wahasz...
— O! jestem przekonany, że jestem niewdzięczny, więcej jeszcze, jestem szalony, jakto już powiedziałem i co pani powtórzyłaś. Lecz po co pan de Mouy był dzisiaj u ciebie wieczorem? Dlaczego widziałem go dzisiaj rano u pana d’Alençon? Na co ten płaszcz czerwony, pióro białe, to naśladowanie moich ruchów?...
— Biedny!... — powiedziała Małgorzata — biedny ten, co mówi, że go pożera zazdrość, a nie wie o co rzecz chodzi! Czy wiesz, La Molu, że książę d’Alençon jutro zamordowałby cię własną ręką, gdyby wiedział, że ty, w tej chwili, jesteś u nóg moich, że ja zamiast cię wypędzić, mówię do ciebie: Zostań, La Molu, ponieważ cię kocham, mój piękny szlachcicu: czy słyszysz? kocham cię! Tak, tak jest, powtarzam ci, że zabiłby cię!
— Wielki Boże!... — zawołał La Mole, cofając się wstecz, i z przestrachem patrząc na Małgorzatę — czy podobna!
— Mój przyjacielu, w naszych czasach i na tym dworze wszystko jest podobnem. Teraz jedno słówko: De Mouy, w twoim płaszczu i w twojem piórze, przychodził do Luwru wcale nie do mnie, lecz do pana d’Alençon. Ja zaś wcale o tem nie wiedząc, wzięłam go za ciebie, przyprowadziłam go tutaj, co większa, przemówiłam do niego, sądząc że to ty jesteś. Posiada więc naszą tajemnicę, La Molu, a więc trzeba go oszczędzać.
— Raczej zabić — zawołał La Mole — podług mnie, byłoby to krócej i pewniej.
— Podług mnie zaś, kochany przyjacielu — powiedziała królowa — lepiej go nie zabijać; wyznam ci wszystko, jego życie nietylko jest dla nas korzystnem, lecz nawet niezbędnem. Wysłuchaj mnie, a nim odpowiesz, zważ dobrze każde swoje słowo: La Molu, czy kochasz mnie do tego stopnia, iż będziesz zadowolonym, jeżeli zostanę królową prawdziwego królestwa?
— A! pani — zawołał La Mole — kocham cię tak, iż ci życzę wszystkiego, czego tylko sama sobie życzyć możesz, chociażby nawet to twoje życzenie, uczyniło mnie nieszczęśliwym na całe życie.
— A chcesz pomódz mi w wykonaniu tego życzenia, które cię może uczynić jeszcze szczęśliwszym?
— A! pani, utracę cię — zawołał La Mole, zakrywając twarz rękoma.
— Nie, przeciwnie; tylko zamiast być moim pierwszym sługą, będziesz moim pierwszym poddanym. Otóż i wszystko.
— Precz rachuby... na bok chęci wywyższenia się, pani... nie poniżaj mego uczucia, które ku tobie żywię... tylko zupełnego oddania ci się, tylko tyle i nic więcej nie wymagaj!
— Szlachetne serce — powiedziała Małgorzata.
— Tak, dobrze, przyjmuję twoje przywiązanie, i będę je umiała cenić.
I królowa podała mu swe ręce, które La Mole uścisnął w swoich.
— Zgadzasz się więc?... — zapytała Małgorzata.
— Zgadzam!... — odpowiedział La Mole. — Tak, Małgorzato, teraz dopiero zaczynam pojmować ten piekielny plan, o którym nasi hugonoci szeptali pomiędzy sobą przed nocą świętego Bartłomieja. Do wykonania to tego planu, byłem również jak inni znakomitsi odemnie, wezwany do Paryża. Chcesz, ażeby urojone królestwo Nawarry zamieniło się na rzeczywiste: tego także żąda król Henryk.
De Mouy jest z wami w spisku, nieprawdaż? Lecz książę d’Alençon, jakież on w tym spisku ma znaczenie? Gdzież dla niego jest tron? Nie widzę go. Chyba, że książę d’Alençon do tego stopnia jest twoim... przyjacielem, że bez korzyści dla siebie, dopomaga ci w wypełnieniu twoich zamiarów, i nie żąda niczego w zamian za niebezpieczeństwo, na jakie się naraża?
— Książę, mój przyjacielu, przystąpił do spisku wyłącznie dla swoich celów. Pozwólmy mu uwikłać się: jego życie odpowiada za nasze.
— Lecz ja, służąc u niego, czyż mogę go zdradzić?
— Zdradzić? I w czemżeż go zdradzisz? Czyż on ci się z czem zwierzył? Czy to nie on zdradził cię, dając de Mouy’owi twój płaszcz i twój kapelusz, ażeby tem łatwiej mógł się do niego dostawać? Jesteś u niego w służbie, mówisz... Lecz czyż nie służyłeś wprzód mnie, aniżeli jemu, mój dzielny szlachcicu? Czyż dał ci dowody swej przyjaźni tak silne, jak ja dałam ci dowody mej miłości?
La Mole powstał blady i jak gdyby rażony gromem.
— Coconnas miał słuszność — pomyślał sobie. — Intryga zaczyna mnie wikłać w swe sieci. Ona mnie zgubi.
— No i jakże?... — zapytała Małgorzata.
— Oto moja odpowiedź!... — zawołał La Mole. — Powiadają, a ja słyszałem o tem na drugim krańcu Francyi, gdzie twoje sławne imię i piękność niezwyczajna, owładnęły mojem sercem, i wlały weń jakąś żądzę nieznaną; mówią więc, że już nieraz kochałeś, że twoja miłość była zawsze fatalną dla przedmiotu tej miłości, i że wszystkie ofiary twej miłości, pochłonęła śmierć, naturalnie, zazdroszcząc ich losowi... Nie przerywaj mi, Małgorzato! powiadają, także, że przechowujesz serca tych wiernych przyjaciół w złotych puszeczkach[5] i że czasami, ta smutne szczątki obdarzasz tkliwem spojrzeniem.
Wzdychasz, królowo, twoje oczy rzucają błędne spojrzenia, nieprawdaż? Niechże ja będę najukochańszym i najulubieńszym ze wszystkich twoich kochanków.
Tamtym przeszyłaś serca, następnie zachowujesz te serca; dla mnie, uczynisz więcej, zachowasz moją głowę... Tak jest!
Małgorzato, przysięgnij mi przed tem wyobrażeniem Boga, który mi zachował życie, przysięgnij mi, że jeżeli umrę dla ciebie, jak to mi mówi przeczucie, przysięgnij, że zachowasz moją głowę, którą kat oddzieli od tułowia, i że niekiedy obdarzysz ją choć jednem spojrzeniem; przysięgnij, Małgorzato, a obietnica taka uczyni mnie dla mej królowej w potrzebie, niemym, podłym, zdrajcą, jednem słowem wszystkiem, lecz zupełnie ci oddanym i takim, jakim winien być twój kochanek i twój spiskowy.
— O, co za posępne myśli! — zawołała Małgorzata.
— Przysięgnij więc...
— Przysięgnąć?
— Tak jest, przy sięgnij na ten srebrny krucyfiks.
— Dobrze — powiedziała Małgorzata. — Przysięgam ci na ten krzyż, że gdyby twoje smutne przeczucia ziściły się, czego broń Boże! będziesz ciągle przy mnie żywy lub umarły, dopóki tylko ja sama nie umrę; i gdybym cię nie mogła uratować z niebezpieczeństwa, w które się rzucasz dla mnie samej, obiecuję ci wypełnić to ostatnie twoje życzenie, którego wymagasz i na które zasługujesz.
— Jeszcze jedno słówko, Małgorzato. Teraz mogę umrzeć, bo jestem już ubezpieczony na przypadek śmierci; lecz jeżelibym nie zginął, a nasz plan udał się? Król Nawarry może zostać królem, ty możesz zostać królową; w takim razie król weźmie cię ze sobą, obietnica dana mi przez ciebie, upadnie, a wtedy ja pozostanę dla ciebie obcym. Małgorzato, kochana Małgorzato! Jedno twoje słówko zaspokoiło mnie na przypadek mej śmierci; wyrzecz jeszcze jedno słowo, któreby mnie zaspokoiło na przypadek, gdybym pozostał przy życiu.
— O!... nie obawiaj się niczego — zawołała Małgorzata, wyciągając rękę ku krucyfiksowi — jeżeli wyjadę, udasz się za mną. gdyby zaś król sprzeciwiał się temu, w takim razie, ja nie wyjadę.
— Lecz czy ośmielisz mu się sprzeciwiać?
— Nie znasz dobrze Henryka, mój ty zakochany Hyacyncie — powiedziała Małgorzata. — Henryk o niczem teraz nie myśli, tylko o tronie, i ażeby go osiągnąć, gotów wszystko poświęcić, co tylko posiada. Do widzenia.
Od tego wieczora, La Mole przestał być kochankiem pospolitym, i mógł wysoko nosić głowę, której była obiecaną tak piękna przyszłość.
Jednakże, nieraz głowa opadała mu na piersi, twarz bladła, i ponure myśli marszczyły brwi człowieka, dawniej tak wesołego, a teraz tak szczęśliwego.


Rozdział VI.
RĘKA BOGA.

Henryk odchodząc od pani de Sauve, powiedział jej:
— Karolino, połóż się do łóżka. Udawaj, że jesteś bardzo słabą, i nic przyjmuj jutro nikogo.
Karolina była zupełnie posłuszną, nie usiłując odgadnąć powodów, jakie mogły króla zmusić, do dania jej podobnego zalecenia.
Zresztą, już się przyzwyczaiła do tych ekscentryczności, jakby dzisiaj powiedziano, a do tych fantazyj, jak mówiono wówczas, Prócz tego, pani de Sauve wiedziała, że Henryk w swem sercu zamyka niektóre tajemnice, których nikomu nie powierza; że w jego umyśle rodzą się plany, które obawia się wydać przez sen.
Była więc posłuszną wszystkim jego żądaniom, będąc przekonaną, że wszystkie jego chociażby najdziwaczniejsze polecenia, mają cel jakiś.
Jeszcze więc tegoż samego wieczora, zaczęła się użalać przed Dariolą na ociężałość głowy i zaćmienie w oczach. Były to symptomaty, na które Henryk kazał się jej uskarżać.
Nazajutrz rano udała, że chce wstać, lecz zaledwie wsparła małą nóżkę na posadzce, natychmiast upadła napowrót na łóżko, narzekając na niewymowne boleści.
Słabość ta, o której już Henryk napomknął księciu d’Alençon, była pierwszą nowiną, jaką przyniesiono Katarzynie, zajętej toaletą; kiedy bowiem królowa-matka zapytała, dla czego Sauve nie była obecną przy jej wstawaniu:
— Jest słaba — odpowiedziała księżna de Lorraine, stojąca obok Katarzyny.
— Słaba — powtórzyła Katarzyna, a żaden muskuł na twarzy nie wskazał, ile ją ta odpowiedź obeszła.
— Zapewne choruje na lenistwo.
— Nie, pani — odrzekła księżna — pani de Sauve doznaje zawrotu w głowie, i wskutek osłabienia nie może chodzić.
Katarzyna nic nie odpowiedziała, lecz ażeby lepiej ukryć radość, odwróciła się ku oknu, i zobaczyła Henryka, który tylko co skończył mówić z de Mouyem; powstała, ażeby go lepiej widzieć, i dręczona sumieniem, które zawsze się odzywa nawet w człowieku pobratanym ze zbrodnią, zapytała swego kapitana:
— Nie wiem, czy mi się zdaje, że mój syn Henryk jest dzisiaj bledszy niż zwykle?
Uwaga ta była zupełnie bezzasadną; Henryk był niespokojny, lecz był zdrów zupełnie.
Powoli, wszyscy obecni przy toalecie królowej-matki rozeszli się, tylko pozostało trzech lub czterech dworzan, bardziej poufałych.
Niecierpliwa Katarzyna rozkazała im odejść chcąc pozostać sama.
Skoro już ostatni dworzanin wyszedł, Katarzyna zamknęła drzwi, a zbliżywszy się do ukrytej szafy, znajdującej się w murze, i przycisnąwszy drzwi, ukryte w boazeryi, dostała książkę, której zniszczone karty przekonywały o częstem jej użyciu.
Katarzyna położyła książkę na stole, otworzyła ją i wsparła głowę na ręku.
— Właśnie to samo — cicho czytała królowa — ból głowy, ogólne osłabienie, zapalenie oczu, nabrzmienie podniebienia. Dotychczas mówiono mi tylko o bólu głowy i o ogólnem osłabieniu... spodziewać się należy, że dalsze symptomaty nie każą na siebie czekać.
Następnie dodała:
— Potem zapalenie przechodzi w gardło, schodzi do żołądka, otacza serce jak gdyby płatami ognia, zapala mózg i rozsadza głowę.
Katarzyna przeczytała powyższy ustęp raz drugi, i zaczęła czytać dalej, coraz ciszej:
— Febra, sześć godzin; zapalenie trawiące dwanaście godzin; gangrena, dwanaście godzin; agonia (konwulsye przy śmierci) sześć godzin; na wszystko więc, trzydzieści sześć godzin.
— Teraz, przypuśćmy, że palenie działa wolniej aniżeli pochłanianie; weźmy więc zamiast trzydziestu sześciu godzin, czterdzieści, nawet czterdzieści osin! tak! czterdzieści ośm godzin powinno być dosyć. Lecz on, Henryk, dlaczegóż on jest jeszcze na nogach? To rzecz dziwna. Może być, że jest silniej zbudowany.
Katarzyna z niecierpliwością czekała godziny obiadowej.
Henryk codziennie zasiadał u stołu królewskiego.
I tego dnia przyszedł również na obiad do króla, uskarżał się na ból głowy, nic nie jadł i natychmiast po obiedzie wyszedł, mówiąc, że w nocy prawie nie zmrużył oczu, i że czuje potrzebę spoczynku.
Katarzyna przysłuchiwała się odgłosom chwiejnych kroków Henryka, i kazała go śledzić.
Wkrótce jej doniesiono, że król Nawarry poszedł do pani de Sauve.
— Henryk — mówiła królowa sama do siebie — idzie naprzeciw śmierci, której niechcący uniknął.
Nazajutrz Henryk nie wychodził wcale ze swego pokoju, i nie przyszedł do króla na obiad.
Mówiono, że pani de Sauve ma się coraz gorzej, a pogłoska o słabości Henryka rozgłaszana przez Katarzynę, lotem błyskawicy rozniosła się w Luwrze, jak jedno z tych przeczuć, z których nikt nie stara się sobie zdać sprawy.
Katarzyna tryumfowała, jeszcze poprzedzającego ranka, wysłała Ambrożego Paré do Saint-Germain, ażeby dał pomoc pewnemu słabemu dworzaninowi.
Do pani de Sauve przyzwanoby więc jednego z jej stronników, któryby nic nie mówił, jak tylko to, co mu każą powiedzieć.
Chociażby nawet przypadkiem wmieszał się do ich leczenia jaki inny doktór, i gdyby jaka pogłoska o otruciu zatrwożyła dwór, na którym już nieraz podobne pogłoski krążyły, Katarzyna wiele liczyła na zazdrość Małgorzaty.
Potrzeba wiedzieć, że Katarzyna bardzo wiele i bardzo głośno mówiła o tej zazdrości, objawiającej się w wielu przypadkach, pomiędzy innemi, na przechadzce do cudownej tarniny, gdzie w obec wielu osób, powiedziała do córki:
— Jesteś bardzo zazdrosną, Małgorzato?
Katarzyna co chwila oczekiwała, rychło drzwi otworzą się, i służący blady i pomieszany wpadnie, wołając:
— Wasza królewska mość! Król Nawarry kona, a pani de Sauve już skonała.
Wybiła czwarta godzina po południu.
Katarzyna rozdawała w swojej ptaszarni kawałki biszkoptów rzadkim ptakom, które zwykle sama karmiła.
Jej twarz, jak zawsze, była, zimna, a raczej ponura; lecz za najmniejszym szmerem, serce biło jej gwałtownie.
Nagle drzwi otworzyły się.
— Pani — powiedział kapitan straży — król Nawarry...
— Zasłabł? — przerwała szybko Katarzyna.
— Nie, dzięki Bogu, nie, pani! Jego królewska mość, zdaje się, że jest zupełnie zdrów.
— Więc cóż?
— Król Nawarry przyszedł do Waszej królewskiej mości.
— Czegóż chce.
— Przyniósł dla Waszej królewskiej mości małpkę rzadkiego gatunku.
W tej chwili wszedł Henryk trzymając w jednej ręce koszyczek, a drugą głaszcząc małą „ouistiti”, śpiącą w koszyczku.
Henryk, wchodząc, uśmiechał się, i zdawało się, że wyłącznie jest zajęty maleńkiem zwierzątkiem; pomimo to jednak, jednym rzutem oka objął wszystko dokoła.
Katarzyna była bladą, lecz zbladła jeszcze bardziej, skoro spostrzegła na policzkach młodego człowieka rumieńce, znamionujące zdrowie.
Królowa-matka osłupiała.
Machinalnie przyjęła podarunek Henryka, zmieszała się, powiedziała jakiś komplement o jego pięknym wyglądzie i dodała:
— Tembardziej jestem zadowoloną, iż cię widzę zdrowym, bo słyszałam, że byłeś cokolwiek słaby: tak, prawda, zdaje mi się, że sam uskarżałeś się przedemną na zdrowie; lecz teraz rozumiem — mówiła dalej Katarzyna, starając się uśmiechać — był to tylko wybieg, ażeby się wydostać na wolność.
— W samej rzeczy, byłem bardzo słaby — odpowiedział Henryk — lecz lekarstwo, używane przez naszych górali, które mi dała nieboszczka matka, zniszczyło chorobę.
— Dasz mi tę receptę, nieprawdaż, Henryku? — zapytała Katarzyna, tym razem uśmiechając się prawdziwie, lecz ze źle ukrytą ironią.
— Zapewne jakieś lekarstwo przeciwko truciźnie — powiedziała Katarzyna sama do siebie — zobaczymy. Bezwątpienia, słabość pani de Sauve wzbudziła w nim podejrzenia. W samej rzeczy! możnaby sądzić, że ręka Boga rozciąga się nad tym człowiekiem.
Katarzyna z niecierpliwością czekała nocy.
Pani de Sauve nie pokazywała się.
Podczas gry, królowa-matka wypytując o nowiny, dowiedziała się, że Karolina coraz bardziej cierpi.
Cały wieczór była zaniepokojoną, i wszyscy ze strachem zapytywali nawzajem, coby za ponure myśli mogły zalegać to czoło zwykle bez zmarszczek.
Wszyscy odeszli.
Katarzyna rozebrawszy się, udała się na spoczynek; lecz wkrótce, skoro już wszyscy w Luwrze byli pogrążeni w głębokim śnie, wstała, wdziała długą czarną suknię, wzięła lampę, wyszukała klucza odedrzwi prowadzących do pani de Sauve, i udała się do swej honorowej damy.
Katarzyna ostrożnie otworzyła drzwi, przeszła przedpokój, weszła do pokoju, postawiła lampę na stole, ponieważ przy chorej paliła się lampka, i jak cień wślizgnęła się do sypialni.
Dariola spała w ogromnym fotelu, obok łóżka swej pani.
Łóżko było zupełnie zasłonięte kotarą.
Oddech młodej kobiety był tak lekki, iż Katarzyna przez chwilę myślała, że Karolina już nie oddycha.
Nakoniec usłyszała lekkie westchnienie, i ze złośliwą radością odrzuciła kotarę, ażeby się prze, konać naocznie o skutkach strasznej trucizny. Drżała, spodziewając się zobaczyć siną bladość lub purpurowy rumieniec zabijającej febry, na licu konającej; lecz zamiast tego wszystkiego, przekonała się, że pani de Sauve śpi jak najspokojniej; jej oczy ocienione jasnemi powiekami, były zmrużone; różowe usteczka na pół otwarte, główka z wdziękiem oparta na pięknie utoczonem ramieniu, gdy tymczasem drugie świeże i połyskliwe, chowało się pod karmazynową adamaszkową kołdrą.
Bezwątpienia, jakiś przyjemny sen wywoływał na jej ustach uśmiech i rumieńcem wcale nie chorobliwym, krasił jej lica.
Katarzyna nie mogła powstrzymać wykrzyku zadziwienia, który na chwilę obudził Diarolę.
Królowa-matka rzuciła się za kotarę łóżka.
Dariola otworzyła oczy, ociężałe od snu, lecz nie zdając sobie sprawy, coby mogło być przyczyną jej przebudzenia, opuściła powieki i powtórnie zasnęła.
Wtedy Katarzyna wyszła z po za firanek, i śledząc wzrokiem inne części pokoju, spostrzegła na małym stoliczku butelkę hiszpańskiego wina, owoce, pasztety i dwie szklanki; Henryk więc wieczerzał u baronowej, zdrowej również jak i on.
Następnie Katarzyna zbliżywszy się do toalety, wzięła srebrny słoiczek w dwóch trzecich częściach napełniony pomadą.
Był to ten sam słoiczek, a przynajmniej zupełnie podobny do tego, który posłała Karolinie.
Katarzyna wzięła na koniuszczek złotej igły kulkę pomady wielkości perły, powróciła do siebie, i dała ją do zjedzenia malej małpce, którą jej tego wieczoru podarował Henryk.
Zwierzątko, znęcone aromatycznym zapachem, chciwie połknęło pomadę, i zwinąwszy się w kłębek w swoim koszyczku, zasnęło.
Katarzyna czekała kwadrans.
— Od połowy dozy, jaką dałam tej małpce, mój piesek Brunot zdechł w jednej minucie. Oszukano mnie!.. Oh!.. czy to czasem nie ten René?.. René!.. Nie, to niepodobna. Zawsze więc ten Henryk, o losie fatalny! Tak, to jest bardzo jasnem, Henryk musi panować i dlatego to nie może zginąć... Lecz być może, że trucizna nie działa na niego; zobaczmy więc, co powie żelazo.
Katarzyna udała się na spoczynek, piastując w swej głowie nową myśl, która jeszcze przed rankiem musiała się zamienić w systematyczny plan, albowiem, raniuteńko, zawołała swego kapitana straży, i wręczyła mu list, który miano oddać do własnych rąk tego, do którego był adresowany. Adres zaś listu był następujący:

„Do pana Louviers de Maurevel, kapitana bombardyerów królewskich.
Ulica Cerisaie, obok Arsenału.”

Rozdział VII.
LIST Z RZYMU.

Kilka dni upłynęło od wypadków, któreśmy opowiedzieli, kiedy pewnego rana, lektyka, otoczona mnóstwem szlachty w barwie księcia Gwizyusza, przybyła do Luwru; królowej Nawarry doniesiono, iż księżna de Nevers, chce jej złożyć swoje uszanowanie.
U Małgorzaty była właśnie z odwiedzinami pani de Sauve.
Piękna baronowa raz pierwszy wyszła po swojej udanej słabości.
Wiedząc bowiem, że królowa nieraz objawiała dla niej współczucie swemu mężowi, w skutek słabości, o której przez cały tydzień tyle mówiono na dworze, przyszła Małgorzacie podziękować.
Małgorzata winszowała baronowej, iż szczęśliwie uniknęła tak dziwnej choroby, której całą wagę, ona, jako księżna krwi francuzka, pojmowała.
— Spodziewam się, że się pokażesz na wielkiem polowaniu, już raz odłożonem, a które nieodwołalnie jest naznaczone na jutro, powiedziała Małgorzata. — Jak na zimę, czas jest prześliczny. Słońce już zaczyna dogrzewać, i wszyscy strzelcy upewniają, że dzień jutrzejszy będzie jednym z najpomyślniejszych.
— Lecz, pani — rzekła baronowa — nie wiem, czy będę mogła być.
— E!... — odparła Małgorzata — zrób to; jak wiesz, jestem bardzo odważną, dlatego też pozwalam memu mężowi rozporządzać maleńkim i spokojnym Bearneńskim konikiem, dla mnie przeznaczonym. Weź go, przyda ci się, gdyż nosi wybornie. Czyż nic o nim nie słyszałaś?..
— I owszem, słyszałam; nie wiedziałam jednak, że ten mały konik jest przeznaczony dla Waszej królewskiej mości; teraz, wiedząc o tem, nie mogę go przyjąć.
— Czy duma nie pozwala ci tego uczynić, baronowo?
— Nie, pani; przeciwnie, uszanowanie.
— Z tem wszystkiem, będziesz.
— Dziękuję waszej królewskiej mości za cześć mi wyświadczoną. Będę, skoro tak rozkazujesz.
W tej chwili doniesiono królowej o przybyciu księżnej de Nevers.
Usłyszawszy to nazwisko, Małgorzata uczyniła poruszenie radości; baronowa spostrzegła ten ruch, a spodziewając się, że dwie przyjaciółki chciałyby pomówić sam na sam, wstała, zamierzając odejść.
— A więc do jutra — powiedziała Małgorzata.
— Tak jest, pani, do jutra.
— Ale, ale — dorzuciła królowa, wyciągając ku Karolinie rękę — wiesz, baronowo, że przy świadkach nienawidzę cię, jestem bardzo zazdrosną.
— A kiedy jesteśmy same? — zapytała pani de Sauve.
— O! kiedy jesteśmy same, nietylko ci przebaczam, Mecz nawet jestem ci wdzięczną.
— Pozwól mi więc, Wasza królewska mość...
Małgorzata wyciągnęła swą rękę, którą baronowa ucałowała, a oddawszy królowej głęboki ukłon, wyszła.
Podczas, kiedy baronowa z lekkością sarny przebiegała schody, pani de Nevers wymieniła z królową kilka ceremonialnych ukłonów; towarzysząca jej szlachta oddaliła się.
— Gillonno! — zawołała Małgorzata, skoro drzwi za ostatnim z nich zamknęły się — uważaj żeby nikt nam nie przeszkodził.
— Tak — powiedziała księżna — potrzebujemy pomówić o rzeczach bardzo ważnych.
I wziąwszy krzesło, bez proszenia usiadła, będąc pewną, iż nikt nie przeszkodzi tej zażyłości, w jakiej zostawała z królową Nawarry.
— No i cóż? — zapytała Małgorzata z uśmiechem — cóż porabia nasz wielki niszczyciel rodu ludzkiego?
— Kochana królowo — powiedziała księżna — przysięgam ci, że on jest jakąś mitologiczną figurą. Jego dowcip jest nieporównany i niewyczerpany. Czasami powie coś tak dowcipnego, iż nawet zmusiłby do śmiechu człowieka leżącego na marach. Zresztą, jestto największy bezbożnik, jaki tylko kiedykolwiek istniał w ludzkiem ciele katolika. Przepadam za nim; a ty cóż robisz ze swoim Apollinem?
— Niestety! — zawołała Małgorzata, wzdychając.
— A! a! co za niestety! przestraszasz mnie, królowo; czyżby grzeczny La Mole miał być zbyt poważnym i sentymentalnym? W takim razie byłby w zupełnem przeciwieństwie z moim kochanym Annibalem.
— Nie, nie, ma on chwile wesołości — powiedziała Małgorzata — lecz to, niestety! odnosi się do mnie.
— Jakto? cóż mam ztąd wnosić?
— Masz wnosić to, że się obawiam, iżbym się w nim nie rozkochała.
— Czy nie żartujesz?
— Małgorzata daje ci swoje słowo.
— O! tem lepiej! — zawołała Henrieta. — Nie wiesz więc, jak jest przyjemnie, moja kochana i uczona królowo, zmordowawszy swój umysł, poigrać z czyjemś sercem. A! Małgorzato, przeczuwam, że doskonale przepędzimy ten rok.
— Tak myślisz? — odpowiedziała królowa — a zaś przeciwnie, nie wiem, czem się to dzieje, lecz zdaje mi się, że wszystko, na co spojrzę, pokrywa się czarną krepą. Cała ta polityka strasznie mnie zajmuje... Ale, ale, dowiedz się też, czy twój Annibal jest rzeczywiście tak przywiązany do mego brata, jak się zdaje. Wywiedz się o tem, jestto bardzo ważna okoliczność.
— Co, on, przywiązany do kogo lub do czego? Z tego wszystkiego widzę, że go nie znasz tak dobrze, jak ja. Jeżeli on do czego się przywiąże, to tylko w celu zaspokojenia swej dumy, dla niczego więcej. A twój brat, czyż jest człowiekiem, zdolnym do świadczenia jakich łask? zresztą dobrze; przypuśćmy, że jest przywiązany do twego brata, lecz ten brat, chociaż jest synem Francyi, niech mu nic nie obiecuje, bo gdyby nie dotrzymał słowa, biada mu!
— Czy tak jest w istocie?
— Tak jest, Małgorzato, bywają chwile w których ten ugłaskany przeżeranie tygrys, nawet mnie samą przestrasza. Jednego dnia powiedziałam doń: „Annibalu, strzeż się, nie oszukuj mnie; bo jeżeli mnie oszukasz....” I przy tych słowach utopiłam w nim spojrzenie mych oczu koloru szmaragdów.
— No, i cóż ci odpowiedział?
— Myślałam, że mi odpowie: „Ja miałbym cię oszukać! nie, nigdy!” lub coś podobnego.. Tymczasem wiesz, co mi odpowiedział?
— Nie wiem.
— A więc, osądź sama; odpowiedział mi: „Jeżeli mnie oszukujesz, chociaż jesteś księżną, strzeż się, bo...” I mówiąc to, pogroził mi nie tylko spojrzeniem, lecz palcem suchym i skrzywionym, uzbrojonym w ogromny paznokieć, którym mi wytrząsał pod samym nosem. W tej chwili był tak straszny, iż przyznaję ci się, żem zadrżała, a wiesz, że jestem odważną.
— I on tobie, tobie, Henrieto, ośmielił się pogrozić?
— E! na szatana! Wszakżeż ja mu także groziłam. Dobrze wreszcie zważywszy, miał słuszność. Widzisz więc, iż on przywiązuje się tylko do pewnych granic, a raczej do nieznanych granic.
— Zobaczymy — powiedziała zamyślona Małgorzata — pomówię z hrabią de La Mole. Czy nie masz mi nic więcej do powiedzenia?
— I owszem, mam ci do udzielenia bardzo ważną wiadomość i właśnie po to do ciebie przybyłam. Lecz ty zaczęłaś mówić o rzeczach jeszcze ważniejszych, więc zapomniałam, co ci miałam powiedzieć. Odebrałam list...
— Z Rzymu?
— Tak jest, przez kuryera mego męża.
— Zapewne przywiózł wiadomości o Polsce?
— Tak jest; sprawy polskie idą doskonale i niezawodnie za kilkanaście dni uwolnisz się od swego brata Andegaweńskiego.
— A więc papież zatwierdził wybór Polaków?
— Tak jest.
— I nie mówiłaś mi o tem odrazu!... — zawołała Małgorzata. — Opowiedz że mi szczegóły.
— Na honor, nie znam żadnych szczegółów; powiedziałam ci już wszystko. Zresztą, zaczekaj, dam ci list pana de Nevers. Otóż jest. E! nie, nie, to wiersze Annibala, wiersze straszliwe, Małgorzato; lecz cóż robić, kiedy lepszych pisać nie umie. Czekaj, czekaj, tym razem już go mam. Ale nie, to jeszcze nie ten list, jest to bilecik, który oddaj La Molowi, niech go wręczy panu de Coconnas. A! nakoniec, oto jest rzeczony list.
I pani de Nevers podała list królowej Nawarry.
Małgorzata szybko go otworzyła i przebiegła wzrokiem; lecz list w rzeczy samej nie zawierał w sobie nic więcej, jak tylko to, co już słyszała z własnych ust księżnej.
— Jakimżeź sposobem otrzymałaś ten list?... — zapytała królowa.
— Przez kuryera mego męża, który mu wydał rozkaz, ażeby za nim przybędzie do Luwru, wstąpił do pałacu Gwizyuszów, i wręczył mi list wprzódy aniżeli królowi. Wiedziałam, jak wielką wagę przywiązujesz do tych wiadomości, prosiłam więc pana de Nevers, ażeby tak rozporządził, jak to właśnie zostało wykonanem. Widzisz więc, iż mój mąż jest mi posłusznym, nie tak jak to straszydło Coconnas.
Teraz nikt nie zna tej wiadomości oprócz mnie, ciebie i króla, a może zna ją i człowiek, który pędził za kuryerem mego męża...
— Jaki człowiek?
— A! okropna służba! Wystaw sobie, że ten kuryer przybył zakurzony, zmordowany, zbity; pędził siedm dni, dzień i noc, nie zatrzymując się ani na chwilkę.
— Lecz cóż to za człowiek, o którym mówiłaś?
— Miej cierpliwość. Otóż za naszym kuryerem ciągle pędził jakiś człowiek ponurej powierzchowności, zmieniał tam konie gdzie i on, i nie odstępował go ani na chwilę przez całe dwieście mil; biedny nasz kuryer tylko czekał, rychło kula pistoletowa przewierci mu plecy. Obydwaj przybyli razem do rogatek Saint-Marcel, obydwaj w najtęższym galopie wpadli na ulicę Mouffetard i razem skręcili do Cité. Lecz przed mostem Notre-Dame, kuryer mego męża popędził na prawo, gdy tymczasem drugi skręcił na lewo i przez plac Chatelet i bulwarki, jak wicher sunął ku Luwrowi.
— Dziękuję ci, kochana Henrieto, dziękuję ci!... zawołała Małgorzata. — Miałaś słuszność, iż wypadki te są bardzo ważne. Lecz do kogóż pędził ten drugi kuryer? Muszę to wykryć. Teraz zostaw mnie samą. Dzisiaj wieczorem zobaczemy się na ulicy Tizon, nieprawdaż? jutro na polowaniu. Ale, ale, nie zapomnij wsiąść na jakiego burzliwego konia, któryby cię uniósł; odłączywszy się, będziemy mogły swobodnie pomówić. Dzisiaj wieczorem powiem ci, czegoby warto dowiedzieć się od twego Coconnasa.
— A nie zapomnij też o moim liście — powiedziała księżna de Nevers, uśmiechając się.
— O bądź spokojną, nie zapomnę; odbierze go, kiedy będzie czas ku temu.
Pani de Nevers wyszła.
Małgorzata natychmiast posłała po Henryka, który też wkrótce przybiegł; królowa wręczyła mu list księcia de Nevers.
— O! o!... — zawołał Henryk.
Małgorzata opowiedziała mu historyę o dwóch kuryerach.
— Widziałem, jak kuryer wszedł do Luwru — rzekł Henryk.
— Zapewne udał się do królowej-matki?
— O nie, jestem tego pewny; na wszelki przypadek, stanąłem w korytarzu, lecz nikt około mnie nie przechodził.
— A więc — powiedziała Małgorzata, patrząc w oczy mężowi — niezawodnie do...
— Do twego brata, księcia d’Alençon, nie prawdaż? — zapytał Henryk.
— Tak jest, lecz jakby się o tem można przekonać?
— Czyby nie można — powiedział Henryk na pozór obojętnie — posłać po którego z jego dworzan, i dowiedzieć się...
— Masz słuszność, Najjaśniejszy panie — odparła Małgorzata, uradowana projektem męża — poszłę po pana de La Mole.... Gillonno!... Gillonno!...
Powiernica weszła.
— Chciałabym w tej chwili pomówić z panem de La Mole. Wynajdź go i przyprowadź do mnie.
Gillonna wyszła.
Henryk usiadł przed stołem, na którym leżała jakaś niemiecka książka, ze sztychami Alberta Dürera i z taką pilnością zaczął ją oglądać, iż zdawało się, że nie słyszał kiedy La Mole wszedł; nawet nie podniósł głowy.
Ze swej strony, młody człowiek, spostrzegłszy w pokoju Małgorzaty króla, zatrzymał się na progu, oniemiały z zadziwienia i pobladły z niespokojności.
Małgorzata zbliżyła się ku niemu.
— Panie de La Mole — zapytała — czy nie mógłbyś mi powiedzieć, kto dzisiaj jest na służbie u pana d’Alençon?
— Coconnas, Najjaśniejsza pani — odpowiedział La Mole.
— Dowiedz się pan od niego, czy nie wprowadzał czasem do swego pana, człowieka pokrytego kurzem, i na którym było widać ślady długiej drogi.
— A! Najjaśniejsza pani, obawiam się, ażeby mi nic nie odpowiedział; od kilku bowiem dni, został bardzo milczący.
— Czy być może?... Lecz w zamian za ten liścik, spodziewam się, że będziesz pan mógł dowiedzieć się czegoś.
— List od księżnej! Daj mi go Najjaśniejsza pani, daj — zawołał śpiesznie La Mole — za ten liścik dowiem się o wszystkiem.
I wybiegł.
— Jutro, dowiemy się, czy książę d’Alençon jest zawiadomiony o Polskich sprawach — powiedziała spokojnie Małgorzata, obróciwszy się do swego męża.
— Ten pan de La Mole, jest bardzo usłużny człowiek — uczynił uwagę Bearneńczyk, z właściwym tylko sobie uśmiechem — i... na mszę!.. ustalę jego przyszłość.


Rozdział VIII.
ODJAZD.

Nazajutrz bezpromienne słońce, jak to zwykle bywa w jesieni, weszło z po za pagórków otaczających Paryż.
Już od dwóch godzin, na podwórzach Luwru dawał się spostrzegać wielki ruch.
Wspaniały arabczyk, muskularny chociaż wysmukły, o jelenich nóżkach, na których się krzyżowały liczne żyły, uderzając kopytami, strzygąc uszyma, i parskając z nozdrzów ogniem, oczekiwał na podwórzu na Karola IX-go, który daleko więcej niecierpliwił się, jak jego koń, albowiem Katarzyna zatrzymała go w galeryi, ażeby, jak mówiła, pomówić z nim o ważnych rzeczach.
Oboje znajdowali się w galeryi oszklonej. Katarzyna była blada, zimna i obojętna, jak zwykle; przeciwnie, Karol IX-ty drżał, gryzł paznokcie i smagał pejczem swoje dwa ulubione psy, pokryte drucianemi kolczugami, ażeby dzik nie mógł ich kaleczyć cięciami swych kłów, i ażeby mogły bezkarnie napastować tego strasznego zwierza.
Na piersiach miały małe tarcze z herbem Francyi, naksztalt tych, jakie nosili paziowie, którzy nieraz zazdrościli tego przywileju, szczęśliwym psom, ulubieńcom.
— Karolu — powiedziała Katarzyna — tylko ty i ja wiemy o przybyciu Polskich posłów. Jednakowoż, Boże, przebacz mi! zdaje mi się, iż król Nawarry postępuje tak, jak gdyby o tem wiedział. Pomimo to, iż się wyrzekł protestantyzmu, czemu ja nigdy nie wierzyłam, jest jeszcze w stosunkach z hugonotami. Czy nie uważałeś, jak od kilku dni często wychodzi z domu? Teraz ma i pieniądze, których nigdy nie miał, kupuje konie, broń, a w dżdżyste dni, od rana do nocy ćwiczy się w fechtunku.
— Eh! mój Boże, matko — zawołał Karol IX-ty, zniecierpliwiony — czy czasem nie myślisz, iż ma zamiar zabić mnie, lub mego brata Andegaweńskiego? W takim razie, będzie musiał wziąć jeszcze kilka lekcyj, bo wczoraj przeciąłem mu floretem jedenaście dziurek od guzików u nowiuteńkiego kaftana. Co się zaś tycze mego brata Andegaweńskiego, to wiesz, że robi lepiej bronią aniżeli ja, a przynajmniej nie gorzej odemnie.
— Karolu, słuchaj — mówiła dalej Katarzyna nie traktuj tak lekko spraw, które ci przedstawia twoja matka. Posłowie wkrótce przybędą; zobaczysz, iż skoro tylko wjadą do Paryża, Henryk wszelkiemi środkami będzie się starał zwrócić na siebie ich uwagę. Henryk jest chytry? skryty; oprócz tego, żona, która mu pomaga, niewiem dla czego, będzie z nimi szczebiotać po grecku, po łacinie, po węgiersku i Bóg wie po jakiemu. O! mówię ci, Karolu, a wiesz, że się nigdy nie mylę, mówię ci, że tu gotuje się coś niedobrego.
W tej chwili zaczął bić zegar; Karol IX-ty przestał uważać na to co mówiła matka, ażeby liczyć uderzenia zegara.
— A! na mą duszę! — zawołał — już siódma godzina! godzina na jazdę, to będzie ósma; godzina na zebranie się i założenie polowania; nie zaczniemy więc wcześniej jak o dziewiątej. Matko, bałamucisz mi bardzo wiele drogiego czasu. Jedźmy. Risque-Tout... na me zbawienie! już czas, precz, łotrze!
I król z wielkim zamachem uderzył psa pejczem; biedne zwierzę niespodziewając się chłosty w zamian za przymilania, żałośnie zaskowyczało.
— Karolu, proszę cię, w imię Boga! wysłuchaj mnie, i nie powierzaj ślepemu losowi swej przyszłości i przyszłości Francyi. Zawsze mówisz, polowanie, polowanie, polowanie,... Wypełnij naprzód obowiązki króla, a jeszcze dosyć czasu pozostanie ci na polowanie.
— Prędzej, prędzej, moja matko — zawołał Karol, blednąc z niecierpliwości — wytłomacz się, gdyż tylko krew burzysz we mnie. W samej rzeczy, nigdy nie mogę cię zrozumieć...
I król nagle zatrzymawszy się, zaczął uderzać po bucie trzonkiem pejcza.
Katarzyna osądziła, iż sprzyjająca chwila nadeszła: trzeba więc było starać się, ażeby jej nie stracić.
— Mój synu — powiedziała królowa matka — zostałam zawiadomioną z pewnego źródła, że pan de Mouy powrócił do Paryża. Pan de Maurevel, który go zna dobrze, widział go. Do kogóż tutaj przybył, jeżeli nie do króla Nawarry? Zdaje się, że to jest dostatecznem, ażeby go uczynić bardziej podejrzanym, niż kiedykolwiek.
— Jak uważam, znowu jesteś przeciwko memu biednemu Henrykowi; chcesz, żebym go zabił, nieprawdaż?
— O! nie.
— Ażebym go wypędził? Lecz czyż nie możesz pojąć, iż na wygnaniu byłby niebezpieczniejszym aniżeli tutaj w Luwrze, pod naszemi oczyma, gdzie w najmniejszych postępkach możemy go śledzić?
— Lecz ja wcale nie chcę, żebyś go skazał na wygnanie.
— Czegóż zatem ostatecznie wymagasz?.. Mów prędko!
— Chcę, ażeby przez ciąg pobytu Polaków w Paryżu, zamknięto g o gdzie... naprzykał w Bastylli.
— Na honor, tego nigdy nie uczynię! — zawołał Karol. — Dzisiaj polujemy na dzika; Henryk jest jednym z lepszych strzelców. Bez niego, polowanie jest stracone. Na szatana! zdaje mi się, że tylko o tem matko myślisz, jakby mi się sprzeciwiać.
— E! mój synu, przecież nie mówię, żeby dzisiaj!... Posłowie nie przybędą prędzej, jak jutro lub pojutrze. Możemy go uwięzić po polowaniu! dzisiaj wieczorem..... dzisiaj w nocy....
— No, to rzecz inna. Dobrze, pomówimy o tem jeszcze później. Po polowaniu, zobaczemy. Do widzenia! Risque-Tout, do nogi. I ty także buntujesz się przeciwko mnie.

-Karolu! — powiedziała Katarzyna, zatrzymując go za rękę, i odważając się usłyszeć nowy wybuch króla, za to nowe zatrzymanie — jabym sądziła, żeby było najlepiej natychmiast napisać rozkaz uwięzienia, a wykonać go wieczorem lub nocą.
— Ja mam tedy szukać pargaminu, pisać rozkaz, chodzić po pieczęć, kiedy na mnie czeka polowanie; nie, ja czekać nie lubię. Na szatana! Już idę.
— Lecz nie, nie chcę cię zatrzymywać, przewidziałam wszystko; chodź do mnie.
Katarzyna, szybko, jakby miała najwięcej lat dwadzieścia, otworzyła drzwi prowadzące do jej gabinetu, i wskazała królowi kałamarz, pióro, pargamin, pieczęć i zapaloną woskową świecę.
Król wziął pargamin, i szybko przebiegł go oczyma:

„Rozkaz i t. d., i t. d., wzięcia pod straż i zaprowadzenia naszego brata Henryka, króla Nawarry, do Bastylli.
— Dobrze! — powiedział król, podpisując rozkaz. — A więc już rzecz skończona. Do widzenia, matko.

Karol, otoczony swemi psami, wybiegł z gabinetu, wesół, iż tak tanim kosztem uwolnił się od Katarzyny.
Na Karola IX czekano z niecierpliwością wszyscy wiedzieli, jak był akuratny w odjazdach na polowania, dziwili się więc, iż się opóźnia.
Dlatego też, skoro tylko wyszedł, myśliwi przywitali go wiwatem, dojeżdżacze trąbieniem w rogi, konie rżeniem, a psy ujadaniem. Krzyk ten, na blade policzki króla wywołał lekkie rumieńce. Karolowi mocniej zabiło serce — na chwilę odmłodniał i był szczęśliwym.
Król potrzebował dosyć czasu, ażeby przywitać całe świetne zgromadzenie; kiwnął głową księciu d’Alençon, ręką przesłał pocałunek siostrze Małgorzacie i otarł się o Henryka, udając iż go nie spostrzega.
Potem dosiadł konia rasy arabskiej, który zaczął stawać dęba. Lecz po trzech lub czterech skokach poczuł, z jakim jeźdźcem ma do czynienia, natychmiast się też ustatkował.
Rogi znowu się odezwały i król wyjechał z Luwru, otoczony orszakiem, składającym się z księcia d’Alençon, króla Nawarry, Małgorzaty, pani de Nevers, pani de Sauve, pana de Tavannes i innych znaczniejszych panów.
Naturalnie, że La Mole i Coconnas także znajdowali się w orszaku.
Księcia Andegaweńskiego nie było, ponieważ już od trzech miesięcy znajdował się przy oblężeniu Roszelli.
Podczas, kiedy Karol IX wsiadał na konia, Henryk zbliżył się do swojej żony, ażeby ją przywitać; ta, odpowiadając na jego grzeczności, szepnęła:
— Kuryer przybyły z Rzymu, wprowadzony był przez pana de Coconnas do księcia d’Alençon; w kwadrans później kuryer pana de Nevers przybył do króla.
— A więc on wie wszystko — rzekł Henryk.
— Musi wiedzieć — odpowiedziała Małgorzata — spójrz na niego, a zobaczysz, jak wewnętrzne zadowolenie wybija się na jego twarzy.
— Na biesa! rozumiem to dobrze — pomruknął bearneńczyk — dzisiaj poluje na trzy trony, francuski, polski i nawarski, a prócz tego i na dzika.
Henryk ukłonił się żonie, powrócił na swoje właściwe miejsce w orszaku i przywołał jednego ze swych sług, rodem bearneńczyka, którego dziadowie już od wieku służyli przodkom króla Nawarry i którego zwykle używał w prowadzeniu swoich miłostek.
— Orthon — powiedział doń — weź ten klucz i zanieś go kuzynowi pani de Sauve; wiesz, temu, co mieszka u swej kochanki, na rogu ulicy Quatre-Fils; powiedz mu, że jego kuzynka chce z nim pomówić dzisiaj wieczorem. Może wejść do mego pokoju, a jeżeli mnie nie zastanie, niech zaczeka; gdybym się zaś spóźnił, niech się położy na mojem łóżku.
— Czy mam czekać na odpowiedź, Najjaśniejszy panie?
— Nie, powiesz mi tylko, czyś go zastał. Klucz oddasz mu do jego własnych rąk, rozumiesz?
— Rozumiem, Najjaśniejszy panie.
— Zaczekaj, teraz jeszcze nie opuszczaj mnie, bądź ostrożnym! Zanim wyjedziemy z Paryża, zawołam cię, ażebyś mi co poprawił przy siodle; wtedy pozostaniesz w tyle, a wypełniwszy moje zlecenie, połączysz się z nami w Bondy.
Sługa ukłonił się i odjechał.
Orszak, przejechawszy ulicę Saint-Honoré, następnie Saint-Denis, znalazł się na przedmieściu; na ulicy Saint-Laurent koń króla Nawarry rozkiełznał się.
Orthon przybiegł i wszystko wykonał tak, jak poprzednio umówił się z Henrykiem, który podążał za orszakiem króla przez ulicę de Récollets, gdy tymczasem jego wierny sługa sunął ulicą Temple.
Kiedy Henryk dopędził króla, ten ostatni był bardzo zajęty rozmową z księciem d’Alençon: rozprawiali o wieku wytropionego zwierza i o jego legowisku, a Karol jakby nie widział, że Henryk pozostał za nimi w tyle, a przynajmniej udawał, iż tego nie widzi.
Lecz Małgorzata uważała na wszystko i wszystkich i zdawało się jej, iż wyczytuje w oczach brata niepokój, ile razy jego wzrok spotykał się ze spojrzeniem Henryka.
Pani de Nevers była bardzo wesołą, gdyż p. de Coconnas był tego dnia w dobrym humorze zabawiał wszystkie damy swojemi żartami...
Panu de La Mole już kilka razy udało się ucałować białą ze złotemi frendzlami szarfę Małgorzaty, co czynił z taką zręcznością, iż zaledwie trzech lub czterech dworzan zdołało to spostrzedz.
O kwadrans na dziewiątą orszak stanął w Bondy.
Pierwszem staraniem Karola IX-go było dowiedzieć się, czy dzik jest jeszcze w lesie.
Dojeżdżacz upewnił go, iż widział dzika w legowisku i ręczył za niego.
Zastawiono śniadanie.
Król, wypiwszy szklankę węgierskiego wina, zaprosił damy do stołu; sam zaś z niecierpliwością, udał się dla obejrzenia stanowiska i zobaczenia sfory; polecił, iżby nie rozsiodływano jego konia.
Podczas gdy król odbywał tę wycieczkę, przybył książę Gwizyusz.
Książę był uzbrojony od stóp do głowy, raczej na bitwę niż na polowanie; towarzyszyło mu ze dwudziestu lub trzydziestu dworzan, również uzbrojonych.
Książę Gwizyusz natychmiast wywiedział się, gdzie był król, udał się do niego i wkrótce powrócił z nim razem do towarzystwa.
Punkt o godzinie dziewiątej król dał sygnał, zadąwszy w róg, a wszyscy, dosiadłszy koni, udali się na umówione miejsce.
Podczas jazdy Henryk jeszcze raz znalazł sposobność zbliżenia się do żony.
— No i cóż, nie wiesz czego nowego? — zapytał.
— Nie: chyba tylko to, że brat Karol jakoś dziwnie na ciebie spogląda.
— I ja to samo już spostrzegłem — odpowiedział Henryk.
— Czy przedsięwziąłeś stosowne środki ostrożności?
— Mam na piersiach stalową kolczugę, za pasem wyborny nóż hiszpański, pśiczasty jak igła, ostry jak brzytwa, którym przebijam dublony.
— Niech cię Bóg ma w swojej opiece — szepnęła Małgorzata.
Dojeżdżacz, pełniący obowiązki przewodnika, dał znak, że już są w blizkości legowiska.


Rozdział IX.
MAUREVEL.

Gdy wesoła i o nic nie troszcząca się młodzież, w świetnym orszaku posuwała się drogą ku Bondy, Katarzyna, zwinąwszy kosztowny pargamin, podpisany przez króla Karola IX-go, rozkazała przywołać do swego gabinetu, człowieka, któremu przed kilku dniami poleciła wręczyć przez swego kapitana gwardyi list, adresowany na ulicę Cerisaie, obok arsenału.
Szeroka przepaska z czarnej kitajki, idąc równolegle od okropnej szramy, zakrywała jedno oko wchodzącego, a garbaty nos, nakształt jastrzębiego dzioba, wystający z pomiędzy wydatnych kości policzkowych, i pół twarzy zarosłej szpakowatą brodą, nadawały temu człowiekowi nienajprzyjemniejszą postać.
Człowiek ten był owinięty szerokim i długim płaszczem, pod którym znajdował się cały arsenał.
Oprócz tego, przy boku miał szeroką, długą, i o podwójnym gifesie szpadę, co nie było w zwyczaju u ludzi, przedstawiających się u dworu.
Ręka, ukryta pod płaszczem, nie opuszczała rękojeści sztyletu.
— A! to pan — powiedziała królowa, siadając — zapewne pamiętasz, że na skutek tylu usług, wyświadczonych podczas nocy Ś-go Bartłomieja, obiecałam nie zostawiać pana w bezczynności. Otóż teraz właśnie nadarza się bardzo piękna sposobność, a raczej ja się o nią postarałam. Podziękuj też mi, panie Maurevel.
— Uniżenie dziękuję Waszej królewskiej mości — odrzekł człowiek z przepasanem okiem, na wpół skromnie a na wpół drwiąco.
— Śliczna, panie, sposobność. Tak dobra już ci się może nie nadarzy drugi raz w życiu. Korzystaj więc.
— Czekam, Najjaśniejsza pani; obawiam się tylko po tym wstępie...
— Żeby polecenie nie było za gwałtowne?... Kto życzy sobie być podwyższonym, ten nie żałuje swojej ręki. Takiego polecenia, jakie dam panu, pozazdrościłby Tavannes, ba, nawet sam Gwizyusz.
— A!.. pani, jakiekolwiek byłoby — zawołał Maurevel — zawsze jestem na rozkazy Waszej królewskiej mości.
— Czytaj więc — powiedziała Katarzyna.
I podała mu pargamin.
Maurevel szybko przebiegł rozkaz wzrokiem i zbladł.
— Co! — zawołał — rozkaz uwięzienia króla Nawarry.
— I cóż w tem tak dziwnego?...
— Lecz król!.. pani. W samej rzeczy sądzę, i boję się, iżbym nie był zbyt małoznaczącym szlachcicem...
— Moje zaufanie czyni cię równym każdemu z najlepszej szlachty.
— Dzięki Waszej królewskiej mości — powiedział morderca, wahając się.
— Spełnisz więc rozkaz?
— Skoro Wasza królewska mość rozkazujesz, czyż to nie jest moim obowiązkiem?
— Rozkazuję ci więc.
— Będę posłusznym.
— A jak się do tego weźmiesz?
— Jeszcze nie wiem, Najjaśniejsza pani, lecz spodziewam się, że Wasza królewska mość zechcesz mi powiedzieć.
— Boisz się hałasu?
— Przyznaję.
— Weź dwunastu ludzi, na których możnaby liczyć; nawet więcej, jeśli będzie potrzeba.
— Rozumiem to. Lecz proszę Waszej królewskiej mości, gdzie mam porwać króla Nawarry?...
— Gdzie ci będzie wygodniej.
— Radbym to zrobić w takiem miejscu, ażeby ono samo dawało mi rękojmię bezpieczeństwa.
— To w którym z królewskich pałaców. Cóżbyś też, naprzykład, powiedział o Luwrze?
— A w jakiej części Luwru?
— W jego własnym pokoju.
Maurevel ukłonił się.
— Kiedy, pani?..
— Dzisiaj wieczorem, albo lepiej w nocy.
— Dobrze, Najjaśniejsza pani. Teraz Wasza królewska mość pozwolisz mi zapytać jeszcze o jednę rzecz?
— O cóż przecie.
— Jak mam go traktować, jak szanować, jak uważać, jego stan.
— Szanować!.. uważać jego stan!.. — zawołała Katarzyna. — Lecz, zdaje mi się, że król Francyi dla nikogo nie powinien znać uszanowania w swojem państwie; alboż tu może się ktokolwiek z nim porównać?
Maurevel drugi raz się ukłonił.
— Jednakowoż ja pozostaję przy swojem, i jeżeli tylko Wasza królewska mość pozwolisz...
— Pozwalam.
— Otóż, jeżeli król Nawarry nie uzna autentyczności rozkazu, o czem bardzo wątpię, ale w każdym razie...
— Przeciwnie, panie; to jest jak najpewniejsze.
— A więc go nie uzna?
— Bez żadnej wątpliwości.
— A ztąd wypada, że nie będzie posłusznym?
— Tak sądzę.
— I będzie się bronił?
— Niezawodnie.

--A! na szatana! — zawołał Maurevel — w takim razie....
— W jakim razie? — zapytała Katarzyna, wlepiając w niego swój wzrok.
— W razie, gdy się będzie bronił, cóż mam robić?
— Co pan robisz, kiedy masz w ręku rozkaz króla, to jest, kiedy pan w swojej osobie reprezentujesz króla, a sprzeciwiają ci się?
— Pani! — powiedział morderca — jeżeli mi dadzą podobny rozkaz, a rozkaz ten dotyczę szlachcica, zabijam go.
— Już panu rozpowiedziałam i to niedawno — odparła Katarzyna — i jeszcze nie powinienbyś pan zapomnieć, że tylko król Francuski jest królem we Francyi; wszyscy zaś inni, jakkolwiek są znakomici, w porównaniu z nim, są tylko szlachtą.
Maurevel zbladł, zaczął bowiem pojmować.
— A! — zawołał morderca — zabić króla Nawarry?...
— Lecz któż ci mówi, żeby go zabić? gdzież jest rozkaz zabicia? Król żąda ażeby Henryka odprowadzono do Bastylii; rozkaz nic więcej nie obejmuje. Niech się da uwięzić, bardzo dobrze; lecz jeżeli nie zechce się na to zgodzić, będzie się bronił, zabije cię....
Maurevel zbladł jak trup.
— Wtedy będziesz się bronił, — mówiła dalej Katarzyna. — Przecież nie możesz pozwolić, ażeby cię zamordowano, Bóg wie za co. A podczas twojej obrony, jakżeż chcesz? przecie może co nastąpić. Czy teraz już mnie rozumiesz?
— Zupełnie, pani.
— Pan zapewne chcesz, ażebym po wyrazach: „Rozkaz uwięzienia,” dodała własną ręką: „żywego lub umarłego”?
— Przyznaję, pani, że te słowa rozproszyłyby moje skrupuły.
— Jeżeli pan sądzisz, że bez tego nie można wykonać rozkazu, to trudno, niema się co ociągać.
I Katarzyna, wzruszywszy ramionami, rozwinęła pargamin i własną ręką dopisała: „żywego lub umarłego”.
— Czy teraz, uważasz pan już rozkaz za formalny?
— Zupełnie, pani — odpowiedział Maurevel.
— Lecz upraszam, ażebyś Wasza królewska mość pozwoliła mi wziąć się do rzeczy, zupełnie podług mej woli.
— Jakto? Czyżbyś nie chciał wykonać rozkazu w nocy?
— I owszem. Wasza królewska mość rozkazałaś mi wziąć dwunastu ludzi.
— Tak jest, dla większej pewności...
— Otóż prosiłbym, ażebyś Wasza królewska mość pozwoliła mi wziąć tylko sześciu.
— Dlaczego?
— Dlatego, pani, że, gdyby, jak to można przypuszczać, miało się stać z księciem jakie nieszczęście, sześciu ludziom można przebaczyć, ponieważ mogli się obawiać, żeby im więzień nie uciekł; dwunastu zaś jest nie do darowania, gdyby który z nich podniósł rękę na króla wprzódy, aniżeliby król własną, ręką nie zabił choć ze sześciu.
— Na honor! piękny mi król bez królestwa.
— Pani! — powiedział Maurevel. — Nie królestwo, lecz urodzenie stanowi króla.
— Czyń jak chcesz — rzekła Katarzyna. — Powiem ci tylko tyle, że mam przeczucie, iż już nie opuścisz Luwru.
— A jakim sposobem zbiorę ludzi?
— Wszakże masz pod swem dowództwem jakiegoś sierżanta, który może się tem zająć?
— Mam pani wiernego pomocnika, który już nieraz służył mi w rzeczach tego rodzaju.
— A więc poszukaj go i umów się z nim. Znasz zbrojownię króla, nieprawdaż? Otóż tam będziesz jadł kolacyę, ztamtąd będziesz wydawał rozkazy. Zbrojownia ta powinnaby cię podnieść na duchu, jeżeliś na nim upadł. A skoro król powróci z polowania, przejdziesz do mojej modlitewni, i tam będziesz czekał do oznaczonej go— Lecz jakim sposobem wejdziemy do jego pokoju? Henryk bezwątpienia coś podejrzewa, zamknie się więc dobrze.
— Mam drugie klucze do wszystkich drzwi — powiedziała Katarzyna. — Do widzenia, panie de Maurevel; do prędkiego zobaczenia. Każę cię zaprowadzić do zbrojowni króla. Pamiętaj pan, że rozkaz króla powinien być wykonany; żadna przeszkoda nie uniewinni pana, gdybyś go nie wykonał: przegrana bowiem skompromitowałaby króla. To jest bardzo ważne.
Katarzyna, nie dając czasu Maurevel’owi odpowiedzieć, zawołała pana de Nanccy, swego przybocznego kapitana, i rozkazała mu zaprowadzić Maurevela do zbrojowni króla.
— Na szatana!... — mówił do siebie Maurevel, postępując za swym przewodnikiem — coraz bardziej wznoszę się w hierarchii morderstwa: od prostego szlachcica do kapitana; od kapitana do admirała; od admirała do króla!...


Rozdział X.
POLOWANIE NA DZIKA.

Dojeżdżacz, który wypatrzył dzika, i który upewnił króla, że zwierzę nie opuściło kniei, nic omylił się.
Zaledwie tylko puszczono ogara, ten natychmiast rzucił się w zarośla, z głębi których wybiegł dzik nadzwyczajnej wielkości.
Zwierz uderzył wprost na dojeżdżacza i przebiegł drogę o pięćdziesiąt kroków od króla.
Za nim pędził ogar, który go wytropił.
Spuszczono natychmiast sfory, i ze dwadzieścia psów sunęło za dzikiem.
Polowanie było namiętną zabawą Karola IX go.
Zaledwie tylko zwierzę przebiegło drogę, król rzucił się za niem, trąbiąc w róg; zaraz za królem, podążali książę d’Alençon i Henryk, któremu Małgorzata dała znak, ażeby ani na krok nie opuszczał Karola.
Reszta myśliwych pobiegła również za królem.
Lasy królewskie miały zupełnie odmienną postać w epoce, w której się odbywa opowiadana przez nas historya; nie było tam jeszcze parków, poprzerzynanych zdatnemi do jazdy drogami.
W on czas, żadna ręka nie podejmowała około nich starania.
Królowie nie pomyśleli nawet, ażeby z nich ciągnąć handlowe zyski i dzielić je na gaje, zarośla i knieje.
Drzewa, zasiewane nie przez uczonych leśniczych, lecz ręką Boga, rzucającego ziarno na los wiatru, rosły nie w porządku, lecz bez ładu, jak to ma jeszcze teraz miejsce w dziewiczych lasach Ameryki.
Słowem, ówczesne lasy, były siedliskiem mnóstwa dzików, jeleni, wilków i rozbójników.
Ze dwanaście ścieżek przerzynało las de Bondy, na około którego ciągnęła się droga, zbierająca na swym obwodzie te wszystkie ścieżki.
Po upływie kwandransa zdarzyło się to, co jest zwyklem następstwem w podobnych przypadkach; myśliwi napotkali w biegu prawie nieprzezwyciężone przeszkody, głosy psów zginęły w oddaleniu i sam król powrócił do wyż wspomnianej drogi, klnąc podług zwyczaju, najrozmaitszemi sposoby.
— No i cóż, d’Alençon? Cóż Henrysiu?... — zawołał. — Wy tutaj, obojętni i spokojni, jak mniszki idące za ksienią. O! to się nic nazywa polowaniem. Ty, d’Alençon, zdaje się, jak gdybyś wyszedł z pudełka od perfum; tak pachniesz, że gdybyś przejechał między zwierzem i psami, bezwątpienia te ostatnie straciłyby trop. A ty, Henrysiu, gdzie twój oszczep i rusznica?
— Najjaśniejszy panie — odrzekł Henryk — do czego tu rusznica? Wiem, że Wasza królewska mość lubisz zabić zwierza, kiedy on spotka się z psami. Lecz ja, władam oszczepem dosyć niezręcznie, broń ta bowiem wcale nie jest używana w naszych górach; tam, polujemy na niedźwiedzia tylko z kordelasem w ręku.
— Na Boga, Henryku! Gdy wrócisz do swoich Pyrenei, nie zapomnij przysłać mi pełnego wozu niedźwiedzi; musi to być zachwycające polowanie, spotkać się sam na sam z zwierzęciem, które może nas zadusić... Lecz słuchajcie! Zdaje mi się, że słyszę ujadanie psów... Nie. nie, przesłyszałem się.
Król wziął róg i zatrąbił.
Mnóstwo głosów z rozmaitych stron odpowiedziało mu.
Nagłe ukazał się dojeżdżacz, który także zatrąbił.
— Wytropiono dzika!... — krzyknął król.
I puścił się galopem ze wszystkimi myśliwymi, którzy się w około niego zebrali.
Dojeżdżacz miał słuszność.
W miarę, jak król pomykał naprzód, tem wyraźniej dawało się słyszeć ujadanie psów, których już spuszczono do sześćdziesięciu.
W tej chwili król po raz drugi spostrzegł dzika, i rzucił się za nim w gąszcza, trąbiąc w róg ze wszystkich sił.
Książęta jechali za nim niejaki czas.
Lecz król miał tak dzielnego konia, który go unosił po drodze mocno spadzistej i przez zarośla bardzo gęste, że naprzód, damy, potem książę d’Alençon z Henrykiem, zniewoleni byli przypozostać.
Tavannes zdążał za królem przez chwilę, lecz nakoniec i on się zatrzymał.
Wszyscy, oprócz Karola i kilku dojeżdżaczy, zachęconych obiecaną nagrodą, nie chcieli opuścić króla i zaczęli dążyć ku rozstajnej drodze.
Henryk i d’Alençon jechali obok siebie długą aleją.
Książę Gwizyusz wraz ze swoją świtą, zatrzymał się o sto kroków od nich.
Damy już znajdowały się na rozstajnej drodze.
— Nieprawdaż — powiedział książę d’Alençon do Henryka, wskazawszy z ukosa na księcia Gwizyusza — że tego człowieka z jego zbrojną świtą, można uważać za istotnego króla? Nas biednych książąt, nie zaszczyci nawet swojem spojrzeniem.
— A dlaczegóżby on miał z nami postępować lepiej od naszego własnego rodzeństwa?... — odpowiedział Henryk. — E! mój bracie! Czemże ja i ty jesteśmy na Francuzkim dworze? więźniami, zakładnikami naszego stronnictwa.
Książę Franciszek wzdrygnął się na te słowa, i spojrzał na Henryka, jakby żądając od niego dalszego objaśnienia; lecz Henryk wbrew zwyczajowi, za nadto już nawet powiedział; zamilkł więc.
— Co chcesz powiedzieć, Henryku?... — zapytał Franciszek, rozgniewany widocznie, że szwagier zniewala jego samego do zadawania mu pytań.
— Mówię, mój bracie — odpowiedział Henryk — że ci uzbrojeni ludzie, którzy, jak się zdaje, mają zlecenie wciąż na nas baczyć, wielce są podobni do straży, gotowej przeszkodzić ucieczce dwóch osób.
— Ucieczce? Jakto? Dlaczego?... — zapytał d’Alençon, doskonale udając zadziwienie.
— A! jakiego masz ślicznego konia, Franciszku — rzekł Henryk, zmieniając rozmowę, lecz zarazem kończąc swą myśl.
— Jestem pewny, że ubiegłby siedm mil na godzinę a dwadzieścia do południa. Pogoda prześliczna; to jakoś, na honor, kusi człowieka. Patrz, jaka równa droga. I to cię nie nęci, Franciszku? Co do mnie przyznam, że mam wielką ochotę użyć ostróg.
Franciszek nic nie odpowiedział.
Tylko na przemian, to czerwieniał to bladł; potem nadstawił ucha, jakby przysłuchując się polowaniu.
— Wieść z Polski zrobiła swój skutek — pomyślał Henryk — widno, że i mój kochany szwagierek układa sobie jakiś plan. Wielką ma chętkę, żebym uciekł; lecz ja bez niego ani się ruszę.
Zaledwie skończył te uwagi, gdy ukazało się kilku nowo-nawróconych, znajdujących się przy dworze od dwóch czy trzech miesięcy. Ci przybywszy, ukłonili się dwom książętom, z ujmującym na ustach uśmiechem.
Widocznem było, że księciu d’Alençon należało tylko rzec słowo lub zrobić znak, a zaraz trzydziestu lub czterdziestu rycerzy zebrałoby się koło nich i pomogliby im uciec; lecz on odwrócił głowę, a poniósłszy do ust róg, zatrąbił na zebranie.
Nowo-przybyli, tymczasem, jakby dorozumiewając się, że wahanie księcia d’Alençon pochodzi z blizkiego sąsiedztwa i obecności księcia Gwizyusza i jego świty, wcisnęli się pomału pomiędzy nich i dwóch książąt, i uszykowali się ze zręcznością, świadczącą o przyzwyczajeniu do manewrów wojskowych.
Rzeczywiście, żeby dostać się do Henryka i księcia d’Alençon, należało przebić się przez tę całą gromadę; przed książętami, ciągnęła się długa i szeroka droga...
Nagle, o dziesięć kroków od króla Nawarry, wyjechał z gęstwiny drzew drugi szlachcic, którego dwaj bracia jeszcze nie widzieli.
Henryk zaczął się przypatrywać temu nowemu przybyszowi, który tymczasem uniósł kapelusz z głowy.
Wówczas, w osobie jego poznano wicehrabiego de Turenne, jednego z naczelników protestanckiej partyi.
Wszyscy byli zdziwieni jego tutaj bytnością, gdyż myśleli, że się znajduje w Poitou.
Wicehrabia ośmielił się nawet zrobić znak, który wyraźnie mówił:
— Czy jedziecie?
Lecz Henryk, rzuciwszy wzrokiem na obojętną twarz i zamglone spojrzenie księcia d’Alençon, dwa lub trzy razy pokręcił głową, udając jakby sobie coś poprawiał u kołnierza swojego kaftana.
Poruszenie to wyrażało odpowiedź przeczącą.
Wicehrabia zrozumiał ją, spiął konia ostrogami, i zniknął w zaroślach.
Tejże chwili usłyszano naszczekiwanie zbliżającej się sfory psów; w końcu alei pojawił się dzik, za nim tuż psy, na końcu zaś, podobny do piekielnego strzelca, Karol IX-ty bez kapelusza, trąbiąc w róg ze wszystkich sił; za królem pomykało trzech czy czterech dojeżdżaczów.
Tavannes znikł.
— Król!... — zawołał książę d’Alençon.
I rzucił się w ślad za nim.
Henryk, uspokojony obecnością swoich przyjaciół, dał im znak, żeby się nie oddalali; sam zaś zbliżył się do dam.
— Cóż tam?... — zapytała Małgorzata, zbliżywszy się do niego na kilka kroków.
— Nic pani — odpowiedział Henryk — polujemy na dzika.
— I to już wszystko?
— Tak: wiatr od wczorajszego poranku wieje z przeciwnej strony, lecz zdaje mi się, że ja to nawet przepowiedziałem.
— Zmiana wiatru jest niekorzystną dla polowania; nieprawdaż, panie?... — zapytała Małgorzata.
— W rzeczy samej — odpowiedział Henryk — niszczy czasami wszystkie rozporządzenia, a w takim razie trzeba znowu obmyślać nowy plan.
W tej chwili szczekanie psów dało się słyszeć bardzo blizko. Natychmiast każdy strzelec zajął swoje stanowisko, wytężył wzrok i nadstawił ucha.
Prawie zaraz ukazał się dzik, i zamiast rzucić się w las, pobiegł drogą, prosto do miejsca, gdzie się znajdowały damy, dworzanie i myśliwi, którzy opuścili polowanie.
Tuż za nim pędziło ze czterdzieści co najsilniejszych psów; za psami zaś, o dwadzieścia zaledwie kroków, doganiał król Karol, z gołą, głową, bez płaszcza, w ubraniu podartem od cierni, z zakrwawioną twarzą i rękoma.
Towarzyszyło mu tylko dwóch dojeżdżaczy.
Król przestał dąć w róg dlatego tylko, ażeby głosem zachęcić psy; lecz po chwili znowu zaczął trąbić. Cały świat znikł mu z przed oczu. Gdyby mu był teraz upadł koń, byłby zawołał jak Ryszard III: „Moja korona za jednego konia!”
Lecz koń zdawał się być tak zapalonym jak i jeździec; nogi jego zaledwie dotykały ziemi, a nozdrza zionęły ogniem.
Dzik, psy, król, zniknęli jak widziadła.
— Hallali! Hallali! — wrzasnął król, przejeżdżając obok, i znowu poniósł swój róg do ust krwią zbroczonych.
O kilka kroków od niego, przemknęli się książę d’Alençon i dwóch dojeżdżaczy; konie innych ustały.
Wszyscy rzucili się za nimi, gdyż było widocznem, że dzik gotów się zatrzymać.
W istocie, nie upłynęło i dziesięć minut, a dzik opuścił ścieżkę po której biegł i rzucił się w las, lecz znalazłszy się wkrótce w miejscu otwarłem i drzewami nie zarosłem, oparł się o kamień i zwrócił łeb na psy.
Na krzyk Karola wszyscy się zbiegli.
Nastąpiła teraz najinteresowniejsza chwila polowania. Zwierzę postanowiło widać bronić się rozpacznie. Psy, rozdrażnione przeszło trzygodzinnem uganianiem, rzuciły się nań z zajadłością, podżeganą jeszcze krzykami i przekleństwami króla.
Wszyscy myśliwi stanęli w okrąg: król cokolwiek na przodzie, a za nim książę d’Alençon, uzbrojony rusznicą i Henryk, mający tylko przy sobie prosty nóż myśliwski.
Książę d’Alençon porwał rusznicę i zapalił lont. Henryk spróbował, czy nóż z łatwością wyjmuje się z pochwy.
Co do księcia Gwizyusza, ten, gardząc temi wszystkiemi myśliwskiemi zabawkami, stał opodal ze swoją świtą.
Po stronie, przeciwnej utworzyła się druga grupa z dam.
Wszyscy myśliwi w pełnem niespokojności oczekiwaniu zwrócili oczy na zwierza.
Na boku stał dojeżdżacz, ledwo mogący utrzymać parę królewskich brytanów, odzianych w kolczugi; psy te, wyjąc, wyrywały się ustawicznie, tak dalece, że o mało nie pękły łańcuchy, i chciały rzucić się na dzika.
Dzik bronił się zajadle. Napadło nań razem ze czterdzieści psów, wydzierając mu z pokrytej krwią skóry jeżącą się sierść; lecz dzik, za każdem uderzeniem kłami, wyrzucał nacierającego psa na dziesięć stóp w powietrze, a ten, spadając z rozprutym brzuchem, rzucał się nań nanowo. Karol, z rozrzuconym włosem, pałającym wzrokiem, rozwartemi nozdrzami, pochyliwszy się aż na szyję swego spotniałego rumaka, trąbił jak wściekły.
Po upływie niecałych dziesięciu minut, dwudziestu psów już było zabitych.
— Brytanów! — wrzasnął Karol — brytanów!
Na ten głos, dojeżdżacz spuścił ze smyczy dwóch brytanów, które rzuciły się w sam środek utarczki, przewracając, niszcząc po drodze wszystko, co napotykały; potem, zbliżywszy się do dzika, każdy z nich porwał go za jedno ucho.
Dzik zgrzytnął zębami z bólu i wściekłości.
— Bravo, Duredent! bravo, Risque-tout! — krzyczał Karol. — Huzia go! huzia go! oszczepu! oszczepu!
— Czy nie chcesz, Najjaśniejszy panie, mej rusznicy? — zapytał książę d’Alençon.
— Nie chcę, nic! — zawołał król. — Co mi za przyjemność! Czyż się czuje, jak kula wchodzi w ciało; oszczep, to co innego. Oszczepu! oszczepu!
Natychmiast podano królowi oszczep, hartowany w ogniu, z obsadzoną w żelazo rękojeścią.
— Bracie mój, strzeż się! — zawołała Małgorzata.
— Dalejże! dalejże! — wołała księżna de Nevers. — Weź go tylko dobrze na cel, Najjaśniejszy panie!
— Bądź spokojna, księżno — rzekł Karol.
I wzniósłszy oszczep, rzucił się na dzika. Ten, przytrzymywany od psów, nie mógł uniknąć ciosu. Jednak, na widok błyszczącego żelaza, usunął się w bok, broń zaś mająca mu przebić pierś, ześliznęła się po łopatce i skruszyła o kamień, na którym zwierz się był oparł.
— Na szatana! — zawołał król. — Chybiłem... Podać mi oszczep!
I cofnąwszy się nieco, odrzucił o dziesięć kroków broń już nieużyteczną.
Dojeżdżacz pośpieszył podać mu drugi.
Lecz, w tejże chwili, dzik, jakby przewidując swój przyszły los i chcąc go uniknąć, zdołał nareszcie po kilkokrotnych usiłowaniach uwolnić od psów pokaleczone uszy, i z krwią zaszłemi oczyma, z najeżoną sierścią, ziejąc gorącym oddechem, rzucił się, pochyliwszy łba, na konia Karola IX-go.
Karol był doskonałym myśliwym i przewidział ten napad; ściągnął więc konia, który stanął dęba, lecz ściągany wędzidłem lub też może przestraszony, w tył się przewrócił.
Wszyscy widzowie wydali straszny okrzyk; noga króla zaplątała się w strzemieniu...
— Najjaśniejszy panie, rzuć cugle — zawołał Henryk.
Król rzucił cugle, lewą ręką chwycił siodło a prawą próbował wyciągnąć swój nóż myśliwski; lecz nóż, przyciśniony ciężarem jego ciała, na żaden sposób nie chciał wyjść z pochwy.
— Dzik! dzik! — zawołał Karol.
— Do mnie, d’Alençon! do mnie!
Koń poczuł wolność, i jakby pojmując niebezpieczeństwo, jakie grozi jego panu, wytężył swoje siły, i powstał na przednie nogi; król tymczasem zwrócił się z wezwaniem do księcia d’Alençon.
Henryk spostrzegł, że Franciszek strasznie zbladł i zaczął celować z rusznicy; lecz kula, zamiast trafić w dzika, znajdującego się o dwa kroki od króla, strzaskała kolano konia, który padł natychmiast.
Tej chwili, dzik rozdarł ryjem but Karola.
— O! — szepnął d’Alençon — zdaje się, że książę Andegaweński jest królem Francyi, a ja królem Polski.
Rzeczywiście, dzik zaczął już szarpać udo Karola... w tem nagle poczuł, że ktoś podnosi go za rękę, potem spostrzegł blask ostrej broni, która zagłębiła się i zniknęła po samą rękojeść pod łopatką zwierza, gdy tymczasem ręka w żelaznej rękawicy, starała się wydobyć nogę Karola, przygniecioną łbem dzika.
Karol, zdoławszy uwolnić nogę, podniósł się z trudnością a widząc, że jest cały oblany krwią, zbladł jak trup.
— Najjaśniejszy panie — powiedział Henryk, wciąż jeszcze klęcząc i utrzymując dzika, porażonego w samo serce — to nic; Wasza królewska mość nie jesteś wcale raniony.
Potem podniósł się, i nóż na bok odrzucił.
Zaraz też padł i dzik, wyrzucając z pyska więcej krwi aniżeli z rany.
Karol, widząc wszystkie twarze pobladłe, przerażony krzykiem trwogi otaczających go myśliwych, ledwie że sam nie upadł około zdychającego zwierza.
Lecz wkrótce przyszedł do siebie, a obróciwszy się do króla Nawarry, ścisnął mu rękę i spojrzał nań wzrokiem, w którym po raz pierwszy od lat dwudziestu czterech, można było wyczytać nieudaną czułość.
— Dziękuję ci, Henrysiu! — rzekł do niego.
— Mój biedny bracie! — zawołał d’Alençon, zbliżając się do Karola.
— A! to ty, d’Alençon — rzekł król. — Cóż, sławny strzelcze, gdzie twoja kula?
— Powinna była spłaszczyć się o dzika — odpowiedział książę.
— E! mój Boże! — zawołał Henryk, z wybornie udanem Zdziwieniem — zobacz, Franciszku, twoja kula strzaskała nogę konia Jego królewskiej mości. To rzecz dziwna!
— Henrysiu! — zapytał król — czy to prawda?
— Być może — odrzekł pomieszany książę — ręka mi strasznie drżała!
— Dobremu strzelcowi rzadko się przytrafia podobny wystrzał — rzekł Karol, marszcząc brwi. Po raz drugi dziękuję ci, Henrysiu. Panowie! — mówił dalej król — wracamy; dosyć tego.
Małgorzata zbliżyła się, ażeby powinszować Henrykowi.
— A! na honor, Margot — rzekł Karol — możesz mu szczerze powinszować, gdyż gdyby nie on, król Francyi nazywałby się Henrykiem III-cim.
— Niestety!.. pani — powiedział Bearneńczyk — książę Andegaweński, który już i tak jest moim nieprzyjacielem, jeszcze mnie bardziej prześladować będzie. Lecz cóż? Każdy robi co może, zapytajcie się d’Alençona...
I, schyliwszy się, wyjął z piersi dzika nóż myśliwski, i zagłębił go dwa lub trzy razy w ziemi, w celu otarcia zeń krwi.


Rozdział XI.
PRZYJAŹŃ BRATNIA.

Ocalając życie Karola IX-go, Henryk uczynił więcej, niż żeby ocalił życie człowieka zwyczajnego; przeszkodził bowiem zmianie monarchów w trzech królestwach.
Jeżeliby Karol IX-ty był zabity, książę Andegaweński zostałby królem Francyi, a książę d’Alençon, podług wszelkiego prawdopodobieństwa, królem Polski. Co się zaś tyczy Nawarry, ponieważ książę Andegaweński był kochankiem księżnej Kondeuszowej, zapewne więc nawarrska korona nagrodziłaby mężowi grzeczność żony.
W tem wielkiem zamięszaniu, nic nie pozostałoby dla Henryka. Nic więcej, tylkoby sobie zmienił pana, i zamiast Karola IX-go, który go przynajmniej znosił, widziałby wstępującego na francuzki tron, księcia d’Anjou, który mając z Katarzyną, swoją matką, jednę głowę i jedno serce, poprzysiągł mu śmierć, i bezwątpienia dotrzymałby danego słowa.
Wszystkie te myśli naraz stanęły mu w głowie w chwili, kiedy dzik rzucił się na Karola IX-go; widzieliśmy, co było skutkiem tej nagłej jak błyskawica myśli, że z życiem Karola IX-go jest związane jego własne życie.
Karol IX-ty został ocalony przez poświęcenie, źródła którego nie mógł pojąć.
Lecz Małgorzata pojęła wszystko i podziwiała tę szczególną odwagę Henryka, rozjaśniającego się, podobnie do błyskawicy, tylko podczas burzy.
Na nieszczęście, uniknąć władzy księcia d’Anjou, było jeszcze nie dostatecznem; należało samego siebie zrobić królem; należało rozprawić się o Nawarrę z księciem d’Alençon i Kondeuszem; należało nadewszystko opuścić ten dwór, gdzie wszystkie ścieżki wiodły między przepaście; należało przytem opuścić go, pod opieką Francuzkiego księcia.
Henryk, powracając z Bondy, przemyśli wał nad swojem położeniem.
Przybywszy do Luwru, plan jego był już gotów.
Nie przebierając się, cały pokryty krwią i kurzem, udał się do księcia d’Alençon; znalazł go bardzo pomieszanego i przechadzającego się po pokoju wielkiemi krokami.
Spostrzegłszy Henryka, książę zrobił poruszenie.
— Tak — rzekł Henryk, wziąwszy go za obydwie ręce — pojmuję ja wszystko; mój dobry bracie, gniewasz się na mnie za to, że ja pierwszy spostrzegłem, iż twoja kula strzaskała nogę królewskiego konia, zamiast zabić dzika, jak było twoim zamiarem. Lecz cóż robić! Nie mogłem wstrzymać się od wykrzyku pełnego zdumienia. Zresztą, król byłby to spostrzegł i sam, nieprawdaż?
— Bezwątpienia, bezwątpienia — — mruknął d’Alençon. — Lecz ja nie mogę przypisać tego doniesienia niczemu innemu, jak tylko złemu zamiarowi z twej strony; skutkiem tego, jak sam widziałeś, było to, że mój brat Karol podejrzewa mnie o jakieś zamysły.
— Zaraz o tem szczegółowiej pomówimy. Co się zaś tyczy mego dobrego lub złego zamiaru, naumyślnie tu przychodzę, żeby zdać się na twój własny sąd.
— Dobrze!... — rzekł d’Alençon, ze zwykłą ostrożnością — mów, Henryku, słucham cię.
— Kiedy już wszystko powiem ci, Franciszku, zobaczysz zaraz, jakie są moje zamiary; zwierzenie, które ci chcę uczynić, wyłącza wszelki rozsądek, wszelką ostrożność. Skoro ci to opowiem, jednym wyrazem możesz mnie zgubić.
— Cóż to takiego?... — zapytał Franciszek, zaczynając się lękać.
— A jednak — mówił dalej Henryk — długo nie mogłem się zdecydować, żeby ci to powiedzieć, szczególnie zaś po twojej dzisiejszej niedomyślności.
— Prawdziwie, nie pojmuję, co chcesz powiedzieć, Henryku — rzekł zbladły Franciszek.
— Muszę ci oznajmić, mój bracie, że hugonoci zrobili mi niektóre przedstawienia.
— Jeden z nich, pan de Mouy de Saint-Phale, syn mężnego de Mouy’a, zamordowanego przez Maurevela, znasz go...
— Tak.
— Przyszedł więc do mnie, z narażeniem własnego życia, na to tylko, ażeby mi dowieść, iż jestem w niewoli.
— A! i jakąż dałeś mu odpowiedź?
— Mój bracie, wiesz, że szczerze kocham Karola, który mi ocalił życie, i że królowa Katarzyna stała się dla mnie matką. Wszystkie więc jego ofiary odrzuciłem.
— A jakież-to były ofiary?
— Hugonoci chcą przywrócić Nawarski tron; ponieważ zaś tron ten, dziedzicznie mnie się przynależy, więc mi go ofiarowali.
— Tak; i pan de Mouy, zamiast przychylnej odpowiedzi, otrzymał zrzeczenie?
— Formalne... Lecz potem — mówił dalej Henryk.
— Pożałowałeś tego, mój bracie?... — przerwał d’Alençon.
— Nie; zauważyłem tylko, jeżeli się nie mylę, że pan de Mouy, nie zadowolony ze mnie, udał się do kogo innego.
— Do kogóż?... — zapytał żywo Franciszek.
— Nic nie wiem. Być może, że do księcia Kondeusza.
— Tak, to prawdopodobne — rzekł książę.
— Zresztą — odparł Henryk — mam nieomylny środek poznania, kogo sobie wybrał za naczelnika.
Franciszek zsiniał.
— Lecz hugonoci podzielili się między sobą — mówił dalej Henryk — a de Mouy, pomimo odwagi i prawości, jest przedstawicielem tylko połowy stronnictwa. Druga więc połowa, którą jednak pogardzać nie należy, nie straciła nadziei wyniesienia na tron Henryka Nawarskiego, który, nie zdecydowawszy się za pierwszym razem, może się namyśleć później.
— Tak sądzisz?
— O! codzień, coraz bardziej utwierdzam się — w tem mniemaniu. Oddział rycerzy, który się do nas na polowaniu przyłączył, czy wiesz z jakich on ludzi się składał?
— Z nawróconej szlachty.
— Czyś poznał dowódcę tego oddziału, robiącego mi znaki?
— A jakże; to wicehrabia Tureniusz.
— Czyś pojął, czego odemnie chcieli?
— Zrozumiałem; proponowali ci abyś uciekł.
— Widać więc — rzekł Henryk do niespokojnego Franciszka — że jest druga, silna nawet partya, która chce czego innego niż pan de Mouy. Dla otrzymania pomyślnego skutku, należałoby połączyć oba te stronnictwa: Tureniusza i de Mouya. Spisek postępuje; wojska są wyznaczone; czekają tylko na sygnał. W tak ważnem położeniu, które wymaga z mej strony szybkiego rozwiązania, chwieję się pomiędzy dwoma postanowieniami, nad któremi przyszedłem naradzić się z tobą, jak z przyjacielem.
— Powiedz lepiej, jak z bratem.
— Tak, jak z bratem — dorzucił Henryk.
— Mów więc, słucham cię.
— Najprzód, muszę ci przedstawić, mój kochany Franciszku, stan mojej duszy. We mnie niema ani chęci, ani żądzy wyniesienia, ani żadnych zdolności; jestem po prostu biednym, spokojnym i bojaźliwym wiejskim szlachcicem; trudy spiskowego, w moich ochach, nie dadzą wynagrodzić się nawet prawie pewną perspektywą tronu.
— A! mój bracie — rzekł Franciszek — sam się krzywdzisz. Nie wierzę temu co mówisz.
— A jednak jest to prawdą, mój bracie — odpowiedział Henryk — prawdą tak dalece, że gdybym miał prawdziwego przyjaciela, zrzekłbym się na jego korzyść tej władzy, którą mi chce ofiarować zajmująca się mną partya; lecz — dodał z westchnieniem — nie mam wcale przyjaciela takiego.
— Być może, że masz. Mylisz się tylko, bezwątpienia.
— Nie, na honor nie!... — powiedział Henryk. — Oprócz ciebie, mój bracie, nie widzę nikogo, coby był do mnie przywiązanym. Sądzę, że najlepiej będzie, gdy o wszystkiem uwiadomię króla. Nie wymienię nikogo; nie przytoczę ani kraju, ani daty; lecz uprzedzę go o katastrofie.
— Wielki Boże!... — zawołał d’Alençon, nie mogąc pohamować swej trwogi. — Co mówisz?.. Ty, jedyna nadzieja swego stronnictwa od czasu śmierci admirała; ty, nawrócony hugonot, źle nawrócony (tak przynajmniej można sądzić), ty podniesiesz nóż na swoich braci! Henryku! Henryku! Czy wiesz, że czyniąc to, gotujesz wszystkim kalwinistom drugą noc świętego Bartłomieja? Czy wiesz, że Katarzyna oczekuje tylko sposobności, ażeby wygubić tych wszystkich, co pozostali przy życiu?
I książę, że drżeniem, z twarzą, na którą wystąpiły czerwone i sine plamy, ściskał rękę Henryka, jakby go błagając, ażeby wyrzekł się tego zgubnego zamiaru.
— Jakto!... — rzekł Henryk, z wyborną prostodusznością. — Sądzisz Franciszku, że to pociągnie za sobą tyle nieszczęść? Mając słowo króla, zdaje mi się jednak, że można być spokojnym co do innych.
— Słowo króla Karola IX-go... E! czyż go nie miał admirał! Czyż go nie miał Teligny? Czyż nie miałeś go sam? O! Henryku, ja ci mówię, że jeśli to zrobisz, zgubisz ich wszystkich; nietylko ich, ale nawet tych, co byli z nimi w bezpośrednich lub pośrednich stosunkach.
Henryk jakby się namyślał przez chwilę.
— Gdybym był jaką znakomity przy dworze osobą — powiedział — postąpiłbym inaczej Franciszku, na miejscu Francuzkiego księcia królewskiej krwi, rzeczywistego następcy korony...
Franciszek ironicznie pokręcił głową.
— Cóżbyś uczynił na mojem miejscu?... — zapytał.
— Na twojem miejscu, mój bracie — odpowiedział Henryk — stanąłbym na czele całego spisku. Imię moje i moja powaga, byłyby rękojmią mego sumienia i życia spiskowych; ja zaś odniósłbym korzyść, najprzód dla siebie a potem może i dla króla. Bez tego, przedsięwzięcie ich może sprowadzić na Francyę największe nieszczęście.
D’Alençon słuchał tych wyrazów z radością, która rozjaśniła jego oblicze.
— Czy sądzisz — rzekł — że środek ten jest możliwym, i że nas wybawi od wszystkich nieszczęść przez ciebie przewidzianych?
— Tak sądzę — odpowiedział Henryk. — — Hugonoci lubią, cię: twoja powierzchowność skromna, twoje wysokie położenie, nakoniec przychylność, jaką, im zawsze okazywałeś, wszystko to pobudza ich do ofiarowania ci usług.
— Lecz partya jest podzielona. Twoi nie zechcą być moimi?
— Obowiązuję się zjednać ich dla ciebie za pomocą dwóch środków.
— A to jakich
— Najprzód, zaufaniem jakie we mnie naczelnicy pokładają; następnie, obawą, że Wasza książęca mość znając ich z nazwiska.
— Lecz któż mi ich wymieni?
— Ja!
— I uczynisz to?
— Słuchaj, Franciszku: mówiłem ci już, że tylko ciebie tutaj lubię... być może, że pochodzi to ztąd, iż jesteś tak jak i ja prześladowany; żona moja również bardzo do ciebie jest przywiązaną.
Franciszek zaczerwienił się z zadowolenia.
— Wierz mi, mój bracie — mówił dalej Henryk — weź tę sprawę na siebie, i panuj nad Nawarrą; i bylebyś mi tylko zostawił u stołu miejsce i jaki piękny las, w którym mógłbym polować, będę szczęśliwym.
— Panować nad Nawarrą — rzekł książę — lecz jeżeli...
— Jeśli księcia Andegaweńskiego obiorą królem Polskim, nieprawdaż? Kończę myśl twoję.
Franciszek spojrzał na Henryka z pewną obawą.
— Posłuchaj, Franciszku — mówił dalej Henryk — ponieważ niczego nie możesz uniknąć, wnioskuję więc jedynie na podstawie tej hypotezy: jeżeli książę Andegaweński zostanie obrany królem Polskim, i jeżeli nasz brat Karol, czego Boże uchowaj! umrze — od Pau do Paryża jest tylko dwieście mil, gdy tymczasem z Paryża do Krakowa jest czterysta; pośpieszysz więc tutaj, ażeby otrzymać tron dziedziczny, właśnie w tym czasie, kiedy król Polski dowie się dopiero o śmierci brata.
Wtedy, jeśli będziesz ze mnie zadowolony, Franciszku, dasz mi królestwo Nawarry, które odtąd będzie tylko kwiatkiem w twej koronie; tym sposobem, gotów jestem je przyjąć.
A to jedynie może ci się przytrafić najgorszego, że pozostaniesz tam, i zostaniesz założycielem nowej dynastyi, żyjąc ze mną i moją żoną; tutaj zaś, czemże jesteś? biednym prześladowanym księciem, trzecim z rzędu królewskim synem, niewolnikiem dwóch starszych, których jeden kaprys, może cię wtrącić do Bastylli.
— Tak, tak — rzekł Franciszek — ja sam to czuję, tak nawet głęboko, że, doprawdy, nie pojmuję dla czego wyrzekłeś się planu, któryś mi podał. Czyż już tutaj nic nie bije?
I książę d’Alençon przyłożył rękę do serca brata.
— Bywają ciężary — odpowiedział Henryk — jakie dla niektórych rąk są nie do uniesienia. Podobnego ciężaru nie chcę podnosić, obawa znużenia niszczy we mnie chęć wszelką.
— Więc, Henryku, naprawdę się zrzekasz?
— Powiedziałem to de Mouy’owi i tobie powtarzam...
— Lecz w takich okolicznościach, kochany bracie — rzekł d’Ąlençon — nie przestaje się na słowach, trzeba dowodu.
Henryk odetchnął, jak zapaśnik, który czuje, że się jego przeciwnik cofa.
— Dowód będziesz miał dziś wieczór: o dziewiątej godzinie, lista dowódców i plan całego przedsięwzięcia, wręczone ci zostaną.
Franciszek uścisnął Henryka za rękę.
Na tę właśnie chwilę weszła Katarzyna, jak zwykle, bez uprzedzenia swej obecności. — Razem? — powiedziała z uśmiechem. — Jacy z was dobrzy bracia!
— Spodziewam się — rzekł Henryk z najzimniejszą krwią, gdy tymczasem książę d’Alençon bladł ze strachu.
Potem cofnął się kilka kroków w tył, ażeby dać Katarzynie możność pomówienia z synem.
Królowa-matka wyjęła wtedy z woreczka bogatą spinkę.
— Spinkę tę dostałam z Florencyi — powiedziała ona — daję ci ją, Franciszku, ażebyś ją nosił u szpady.
Potem, dorzuciła pół-głosem:
— Jeżeli dzisiejszego wieczoru usłyszysz w pokoju Henryka, twego dobrego brata, jaki szelest, nie ruszaj się z miejsca.
Franciszek uścisnął rękę matki i rzeki:
— Czy pozwolisz mi, matko, pokazać mu ten śliczny podarunek?...
— Lepiej będzie, gdy mu go podarujesz w mojem i swojem imieniu; podobną spinkę zamówiłam już dla niego.
— Słyszysz, Henryku — rzekł Franciszek — moja matka przyniosła mi tę oto spinkę, która jest dla mnie tem droższą, że mi ją pozwoliła podarować tobie.
Henryk unosił się nad pięknością spinki, i rozpłynął się w podziękowaniach.
Kiedy jego uniesienia nieco się uspokoiły, Katarzyna rzekła:
— Mój synu, jestem trochę słaba i położę się do łóżka; brat twój, Karol, jest osłabiony upadkiem i już spoczywa. Tego więc wieczora nie będziemy wieczerzali w gronie familijnem, lecz każdy u siebie. Ah!.. Henryku, zapomniałam podziękować ci: ocaliłeś króla i swego brata, będziesz za to wynagrodzony.
— Już jestem wynagrodzony, pani — odpowiedział Henryk, skłoniwszy się.
— Przez uczucie spełnionego obowiązku — odparła Katarzyna — tego jeszcze nie dosyć. Wierz mi, że ja i Karol postaramy się o to, ażeby hojnie spłacić dług, zaciągnięty u ciebie.
— Wszystko, co będzie pochodziło od ciebie, pani, lub też od mego dobrego brata, z wdzięcznością zostanie przyjętem.
Potem skłonił się i wyszedł.
— Ah!... mój bracie, Franciszku — myślał Henryk, wychodząc — jestem teraz pewny, że nie odjadę bez ciebie. Spisek miał serce; teraz znalazł już głowę, a co nadewszystko, głowa ta jest odpowiedzialną za moją. Tylko trzeba się strzedz. Katarzyna daje mi podarunek, Katarzyna obiecuje mi nagrodę, tu jest w tem coś. Muszę dzisiaj wieczór pomówić z Małgorzatą.


Rozdział XII.
WDZIĘCZNOŚĆ KAROLA IX-go.

Maurevel pozostał część dnia w zbrojowni króla.
Kiedy Katarzyna widziała już zbliżającą się chwilę powrotu z polowania, kazała mu ze zbirami, którzy z nim przyszli, przejść do swojej modlitewni.
Karol IX-ty, dowiedziawszy się po powrocie od mamki, że jakiś człowiek przez część dnia znajdował się w jego gabinecie, zaczął się początkowo gniewać, iż wpuszczono obcego do jego pokoju.
Lecz kiedy mamka opisała mu postać tego człowieka, i zarazem dodała, że był to ten sam, którego już razu pewnego wieczorem wprowadzała, król poznał Maurevela a przypomniawszy sobie rozkaz, do którego zniewoliła go matka, zrozumiał wszystko.
— O!.. o!.. — mruknął król — w tym samym dniu, w którym mi ocalił życie!... Chwila źle obrana.
Postąpił kilka kroków, ażeby się udać do matki, lecz nagle wstrzymał się i powiedział:
— Zacząć z nią o tem mówić, jest to samo, co wzniecić spór bez końca; niech lepiej każdy działa na swoję rękę.
Po chwili namysłu, rzekł znowu:
— Mamko! zamknij dobrze wszystkie drzwi, i uprzedź królowę Elżbietę, że czując się po upadku na polowaniu cokolwiek słabym, wkrótce się spać położę.
Mamka wyszła, aby wykonać dany rozkaz.
Król zaś, ponieważ nie nadeszła jeszcze chwila spełnienia jego zamiaru, siadł do pisania wierszy.
Czas przy tem zajęciu, upływał królowi bardzo prędko.
Już dziewiąta godzina wybiła a król myślał, że jeszcze niema siódmej.
Liczył uderzenia jedno po drugiem, a skoro ostatnie dało się słyszeć, powstał.
— Na szatana! — zawołał. — Teraz dogodna pora.
Zarzuciwszy płaszcz i nacisnąwszy kapelusz, wyszedł tajemnemi drzwiczkami, o których nawet nie wiedziała Katarzyna.
Karol udał się wprost do mieszkania Henryka.
Henryk, rozłączywszy się z księciem d’Alençon, wstąpił tylko do siebie ażeby się przebrać, i natychmiast wyszedł.
— Bezwątpienia poszedł na kolacyę do Margot — rzekł do siebie król — dzisiaj byli ze sobą w stosunkach daleko przyjaźniejszych, tak mi się przynajmniej zdawało.
I skierował swe kroki do mieszkania Małgorzaty.
Małgorzata zaprosiła do siebie księżnę de Nevers, Coconnasa i La Mola, i spożywała z nimi wieczerzę, składającą się z konfitur i ciastek.
Karol zapukał do przedpokoju; Gillonna otworzyła, lecz tak się przestraszyła widokiem króla, że zaledwie była w stanie ukłonić się, i, zamiast pobiedz i uprzedzić swoję panią o odwiedzinach dostojnego gościa, wydała tylko krzyk i przepuściła Karola.
Król przeszedł przedpokój i, kierowany wybuchami dającego się słyszeć śmiechu, zbliżył się do jadalnego pokoju.
— Biedny Henryś — powiedział. -Bawi się, nie przewidując żadnego nieszczęścia.
— To ja — rzekł Karol, podnosząc portyerę i ukazując śmiejące się oblicze.
Małgorzata wydała przeraźliwy krzyk.
Ta śmiejąca twarz sprawiła na niej wrażenie głowy Meduzy.
Siedząc na wprost portyery, natychmiast poznała Karola.
Dwaj młodzieńcy zwrócili się do króla tyłem.
— Jego królewska mość! — zawołała przestraszona Małgorzata.
I wstała.
Wszyscy prawie potracili głowy.
Tylko Coconnas wcale się nie zmieszał.
Zerwał się szybko, lecz tak niezręcznie, że wstając, wywrócił stół, a z nim wszystko, co się na wierzchu znajdowało: szkła, talerze i świece...
W jednej chwili, zupełna ciemność i grobowa cisza, zaległy pokój.
— Uciekaj!... — szepnął Coconnas do La Mola — śmielej! śmielej!
La, Mole nie dał sobie tego dwa razy powiedzieć. i rzucił się do muru, szukając rękoma sypialni; chciał się bowiem ukryć w gabinecie, dobrze mu już znajomym.
Lecz, wchodząc do sypialni, potrącił jakiegoś człowieka, który wszedł tajemnem wejściem.
— Co to wszystko znaczy? — zawołał, pośród ciemności Karol, głosem, który zaczął już przybierać groźny ton zniecierpliwienia. — Czyż jestem straszydłem, że na mój widok wszystko przewraca się do góry nogami? Zobaczmy: Henrysiu! Henrysiu! Gdzie jesteś? odpowiadaj mi.
— Jesteśmy ocaleni! — szepnęła Małgorzata, porywając czyjąś rękę, którą wzięła za rękę Coconnasa. — Król sądzi, że mój mąż jest jednym z zaproszonych gości.
— Pozostawię go nawet w tem mniemaniu, bądź pani spokojną — rzekł Henryk, odpowiadając królowej tymże samym tonem.
— Wielki Boże!... — zawołała Małgorzata, puszczając rękę, którą trzymała.
— Milczenie! — powiedział Henryk.
— Cóż tam u dyabła tak szepczecie? — zawołał Karol — Henryku, odpowiadaj, gdzie jesteś?
— Tutaj, Najjaśniejszy panie — odrzekł głos króla Nawarry.
— Do dyabła! — powiedział Coconnas, który z księżną de Nevers oddalił się do kąta. — O! wszystko zaczyna się plątać.
— A więc podwójnie jesteśmy zgubieni — rzekła Henrieta.
Coconnas, śmiały do nierozsądku, namyślił się, że wreszcie trzeba będzie zapalić świece; sądząc zaś, że im prędzej tem lepiej, puścił rękę księżnej de Nevers i poszukał świecznika; następnie udał się w stronę kominka i zaczął rozdmuchiwać węgiel, który też natychmiast zapalił knot u świecy.
Pokój oświetlił się.
Karol IX-ty rzucił naokoło siebie pytające spojrzenie.
Henryk stał obok żony, księżna de Nevers siedziała w kącie sama; Coconnas zaś, ze świecznikiem w ręku, stojąc na środku pokoju, oświecał całą scenę.
— Wybacz nam, mój bracie — powiedziała Małgorzata — nie czekaliśmy na ciebie.
— Wasza królewska mość, jak sam widzisz, bardzo nas przestraszyłeś! — dodała Henrietta.
— Co do mnie — rzekł Henryk, który się natychmiast wszystkiego domyślił — tak się przestraszyłem, że wstając, wywróciłem stół.
Coconnas rzucił na króla Nawarry spojrzenie, które mówiło:
— A to mi mąż! w mgnieniu oka wszystko zrozumiał.
— Co za straszny nieład! — powtórzył Karol IX. — Przepadła twoja kolacya, Henrysiu. Chodź ze mną, dokończysz jej gdzieindziej; tego wieczora ja cię będę częstował.
— Jakto, Najjaśniejszy panie! — rzekł Henryk. — Czyż Wasza królewska mość chciałbyś uczynić mi ten zaszczyt?...
— Tak. Moja królewska mość robi ci zaszczyt uprowadzenia cię z sobą z Luwru. Pożycz mi go, Margot, do jutrzejszego ranka.
— A! mój bracie — powiedziała Małgorzata — czyż potrzebujesz na to mego zezwolenia? czyż nie masz sam dostatecznej władzy?
— Najjaśniejszy panie! — rzekł Henryk — pójdę do siebie wziąć inny płaszcz i natychmiast powrócę.
— Niema potrzeby, Henrysiu. Alboż ten, co masz, jest zły?
— Lecz, Najjaśniejszy panie...
— Mówię ci, u dyabła, ażebyś nie chodził. Czy nie słyszysz? Pójdź!
— Idź, idź — powiedziała nagle Małgorzata, ściskając rękę swego męża; ze szczególnego bowiem wzroku Karola wyczytała, że się dzieje coś niezwyczajnego.
— Jestem gotów, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Henryk.
Teraz Karol zwrócił spojrzenie na Coconnasa, który nie przestawał zapalać innych świec.
— Co to za szlachcic? — zapytał Henryka, mierząc piemontczyka swym wzrokiem.
Czy to czasem nie p. de La Mole?
— Kto jemu mówił o La Molu? — pomyślała Małgorzata.
— Nie, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Henryk. — Pana de La Mole niema tu wcale, czego bardzo żałuję, gdyż miałbym honor przedstawić go Waszej królewskiej mości, razem z jego przyjacielem, hrabią de Coconnas; obaj są nierozłączni i obaj pozostają w służbie księcia d’Alençon.
— A! a! naszego wielkiego Strzelca! — powiedział Karol. — Dobrze!
Potem zmarszczywszy brwi, dodał:
— Ten p. de La Mole to podobno hugonot?
— Nawrócony, Najjaśniejszy panie — rzekł Henryk — ja odpowiadam za niego, jak za siebie.
— Jeśli za kogo odpowiadasz, Henryku, po tem, coś dla mnie dzisiaj uczynił, nie mam wcale prawa o nim powątpiewać. Lecz bądź co bądź chciałbym widzieć tego pana de La Mole. Ale to już innym razem.
I jeszcze raz obrzuciwszy pokój spojrzeniem, Karol uściskał Małgorzatę i wyszedł z królem Nawarry, trzymając go pod rękę.
U bramy Luwru Henryk chciał się zatrzymać, ażeby z kimś pomówić.
— Pójdźmy, pójdźmy! wychodź prędzej, Henrysiu — rzekł do niego Karol. — Kiedy ci mówię, że powietrze Luwru nie jest zdrowe dla ciebie dzisiejszego wieczoru, to, do wszystkich dyabłów! możesz mi wierzyć.
— Lecz cóż de Mouy będzie robił sam jeden w moim pokoju?... Byle tylko to powietrze, które mnie szkodzi, nie było jeszcze szkodliwszem dla niego.
— A tak! — powiedział król, gdy już oba przeszli zwodzony most. — Więc to nie obchodzi cię wcale, Henrysiu, że dworzanie d’Alencona umizgają się do twej żony?
— Jakto. Najjaśniejszy panie?
— Tak; ten p. de Coconnas czyż nie robi do Margot słodkich oczków?
— Któż ci to powiedział, Najjaśniejszy panie?
— Hm! — odparł król. — Powiedziano mi...
— Istny żart; p. de Coconnas robi słodkie oczki, to prawda, lecz nie do niej, tylko do księżnej de Nevers.
— A! ba! ba!
— Mogę zapewnić Waszą królewską mość, że tak jest, a nie inaczej.
Król zaczął się śmiać do rozpuku.
Po chwili powiedział:
— Dobrze! Kiedy książę Gwizyusz przyjdzie opowiadać mi swoje przygody, wytargam go lekko za wąsy i opowiem mu czyny jego siostry. Jednakże — rzekł król, namyślając się — nie pamiętam dobrze, o kim to on mnie mówił: czy o panu de Coconnas, czy też o panu de La Mole.
— To czy owo, zawsze jest kłamstwo, Najjaśniejszy panie — powiedział Henryk. — Mogę ręczyć za uczucia mej żony.
— Dobrze! Henrysiu, dobrze! — rzekł król. — Na honor, jesteś dzielny chłopiec i zdaje mi się, że w końcu nie będę mógł obejść się bez ciebie.
To powiedziawszy, król gwizdnął szczególniejszym sposobem i zaraz z za węgła ulicy Beauvois wyszło czterech ludzi.
Ludzie ci przyłączyli się do króla i wszyscy razem udali się ku środkowi miasta.
Wybiła godzina dziesiąta.
— No i cóż? — zapytała Małgorzata po odejściu króla i Henryka — czy usiądziemy do stołu?...
— Nie — odpowiedziała księżna — ja się strasznie przelękłam. Niech żyje mały domek na ulicy Cloche-Percée! Do niego nikt nie wejdzie bez szturmu, a załoga ma prawo obnażyć szpady. Lecz czego szukasz pod krzesłami i w szafach, panie de Coconnas?
— Szukam mego przyjaciela, La Mola — rzekł piemontczyk.
— Poszukaj obok mojego pokoju, panie de Coconnas — powiedziała Małgorzata. — Jest tam gabinet...
— Bardzo dobrze — rzekł Coconnas.
I wszedł do pokoju.
— No cóż? — zapytał głos w ciemności.
— No! podano desser.
— A król Nawarry?...
— Nic nie widział.
— A król Karol?....
— A!... król, to co innego; zabrał z sobą męża.
— Doprawdy?
— Wcale nie żartuję. Ale! powiem ci jeszcze coś więcej: dowiedziawszy się, że jestem w służbie księcia d’Alençon, zrobił mi ten zaszczyt, że z boku na mnie spojrzał; skoro zaś dowiedział się, że jestem twoim przyjacielem, spojrzał na mnie z ukosa.
— Sądzisz więc, że mu źle o mnie mówiono?
— Przeciwnie, obawiam się, czy czasem nie zanadto dobrze. Lecz rzecz nie o to idzie; zdaje się, że damy mają zamiar udać się na ulicę Roide-Sicile, i my musimy być ich przewodnikami.
— Niepodobna!... wiesz sam przecież...
— Jakto, niepodobna?
— No! mamy dzisiaj służbę u Jego książęcej mości.
— Kroćset dyabłów! na honor prawda! zawsze zapominam, że ze szlachty mieliśmy zaszczyt przemienić się w lokajów.
I dwaj przyjaciele pobiegli objaśnić królowę i księżnę, że im koniecznie należy się znajdować przynajmniej przy rozbieraniu księcia d’Alençon.
— Dobrze! — powiedziała księżna — my udamy się same.
— A czy wolno zapytać, dokąd się panie oddalają? — zapytał Coconnas.
— O! jesteś pan za bardzo ciekawy — odpowiedziała księżna — Quere et invenies.
Dwaj młodzieńcy skłonili się i pędem pobigli do mieszkania księcia d’Alençon[6].
Książę jakby czekał na nich w swoim gabinecie.
— A! a! — rzekł — panowie, tak późno.
— Dopiero godzina dziesiąta, mości książę — odpowiedział Coconnas.
Książę spojrzał na zegarek.
— Prawda. A jednak w Luwrze już wszyscy śpią.
— Tak, mości książę, lecz my jesteśmy gotowi na rozkazy. Czy wasza książęca mość każesz wprowadzić do swojej sypialni dworzan?
— Nie; owszem, należy ich oddalić.
Obaj spełnili rozkaz księcia, i wkrótce powrócili.
— Wasza książęca mość położy się zapewne spać, lub jeszcze zasiądzie do roboty?
— Nie; panowie jesteście wolni do jutra.
— Pójdziemy! — szepnął Coconnas do ucha pana Mola. — Zdaje się, że dwór dzisiaj nie nocuje w domu.
I obaj, porwawszy płaszcze i szpady, zbiegli ze schodów po cztery na raz stopnie i rzucili się w pogoń za damami[7].
Dogonili je na rogu ulicy Coq-Saint-Honoré


.
Rozdział XIII.
BÓG RZĄDZI.

Najgłębsza cisza panowała w całym Luwrze.
I nic dziwnego.
Małgorzata i księżna dc Nevers udały się na ulicę Tizon.
Coconnas i La Mole pośpieszyli zaraz za niemi.
Król i Henryk byli na mieście.
Książę d’Alençon pozostał w domu, oczekując z trwogą i niepokojem wypadków, o których mu napomknęła królowa-matka.
Katarzyna leżała w łóżku, a pani de Sauve, siedząc u wezgłowia, czytała jej jakieś powiastki włoskie, bardzo rozśmieszające królowę.
Już oddawna Katarzyna nie była w tak wybornym humorze.
Z apetytem zjadła kolacyę, potem naradziła się z lekarzem, uregulowała dzienne rachunki domowe, rozkazała odprawić nabożeństwo o dojście do skutku jakiegoś ważnego przedsięwzięcia, koniecznego, jak mówiła, dla szczęścia jej dzieci...
Katarzyna miała zwyczaj czysto-florencki, rozkazywała w niektórych okolicznościach odprawianie mszy i nabożeństwa, których cel jej i Bogu był tylko wiadomy.
Wreszcie odwiedziła René’go i wybrała w jego bogato zaopatrzonym zbiorze nowe pachnidła.
— Dowiedz się — powiedziała Katarzyna — czy jest w domu moja córka królowa Nawarry; jeśli będzie, proś jej, ażeby przyszła do mnie.
Paź, któremu ten rozkaz został wydany, wyszedł i powrócił z Gillonną.
— Pytałam o królowę, a nie o jej służącą — rzekła Katarzyna.
— Pani!... — powiedziała Gillonna. — Uważałam sobie za obowiązek osobiście oświadczyć Waszej królewskiej mości, że królowa Nawarry wyszła z przyjaciółką swą księżną de Nevers...
— Wyszła o tak późnej godzinie!... — zawołała Katarzyna, marszcząc brwi. — Dokąd ona poszła?
— Na doświadczenia alchemiczne — odpowiedziała Gillonna — które się odbywają w pałacu Gwizyuszów, w pawilonie przez księżnę de Nevers zamieszkanym.
— A kiedyż powróci?... — zapytała królowa-matka.
— Doświadczenia przeciągną się późno w noc — odrzekła Gillonna — bezwątpienia więc Jej królewska mość pozostanie do jutra u księżnej.
— A! szczęśliwa królowa Nawarry!... — mruknęła Katarzyna. — Ma przyjaciół... sama jest królową... nosi koronę, a niema poddanych. Ona jest bardzo szczęśliwą!
Słuchacze uśmiechnęli się na te wyrazy.
— Zresztą, kiedy już wyszła — mówiła dalej Katarzyna — gdyż powiadasz, że wyszła?
— Od pół godziny pani!
— To jeszcze lepiej; odejdź.
Gillonna skłoniła się i wyszła.
— Czytaj dalej, Karolino — powiedziała królowa-matka.
Pani de Sauve zaczęła czytać.
Po upływie dziesięciu minut, Katarzyna przerwała:
— A! zaczekaj, dobrze, że sobie przypomniałam: każ odejść straży z galeryi.
Był to znak, którego oczekiwał Maurevel.
Rozkaz królowej spełniono; pani do Sauve kończyła zaczęty powieść.
Już może z kwadrans czytała bez przerwy, gdy nagle, straszny, przeciągły krzyk, doszedł aż do sypialni królowej.
Na wszystkich obecnych krzyk ten takie sprawił wrażenie, że włosy im na głowie powstały.
Zaraz wkrótce rozległ się wystrzał z pistoletu.
— Co to jest?... — zapytała Katarzyna. — Dlaczegoś przestała czytać, Carlotta?
— Czyż Wasza królewska mość nic nie słyszałaś?... — odpowiedziała zbladłszy pani de Sauve.
— Czego?... — zapytała Katarzyna.
— Tego krzyku...
— I strzału z pistoletu — dodał kapitan przybocznej straży.
— Krzyku, pistoletowego wystrzału. — powtórzyła Katarzyna — ja nic a nic nie słyszałam... Zresztą, czyż to taka nadzwyczajna rzecz, posłyszeć w Luwrze krzyk, lub też wystrzał z pistoletu? Czytaj, czytaj, Carlotto.
— Lecz słuchaj, pani — odpowiedziała pani de Sauve, gdy tymczasem, pan de Nancey porwawszy za rękojeść szpady, stał w miejscu, nie śmiejąc wyjść bez zezwolenia królowej, — już słychać odgłos zbliżających się kroków, przekleństwa... wyrzekania...
— Czy mam iść aby dowiedzieć się o przyczynę tego hałasu?... — zapytał kapitan.
— Niema potrzeby; zostań pan — rzekła Katarzyna, unosząc się nieco i opierając na ręku, jakby dla nadania większej mocy swemu rozkazowi. — Któż mię będzie bronił w przypadku jakiej trwogi? To się pewnie pobiło kilku pijanych Szwajcarów...
Spokój królowej stanowił tak rażącą sprzeczność ze strachem, rozlanym na twarzach otaczających ją osób, że pani de Sauve, pomimo trwogi, nie mogła się wstrzymać od zwrócenia na królowę pytającego spojrzenia.
— Lecz, pani!... — zawołała. — Zdaje się, jakby tam kogo zabijano?
— Kogóżby naprzykład?
— Króla Nawarry. Hałas dochodzi od strony jego mieszkania.
— Głupia!... — powiedziała do siebie królowa, a usta jej, pomimo władzy jaką miała nad sobą, dziwnie zaczęły się poruszać, gdyż Katarzyna szeptała jakąś modlitwę. — Głupia, wszędzie widzi swego króla Nawarry!
— Mój Boże! mój Boże!... — narzekała pani de Sauve, padając na krzesło.
— Niema o czem mówić — powiedziała Katarzyna.
Zwracając się zaś do pana de Nancey, dodała:
— Spodziewam się, że pan jutro surowo ukarzesz winnych za ten nieporządek. Czytaj dalej Carlotta.
Katarzyna opadła na poduszki, i pozostała nieporuszona, jakby od zbytecznego osłabienia.
Obecni zauważyli, że wielkie krople potu spływały po jej twarzy.
Pani de Sauve była posłuszną tak stanowczemu rozkazowi, lecz tylko głos jej i oczy spełniały tę powinność.
Myśl zaś daleko uleciała i przedstawiała wyobraźni straszne niebezpieczeństwo, zawieszone nad głową ukochanego przez nią człowieka.
Po kilku chwilach wewnętrznej walki, głos jej stał się nie zrozumiałym; książka z rąk wypadła a młoda kobieta zemdlała.
Nagle rozległ się jeszcze większy niż poprzednio hałas.
W korytarzu dały się słyszeć ciężkie i pośpieszne kroki; a po chwili dwa wystrzały, od których, szyby w oknach się zatrzęsły.
Katarzyna, zdziwiona tą przedłużoną bójką, wstała ze zbladłą twarzą, obłąkanym wzrokiem, i w chwili, kiedy kapitan chciał wybiedz, porwała go za rękę, mówiąc:
— Niech nikt nie wychodzi! Ja sama pójdę zobaczyć, co się tam dzieje:
A oto, co się stało:
De Mouy otrzymał rano z rąk Orthon’a, klucz od Henryka.
W wydrążeniu tego klucza spostrzegł zwinięty papier; który wydostał za pomocą szpilki.
Było to hasło dla wejścia do Luwru dzisiejszej nocy.
Nadto, Orthon ustnie powtórzył mu słowa Henryka, który go wzywał do Luwru o godzinie dziesiątej.
O wpół do dziesiątej, de Mouy przywdział pancerz, o którego dobroci miał już nieraz sposobność przekonać się; na wierzch włożył jedwabny kaftan, przypasał szpadę, zatknął za pas dwa pistolety, a na to wszystko zarzucił słynny płaszcz czerwony La Mole’a.
Widzieliśmy, jak Henryk przed pójściem do siebie, zamierzył odwiedzić Małgorzatę; jak przyszedł do niej tajemnemi schodami, zetknął się z La Mole’m w sypialni Małgorzaty i zajął jego miejsce wobec króla w sali jadalnej.
Stało się to właśnie w chwili, kiedy de Mouy, dzięki udzielonemu mu przez Henryka hasłu, a nadewszystko dzięki słynnemu czerwonemu płaszczowi, przebywał bramę Luwru.
Młodzieniec ten udał się wprost do króla Nawarry, naśladując, jak tylko mógł najlepiej, chód La Mole’a.
W przedpokoju zastał oczekującego nań Orthon’a.
— Jego królewska mość wyszedł — rzekł do niego góral — lecz kazał mi wprowadzić pana do siebie, i prosić, ażebyś pan zechciał na niego czekać. Jeśliby go długo nie było widać, w takim razie, prosi pana także, ażebyś się położył na jego łóżku.
De Mouy wszedł nie pytając o dalsze objaśnienia; gdyż to, co mu w tej chwili powiedział Orthon, było tylko powtórzeniem tego, co już od niego słyszał rano.
Ażeby na dobre użyć czasu, de Mouy wziął pióro i atrament, i zbliżywszy się do prześlicznej mapy Francyi wiszącej na ścianie, zaczął obliczać i odznaczać stacye od Paryża do Pau.
Lecz rachunki te skończył w kwadrans, poczem nie wiedział już, czem się ma zająć.
Ze dwa lub trzy razy przeszedł się po pokoju, przetarł oczy, ziewnął, siadł, wstał, i znowu usiadł.
Nakoniec, korzystając z pozwolenia Henryka, tudzież z praw poufałości, jakie istniały między książętami i ich szlachtą, położył na nocnym stoliku pistolety, postawił lampę i wyciągnął się na szerokiem łóżku, o które oparł obnażoną szpadę, a będąc pewnym, że nie będzie niespodzianie zdybanym, gdyż w przedpokoju znajduje się służący, mocno zasnął.
De Mouy tak chrapał, że mógł pod tym względem iść w zawody z samym królem Nawarry.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W tymże czasie, sześciu ludzi ze szpadami w rękach i sztyletami za pasem, ostrożnie i w milczeniu wsunęło się na korytarz, jednym końcem dotykający mieszkania Katarzyny, drugim zaś mieszkania Henryku.
Jeden z tych sześciu ludzi postępował naprzód.
Oprócz gołej szpady i szerokiego jak nóż myśliwski sztyletu, miał jeszcze przy sobie wierne pistolety, przytwierdzone do pasa srebrnemi sprzeczkami.
Był to Maurevel.
Przyszedłszy do drzwi Henryka, zatrzymał się.
— Czy jesteś pewny, że warta korytarz opuściła?... — zapytał Maurevel drugiego, który jakby był dowódzcą małego oddziału, będącego pod jego rozkazami.
— Nie pozostał ani jeden żołnierz — odpowiedział tenże.
— Dobrze!... — rzekł Maurevel. — Teraz, trzeba tylko dowiedzieć się o jednej rzeczy: czy ten, którego szukamy jest w domu.
— Lecz — powiedział sierżant wstrzymując rękę, którą Maurevel położył na klamce u drzwi — to jest mieszkanie króla Nawarry.
— A któż mówi, że nie?... — odpowiedział Maurevel.
Zbiry spojrzeli po sobie z zadziwieniem; sierżant cofnął się krok w tył.
— Oho!... — rzekł zmieszany — aresztować kogo o tym czasie w Luwrze i do tego w mieszkaniu króla Nawarry...
— Co odpowiesz mi na to — rzekł Maurevel — jeśli ci oznajmię, że ten, którego mamy aresztować, jest królem Nawarry?
— Odpowiem ci kapitanie, że to nie żarty, i że bez rozkazu opatrzonego własnoręcznym podpisem Karola IX-go...
— Czytaj!... — rzekł Maurevel.
I wydobywszy z za kaftana rozkaz, podał go sierżantowi.
— Dobrze — odpowiedział tenże, przeczytawszy — nie pozostaje mi nic do nadmienienia.
— Jużeś gotów?
— Już.
— A wy?... — zapytał Maurevel, obracając się do pięciu innych zbirów.
Ci skłonili się z uszanowaniem.
— Słuchajcież mię, panowie!... — rzekł Maurevel — oto plan: dwóch z was pozostanie u tych drzwi, dwóch u drzwi od sypialni, a dwóch wejdzie ze mną.
— A potem?... — spytał sierżant.
— Nie zapominajcie, że nam rozkazano aby nie dozwolić więźniowi, ani krzyków, ani oporu. Przestąpienie tego rozkazu śmiercią zostanie ukarane.
— Chodźmy; niema się nad czem namyślać — rzekł sierżant do człowieka, mającego iść z nim do sypialni króla.
— Tak — dodał Maurevel.
— Biedny król Nawarry!... — rzekł któryś ze zbirów. — Już widać w niebie było zapisane, że on nie umknie.
— I tu na ziemi także — powiedział Maurevel, biorąc z rąk sierżanta rozkaz Katarzyny, i chowając go w zanadrze.
Maurevel włożył w zamek klucz, który otrzymał z rąk Katarzyny, i zostawiwszy dwóch ludzi u zewnętrznych drzwi, wszedł z czterema do przedpokoju.
— A! a!... — rzekł Maurevel, usłyszawszy głośne chrapanie. — Zdaje się, że znajdziemy tutaj to, czego szukamy.
Orthon, myśląc że wszedł król, pośpieszył na przeciw niego; lecz nagle znalazł się pośród pięciu uzbrojonych ludzi.
Na widok złowrogiej twarzy Maurevela zwanego zbójcą królewskim, wierny sługa cofnął się, i stanąwszy przed drugiemi drzwiami, powiedział:
— Kto jesteście, i czego potrzebujecie?
— W imieniu króla — odpowiedział Maurevel — gdzie jest król Nawarry?
— Król Nawarry?
— Tak, król Nawarry.
— Króla Nawarry niema w domu — rzekł Orthon, broniąc wstępu — wejść więc nie możecie.
— Kłamstwo — zawołał Maurevel. — Precz!
Bearneńczycy są uparci; Orthon warknął jak pies góralski i śmiało odpowiedział:
— Nie wejdziecie, mówię wam. Króla niema w domu.
I uczepił się drzwi.
Maurevel dał znak; czterech ludzi rzuciło się na górala, i oderwało go od gzymsu drzwi, którego się trzymał. Orthon otworzył usta, chcąc krzyknąć; lecz Maurevel zamknął mu je ręką.
Orthon z wściekłości ugryzł mordercę, a ten z głuchym jękiem cofnął rękę i uderzył go rękojeścią szpady w głowę.
Wierny sługa zachwiał się i padł, krzycząc: Rozbój! rozbój!...
Głos jego zamilkł; zemdlał.
Mordercy przeszli po jego ciele; dwóch stanęło u drugich drzwi, a trzej weszli do pokoju sypialnego.
Światło lampy padało na łóżko.
Firanki były zapuszczone.
— Oho!... — rzekł sierżant. — Zdaje mi się, że już nie chrapie.
— Dalej!... — zawołał Maurevel.
Na ten wyraz, rozległ się za zasłoną chrapliwy krzyk, mający więcej podobieństwa do ryku lwa, aniżeli do ludzkiego głosu; firanki gwałtownie się roztworzyły, a przed oczyma zbirów ukazał się siedzący człowiek, w kirysie, w szyszaku, pokrywającym głowę do samych oczu, i uzbrojony dwoma pistoletami, jakie trzymał w ręku, i szpadą na kolanach.
Zaledwie tylko Maurevel poznał rysy de Mouya, a już poczuł, że włosy mu powstają na głowie.
Zbladł strasznie.
Usta jego napełniły się pianą, i cofnął się, jak gdyby widmo zobaczył.
Nagle, zbrojna postać powstała, i zrobiła krok naprzód.
— A! złoczyńco — przemówił de Mouy głuchym głosem — przyszedłeś mnie zabić, tak jak już zabiłeś mego ojca!
Dwóch zbirów, to jest tych, którzy weszli z Maurevelem do sypialni króla, usłyszało tylko te straszne słowa; lecz razem z temi słowy, de Mouy wycelował w głowę Maurevela.
Zbójca rzucił się na kolana w chwili, kiedy de Mouy spuszczał kurek; wystrzał padł, i jeden z przybyłych z Maurevelem, stojący za nim, padł ugodzony w samo serce.
W tej chwili, Maurevel odpowiedział strzałem na wystrzał; lecz kula spłaszczyła się o pancerz de Mouya.
De Mouy, zmierzywszy odległość, jednem uderzeniem szerokiej szpady rozpłatał czaszkę drugiego żołnierza; potem zwrócił się do Maurevela. i złożył się z nim.
Walka była krótka, lecz straszna.
Po czwartem doskoczeniu, Maurevel uczul zagłębiające mu się w gardło zimne ostrze stali; krzyknął chrapliwie, padł w tył, i w upadku wywrócił lampę.
Ciemność zaległa komnatę.
Natychmiast de Mouy, korzystając z ciemności, odważny i zręczny jak bohater Homera, rzucił się z pochyloną głową do przedpokoju, przewalił jednego żołnierza, odepchnął drugiego, przemknął się jak błyskawica pośród zbirów strzegących zewnętrznych drzwi; dwa razy wystrzelił w powietrze z pistoletu, i był ocalony; gdyż pozostał mu jeszcze nabity pistolet i jego straszna szpada.
Przez chwilę de Mouy namyślał się, czy uciec do księcia d’Alençon, od którego mieszkania, jak zdawało mu się, otworzyły się drzwi, czy też spróbować czy nie uda się wyjść z Luwru.
Zdecydował się na to ostatnie, przyśpieszył więc znowu zwolnionego biegu, skoczył odrazu z dziesięciu schodów, dobiegł bramy, wymówił hasło i rzucił, się, krzycząc:
— Ruszajcie na górę! Mordują tam w imieniu króla.
A korzystając ze zdziwienia straży, znikł w ulicy du Coq, nie otrzymawszy najmniejszego zadraśnięcia.
Stało się to właśnie w chwili, kiedy Katarzyna wstrzymała kapitana straży temi słowy.
— Zostańcie tu. Sama pójdę zobaczyć, co się tam dzieje.
— Lecz, pani! — odpowiedział kapitan — niebezpieczeństwo, jakie Waszą królewską mość może spotkać, zmusza mnie aby udać się za nią.
— Zostań pan — powtórzyła Katarzyna tonem, jeszcze bardziej rozkazującym niż poprzednio. — Królów broni siła, daleko możniejsza od ludzkiej szpady.
Kapitan pozostał.
Wtedy Katarzyna wzięła lampę, obuła gołe nogi w aksamitne pantofelki, wyszła z pokoju na korytarz pełen jeszcze dymu, i udała się, spokojna i zimna jak cień, do mieszkania króla Nawarry.
Wszystko tu było cicho.
Królowa zbliżyła się do drzwi wchodowych, przestąpiła próg, i ujrzała w przedpokoju Orthona, leżącego bez zmysłów.
— A! a! — pomyślała — otóż najprzód sługa; bezwątpienia dalej znajdziemy i pana.
I zbliżyła się do drugich drzwi.
Tutaj potknęła się o jakieś ciało; zniżyła lampę: był to żołnierz z rozpłataną głową... już nie żył...
O trzy kroki od niego leżał sierżant, wydający ostatnie tchnienie.
Nakoniec, przed łóżkiem leżał trzeci człowiek, blady jak śmierć.
Krew strumieniem płynęła mu z podwójnej rany w gardle; napróżno starał się podnieść.
Był to Maurevel.
Zimny dreszcz przebiegł członki Katarzyny; spostrzegła, że łóżko było próżne; obejrzała się po całym pokoju, i napróżno szukała pomiędzy trzema leżącemi trupami, tego, którego miała nadzieję zobaczyć.
Maurevel poznał Katarzynę; oczy jego strasznie się rozszerzyły, i wyciągnął ku niej ręce z wyrazem rozpaczy.
— Gdzież on jest? — zapytała królowa półgłosem. — Cóż się z nim stało? Nieszczęśliwy! Czyż ty pozwoliłeś mu umknąć?
Maurevel chciał coś powiedzieć, lecz w miejsce wyrazów, dał się słyszeć świst wychodzący z rany.
Czerwona piana wystąpiła na usta i pochylił głowę na znak niemocy i bólu.
— Lecz mówże — zawołała Katarzyna — mówże! Chociaż jeden wyraz...
Maurevel wskazał jej na ranę, wydał znowu jakieś niezrozumiałe dźwięki, jakieś konwulsyjne chrzypienie i zemdlał.
Wtedy Katarzyna spojrzała do koła: była otoczona trupami i umierającymi; krew strumieniami płynęła w pokoju, a grobowe milczenie dodawało jeszcze większej grozy tej scenie.
Jeszcze raz zwróciła się do Maurevela; lecz ten ani się poruszył.
Z kieszeni wyglądał mu papier; był to rozkaz uwięzienia Henryka.
Katarzyna schwyciła go i ukryła w zanadrzu.
W tej chwili usłyszała za sobą lekki szelest.
Obróciła się, i ujrzała stojącego we drzwiach księcia d’Alençon, który na hałas rozlegający się po całym Luwrze, wszedł tutaj i stanął osłupiały, na widok roztaczający się przed jego oczyma.
— Ty tutaj?... — zapytała zdumiona królowa.
— Tak, pani. Lecz co się tu dzieje? — zawołał książę.
— Powróć do siebie, Franciszku; wkrótce dowiesz się o wszystkiem.
Lecz d’Alençon wiedział więcej, niż się Katarzyna spodziewała.
Skoro tylko w korytarzu dały się słyszeć kroki, zaczął się zaraz przysłuchiwać.
Widząc uzbrojonych ludzi, wchodzących do mieszkania króla Nawarry, domyślił się co to znaczy, i ucieszył się, że silniejsza niż jego ręka, wybawi go od tak niebezpiecznego przyjaciela.
Wkrótce potem, wystrzały, gwałtowne kroki uciekającego, jeszcze bardziej ściągnęły jego uwagę, wtedy zobaczył, jak w przestrzeni światła, rzuconego przez szparę u drzwi na schody, znikł czerwony płaszcz, dobrze mu znajomy.
— De Mony! — zawołał. — De Mony u mego szwagra Henryka! Lecz nie, to niepodobna! Czyżby to był pan de La Mole?...
Wtedy opanował go strach.
Przypomniał sobie, że tego młodzieńca polecała mu sama Małgorzata, a chcąc przekonać się, czy to on w istocie przebiegł, udał się do pokoju naszych dwóch przyjaciół; pokój był pusty.
Lecz w kącie pokoju wisiał sławny czerwony płaszcz.
Trwoga go opanowała; nie był to La Mole, lecz de Mouy.
Zbladły, drżąc z bojaźni, żeby nie schwytano hugonata, któryby mógł wydać tajemnice spisku, książę pobiegł do wrót Luwru.
Dowiedział się tutaj, iż czerwony płaszcz uciekł, krzycząc, że w Luwrze mordują w imieniu króla.
— Omylił się — pomyślał d’Alençon. — Mordują, ale w imieniu królowej-matki.
I powróciwszy na pole bitwy, zastał Katarzynę, nakształt hyeny pomiędzy umarłymi błądzącą.
Na rozkaz matki, książę powrócił do siebie, udając spokój i posłuszeństwo, pomimo burzliwych myśli, tłoczących mu umysł.
Katarzyna, zrozpaczona tą nową niepomyślnością, przywołała swego kapitana i kazała popodnosić ciała.
Zaleciła, iżby Maurevela jako rannego, odniesiono do domu, i nie kazała budzić króla.
— O!... — mówiła, powracając do swego mieszkania, z pochyloną na piersi głową — jeszcze i teraz wymknął się. Boska ręka jest nad tym człowiekiem!.. On będzie panował! będzie!...
Potem, otworzywszy drzwi od pokoju, poniosła rękę do czoła, i ułożyła na twarzy dworski uśmiech.
— Cóż się tam stało? — zapytali wszyscy obecni.
Pani de Sauve, zbyt jeszcze przestraszona, milczała.
— Nic — odpowiedziała Katarzyna. — Hałas i nic więcej.
— O! zawołała nagle pani de Sauve, wskazując palcem ślady po przejściu Katarzyny, — każdy krok Waszej królewskiej mości zostawia za sobą krwawy ślad na dywanie!


Rozdział XIV.
NOC KRÓLÓW.

Karol IX-ty szedł z Henrykiem, oparłszy się na jego ramieniu.
Towarzyszyło im sześciu dworzan, z których dwóch idąc przodem, oświecało drogę pochodniami; czterech zaś innych, postępowało za nimi w tyle.
— Kiedy opuszczam progi Luwru — mówił biedny król — budzi się we mnie uczucie zupełnie podobne do tego, jakiego doświadczam wchodząc do pięknego lasu; zaraz swobodniej oddycham, żyję, jestem wolny...
Henryk uśmiechnął się.
— Wasza królewska mość powinienbyś mieszkać w naszych górach Bearneńskich — powiedział.
— Tak; uważam, ze masz wielką chęć tam powrócić; lecz jeśli będziesz bardzo uparty — dodał z uśmiechem Karol — strzeż się, radzę ci; moja matka tak cię bardzo kocha, iż za nic w święcie rozłączyć się z tobą nie zechce.
— Co Wasza królewska mość będziesz robić dziś wieczór? — zapytał Henryk, zmieniając tę niebezpieczną rozmowę.
— Chcę cię zaznajomić, Henrysiu, z pewną osobą. Powiesz mi też swe zdanie.
— Jestem na rozkazy Waszej królewskiej mości.
— Na prawo! na prawo! Idziemy ulicą des Barres.
Dwaj królowie, wraz ze swoją eskortą, przeszli ulicę de la Savonnerie, gdy nagle, w stronie pałacu Kondeuszów, spostrzegli obwiniętych w duże płaszcze dwóch ludzi, którzy bez najmniejszego szelestu, wyszli skrytemi drzwiczkami.
— O!.. o!.. — powiedział król do Henryka, który podług zwyczaju, patrzał, lecz milczał — to coś godnego uwagi.
— Z czego o tem wnosisz, Najjaśniejszy panie? — zapytał król Nawarry.
— Powiedziałem to nie do ciebie, Henrysiu; ty ufasz swej żonie — dodał Karol z uśmiechem; — lecz twój kuzyn Kondeusz nie ufa swojej; albo jeśli jej ufa, to się myli, niech mnie dyabli porwą!
— Lecz dlaczego myślisz, Najjaśniejszy panie, że ci panowie byli u pani Kondeuszowej?
— Mam przeczucie. Nieruchomość tych dwóch ludzi, którzy zatrzymali się u drzwi skoro nas zobaczyli, przytem szczególny krój płaszcza niższego z nich... Przez Boga! byłoby to dość zabawne.
— Co?
— Nic; przyszła mi pewna myśl do głowy; podejdźmy bliżej.
I poszedł prosto do dwóch nieznajomych, którzy, widząc, że się do nich zbliżają, postąpili kilka kroków, ażeby się oddalić.
— Hola! panowie — rzekł król — zatrzymajcie się!
— Czy to panowie do nas mówią? — zapytał głos, na który wzdrygnęli się Karol i jego towarzysz.
— No i cóż, Henrysiu? — powiedział król. — Czy poznajesz teraz ten głos?
— Najjaśniejszy panie! — rzekł Henryk. — Gdyby brat twój, książę Andegaweński, nie był pod Roszellą, gotów byłbym przysiądz, że to jest jego głos.
— Otóż to właśnie, że on nie jest pod Roszellą.
— Lecz któż to jest z nim?
— Nie poznajesz jego towarzysza?
— Nie, Najjaśniejszy panie.
— A jednak jest on takiego wzrostu, że trudno się omylić. Zaczekaj, zaraz go poznasz: Hola! panowie, czyż nie słyszycie?
— Czyż to warta, że nas chce zatrzymywać? — zapytał ten z nich, co był wyższego wzrostu.
— Bierzcie nas chociaż za wartę — rzekł krok — lecz zatrzymajcie się, kiedy wam rozkazują.
Potem, nachylając się do ucha Henryka, dodał:
— Zaraz zobaczysz wybuch wulkanu.
— Jest was ośmiu — powiedział wyższy, pokazując z pod płaszcza rękę i odkrywając twarz — lecz chociażby was było stu, precz!
— A! a! książę Gwizyusz! — rzekł Henryk.
— A! to ty? dałeś się nakoniec poznać!
— Król! — zawołał książę.
Co się tyczy towarzysza księcia Gwizyusza, ten, przy tych słowach okręcił się płaszczem i ani się ruszył, odkrywszy z początku przez uszanowanie głowę.
— Najjaśniejszy panie! — przemówił książę Gwizyusz — byłem w odwiedzinach u mojej szwagrowej, księżnej Kondeuszowej.
— Tak... i wziąłeś z sobą jednego ze swoich dworzan.
— Najjaśniejszy panie! — odrzekł książę — Wasza królewska mość nie znasz go.
— A więc się poznamy — powiedział król.
I król prosto poszedł do nieznajomego i kazał jednemu z dworzan poświecić.
— Przebacz, mój bracie! — przemówił książę Andegaweński, odrzucając płaszcz i kłaniając się ze źle ukrytą złośliwością.
— A! a! Henryku, to ty?... Lecz nie, to niepodobna, mylę się... Brat Andegaweński przedewszystkiem mnie by pierwszego odwiedził. On wie dobrze, że dla książąt krwi królewskiej jedna tylko prowadzi droga: przez bramę Luwru.
— Wybacz, Najjaśniejszy panie! — powiedział książę Andegaweński.
— Tak — odrzekł król pogardliwym tonem. — Cóżeś robił, mój bracie, w pałacu Kondeuszów?
— Przecież wasza królewska mość sam dopiero co powiedziałeś — rzekł król Nawarry.
I schyliwszy się do ucha króla, dokończył zdania gwałtownym wybuchem śmiechu.
— Co to? — zapytał dumnie książę Gwizyusz; gdyż, jak wszyscy przy dworze, tak i on, przywykł był postępować z królem Nawarry dosyć po brutalsku. — Dlaczegóżbym nie miał odwiedzić swojej szwagrowej? Czyż książę d’Alençon nie odwiedza swojej!
Henryk oblał się rumieńcem.
— Którą szwagrowę? — zapytał Karol — on ma tylko jednę: królowę Elżbietę.
— Wybacz, Najjaśniejszy panie; powinienem był powiedzieć: królowę Małgorzatę, swoją siostrę, którą, niema pół godziny, spotkaliśmy w lektyce, w towarzystwie jakichś dwóch elegantów.
— Doskonale! — zawołał Karol — cóż na to odpowiesz, Henryku?
— Że królowa Nawarry ma zupełne prawo wychodzić dokąd jej się podoba. Wątpię tylko, czy wyszła z Luwru.
— A ja jestem tego pewny — odpowiedział książę Gwizyusz.
— I ja także — — dodał książę Andegaweński — lektyka zatrzymała się na ulicy Cloche-Percée!
— Tak, zapewne twoja szwagrowa, lecz nie ta — rzekł Henryk, wskazując na pałac Kondeuszów — a ta — i pokazał palcem w kierunku pałacu Gwizyuszów — jest z nią; zostawiliśmy je razem, a one, jak wiesz, są nierozłączne.
— Nie rozumiem, co wasza królewska mość chcesz powiedzieć — odpowiedział książę Gwizyusz.
— A jednak to bardzo jasne — rzekł król — i było obok lektyki dwóch elegantów.
— Więc cóż! — powiedział książę — jeśli królowa i moje szwagrowe grzeszą, to dla zapobieżenia temu nadal, udamy się pod sprawiedliwość króla.
— E! Boże! — powiedział Henryk — dajmy pokój paniom Kondeuszowej i de Nevers. Król nie troszczy się o swoję siostrę.... a ja pokładam zupełne zaufanie w mojej żonie.
— Nie, nie — zarzucił Karol — muszę koniecznie dowiedzieć się prawdy; lecz uczyńmy wszystko sami. Mówisz więc, mój bracie, że lektyka zatrzymała się na ulicy Cloche-Percée?
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— Czy poznasz miejsce?
— Poznam, Najjaśniejszy panie.
— Pójdźmy więc tam, i jeśli będzie potrzeba zapalić dom, aby się dowiedzieć kto jest wewnątrz, zapalimy go.
Z tym nie bardzo uspakajającym zamiarem dla tych, których się tyczył, cztery najważniejsze osoby we Francyi, udały się ulicą Saint-Antoine.
Czterej książęta przybyli na ulicę Cloche-Percée.
Karol chcąc zakończyć tę sprawę pomiędzy rodziną, odesłał świtę, rozkazawszy jej o szóstej z rana, czekać na niego z dwoma końmi w blizkości Bastylli.
Na ulicy Cloche-Percée stały tylko trzy domy; poszukiwanie zaś było jeszcze tem łatwiejsze, że do dwóch domów zaraz ich wpuszczono; z tych dwóch domów jeden dotykał ulicy Saint-Antoine, a drugi ulicy Roi-de-Sicile.
Co się tycze trzeciego, była tu zupełnie rzecz inna; dom ten strzeżony był przez odźwiernego niemca, bardzo nieprzystępnego.
Zdawało się, że było przeznaczeniem Paryża, przedstawić tej nocy najpamiętniejsze przykłady domowej wierności.
Pomimo gróźb księcia Gwizyusza, rzucanych w najczystszem narzeczu Saksońskiem; pomimo kieski złota, ofiarowanej przez Henryka Andegaweńskiego; pomimo zapewniań Karola, który utrzymywał, że jest dowódzcą warty; waleczny niemiec nie zwracał na nich najmniejszej uwagi.
Widząc opór, przez żelazne kratki wystawił koniec jakiejś rusznicy; ten rodzaj groźby wzbudził w obecnych śmiech; Henryk Nawarrski stanął opodal, jakby to wcale go nie interesowało.
Rusznica, nie mogąc się między kratkami poruszać, mogła grozić niebezpieczeństwem tylko ślepemu, któryby wprost niej stanął.
Widząc, że odźwiernego nie można ani zastraszyć, ani przekupić, ani ująć, książę Gwizyusz udał, że niby ucieka ze swymi towarzyszami; lecz ucieczka nie długo trwała.
Na rogu ulicy Św. Antoniego książę znalazł to, czego szukał; był to jeden z tych kamieni, jakie przed trzema tysiącami lat dźwigali, Ajax, Telamon i Diomedes; wziął go na swe barki i powrócił, dając znak towarzyszom, żeby za nim postępowali.
Właśnie w tej chwili odźwierny, widząc, że złoczyńcy już się oddalili, zamknął drzwi, lecz nie zdążył zasunąć rygli.
Książę Gwizyusz skorzystał z tego momentu i rzucił kamieniem we drzwi. Zawiasy odleciały wraz z częścią muru, w którym były utwierdzone.
Drzwi otworzyły się, przewróciwszy niemca; krzyk jego zbudził garnizon, który i bez tego wielce by się zadziwił.
W tym samym czasie La Mole tłómaczył z Małgorzatą idyllę Teokryta, a Coconnas udając, że jest grekiem, pił z Henrietą syrakuzańskie wino.
Uczona i bachiczna rozmowa nagle zostały przerwane.
La Mole i Coconnas pogasili natychmiast świece, otworzyli okna, wyskoczyli na balkon, a ujrzawszy w ciemności czterech ludzi, zaczęli na nich rzucać wszystko, co im podpadło pod rękę.
Karol, najzaciętszy z oblegających, otrzymał w plecy uderzenie srebrnym dzbanuszkiem; na księcia Andegaweńskiego zleciał półmisek z pomarańczowym kompotem, a na księcia Gwizyusza pieczona zwierzyna.
Henryk nie otrzymał żadnego uderzenia.
Pocichu wypytywał odźwiernego, którego Gwizyusz przywiązał do drzwi i który na wszystko odpowiadał swojem wiecznem:
— Ich verstehe nicht.
Kobiety dodawały ducha oblężonym i podawały im różne rzeczy, sypiące się jak grad na nieprzyjaciół.
— Na szatana! — zawołał Karol IX rozgniewany, że zrucony w tej chwili taboret nacisnął mu kapelusz na sam nos. — Otworzyć mi natychmiast, albo każę wszystkich wywieszać!
— Brat! — powiedziała pocichu Małgorzata do La Mola.
— Król! — rzekł La Mole pocichu do Henriety.
— Król! król! — szepnęła Henrieta do ucha piemontczykowi, który już ciągnął do okna jakąś skrzynię, ażeby rzucić ją na księcia Gwizyusza. — Król, mówię wam.
Coconnas wypuścił z rąk skrzynię, i z zadziwieniem spojrzał dokoła.
— Król — powtórzył.
— Tak, król.
— A więc uciekajmy.
— E! La Mole i Małgorzata już zniknęli; chodź...
— Dokąd?
— Chodź, mówię ci...
I Henrieta, wziąwszy Coconnasa za rękę, uprowadziła go z sobą przez tajemne drzwiczki, wiodące do sąsiedniego domu.
Wszyscy czworo, zamknąwszy za sobą drzwi, uciekli przejściem, prowadzącem na ulicę Tizon.
— O! o!... — rzekł Karol — załoga już się poddaje.
Jednak po kilku chwilach oczekiwania, żaden szelest nie doszedł do uszu oblegających.
— To jakaś zasadzka — powiedział książę Gwizyusz.
— A raczej poznano głos mego brata, i ratowano się ucieczką — dorzucił książę Andegaweński.
— Lecz oni muszą przejść obok nas — rzekł Karol.
— Tak — odparł książę Andegaweński — jeśli dom niema dwóch wychodów.
— Bracie!... — powiedział król — weź kamień i wybij drugie drzwi.
Książę sądził, że niema konieczności używania takich środków, i, zauważywszy, że drugie drzwi są daleko słabsze od pierwszych, wywalił je jednem uderzeniem nogi.
— Pochodni, pochodni!... — zawołał król.
Służalcy zbliżyli się.
Pochodnie były zgaszone, lecz mieli przy sobie wszystko potrzebne do zapalania.
Rozniecono ogień.
Karol IX-ty wziął jednę pochodnię a drugą podał księciu Andengaweńskiemu.
Książę Gwizyusz postępował naprzód ze szpadą w ręku.
Henryk zamykał pochód.
Weszli na pierwsze piętro.
W jadalni leżały jeszcze szczątki kolacyi, będącej główną obroną oblężonych.
Kandelabry były wywrócone, meble w nieładzie, a wszystkie naczynia na kawałki porozbijane.
Przeszli do salonu.
Tutaj, jak i w pierwszym pokoju, nie znaleziono nic, coby mogło ich wprowadzić na domysł kto tę ucztę wyprawiał.
Kilka greckich i łacińskich książek, kilka instrumentów muzycznych, oto wszystko co znaleziono.
W sypialni nie znaleźli żadnego widocznego dowodu.
Paliła się lampa w kuli alabastrowej zawieszonej u sufitu; lecz widać było, że do tego pokoju nikt nie wchodził.
— Musi tu być drugie wejście — rzekł król.
— Niezawodnie — powiedział książę Andegaweński.
— Lecz gdzie? — zapytał książę Gwizyusz.
Zaczęto wszędzie szukać, lecz nigdzie go nie znaleziono.
— Gdzie jest odźwierny? — spytał król.
— Przywiązałem go do kratki — odpowiedział książę Gwizyusz.
— Wypytaj się go, bracie.
— Nie będzie chciał odpowiadać.
— Ba! Przygrzeją mu trochę nogi — rzekł król, śmiejąc się — to i odpowie.
Henryk śpiesznie wyjrzał oknem i powiedział:
— Już go tam niema.
\ — Któż go odwiązał? — zapytał żywo książę Gwizyusz.
— Na śmierć szatana!.. — zawołał król. — A więc nic się nie dowiemy.
— Widzisz, Najjaśniejszy panie — rzekł Henryk — że niema żadnego dowodu, iżby moja żona i szwagrowa księcia Gwizyusza były w tym domu.
— To prawda — odpowiedział Karol.
— Pismo Święte mówi: są trzy rzeczy, które za sobą nie pozostawiają śladu: ptak w powietrzu, ryba w wodzie, i kobieta... nie, mylę się... i mężczyzna u...
— A więc — przerwał Henryk — najlepiej będzie...
— Tak — mówił dalej Karol — najlepiej będzie, jak ja opatrzę swe stłuczenie; ty, Andegaweńczyku zetrzyj pomarańczowy syrop, a ty, Gwizyuszu wybaw tłustość z pieczeni. Poczem wyszli, nie zamykając nawet drzwi za sobą.
Doszedłszy do ulicy Ś-go Antoniego, król zapytał księcia Andegaweńskiego i Gwizyusza.
— Dokąd idziecie, panowie?
— Najjaśniejszy panie, idziemy do Nantouilleta, który nas czeka z kolacyą. Czy Wasza królewska mość pójdziesz z nami?
— Nie; my idziemy w inną stronę. Czy chcecie jednego z moich dworzan?
— Dziękuję, Najjaśniejszy panie — odrzekł pośpiesznie książę Andegaweński.
— Dobrze; boi się, ażebym go nie kazał szpiegować — szepnął Karol Henrykowi do ucha.
Potem wziąwszy go pod rękę, mówił dalej:
— Chodź, Henryku, wyprawię ci dziś kolacyę.
— Więc nie powrócimy do Luwru? — zapytał Henryk.
— Nie; już ci powiedziałem, uparciuchu, że dziś pójdziesz ze mną.
I uprowadził go na ulicę Geoffroy-Lasnier.

Koniec tomu trzeciego.


Rozdział I.
ANAGRAM.

Z ulicą Geoffroy-Lasnier, w samym środku, stykała się ulica des Barres.
Tutaj, o kilka zaledwie kroków od ulicy de La Mortellerie, wznosił się samotnie mały domek pośród ogrodu, otoczonego wysokim murem.
Karol dostał z kieszeni klucza i otworzył drzwi, które natychmiast ustąpiły, gdyż tylko były zasunięte na rygiel.
Potem, wpuściwszy niemi Henryka i służących niosących pochodnie, zamknął drzwi za sobą. Jedno tylko nieduże okno było oświecone.
Karol, uśmiechając się, pokazał je palcem Henrykowi.
— Najjaśniejszy panie, nie rozumiem — rzekł Henryk.
— Zaraz zrozumiesz, Henrysiu.
Król Nawarry z zadziwieniem spojrzał na Karola, którego głos i oblicze przybrały wyraz słodyczy, tak odmiennej od zwykłego charakteru jego fizyonomii, że Henryk zaledwie mógł go poznać.
— Henrysiu! — powiedział król — mówiłem ci, że wychodząc z Luwru, wychodzę z piekła; wchodząc tutaj, wchodzę do raju.
— Najjaśniejszy panie! — odrzekł Henryk — jestem szczęśliwy, że Wasza królewska mość uznałeś mnie godnym wejść z tobą do nieba.
— Droga do niego wązka — powiedział król, wstępując po ciasnych schodach — lecz to tylko dlatego, żeby porównanie było zupełne.
— Co to za anioł strzeże wejścia do twego Edenu? Najjaśniejszy panie?
— Zaraz zobaczysz — odpowiedział Karol IX-ty.
Dał Henrykowi znak, żeby szedł za nim bez szmeru, otworzył jedne drzwi, potem drugie, i zatrzymał się na progu.
— Patrz! — powiedział.
Henryk zbliżył się, i utkwił oczy w jednym z najpiękniejszych obrazów, jaki kiedykolwiek widział.
Kobieta, w osiemnastym lub dziewiętnastym zaledwie roku, spała, pochyliwszy głowę na łóżko śpiącego dziecięcia.
Dziecię to, obejmowała ona obiema rękami, ustami zaś dotykała jego maleńkich nóżek.
Długie blond włosy, w złotych pierścieniach spadały jej na szyję.
— O! Najjaśniejszy panie — rzekł król Nawarry. — Cóż to za zachwycające stworzenie?..
— To anioł mego raju, Henrysiu; jedyna istota, która mnie kocha.
Henryk uśmiechnął się.
— Tak, — rzekł Karol — gdyż kochała mnie, nie wiedząc jeszcze, że jestem królem.
— A od czasu, jak o tem wie?..
— Od czasu, jak o tem wie — odpowiedział Karol z westchnieniem, przekonywającem, że czasami ta krwawa korona była dla niego cięźkiem brzemieniem — od czasu, jak o tem wie, kocha mnie jak dawniej, osądź z tego?
Król zbliżył się jak można najciszej, i na rumianych policzkach młodej kobiety złożył pocałunek tak lekko, jak pszczoła, kiedy się dotyka lilii.
Jednak młoda kobieta przebudziła się.
— Karol! — szepnęła, otwierając oczy.
— Widzisz — rzekł król — nazywa mię prosto, Karolem; królowa mówi mi: Najjaśniejszy panie.
— O! tyś nie sam, mój królu — zawołała młoda kobieta.
— Nie, moja dobra Maryo. Przyprowadziłem ci innego króla, szczęśliwszego odemnie, bo niema korony; nieszczęśliwszego odemnie, bo niema Maryi Touchet, Bóg zawsze każdego czemciś nagrodzi.
— To król Nawarry? — spytała Marya.
— On sam, moje dziecię. Zbliż się Henrysiu.
Król Nawarry zbliżył się.
Karol wziął go za prawą rękę i rzekł:
— Spójrz na tę rękę, Maryo; jest to ręka dobrego brata i uczciwego przyjaciela gdyby nie ta ręka...
— Cóż?
— Gdyby nie ta ręka, Maryo, syn nasz niemiałby już dzisiaj ojca.
Marya krzyknęła, padła na kolana i porwawszy rękę Henryka, obsypała ją pocałunkami.
— Dobrze, Maryo, dobrze! — powiedział Karol.
— Czemżeż odwdzięczyłeś się mu, Najjaśniejszy panie.
— Tem samem.
Henryk z zadziwieniem spojrzał na Karola.
— Dowiesz się kiedyś, co chcę przez to powiedzieć, Henrysiu. Teraz, patrz...
Zbliżył się do łóżeczka, w którem spało dziecię, i rzekł:
— Gdyby ten chłopiec spał w Luwrze, a nie tu, w tym małym domku na ulicy des Barres, wielce by to zmieniło stan rzeczy nie tylko teraz, lecz może i w przyszłości.
— Najjaśniejszy panie! — powiedziała Marya — podług mnie, niech lepiej śpi tutaj, gdyż tu jest bezpieczniejszy i spokojniejszy.
— Nie przerywaj mu spoczynku — rzekł król — to tak dobrze spać, kiedy nas nie trapią senne marzenia.
— Czy pozwolisz, Najjaśniejszy panie? — zapytała Marya, wyciągając rękę do jednych z drzwi, prowadzących do pokoju obok.
— Masz słuszność, Maryo — odpowiedział Karol IX-ty. — Chodźmy wieczerzać.
— Mój kochany Karolu — rzekła Marya — poproś twego brata króla, żeby mi wybaczył.
— Cóż takiego?
— Odesłałam naszych służących, Najjaśniejszy panie — mówiła dalej Marya, zwracając się do króla Nawarry — Karol chce, żeby mu nikt nie usługiwał oprócz mnie.
— Wierzę temu — powiedział Henryk.
I obaj weszli do jadalnej sali; zabiegła i staranna matka, okryła małego Karola ciepłą kołdrą; dziecię, dzięki mocy snu, którego mu zazdrościł ojciec, dotychczas jeszcze się nie przebudziło.
Marya weszła za nimi.
— Tutaj są tylko dwa nakrycia! — rzekł król.
— Pozwólcie mi usługiwać wam — powiedziała Marya.
— Widzisz, Henrysiu — rzekł Karol — przyniosłeś mi nieszczęście.
— Jakto, Najjaśniejszy panie?
— Czyż nie słyszysz?
— Przebacz, Karolu, przebacz!
— Przebaczam ci. Lecz siadaj tu, obok mnie, między nami.
— Jestem posłuszną — odpowiedziała Marya.
I przyniósłszy nakrycie, siadła między dwoma królami i zaczęła im usługiwać.
— Nie prawda, Henrysiu — rzekł Karol — że to jest miło, mieć na świecie miejsce, gdzie można jeść i pić, bez potrzeby dawania pierwej do próbowania win i potraw.
— Ja więcej jak kto inny pojmuję twe szczęście, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Henryk.
— Powiedz-żeż jej, iż jeśli chce, żeby nasze szczęście było nieprzerwanem, niech się nie mięsza do polityki; ona nie powinna pokazywać się u dworu; nadewszystko, nie powinna się znajomić z moją matką.
— W istocie — odrzekł Henryk, znajdując przez ten wykręt, środek uniknienia niebezpiecznej otwartości króla — królowa Katarzyna kocha Waszą królewską mość tak namiętnie, że zdolna jest być zazdrosną o każdą inną miłość.
— Maryo!... — powiedział król — przedstawiam ci jednego z ludzi najprzenikliwszych i najdowcipniejszych przy dworze. A to nie mało znaczy! On przewyższył wszystkich; być może że ja jeden go pojąłem: nie mówię, żebym odgadł jego serce, lecz odgadłem jego umysł.
— Najjaśniejszy panie!... — rzekł Henryk. — Przesadzasz jedno, a wątpisz o drugiem.
— Ja nic nie przesadzam, Henrysiu — powiedział król. — On szczególniej zręcznie składa anagramy. Poproś go, aby ci ułożył anagram z twego nazwiska, a zapewniam cię, że ci zrobi.
— O! cóż można znaleźć w imieniu takiej jak ja biednej kobiety? Jakaż przychylna myśl może wyjść z nazwiska Maryi Touchet?
— To, Najjaśniejszy panie, jest bardzo łatwem, i wynajdując ją, żadnej sobie z tego nie przypiszę zasługi — rzekł Henryk.
— A! a! już i gotów — powiedział Karol. — Czy widzisz...

Henryk dostał z kieszeni pugilares, wydarł z niego jednę stronicę, i pod wyrazami:
Marie Toiichet,

napisał:

Je charme tout.

Potem podał papier Maryi.
— Prawdziwie!... — zawołała — to nie do uwierzenia!
— Cóż on napisał?... — zapytał Karol.
— Najjaśniejszy panie, nie śmiem powtórzyć.
— W imieniu Maryi Touchet — rzekł Henryk — zamyka się litera w literę, podług zwyczaju z I robiąc J, zdanie: „Je charme tout.”
— A! prawda — zawołał Karol — litera w literę. Niech że to będzie twoją dewizą, Maryo. Żadna dewiza nie była lepiej zasłużoną. Dziękuję ci, Henrysiu. Maryo! każę ci tę dewizę ułożyć z brylantów.
Wieczerza skończyła się.
Druga godzina wybiła na wieży Notre-Dame.
— Teraz — rzekł Karol — w nagrodę jego grzeczności, podaj mu Maryo krzesło; niech pośpi w niem do jutra; tylko trochę zdala od nas, gdyż strasznie chrapi. Jeśli się obudzisz wcześniej, obudź i mnie, gdyż o szóstej godzinie musimy być w Bastylli. Dobranoc, Henrysiu. Urządź się jak chcesz. Lecz — dodał, zbliżając się do króla Nawarry i kładąc mu rękę na ramieniu — zaklinam cię na życie, czy słyszysz, Henryku? na życie, nie wychodź ztąd bezemnie.
Henryk domyślał się tyle rzeczy z tego, czego nie zrozumiał, że nie chciałby zapewne opierać się podobnemu zaleceniu.
Karol IX-ty wszedł do swego pokoju a Henryk, jako nierozpieszczony góral, położył się w krześle, i wkrótce usprawiedliwił ostrożność, z jaką Karol prosił go, ażeby spał trochę dalej.
Następnego dnia, skoro świt, Karol obudził Henryka.
Ponieważ tenże nie rozbierał się, toaleta więc jego nie długo trwała.
Karol był szczęśliwy i uśmiechający jak rzadko.
Godziny, które przepędzał w tym małym domku na ulicy des Barres, były jego najmilszemi godzinami życia.
Obaj przeszli przez sypialnię.
Marya spała w łóżku.
Dziecię spoczywało w kolebce.
I matka i dziecię uśmiechali się we śnie.
Karol spojrzał na nich z niewypowiedzianą czułością.
Potem, obróciwszy się do króla Nawarry, rzekł:
— Henrysiu! jeśli dowiesz się, jaką usługę oddałem ci tej nocy, i jeśli mi wydarzy się kiedy jakie nieszczęście, wspomnij sobie na to dziecię, spoczywające w kolebce.
Potem, nie dając Henrykowi czasu na odpowiedź, pocałował Maryę i syna w czoło, i dodał:
— Do widzenia, moje aniołki.
I wyszedł.
Henryk szedł za nim, pogrążony w dumaniach.
Dwóch dworzan z końmi, czekało na nich w Bastylli.
Karol dal znak Henrykowi, ażeby siadł na konia, sam siadł na drugiego, wyjechał ogrodem de l’Arbalète, i skierował się na zewnętrzne bulwark!
— Dokąd jedziemy? — zapytał Henryk.
— Jedziemy zobaczyć — odpowiedział Karol — czy książę Andegaweński powrócił jedynie dla pani Kondeuszowej, i czy w jego sercu jest tyle żądzy wyniesienia się co i miłości.
Henryk nic nie zrozumiał z tego objaśnienia, i milczący pojechał za Karolem.
Zbliżywszy się do bagien, mogli oni widzieć z za palisad wszystko, co się nazywało wówczas przedmieściami Saint-Laurent.
Po przez szarawą mgłę ranną, Karol pokazał Henrykowi ludzi, owiniętych w szerokie płaszcze i w futrzanych czapkach na głowach.
Wszyscy jechali konno, poprzedzając ciężko naładowany furgon.
W miarę, jak się zbliżali, rysy ich stawały się wyrazistemi, a między nimi można było dostrzedz jadącego konno człowieka, w płaszczu ciemnego koloru i w czapce francuzkiego kroju.
— A!.. a!.. — rzekł Karol, śmiejąc się — tak też właśnie myślałem.
— Jeśli się nie mylę, Najjaśniejszy panie — powiedział Henryk — ten rycerz w ciemnym płaszczu, to książę Andegaweński.
— On sam — rzekł Karol IX-ty.
— Odstąp nieco na bok, Henrysiu, żeby nas nie spostrzegł.
— Lecz cóż to za ludzie w szarych płaszczach i futrzanych czapkach? — zapytał Henryk. — A co jest w tym furgonie?
— To Polscy posłowie — odpowiedział Karol — a w tym furgonie znajduje się korona. Teraz zaś — mówił dalej, puszczając galopem konia po drodze do bramy Temple wiodącej — pojedziemy, Henrysiu; widziałem już wszystko, com chciał widzieć.


Rozdział II.
POWRÓT DO LUWRU.

Kiedy Katarzyna osądziła, że w pokoju króla Nawarry wszystko już było skończone, że za bitych wyniesiono, że Maurevela przeniesiono do domu, że dywany wymyto, odprawiła swe kobiety, gdyż już prawie była północ, i spróbowała usnąć.
Lecz wstrząśnie jej było za zbyt gwałtowne, a rozczarowanie za zbyt okrutne.
Nad tym znienawidzonym Henrykiem, ciągle wymykającym się z jej rąk, była widocznie rozpostarta jakaś niewidzialna siła.
Katarzyna obstawała, żeby ją nazywać przypadkiem, chociaż — jakiś głos mówił jej w głębi serca, że prawdziwa nazwa tej siły, jest: przeznaczenie.
Myśl, że hałas sprawiony tem nowem usiłowaniem, rozszerzając się w Luwrze i po za Luwrem, wzmocni w Henryku i hugonotach ufność w przyszłość, do rozpaczy ją przywodziła; jeśliby przypadek, z którym ona tak nieszczęśliwie walczyła wydał jej w tej chwili nieprzyjaciela w ręce, zniweczyłaby ona swym małym florenckim sztyletem to przeznaczenie losu, opiekującego się królem Nawarry.
Nocne godziny, tak długie dlatego co czeka i czuwa, biły jedna za drugą — a Katarzyna nie mogła zamknąć oczu.
W niespokojnym umyśle, rozwijał się podczas tych nocnych godzin cały świat nowych planów.
Nakoniec, skoro tylko zajaśniał dzień, wstała, ubrała się sama, i udała się do pokoju Karola IX-tego.
Warta, przyzwyczajona widzieć ją przychodzącą do króla o każdej porze dnia i nocy, przepuściła królowę.
Katarzyna przeszła przedpokój i zbliżyła się do zbrojowni.
Lecz tu znalazła mamkę Karola, która już nie spała.
— Mój syn?... — zapytała królowa.
— Zabronił wchodzić do swego pokoju przed ósmą, godziną, a teraz niema jeszcze ósmej.
— Ten zakaz nie dotyczę mnie, mamko.
— Wydany jest dla wszystkich, pani.
Katarzyna uśmiechnęła się.
— Tak, wiem — mówiła dalej mamka — że nikt nie śmie tu sprzeciwić się Waszej królewskiej mości, dla tego więc błagam cię, pani, wysłuchaj prośby biednej kobiety, i nie chodź dalej.
— Muszę pomówić z moim synem.
— Otworzę drzwi tylko na formalny rozkaz Waszej królewskiej mości.
— Otwieraj, mamko — rzekła Katarzyna — ja tak chcę.
Mamka, na ten rozkazujący głos, wzbudzający w Luwrze więcej uszanowania i postrachu niż głos samego Karola, podała klucz Katarzynie; lecz Katarzyna wcale go nie potrzebowała, gdyż dostała z kieszeni klucza, otwierającego drzwi syna.
Pod gwałtownem jej naciśnieniem, drzwi ustąpiły.
Pokój był próżny, łóżko Karola nie naruszone, a jego dwa charty, wylęgające się na niedźwiedziej skórze, podniosły się i zaczęły lizać ręce królowej.
— A! — powiedziała królowa, marszcząc brwi — on wyszedł. Poczekam.
I z ponurą zadumą na czole, usiadła przy oknie, wychodzącem na podwórzec Luwru, z którego widać było główną bramę.
Już ze dwie godziny przesiedziała nieruchoma i blada jak posąg marmurowy, gdy nagle postrzegła wjeżdżający do Luwru oddział rycerzy, na czele których poznała Karola i Henryka.
Wtedy zrozumiała wszystko.
Karol, zamiast przyczynić się jeszcze do uwięzienia swego szwagra, sam go uprowadził i ocalił.
— Zaślepieńcze, zaślepieńcze, zaślepieńcze! — powtarzała po cichu.
I znowu czekała.
Po chwili, w sąsiednim pokoju, to jest w zbrojowni, dał się słyszeć odgłos kroków.
— Lecz teraz, Najjaśniejszy panie — mówił Henryk — kiedyśmy już powrócili do Luwru, powiedzże, dlaczego mi kazałeś ztąd wyjść, i jaką wyświadczyłeś mi usługę?
— Nie, nie, Henrysiu — odpowiedział Karol, śmiejąc się. — Być może, że kiedyś dowiesz się; lecz na teraz jest to tajemnicą. Wiedz tylko, że podług wszelkiego prawdopodobieństwa, będę musiał teraz pokłócić się z moją matką.
Karol podniósł portyerę, kończąc te słowa, i znalazł się twarz w twarz z Katarzyną.
Z za jego ramienia, wyglądało blade i niespokojne oblicze Bearneńczyka.
— A! pani tu... — rzekł Karol, marszcząc brwi.
— Tak, mój synu — odpowiedziała Katarzyna. — Muszę z tobą pomówić.
— Ze mną?
— Z tobą samym.
— Cóż robić! — powiedział Karol, obracając się do swego szwagra. — Nie uniknę już tego; tak, czem prędzej tem lepiej.
— Zostawiam cię, Najjaśniejszy panie — rzekł Henryk.
—Tak, tak, zostaw nas — odpowiedział Karol — a ponieważ jesteś katolikiem, Henrysiu, idź wysłuchać mszy na moję intencyę; ja zostaję wysłuchać kazania.
Henryk ukłonił się i wyszedł.
Karol IX-ty uprzedził pytania, które mu chciała zadać Katarzyna.
— Pani czekasz na mnie, żeby które mu mię łajać, nieprawdaż? — powiedział, starając się wszystko w żart obrócić. — Bezbożnie pomieszałem twój mały plan. Na śmierć szatana! nigdy nie mogłem się na to zgodzić, ażeby uprowadzono do Bastylli człowieka, który mi życie ocalił. Nie chciałem się kłócić z tobą; jestem dobrym synem. A przytem — dodał zupełnie cicho — dobry Bóg karze dzieci, które się kłócą z swoją matką; najlepszy przykład z mego brata Franciszka II-go. Przebacz mi, i przyznaj, że żart był zabawny.
— Najjaśniejszy panie, mylisz się — rzekła Katarzyna — tu nie o żart idzie.
— O żart! Zgodzisz się na to, albo niech mnie dyabli porwą!
— Najjaśniejszy panie, swoją omyłką zniszczyłeś plan, któryby nas doprowadził do ważnych odkryć.
— Ba! plan... Czy nie doszły do skutku plan, smuci cię, moja matko? Zaraz wymyślisz dwadzieścia inszych, w których spełnieniu obiecuję ci pomódz.
— Pomoc twa już zapóźna; on już teraz uprzedzony i będzie się strzedz.
— Przystąpmy prosto do rzeczy — rzekł król. — Co masz przeciwko Henrykowi?
— On spiskowy.
— Tak, rozumiem; to twoje wieczne oskarżenie. Lecz któż nie układa spisków w tem przyjemnem królewskiem mieszkaniu, które nazywają Luwrem.
— On ze wszystkich najwięcej, i tem niebezpieczniej, że nikt go niema w podejrzeniu.
— Czy widzisz Lorenzina!... — rzekł Karol.
— Słuchaj — powiedziała Katarzyna, zachmurzając się na to imię, które jej przypominało jednę z najkrwawszych katastrof florenckiej historyi — słuchaj, jest tylko jeden środek, dla przekonania mię, że się mylę.
— Jakiż, moja matko? — Zapytaj się Henryka, kto był tej nocy w jego pokoju.
— W jego pokoju... tej nocy?...
— Tak. I jeśli on ci powie...
— No?
— Jestem gotową przyznać, że się omyliłam.
— Lecz jeśli to była kobieta, nie możemy wymagać...
— Kobieta?
— Tak.
— Kobieta, która zabiła dwóch twoich żołnierzy, i może śmiertelnie raniła Maurevela!
— O! o!... — rzekł król — to nie byłby żart. Rozlano więc krew?
— Trzech ludzi poległo.
— A ten, co ich tak pięknie uczęstował?
— Uciekł zdrów i nietknięty.
— Przez Goga i Magoga!... — zawołał Karol — to był jakiś waleczny człowiek! Masz słuszność, moja matko; mam chęć go poznać.
— Powiem ci przedewszystkiem, że go nie poznasz, przynajmniej przez Henryka.
— Lecz przez ciebie, moja matko. Człowiek ten nie mógł uciec, nie pozostawiwszy jakiego śladu; może chociaż spamiętano jego ubiór?
— Dostrzeżono tylko bardzo wykwintny czerwony płaszcz.
— A! a! czerwony płaszcz — powiedział Karol — znam u dworu tylko jeden czerwony płaszcz, dosyć rażący, żeby nie bił w oczy.
— Właśnie — powiedziała Katarzyna.
— No i cóż?... — zapytał Karol.
— Zaczekaj na mnie tutaj, mój synu — powiedziała Katarzyna — pójdę tylko zobaczyć, czy moje rozkazy zostały spełnione.
Katarzyna wyszła.
Karol pozostał sam.
W roztargnieniu przechodził się wzdłuż i wszerz, gwiżdżąc łowiecką piosnkę, jedną rękę założywszy za piersi, a opuściwszy drugą, którą jego charty lizały za każdym razem, kiedy się zatrzymywał...
Co do Henryka, ten wyszedłszy niespokojny od Karola, poszedł nie korytarzem, lecz małemi ukrytemi schodami, o których już nie raz była mowa, i które prowadziły na drugie piętro.
Jeszcze nie przeszedł i czterech stopni, kiedy na pierwszym skręcie spostrzegł cień.
Zatrzymał się, i poniósł rękę do sztyletu.
Lecz w tej chwili poznał, że była to kobieta, która porwawszy go za rękę, miłym, znajomym mu głosem powiedziała:
— Chwała Bogu! otóż i ty, Najjaśniejszy panie, zdrów i nienaruszony. Okropnie się bałam o ciebie. Lecz bezwątpienia Bóg wysłuchał mojej modlitwy.
— Cóż się stało — zapytał Henryk.
— Dowiesz się, jak powrócisz do siebie. Nie troszcz się o Orthona, on jest u mnie.
I młoda kobieta raptownie zeszła, omijając Henryka, jak gdyby przypadkiem z nim się na schodach spotkała.
— A to rzecz osobliwa!... — pomyślał Henryk. — Cóż się tu wydarzyło? Cóż się stało z Orthon’em?
Na nieszczęście, pani de Sauve nie mogła słyszeć tego pytania, gdyż już była daleko.
Nagle, na schodach u góry, pokazał się drugi cień.
Był to mężczyzna.
— Cicho!... — rzekł tenże człowiek.
— A! a! to ty Franciszku?
— Nie nazywaj mnie po imieniu.
— Cóż się to stało?
— Idź do siebie a dowiesz się; potem wyjdź na korytarz, obejrzyj się dobrze na wszystkie strony, czy cię nikt nie szpieguje, i wejdź do mnie.
I zniknął, jak znikają w teatrze cienie, zapadające się pod scenę.
— Zagadka coraz dalej się ciągnie — powiedział do siebie Bearneńczyk — lecz ponieważ jej rozwiązanie już jest blizkie, chodźmy, a przekonamy się.
Jednak, nie bez wzruszenia Henryk poszedł dalej; miał on ten błąd młodości — czułość.
Wszystko się jasno odbijało w tej duszy, gładkiej jak źwierciadło, i wszystko co słyszał, przepowiadało mu jakieś nieszczęście.
Zbliżył się do drzwi swego mieszkania, i zaczął słuchać.
Było zupełnie cicho.
Lecz Karolina powiedziała mu, żeby poszedł do siebie; było więc widocznem, że nie miał się czego obawiać.
Wszedł więc.
Rzucił bystre spojrzenie w przedpokoju; przedpokój był pusty; lecz nic mu jeszcze nie wskazywało, co się tu wydarzyło.
— W rzeczy samej — rzekł. — Orthona niema.
I przeszedł do drugiego pokoju.
Tu, wszystko miał sobie wyjaśnione.
Pomimo, że nie żałowano wody, wielkie czerwone plamy rysowały się na podłodze; złamany stół, zasłony u łóżka porozdzierane szpadami. kulą rozbite weneckie zwierciadło, krwawy ślad ręki wyciśniony na ścianie — wszystko to dowodziło, że spokojny teraz pokój był świadkiem walki morderczej.
Henryk niespokojnem spojrzeniem obrzucił te wszystkie szczegóły, powiódł ręką po mokrem od potu czole, i rzekł:
— A! rozumiem teraz, jaką usługę wyświadczył mi król. Chciano mnie zamordować. A... A!... de Mouy! co się stało z de Mouy’em?... Nędznicy! czyżby go zabili!
I, naglony żądzą dowiedzenia się prawdy, jakiej mu chciał udzielić książę d’Alençon, Henryk po raz ostatni rzucił ponure spojrzenie na otaczające go przedmioty, wyszedł z pokoju na korytarz, przekonał się, że w nim nikogo nie było, i starannie zamknąwszy za sobą drzwi, pośpieszył do księcia d’Alençon.
Książę oczekiwał nań w pierwszym pokoju.
Żywo porwał, za rękę Henryka, i położywszy palec na ustach, poprowadził go z sobą do małego gabinetu zupełnie odosobnionego, gdzie ich nikt nie mógł podsłuchać.
— A! mój bracie — rzekł do niego — cóż za okropna noc!
— Cóż się stało?... — zapytał Henryk.
— Chciano cię aresztować.
— Mnie?
— Tak, ciebie.
— Za co?
— Nie wiem. Gdzie byłeś?
— Poszliśmy z królem wczoraj wieczór na miasto.
— Więc on o tem wiedział — rzekł d’Alençon. — Lecz któż był u ciebie, jeśli cię nie było w domu?
— A czy był kto u mnie?... — zapytał Henryk, udając, jakby o niczem nie wiedział.
— Tak, był. Usłyszawszy hałas, pośpieszyłem ci z pomocą, lecz przekonałem się, że już było zapóźno...
— Czy go aresztowali?... — zapytał Henryk z bojaźnią.
— Nie, ocalił się, niebezpiecznie raniwszy Maurevela, i zabiwszy dwóch żołnierzy.
— A! mężny de Mouy!... — zawołał Henryk.
— Więc to był de Mouy?... — zapytał spiesznie d’Alençon.
Henryk spostrzegł, iż błąd popełnił.
— Tak się przynajmniej domyślam, gdyż oznaczyłem mu schadzkę, ażeby ułożyć się względem twojej ucieczki, i oświadczyć mu, że zrzekłem się na twą korzyść wszystkich praw do tronu Nawarskiego.
— Jeśli dowiedzą się, zginęliśmy!... — rzekł bledniejąc d’Alençon.
— Tak, Maurevel nie będzie milczał.
— Maurevel otrzymał pchnięcie szpadą w gardło; pytałem doktora, który mu przewiązywał rany — i dowiedziałem się, że wcześniej jak za ośm dni, nie będzie mógł powiedzieć ani słowa.
— Ośm dni! aż nadto czasu, żeby de Mouy był bezpiecznym.
— Lecz, zresztą — rzekł d’Alençon — może to nie był de Mouy.
— Tak sądzisz? — powiedział Henryk.
— Tak, ten człowiek znikł bardzo prędko i widziano tylko jego płaszcz czerwony.
— W rzeczy samej — rzekł Henryk — czerwony płaszcz przystoi więcej jakiemu kochankowi, niż żołnierzowi. Nie można mieć w podejrzeniu de Mouya, ażeby mógł nosić czerwony płaszcz.
— Nie. Już prędzej... — powiedział d’Alençon...
I uciął.
— Prędzej La Mola — dokończył Henryk.
— Zapewne; ja sam, widząc uciekającego tego człowieka, przez chwilę nie wiedziałem za kogo mam go wziąć.
— Nie wiedziałeś? Rzeczywiście, to mógł być La Mole.
— Czy on nic nie wie? — zapytał d’Alençon.
— Zupełnie nic; przynajmniej, nic ważnego.
— Mój bracie — rzekł książę — teraz zaczynam przekonywać się, że on to był w istocie.
— Do dyabła! — powiedział Henryk — w takim razie, to bardzo zasmuci królowę; ona się nim bardzo zajmuje.
— Zajmuje, mówisz? — zapytał d’Alençon.
— Bezwątpienia. Czyż sobie nie przypominasz, Franciszku, że twoja siostra przedstawiała ci go?
— Tak — rzekł książę przytłumionym głosem — chciałbym się jej przysłużyć i, chcąc, żeby czerwony płaszcz nie skompromitował go, poszedłem do niego, i zabrałem płaszcz do siebie.
— O! o! — powiedział Henryk — postąpiłeś sobie bardzo roztropnie; a teraz, nietylko żebym się założył, lecz przysiągłbym, że to był on...
— Nawet i przed sądem? — zapytał Franciszek.
— Na honor! tak — odpowiedział Henryk. — Zapewnie przychodził do mnie w jakiem poselstwie od Małgorzaty.
— Gdybym był pewny, że potwierdzisz moje świadectwo — rzekł d’Alençon — gotówbym go oskarżyć.
— W takim razie, mój bracie — odpowiedział Henryk — nie będę ci się sprzeciwiał.
— Lecz królowa? — zapytał d’Alençon.
— A! tak, królowa.
— Trzeba się dowiedzieć, co ona zrobi.
— Biorę to na siebie.
— Nie należałoby jej sprzeciwiać się... gdyż ten młodzieniec słynie z odwagi. Podobnem jest do prawdy, że mógłby razem wypłacić i procenty i kapitał.
Henryk nic nie odpowiedział; skłonił się ręką z uśmiechem na ustach, ostrożnie wyjrzał na korytarz, a przekonawszy się, że nikt nie podsłuchuje, prędko wysunął się z pokoju, i zniknął na skrytych schodkach, do mieszkania Małgorzaty wiodących.
Królowa Nawarry nie była spokojniejszą od swego męża.
Nocna wyprawa króla, księcia Andegaweńskiego, księcia Gwizyusza i Henryka, którego poznała, mocno ją niepokoiła.
Wprawdzie, nie było żadnych dowodów, mogących jej zaszkodzić; odźwierny, odwiązany od kratki przez La Mola i Coconnasa, utrzymywał, że nic nie powiedział.
Lecz takie osoby, nie szły na nie pewno, wiedziały one gdzie i po co.
Małgorzata przepędziła więc resztę nocy u księżnej de Nevers i dopiero nad ranem powróciła do domu.
Natychmiast położyła się do łóżka, lecz nie mogła zasnąć i drżała na najmniejszy szelest.
W podobnem usposobieniu duszy, usłyszała nagle pukanie do skrytych drzwi; kazała dowiedzieć się Gillonnie, co to za gość i wpuścić go.
Henryk zatrzymał się we drzwiach; nic w nim nie oznajmiało obrażonego męża; zwykły uśmiech igrał na jego ustach i żaden muskuł twarzy nie zdradzał strasznych wzruszeń, których doznał w kilku zaledwie godzinach.
Spojrzeniem zdawał się pytać Małgorzatę, czy pozwoli mu zostać z nią sam na sam.
Małgorzata zrozumiała to spojrzenie i dała znak Gillonnie, żeby się oddaliła.
— Pani — rzekł wtedy Henryk — znam twoje przywiązanie do przyjaciół i boję się, żem przyszedł udzielić ci nieprzyjemną wiadomość.
— Jaką, panie — zapytała Małgorzata.
— Jeden z naszych najlepszych sług jest w tej chwili bardzo skompromitowanym.
— Kto taki?
— Kochany hrabia de La Mole.
— Pan hrabia de La Mole! Jakto?
— Z powodu wypadku dzisiejszej nocy.
Małgorzata, mimo władzy nad sobą, zarumieniła się.
Nakoniec, zebrawszy wszystkie siły, zapytała:
— Jakiego wypadku?
— Jakto — rzekł Henryk — czyż pani nie słyszałaś tej nocy hałasu w Luwrze?
— Nie, panie.
— O, winszuję ci, pani — powiedział Henryk, z doskonale udaną szczerością; — dowodzi to, że pani śpisz mocno.
— Lecz cóż się stało?
— Oto, nasza dobra matka dała rozkaz panu de Maurevel i sześciu żołnierzom, ażeby mnie aresztowali.
— Ciebie, panie?
— Tak, mnie.
— I za co?
— A!... któż może zbadać głęboki rozum twej matki?.. Któż może odgadnąć jej powody.... Szanuje je... lecz ich nie znam...
— I nie byłeś w domu?
— Zgadłaś pani; nie było mnie w domu przypadkiem. Wczoraj wieczorem król prosił mnie, ażeby mu towarzyszyć, lecz jeśli ja nie byłem w domu, był tam kto inny.
— Któż?
— Zdaje się, że hrabia de La Mole.
— Hrabia de La Mole?... — powtórzyła zadziwiona Małgorzata.
— Na Boga!... tęgi zuch z tego Prowensalczyka — mówił dalej Henryk. — Czy wiesz, zranił Maurevela i zabił dwóch żołnierzy.
— Ranił Maurevela i zabił dwóch żołnierzy?... niepodobna!
— Jakto! pani wątpisz o jego odwadze?
— Nie, lecz pan de La Mole nie mógł być w twojem mieszkaniu.
— Dlaczego?
— Dlatego... dlatego... — cedziła zwolna pomięszana Małgorzata — dlatego, że był gdzieindziej.
— A! jeśli on może tego dowieść — powiedział Henryk — to co innego, powie gdzie był i rzecz skończona.
— Gdzie był?... — prędko powtórzyła Małgorzata.
— Bezwątpienia... Dzisiaj może go przyaresztują i będą dopytywać. Lecz ponieważ, na nieszczęście, są dowody...
— Dowody!... Jakie?
— Człowiek, tak rozpaczliwie się broniący, miał na sobie czerwony płaszcz.
— Nie tylko pan de La Mole ma czerwony płaszcz... znam jeszcze kogoś innego...
— Bezwątpienia, i ja także.., Lecz oto co się stanie: jeśli w moim pokoju był nie pan de La Mole, tylko kto inny, także w czerwonym płaszczu.... Ten drugi, wiesz kto to?...
— O nieba!
— Otóż bieda; widziałaś go pani tak jak i ja, a twoje wzruszenie dowodzi tego. Porozmawiajmy więc chwilkę jak ludzie, którzy mówią o najlepszej rzeczy w świecie: o tronie, najdroższym skarbie życia... Jeśli złapią de Mouya, zginęliśmy.
— Rozumiem to.
— Gdy tymczasem La Mole nikomu nie zaszkodzi, jeśli tylko będzie w stanie wymyśleć jaką historyę; niech powie, naprzykład, że był na zabawie z dwoma damami...
— Jeśli tylko się tego obawiasz — powiedziała Małgorzata — bądź spokojny, on nic nie powie.
— Jakto! będzie milczał, chociażby mu życiem przyszło opłacić swe milczenie?
— Będzie milczał.
— Jesteś tego pewną?
— Zaręczam ci.
— W takim razie, wszystko jeszcze lepiej — rzekł Henryk, wstając.
— Już odchodzisz? — spytała żywo Małgorzata.
— Tak, mój Boże!.. Tylko o tem miałem z tobą pomówić.
— I już idziesz?...
— Idę postarać się wykręcić wszystkich z tej nieprzyjemnej sprawy, do której nas wmięszał ten dyabeł, a nie człowiek w czerwonym płaszczu.
— O! mój Boże! mój Boże! biedny młodzieniec! — zawołała z boleścią Małgorzata, załamując ręce.
— Prawdziwie, z tego kochanego La Mola to bardzo grzeczny sługa — rzekł Henryk wychodząc z pokoju.


Rozdział III.
ZAPYTANIA.

Karol powrócił do domu w wesołym humorze, lecz porozmawiawszy z matką z dziesięć minut, rzec możnaby, że zamienił swoję wesołość na jej gniew i bladość oblicza.
— Pan de La Mole!.. mówił Karol IX-ty. — Pan de La Mole!... Trzeba zawołać Henryka i d’Alençona. Henryka dlatego, że młodzieniec ten jest hugonotem; d’Aleçona zaś dla tego, że jest u niego w służbie.
— Przywołaj ich, jeśli chcesz, mój synu — odpowiedziała Katarzyna — lecz się od nich nic nie dowiesz. Henryk i Franciszek, zdaje się, zawarli między sobą związek, ściślejszy, niż może sądzisz. Zapytywać ich, jest to samo, co obudzić w nich podejrzenie; sądzę, że lepiej będzie dowiadywać się powoli, w przeciągu kilku dni. Jeżeli pozwolisz winnym odetchnąć, mój synu; jeśli oni pomyślą, że uniknęli twej czujności, staną się wtedy śmielszymi, nam zaś będzie łatwiej ich ująć; a wtenczas wszystkiego się dowiemy.
Karol chodził niepewny, cisnąc rękę do serca ranionego podejrzeniem.
— Nie, nie — rzekł nareszcie — nie chcę czekać. Ty nie wiesz, moja matko, co to jest czekać, czekać mnie, dręczonemu bezustannie widziadłami; zresztą codziennie gachy te stają się coraz bardziej zuchwałymi; tej nocy nawet, dwóch z nich czyż się nie ośmieliło zbuntować przeciwko nam?... Jeśli pan de La Mole jest niewinny, tem lepiej; lecz muszę się dowiedzieć, gdzie pan de La Mole był dzisiejszej nocy, kiedy w Luwrze bito moich żołnierzy, a na ulicy Cloche-Percée mnie samego. Niech mi przywołają księcia d’Alençon, a potem Henryka; wypytam się każdego z osobna. Ty, moja matko, możesz pozostać.
Katarzyna usiadła.
Jej silny i niewzruszony umysł, z każdego wypadku mógł wyciągnąć dla siebie korzyść...
Każde uderzenie wydaje odgłos i iskrę, a iskra oświeca ciemności.
Książę d’Alençon wszedł; rozmowa z Henrykiem przygotowała go do tych odwiedzin; był więc dość spokojny.
Odpowiedzi jego były bardzo dokładne.
Uprzedzony przez matkę, ażeby pozostał u siebie, zupełnie nieświadom był wypadków nocnych; lecz ponieważ jego mieszkanie wychodziło na ten sam korytarz co i mieszkanie Henryka, z początku zdawało mu się, że słyszy hałas, jakby wyłamywano drzwi; potem, krzyki i wystrzały.
Wtedy dopiero odważył się uchylić drzwi, i zobaczył uciekającego człowieka w czerwonym płaszczu.
Katarzyna i Karol zamienili spojrzenie.
— W czerwonym płaszczu?... — powtórzył d’Alençon.
— I ten czerwony płaszcz nie budzi w tobie żadnych podejrzeń?
D’Ąlençon przywoływał wszystkie swe siły, żeby skłamać jak najnaturalniej, i rzekł:
— Muszę się przyznać Waszej królewskiej mości, że z pierwszego wejrzenia zdawało mi się, żem poznał czerwony płaszcz jednego z moich dworzan.
— Jak on się nazywa?
— Pan de La Mole.
— Dlaczego pan de La Mole nie był przy tobie, jak tego jego obowiązek wymagał?
— Uwolniłem go.
— Dobrze; możesz iść — rzekł Karol.
Książę d’Alençon skierował się ku drzwiom i wyszedł.
— Nie tędy — rzekł Karol — a tędy.
I wskazał mu drzwi, które prowadziły do pokoju mamki.
Karol nie chciał, żeby Franciszek spotkał się z Henrykiem.
Nie wiedział, że się oni przed chwilą widzieli, i że ta chwila była dostateczną do wzajemnego porozumienia.
Za danym przez Karola znakiem, Henryk wszedł.
Henryk nie czekał, aż go się Karol zapyta.
— Najjaśniejszy panie!... — powiedział. — Wasza królewska mość w samą porę przysłałeś po mnie, gdyż sam chciałem iść do ciebie i prosić o sprawiedliwość.
Karol zmarszczył brwi.
— Tak, sprawiedliwości!... — powiedział Henryk. — Przedewszystkiem, dziękuję Waszej królewskiej mości, żeś mnie wziął ze sobą wczoraj wieczorem; gdyż tym sposobem uratowałeś mi życie; lecz cóżem uczynił, że mnie chciano zabić?
— Nie chciano cię zabić, lecz uwięzić — żywo odpowiedziała Katarzyna.
— Przypuśćmy, że tak — rzekł Henryk. — Cóż zawiniłem, że mnie chciano uwięzić? Gdybym był winnym, byłbym winnym nietylko wczoraj wieczór, lecz i dzisiaj rano. Powiedz mi, Najjaśniejszy panie, co za występek popełniłem?
Karol spojrzał na matkę, nie wiedząc co odpowiedzieć.
— Mój synu — powiedziała Katarzyna — przyjmujesz u siebie podejrzanych ludzi.
— I ci podejrzani ludzie kompromitują mnie, nieprawdaż pani!... — rzekł Henryk.
— Tak, Henryku.
— Wymień mi ich, pani! Co to za jedni!
— W rzeczy samej — powiedział Karol — Henryk ma prawo żądać objaśnienia.
— Ja go sam żądam!... — odparł Henryk; czując wyższość swego położenia — żądam go od mego brata Karola, od mej dobrej matki Katarzyny. Od czasu mego małżeństwa z Małgorzatą, czyż się nie prowadziłem jak dobry mąż? spytajcie żony; jak dobry katolik? spytajcie się mego spowiednika; jak dobry krewny? spytajcie się tych wszystkich, co się znajdowali na wczorajszem polowaniu.
— Tak, to prawda, Henrysiu — rzekł król — lecz cóż robić... Twierdzą, że knujesz spisek.
— Przeciw komu?
— Przeciw mnie.
— Gdybym knuł spisek przeciwko Waszej królewskiej mości, dosyćby mi było wszystko pozostawić biegowi wypadków, kiedy koń twój, Najjaśniejszy panie, mając strzaskaną nogę, nie mógł powstać, i gdy rozjuszony dzik rzucił się prosto na Waszą królewską mość.
— Na szatana! on ma słuszność, moja matko.
— Lecz któż był u ciebie dzisiejszej nocy?
— Pani!... — powiedział Henryk — w czasie, kiedy niewielu ośmiela się odpowiadać za siebie, nigdy nie będę odpowiadał za innych. Wyszedłem z domu o godzinie siódmej wieczorem; o dziesiątej, mój brat Karol uprowadził mnie z sobą: przez całą noc na krok go nie odstąpiłem. Nie mogłem na raz być z Jego królewską mością i wiedzieć, co się dzieje u mnie.
— Lecz nie mniej jest prawdą, że jeden z twoich ludzi zabił dwóch żołnierzy Jego królewskiej mości, i ranił pana de Maurevel — odrzekła Katarzyna.
— Jeden z moich ludzi!... — zawołał Henryk. — Któż to taki? Wymień go pani...
— Wszyscy obwiniają pana de La Mole.
— Pan de La Mole nie u mnie jest w służbie, lecz u księcia d’Alençon, któremu poleciła go pani córka.
— Lecz wreszcie — zapytał król — czy to pan de La Mole był u ciebie w pokoju, Henrysiu?
— Zkąd-żeż mogę o tem wiedzieć, Najjaśniejszy panie? Nie mówię ani tak, ani nie... Pan de La Mole jest bardzo grzeczny sługa, zupełnie oddany królowej Nawarry, i często przychodzi to od Małgorzaty, której jest wdzięczny za przedstawienie go księciu d’Alençon — to od samego księcia. Nie mogę więc powiedzieć, żeby to nie był pan de La Mole.
— To był on — powiedziała Katarzyna — poznano jego czerwony płaszcz.
— Tak.
— I człowiek, który tak dobrze uczęstował moich żołnierzy i Maurovel’a...
— Miał na sobie czerwony płaszcz?... — zapytał Henryk.
— Właśnie — odpowiedział Karol.
— Niemam nic temu do zarzucenia — odparł Bearneńczyk. — Lecz mi się zdaje, że w tym przypadku nie należało przywoływać i wypytywać mnie, co nie byłem w domu, lecz pana de La Mole, który jak powiadasz, znajdował się w moim pokoju. Jednak — dodał Henryk — muszę zrobić Waszej królewskiej mości jednę uwagę...
— Cóż takiego?
— Gdybym ja zobaczywszy rozkaz przez mego króla podpisany, zaczął się bronić zamiast być posłusznym, byłbym winnym i zasłużyłbym na najsroższą karę; lecz to nie byłem ja, tylko nieznajomy, którego ten rozkaz w niczem się nie tyczył; chciano go niesłusznie uwięzić, bronił się więc, nawet za nadto dobrze, lecz miał do tego prawo.
— Jednak... — szepnęła Katarzyna.
— Pani — rzekł Henryk — czy w rozkazie było powiedzianem, żeby mnie uwięziono?
— Tak — odpowiedziała Katarzyna — i Jego królewska mość sam go podpisał.
— Lecz oprócz tego, czy rozkaz mieścił w sobie, iżby w razie mej nieobecności uwięziono tego, kogo znajdą na mojem miejscu?
— Nie — odpowiedziała Katarzyna.
— A więc — odparł Henryk — jeśli nie dowiodą, że knuję spisek, i że człowiek, który był w moim pokoju, ma współudział w spisku, człowiek ten jest niewinny.
Następnie, zwracając się do Karola IX-go, mówił dalej:
— Najjaśniejszy panie, nie ucieknę z Luwru. Jestem nawet gotów, na jedno słowo Waszej królewskiej mości, udać się do tego więzienia, jakie mi zechcesz wskazać. Lecz dopóki nie dowiodą mi, że jest przeciwnie, mam prawo nazywać się i nazywam wiernym sługą, poddanym i bratem Waszej królewskiej mości.
I Henryk, z godnością, jakiej jeszcze dotąd w nim nie zauważono, skłonił się Karolowi i wyszedł.
— Brawo! Henrysiu — rzekł Karol, gdy król Nawarry wyszedł.
— Brawo! czy dlatego, że nas zwyciężył?.. — zapytała Katarzyna.
— Dlaczego nie? Kiedy się bijemy na rapiry, i on mnie uderzy, czyż także nie mówię brawo! Moja matko, niesłusznie nim pogardzasz.
— Mój synu — powiedziała Katarzyna, ściskając za rękę Karola IX-go — ja nim nie pogardzam, lecz go się boję.
— To niesłusznie, moja matko; Henryś jest mym przyjacielem, i prawdę powiedział, że jeśliby przeciw mnie knuł jaki spisek, należało mu tylko wszystko pozostawić przypadkowi.
— Tak — dorzuciła Katarzyna — żeby książę d’Alençon, jego osobisty nieprzyjaciel, został królem Francyi.
— Mało mnie obchodzi, dla jakiego celu Henryk ocalił mi życie; dosyć na tem, że mi go ocalił. Do wszystkich dyabłów! nie chcę, żeby go znieważano. Co się tycze pana de La Mole, to pomówię z moim bratem d’Alençon, u którego jest w służbie.
To znaczyło, że Karol IX-ty żegnał matkę.
Katarzyna wyszła, starając się utwierdzić w nim jeszcze błędne mniemanie.
La Mole był tak małoznaczący, że nie mógł zadość uczynić jej planom.
Katarzyna zastała u siebie Małgorzatę, oczekującą na matkę.
— A! a! to ty, moja córko — powiedziała Katarzyna — posyłałam po ciebie wczoraj wieczór.
— Wiem o tem, lecz nie byłam w domu.
— A dziś rano?
— Dziś rano przychodzę powiedzieć, że Wasza królewska mość jesteś gotową popełnić największą niesprawiedliwość.
— Jaką?
— Pani chcesz uwięzić pana hrabiego de La Mole?
— Mylisz się, moja córko, nikogo nie każę uwięzić; to król rozkazuje a nie ja.
— Nie trzymajmy się ściśle wyrazów w tak ważnych okolicznościach. Chcą uwięzić La Mola, nieprawdaż?
— Być może.
— I jest obwiniony o to, że byt tej nocy w pokoju króla Nawarry i że zabił dwóch żołnierzy i ranił Maurevela?
— W istocie, o to jest obwiniony.
— Lecz niesłusznie — odrzekła Małgorzata — pan de La Mole jest niewinny.
— Niewinny! — zawołała Katarzyna, podskoczywszy z radości i przewidując, że Małgorzata coś jej wyjawi.
— Tak, on jest niewinny — powtórzyła Małgorzata. — On nie może być winnym, gdyż nie był u króla.
— A gdzież był?
— U mnie, pani.
— U ciebie!
— Tak, u mnie.
Katarzyna za to wyznanie księżniczki Francuzkiej, winna była przeszyć ją swym groźnym wzrokiem; lecz tylko skrzyżowała ręce na piersiach.
Następnie, po chwili milczenia, powiedziała:
— A jeżeli La Mole zostanie uwięziony i zaczną go badać...
— Powie, gdzie był i z kim był — odpowiedziała Małgorzata, chociaż była przekonaną i myślała przeciwnie.
— W takim razie, masz słuszność, moja córko; nie trzeba aresztować La Mola.
Małgorzata drgnęła; zdawało się jej, że ton, jakim jej matka wygłosiła te wyrazy, mieścił jakieś tajemne i okropne znaczenie.
Lecz nic już nie pozostawało do mówienia, gdyż prośba jej została przyjętą.
— Lecz jeśli nie La Mole był u króla — powiedziała Katarzyna — to był ktoś inny?
Małgorzata milczała.
— Czy tego innego, znasz, moja córko? — zapytała Katarzyna.
— Nie, moja matko — odpowiedziała Małgorzata drżącym głosem.
— Bądź szczerą nie w połowie.
— Powtarzam ci, pani, że go nie znam — odpowiedziała po drugi raz Małgorzata, mimowolnie bledniejąc.
— Dobrze, dobrze — rzekła Katarzyna obojętnie. — Dowiedzą się.... Idź, moja córko, uspokój się; twoja matka czuwa nad twym honorem.
Małgorzata wyszła.
— A! — pomruknęła Katarzyna — oni się trzymają za ręce; Henryk i Małgorzata porozumieli się.
Mąż jest ślepy z tym warunkiem, żeby żona była niemą. A! bardzo jesteście zręczni, moje dzieci, i sądzicie się silnemi; lecz wasza siła jest w waszym związku, a ja was skruszę każde z osobna.
Zresztą, przyjdzie czas, kiedy Maurevel przemówi, lub będzie w stanie napisać kilka liter; wtedy, dowiemy się wszystkiego...
Tak, lecz tymczasem winny będzie już bezpiecznym. Najlepiej będzie rozłączyć ich natychmiast.
I wskutek tych myśli, Katarzyna znowu udała się do mieszkania swego syna, który na tę chwilę był zajęty rozmową z d’Alençonem.
— A! a! — rzekł Karol IX-ty, marszcząc brwi — to ty, moja matko?
— Dla czegóżeś nie dodał „jeszcze”? Wyraz ten miałeś już w myśli.
— Co ja mam w myśli, to wyłącznie do mnie należy — odrzekł król tym surowym i grubijańskim tonem, którego czasami do samej Katarzyny używał. — Co pani chcesz odemnie? mów prędzej.
— Miałeś słuszność, mój synu — powiedziała Katarzyna do króla — ty zaś, d’Alençon, myliłeś się.
— W czem? — spytali obaj.
— To nie La Mole był w pokoju króla Nawarry.
— A! a! — szepnął Franciszek, bledniejąc.
— Któż więc? — zapytał Karol.
— Jeszcze niewiadomo; lecz się dowiemy, jak tylko Maurevel będzie mógł mówić, Lecz odłóżmy na stronę tę sprawę, która się wkrótce wyjaśni i powróćmy do La Mola.
— A co chcesz od niego, moja matko, przecież La Mole nie był u króla Nawarry?
— Tak — odpowiedziała Katarzyna — nie był u króla, lecz był u... królowej.
— U królowej! — zawołał Karol, parsknąwszy od śmiechu.
— U królowej! — pomruknąl d’Alençon i zbladł jak trup.
— Nie, nie — rzekł Karol — Gwizyusz mówił mi, iż spotkał lektykę Małgorzaty.
— A tak — powiedziała Katarzyna — ma ona dom w mieście.
— Na ulicy Cloche-Percée! — zawołał król.
— Tak, zdaje mi się, że tam — odpowiedziała Katarzyna.
— O! tego już zanadto — rzekł d’Alençon, zagłębiając paznokcie w piersiach.
— Więc to on — powiedział król — bronił się przeciwko nam dziś w nocy, i rzucił na mą głowę srebrnym dzbanuszkiem. A nędznik!
— O! tak, nędznik! — powtórzył Franciszek.
— Macie słuszność, moje dzieci — rzekła Katarzyna, jakby nie pojmując, jakie uczucia burzyły księcia i króla. — Macie słuszność; gdyż nierozważna gadatliwość z jego strony, może łatwo zgubić dobre imię francuzkiej księżniczki. Dosyć będzie, jak się upije.
— Albo jak się zacznie chlubić — dorzucił Franciszek.
— Bezwątpienia, bezwątpienia — rzekł Karol — lecz nie możemy przedstawić tej sprawy sądowi, aż dopóki przynajmniej Henryk nie podniesie skargi.
— Mój synu — powiedziała Katarzyna, położywszy rękę na ramieniu Karola i opierając się na niem sposobem dość znaczącym, ażeby zwrócić całą uwagę króla na to, co miała mówić — posłuchaj dobrze, co ci powiem. Występek już spełniony i może nastąpić zgorszenie. Lecz za podobną obrazę królewskiego majestatu, nie karze sąd i kat; gdybyście byli prostą szlachtą, nic bym wam nie mówiła, gdyż nie jesteście tchórzami, lecz jesteście książętami, i dostojeństwo wasze nie pozwala wam skrzyżować szpady z takim szlachetką. Pomyślcie, jak się zemścić po książęcemu.
— Na śmierć do wszystkich dyabłów! — zawołał Karol — masz słuszność moja matko; muszę nad tem pomyśleć.
— Pomogę ci w tem, mój bracie! — rzekł Franciszek.
— A ja — powiedziała Katarzyna, zdejmując opasujący jej stan, jedwabny czarny sznurek, na każdym końcu którego znajdowała się żołądź, każdy zaś koniec spadał jej do kolan — odchodzę, pozostawiając to, jako mego przedstawiciela.
I rzuciła sznurek pod ich nogi.
— Rozumiem — rzekł Karol.
— Sznurek ten... — powiedział książę, podnosząc go.
— To kara i milczenie — dodała zwycięzka Katarzyna. — Tylko byłoby dobrze, wmieszać w to wszystko i Henryka.
I z temi słowy wyszła.
— Na Boga! — rzekł d’Alençon — nic łatwiejszego, jeśli Henryk dowie się, że go żona zdradza... A więc — spytał, obracając się do o króla — zgadzasz się na zdanie matki?
— Zupełnie a zupełnie — powiedział Karol, nie wiedząc, że tysiąc sztyletów zagłębiał w serce d’Alençona.
Następnie przywoławszy oficera trzymającego straż, rozkazał poprosić Henryka, lecz po chwili namysłu rzekł:
— Nie, nie, pójdę sam do niego. Ty d’Alençon, uprzedź Andegaweńczyka i Gwizyusza.
I wybiegłszy ze swego apartamentu, wstąpił na maleńkie kręcone schodki, prowadzące na drugie piętro, gdzie się znajdowało mieszkanie Henryka.


Rozdział IV.
PLANY ZEMSTY.

Henryk korzystał z chwili wolnego czasu, ażeby pobiegnąć do pani de Sauve.
Tam znalazł Orthona, już zupełnie przywróconego do zmysłów; lecz Orthon nic więcej nie umiał powiedzieć, jak tylko, że jacyś ludzie wpadli do niego, których dowódzca uderzył go rękojeścią szpady tak silnie, iż zemdlał.
O Orthona nikt się nie troszczył, Katarzyna zaś widząc go zemdlonego, sądziła że już nie żyje.
Po wyjściu królowej-matki, Orthon przyszedł do zmysłów; lecz za nim przybył kapitan straży, któremu poruczono oczyszczenie pola bitwy, Orthon zawlókł się do pani do Sauve.
Henryk prosił Karoliny, ażeby zatrzymała u siebie tego młodego człowieka dopóty, dopóki de Mouy nie da mu znać o miejscu swego pobytu.
Wtedy Henryk zamierzał posłać odpowiedź panu de Mouy przez Orthona, i zamiast mieć jednego człowieka, któremuby mógł zawierzyć, śmiało mógł liczyć na dwóch.
Plan ten, chodząc u siebie wzdłuż i wszerz po pokoju, układał w swej głowie i rozumował nad nim, kiedy nagle drzwi otworzyły się i wszedł król.
— A! Wasza królewska mość! — zawołał Henryk, pośpieszając na przyjęcie króla.
— Tak jest, ja sam... W samej rzeczy, mój Henryku, jesteś wyborny chłopiec, czuje, że coraz bardziej kochać cię będę.
— Najjaśniejszy panie! — powiedział Henryk — Wasza królewska mość pochlebiasz mi.
— Masz tylko jednę wadę, Henryku.
— Jaką? Ah!... czy czasem nie tę, którą Wasza królewska mość już nieraz mi zarzucałeś; iż wolę polowanie ze psami, aniżeli z sokołami?..
— Nie, nie, Henryku, mówię o czem innem.
— Niech Wasza królewska mość wytłomaczy mi się — powiedział Henryk, poznawszy po uśmiechu króla, iż jest wesół — a będę się starał poprawić.
— Oto masz tę wadę, iż mając dobry wzrok, nie widzisz tak dobrze, jakbyś powinien widzieć.
— A! a! — zawołał Henryk — Najjaśniejszy panie, miałżebym być krótkowidzem?
— E! jeszcze gorzej; jesteś ślepym...
— Lecz — przerwał bearneńczyk — czy czasem nieszczęście nie dotyka mnie wtedy tylko, gdy zamknę oczy?
— Być może, że i masz słuszność. W każdym jednak razie otworzę ci oczy.
— Bóg rzeki: Stań się światło i światło się stało. Wasza królewska mość jesteś reprezentantem Boga na ziemi, możesz więc to samo uczynić na ziemi, co Bóg w niebie. Słucham cię, Najjaśniejszy panie.
— Kiedy książę Gwizyusz wczoraj wieczorem mówił ci, że spotkał twoję żonę z jakimś kochankiem, nie chciałeś temu wierzyć?
— Najjaśniejszy panie — powiedział Henryk — czyż mogłem sądzić, iżby siostra Waszej królewskiej mości mogła popełnić taką niedorzeczność?
— A kiedy ci powiedział, że twoja żona udała się na ulicę Cloche-Percée, jeszcze tembardziej nie chciałeś temu wierzyć?
— Lecz jakżeż mogłem przypuszczać, Najjaśniejszy panie, ażeby księżniczka Francuzka mogła narażać publicznie swą sławę?
— Przecież przy oblężeniu domu na ulicy Cloche Percée, gdzie ja dostałem w ramię srebrną nalewką, Andegaweński marmoladą pomarańczową w głowę, a Gwizyusz szynką z dzika w plecy, widziałeś dwie kobiety i dwóch mężczyzn.
— Ja nikogo nie widziałem, Najjaśniejszy panie. Wasza królewska mość bezwątpienia przypominasz sobie, że badałem stróża.
— Tak; lecz na szatana! ja widziałem, ja!
— A kiedyś Najjaśniejszy panie widział, to co innego.
— Ależ tak, mówię ci: widziałem dwie kobiety i dwóch mężczyzn. Teraz zaś już nie wątpię, lecz wiem na pewno, że jedną z kobiet była Margot, a jednym z mężczyzn był de La Mole.
— Lecz jakżeż! — zawołał Henryk — jeżeli pan de La Mole znajdował się na ulicy Cloche-Percée, nie mógł więc być tutaj.
— Właśnie też tutaj nie był — powiedział Karol. — Teraz nie o to chodzi, kto tutaj był, bo o tem dowiedzą się, skoro tylko ten bałwan Maurevel wyzdrowieje i będzie mógł mówić lub pisać; lecz idzie o to, że Margot cię oszukuje.
— E! — powiedział Henryk — Najjaśniejszy panie, nie wierz plotkom.
— Mówiłem ci już, iż nietylko jesteś krótkowidzem, lecz ślepym. Na szatana! Człeku nierozsądny! Czyż mi aby raz uwierzysz? Powtarzam ci jeszcze raz: Margot cię oszukuje, a my dzisiaj wieczorem zadusimy przedmiot jej nierozsądnej namiętności.
Henryk odskoczył w tył od króla i patrzał nań osłupiałym wzrokiem.
— Przyznaj się, Henryku, że w głębi serca nie jesteś temu przeciwnym. Margot bez wątpienia będzie krzyczeć, lecz na honor! tem gorzej! Ja nie chcę, ażebyś był nieszczęśliwym. Niechaj mój brat Andegaweński oszukuje księcia Kondeusza, patrzę na to przez szpary; bo też książę Kondeusz jest moim nieprzyjacielem, lecz ty, ty jesteś mi bratem, więcej jak bratem, jesteś moim przyjacielem.
— Lecz, Najjaśniejszy panie...
— Nie chcę, Henryku, ażeby cię obrażano, ażeby cię dręczono; już i tak dosyć dawno służysz za igraszkę tym młokosom przybywającym z prowincyi, a którzy bałamucą nam żony. Henryku, oszukano cię; toż samo może spotkać każdego, lecz ja podam ci sposobność znalezienia zadosyćuczynienia; przysięgam ci to. Jutro rano wszyscy powiedzą: król Karol IX musi bardzo kochać swego brata Henryka, ponieważ dzisiejszej nocy zaduszono pana de La Mole.
— Najjaśniejszy panie — zapytał Henryk — czy w samej rzeczy powziąłeś ten zamiar?
— Nietylko powziąłem? lecz go obmyśliłem i postanowiłem wykonać. Z galantem załatwimy się sami. Wyprawa składać się będzie ze mnie, księcia Andegaweńskiego, księcia d’Alençon i księcia Gwizyusza. Uważaj: król, dwaj książęta krwi i książę udzielny, nie licząc ciebie.
— Jakto, nie licząc mnie?
— No, przecież i ty będziesz z nami.
— Ja?
— No tak, ty; skoro my zaczniemy go dusić, ty poczęstujesz tego zucha sztyletem, prawdziwie królewskiem pchnięciem.
— Najjaśniejszy panie! — powiedział Henryk — twoja życzliwość ku mnie jest zbyteczną, lecz jakim sposobem Wasza królewska mość wiesz...
— E! Na rogi wszystkich dyabłów! wiem, wiem dobrze. Bywa on u niej to w Luwrze, to na ulicy Cloche-Percée. Tam zapewne razem piszą wiersze. Chciałbym też czytać wiersze tego młokosa; zapewne pisze sielanki; rozprawiają o Bionie i Moschusie, lub szczebioczą jak Dafnis i Korydon. Henryku, nie zapomnij wziąć ostrego sztyletu.
— Najjaśniejszy panie — powiedział Henryk — rozważywszy...
— Co?
— Wasza królewska mość zapewne pojmujesz, iż ja nie mogę być uczestnikiem w podobnej wyprawie. Zdaje mi się, że moja obecność byłaby niedorzeczna. Zresztą wypadek ten tak blisko mnie się dotyczę, iż moje w nim uczestnictwo policzą mi na karb srogości. Wasza królewska mość mścisz się na młokosie, który śmiał spotwarzyć moją żonę; mścisz się na nim jako brat za sławę swej, siostry; jestto rzeczą bardzo sprawiedliwą.
Lecz jeżeli ja sam uczestniczyć będę w wymiarze kary, w takim razie moje wdanie się, z aktu sprawiedliwości uczyni akt zemsty. Nie będzie to kara, lecz morderstwo; moja żona nie będzie wtedy spotwarzoną... lecz winną.
— Henrysiu, dobrze mówisz; właśnie przed chwilą powiedziałem matce, iż masz dyabli rozum.
I Karol z łaskawością spojrzał na Henryka, kłaniającego mu się za ostatnią grzeczność.
— Zresztą — dodał Karol — sądzę, że byłbyś zadowolonym, gdybyś się pozbył tego gacha?
— Wszystko, co Wasza królewska mość przedsięweźmiesz, uznam za dobre — odpowiedział król Nawarry.
— A więc dobrze: pozostaw mi tę sprawę i bądź spokojnym; już ja ją załatwię ku twemu zadowoleniu.
— Jestem o tem przekonany, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Henryk.
— Teraz powiedz mi, o której on godzinie przychodzi zwykle do twej żony?
— Około dziewiątej wieczorem.
— A wychodzi?
— Zanim ja przyjdę. Nigdy go nic zastaję.
— Ale mniej więcej, około?...
— Około jedenastej.
— Dobrze; dzisiaj idź do niej o północy; już wszystko będzie skończone.
I Karol po przyjacielsku uścisnął rękę Henryka, powtórzył mu wyrazy swego ku niemu przywiązania i pogwizdując swą ulubioną piosnkę, wyszedł.
— Na szatana! — powiedział bearneńczyk, odprowadzając króla wzrokiem — albo ja się bardzo mylę, albo wszystkie te szatańskie sztuczki biorą początek od królowej-matki. Już nie wie, co ma czynić, ażeby mnie z żoną poróżnić: tak zgodne stadło małżeńskie!
I Henryk roześmiał się śmiechem, jakim zwykle wybuchał, kiedy go nikt nic mógł słyszeć ani widzieć.
O godzinie siódmej wieczorem, tegoż samego dnia, w którym zaszły wyżej opowiedziane wypadki, młody człowiek, przyjemnej postaci, stojąc przed lustrem w Luwrze, pomadując się i perfumując, śpiewał jakąś wesołą piosenkę.
Obok niego spał, a raczej przeciągał się na łóżku, drugi młody człowiek.
Pierwszym mężczyzną był nasz przyjaciel La Mole, który ani się spodziewał, iż cały dzień nim się tylko w Luwrze zajmowano; jego zaś towarzyszem był Coconnas.
W samej rzeczy, cała burza przeciągnęła po nad głową La Mola, a ten nie widział ani błyskawic, ani nie słyszał huku grzmotów. Powróciwszy o trzeciej rano do domu, przespał do godziny trzeciej po południu; we śnie marzył i stawiał zamki na tym kruchym gruncie, który zowią przyszłością; następnie wstał, wykąpał się, poszedł na obiad do La Hurièra, i powróciwszy do Luwru, kończył swą toaletę, znowu wybierając się do Małgorzaty.
— Więc mówisz, żeś już jadł obiad? — zapytał Coconnas, ziewając.
— Na honor, tak jest; i to jeszcze z wielkim apetytem.
— Dlaczegóżeś mnie nie wziął ze sobą, ty samolubie?
— Na honor, spałeś tak mocno, iż nie chciałem cię budzić. Zresztą wszystko ci jedno: zjesz kolacyę, zamiast obiadu. Nie zapomnij tylko kazać sobie dać tego wina Andegaweńskiego, które w tych dniach przyszło do La Hurièra.
— Czy dobre?
— Każ tylko sobie dać, a zobaczysz.
— Gdzież ty teraz idziesz?
— Ja? — zapytał La Mole, zdziwiony, że jego przyjaciel zadaje mu to pytanie — ja, jak zwykle, idę do królowej.
— Wiesz co, La Molu — powiedział Coconnas — pójdę na obiad do naszego domku na ulicy Cloche-Percée; dojem resztki wczorajsze i wypiję pozostałe Alicante; winko to wcale jest niezłe.
— Annibalu, mój przyjacielu! byłoby nieroztropnością powracać tam po wypadkach, zaszłych dzisiejszej nocy. Zresztą, czyż nie daliśmy słowa, że nigdy nie pójdziemy tam sami? Daj no mi płaszcz.
— Masz słuszność — powiedział Coconnas — zapomniałem o tem. Lecz gdzież jest u dyabła twój płaszcz?... A! otóż jest.
— Ale nie; dajesz mi czarny, a ja cię prosiłem o czerwony. Królowej bardziej się podobałem w czerwonym.
— Do kroćset dyabłów! — zawołał Coconnas, oglądając się na wszystkie strony — szukaj go sobie sam; ja go nie widzę.
— Jakto? Nie widzisz go. A gdzieżby był?
— Możeś go sprzedał...
— Przecież jeszcze mam sześć talarów.
— Więc weź mój.
— Dobrą mi dajesz radę, ani słowa.... żółty płaszcz na zielony kaftan; wyglądałbym jak papuga.
— Jesteś bardzo wybrednym. Rób jak chcesz...
La Mole przerzucił wszystko i zaczął przeklinać złodziei, zaczynających się już wślizgiwać do Luwru, kiedy w tem, paź księcia d’Aleçon wszedł z czerwonym płaszczem, tyle upragnionym.
— A! otóż i płaszcz — zawołał La Mole.
— Tak jest, płaszcz — odpowiedział paź — Jego książęca mość brał go do siebie, ponieważ wskutek zakładu chciał się właśnie jego kolorowi przypatrzeć.
— O! — powiedział La Mole — ja, chcąc wyjść, szukałem go; lecz jeżeli jest jeszcze potrzebnym Jego książęcej mości...
— Nie, panie hrabio, nie; już mu nie potrzebny.
Paź wyszedł; La Mole zarzucił na siebie płaszcz.
— No i cóż postanowiłeś? — zapytał La Mole.
— Jeszcze nic.
— Czy cię zastanę w domu dzisiaj wieczorem?
— Nie wiem, jak ci powiedzieć.
— Jakto! więc nie wiesz, co będziesz robić przez dwie godziny?
— Wiem, lecz nie wiem co mi każą robić.
— Kto, czy księżna de Nevers?
— Nie, książę d’Alençon.
— W samej rzeczy — powiedział La Mole — zdaje mi się, iż książę zaczyna cię prześladować swoją przyjaźnią.
— Tak jest — odpowiedział Coconnas.
— A więc twój los przyszły jest zabezpieczony — powiedział La Mole, uśmiechając się.
— Żartujesz ze mnie! — zawołał Coconnas — on, książątko...
— No i cóż z tego — powiedział la Mole — lecz on tak się stara o swoje wywyższenie, iż może Pan Bóg zlituje się nad nim, i sprawi jaki cud. Więc nie wiesz, gdzie przepędzisz dzisiejszy wieczór?
— Nie wiem.
— Idź więc do dyabła! albo.... Do widzenia!
— Ten La Mole jest dziwny człowiek — mruknął Coconnas — zawsze mu gadaj gdzie będziesz! Alboż ja mogę wiedzieć gdzie będę. Zresztą, zdaje mi się, że mam ochotę do spania.
I Coconnas znowu się położył.
La Mole pędził do królowej.
Lecz przybywszy do znanego nam korytarza, spotkał księcia d’Alençon.
— A! to ty, panie de la Mole? — zapytał książę.
— Tak jest, ja sam, Mości książę — odpowiedział la Mole, kłaniając się.
— Czy pan wychodzisz z Luwru?
— Nie, Mości książę. Idę złożyć swoje uszanowanie Jej królewskiej mości, królowej Nawarry.
— A o której godzinie, panie de la Mole, wyjdziesz od niej.
— Czy Wasza książęca mość chcesz mi dać jakie rozkazy?
— Nie, lecz chciałbym dzisiaj wieczorem pomówić z panem.
— O której godzinie?
— Pomiędzy dziewiątą a dziesiątą.
— Będę miał zaszczyt być u Waszej książęcej mości o tej godzinie.
— Dobrze; więc czekam na pana.
La Mole ukłonił się i poszedł dalej swoją drogą.
— Ten książę — powiedział sam do siebie — jest czasami blady jak trup; to rzecz szczególna! La Mole zapukał do królowej.
Gillonna, zdaje się, iż oczekiwała, gdyż natychmiast wprowadziła go do królowej.
Małgorzata była zajęta nudną robotą; przed nią leżał pokreślony papier i jeden tom Izokratesa.
Królowa dała znak hrabiemu de la Mole, iż chce skończyć ustęp; następnie, dopisawszy kilka słów, rzuciła pióro i poprosiła młodego człowieka, ażeby obok niej usiadł.
La Mole jeszcze nigdy nie był tak pięknym i tak wesołym.
— Greczyzna! — zawołał, rzuciwszy wzrokiem na książkę — mowa Izokratesa! A pani to na co? O! o! na tym papierze po łacinie! Ad Sarmatiae legatos reginae Margeritae condo...[8] Więc pani przemówisz do nich po łacinie?
— Tak jest; gdyż nie umieją po francuzku.
— Lecz jakżeż? pani piszesz odpowiedź, nie wiedząc jeszcze co ci powiedzą.
— Inna powiedziałaby ci, że pisze odpowiedź improwizowaną, lecz ja przed tobą nie mam potrzeby udawania, mój drogi Hyacyncie; przysłano mi mowę, na którą teraz układam odpowiedź.
— A więc posłowie niedługo przybędą?
— Już przyjechali dzisiaj rano.
— Jednakże nikt o tem nie wie.
— Ponieważ przybyli incognito. Ceremonialny wjazd, podobno, naznaczony na pojutrze. Zresztą, zobaczysz — powiedziała Małgorzata tonem, w którym się przebijało nieco pedantyzmu — zobaczysz, że moją mowę ułożyłam po Cycerońsku; lecz dajmy temu pokój. Pomówmy lepiej o tem, co ci się przytrafiło.
— Mnie?
— Tak jest.
— A cóż roi się miało przytrafić?
— A! chociaż udajesz dobrze, zawsze jednak widać, iż jesteś cokolwiek blady.
— Tak, to prawda; zaspałem nieco.
— No, no, nie masz co udawać; wiem już o wszystkiem.
— Zmiłuj się więc i powiedz mi wszystko, moja perło; gdyż ja nic nie wiem.
— Odpowiedz mi szczerze. O co cię zapytywała królowa-matka?
— Królowa-matka, mnie? Alboż chciała ze mną mówić.
— Jakto? Więc jej nie widziałeś?
— Nie.
— A króla Karola?
— Nie.
— A króla Nawarry?
— Nie.
— Lecz księcia d’Aleçon widziałeś?
— Tak jest; przed chwilą spotkałem go na korytarzu.
— I cóż ci powiedział?
— Że o godzinie dziesiątej, ma mi wydać jakieś rozkazy?
— I nic więcej?
— Nic więcej.
— To rzecz dziwna!
— Lecz nakoniec, cóż w tem znajdujesz dziwnego, powiedz mi?
— Ze o niczem nie wiesz.
— Czyżby miało coś zajść?
— Nieszczęśliwy, cały dzisiejszy dzień byłeś zawieszony nad przepaścią.
— Ja?
— Tak jest, ty.
— Jakim sposobem?
— Uważaj. Dzisiejszej nocy chciano aresztować króla Nawarry; lecz w jego pokoju zastano pana de Mouy, który zabiwszy trzech żołnierzy, uciekł. Spostrzeżono tylko płaszcz czerwony.
— I cóż dalej?...
— Otóż, płaszcz czerwony, który już raz mnie zwiódł, zwiódł i innych; mają cię w podejrzeniu, a nawet obwiniają cię, że to ty spełniłeś to potrójne morderstwo. Dziś rano miano cię aresztować, sądzić, a kto wie?... może i osądzić. Ponieważ, dla uratowania się, nie mógłbyś powiedzieć, gdzie wówczas byłeś; nieprawdaż?
— Powiedzieć, gdziem był?... — zawołał La Mole — wydać cię, moja szlachetna i piękna królowo! A! miałaś słuszność, iż tak o mnie sądzi łaś, ponieważ śpiewając zginąłbym, ażeby tylko uwolnić od łez twoje piękne oczy.
— A! mój biedny szlachcicu — powiedziała Małgorzata — a moje piękne oczy obfite wylewałyby łzy.
— Lecz jakim sposobem ucichła ta wielka burza?
— Zgadnij!
— Nie; nie wiem.
— Tylko był jeden środek dowiedzenia, iż to nie ty byłeś w pokoju króla Nawarry.
— Jakiż to?
— Powiedzieć, gdzie wówczas byłeś.
— A ty...
— Powiedziałam!
— Komu?
— Mej matce..
— A królowa Katarzyna...
— Wie, że cię kocham.
— A! pani, tyłeś dla mnie zrobiła, iż możesz odemnie wymagać wszystkiego. Małgorzato! ten twój postępek jest piękny i wielki. Małgorzato! moje życie należy do ciebie.
— Spodziewam się, gdyż wyrwałam twe życie z rąk tych, którzy chcieli je mnie wyrwać; teraz już jesteś ocalony.
— I to przez ciebie!... — zawołał młody człowiek w uniesieniu.
W tejże chwili zadrżeli, przestraszeni silnym łoskotem.
La Mole zatrwożony cofnął się w tył; Małgorzata, krzyknąwszy, utkwiła swój pomieszany wzrok w stłuczonej szybie okna.
Przez wybitą szybę wpadł do pokoju kamień średniej wielkości, i przez niejaki czas toczył się jeszcze po posadzce.
La Mole także spostrzegł rozbitą szybę, i wkrótce domyślił się powodu, dla którego nastąpił łoskot.
— Co za zuchwałość!... — zawołał młody człowiek, zbliżając się do okna.
— Zaczekaj — powiedziała Małgorzata — zdaje mi się, że do kamienia jest coś przywiązanego.
— W rzeczy samej — rzekł La Mole — jakiś papier.
Małgorzata szybko zbliżyła się do kamienia, i zdjęła z niego wazki paseczek papieru, opasujący go przez środek.
Karteczka była przyczepiona do sznurka, wychodzącego za stłuczoną szybę.
Małgorzata rozwinąwszy karteczkę, przeczytała ją.
— Nieszczęśliwy!... — zawołała.
I podała karteczkę hrabiemu de La Mole, blademu i nieruchomemu jak statua Trwogi.
La Mole, przeczuwając coś złego, przeczytał następujące wyrazy:

Czekają na pana de La Mole, z długiemi szpadami, w korytarzu, prowadzącym do księcia d’Alençon. Zapewne pan de La Mole uzna za lepsze uciec oknem, i połączyć się z panem de Mony w Nantes...”

— E!... — powiedział La Mo Mole, przeczytawszy — przecież ich szpady nie są dłuższe od mojej?
— Tak; lecz jest ich dziesięć na twoję jednę.
— Lecz cóż za przyjaciel rzucił to ostrzeżenie?... — zapytał La Mole.
Małgorzata wzięła karteczkę z rąk młodzieńca i uważnie jej się przypatrzyła.
— Pismo króla Nawarry!... — zawołała wkrótce. — Kiedy on ostrzega, musi być rzeczywiste niebezpieczeństwo. Uciekaj La Molu, uciekaj! błagam cię o to.
— Lecz jakim sposobem uciec?... — zapytał La Mole.
— Oknem! wszak kartka wyraźnie mówi, że oknem.
— Rozkaż tylko królowo, a wyskoczę przez to okno, chociaż wiem, że pogruchotałbym się na kawałki, spadłszy z tej wysokości!
— Zaczekaj, zaczekaj!... — zawołała Małgorzata — zdaje mi się, że do sznurka jest przyczepiony jakiś ciężar.
— Zobaczmy!... — powiedział La Mole.
I oboje, przyciągając do siebie ciężar przyczepiony do sznurka, wkrótce, z niewysłowioną radością, znaleźli drabinkę zrobioną z włosia i jedwabiu.
— Jesteś ocalony!... — zawołała Małgorzata.
— Jest to cud nieba!
— Nie; jest to pomoc króla Nawarry.
— Tak; lecz jeżeli są to sidła; jeżeli ta drabinka urwie się pod mojemi nogami! Pani, wyznałaś mi dzisiaj swoję miłość ku mnie...
Małgorzata, której radość nadała rumieńce, teraz pokryła się śmiertelną bladością.
— Masz słuszność — powiedziała królowa — to być może.
I rzuciła się ku drzwiom.
— Co chcesz czynić?... — zawołał La Mole.
— Przekonać się osobiście, czy w samej rzeczy czatują na ciebie w korytarzu.
— Nie, nigdy na to nie pozwolę! gniew czatujących na mnie, może się zwrócić na ciebie.
— A cóż mogą zrobić córce Francyi, żonie i księżnej krwi? Podwójnie jestem osobą świętą, nietykalną.
Królowa wymówiła te słowa z takiem uczuciem wewnętrznej godności, iż La Mole zupełnie pojął, że niema się co o nią obawiać; postanowił więc pozwolić jej działać, jakto sama uzna za dobre.
Małgorzata zostawiła La Mola pod dozorem Gillonny, poprzednio mu zaleciwszy, ażeby według okoliczności uciekał, lub czekał na jej przybycie.
Królowa udała się korytarzem, prowadzącym do biblioteki, na który wychodziło wiele drzwi pokojów przyjęcia; korytarz ten jednym końcem przytykał do apartamentów króla, królowej matki, i z niego to prowadziły ukryte schodki do księcia d’Alençon i Henryka.
Chociaż dopiero była dziewiąta, już wszystkie światła były pogaszone, i korytarz, tylko w części prowadzącej na schody cokolwiek oświecony, zupełnie był zresztą pogrążony w ciemnościach.
Królowa Nawarry szła naprzód śmiało, a skoro już przeszła blisko jednę trzecią część korytarza, usłyszała głuche szepty, które do jej uszu dolatywały tajemniczo a straszno.
Lecz nagle, jakby na skutek rozkazu, szepty ustały i w korytarzu znowu panowała dawniejsza ciemność i spokojność.
Słabe światło jeszcze bardziej zmniejszyło natężenie.
Małgorzata nie przestawała iść prosto naprzeciw niebezpieczeństwa, jeżeli takowe w samej rzeczy istniało.
Królowa zdawała się być spokojną, jednakże skurczone ręce zdradzały konwulsyjne drżenie.
W miarę tego, jak postępowała naprzód, spokojność stawała się coraz większą, i cień, podobny do ręki, zasłaniał słabe i migotliwe światło.
Nagle, skoro Małgorzata doszła do skrętu jakiś człowiek wystąpił naprzód, i odkrywając tajemną latarkę, zawołał:
— Otóż on!
Małgorzata znalazła się twarz w twarz ze swoim bratem Karolem.
Za nim stał książę d’Alençon z jedwabnym sznurkiem w ręku.
Jeszcze dalej dawały się widzieć cienie dwóch ludzi pogrążonych w ciemności; tylko na ich długich szpadach błyszczało światło.
Małgorzata jednem spojrzeniem obrzuciła całą tę grupę.
Uczyniła nad sobą wielkie usiłowanie i uśmiechając się, odpowiedziała Karolowi:
— Najjaśniejszy panie, zapewne chciałeś powiedzieć: „Otóż ona!”
Karol cofnął się na krok. Inni pozostali nieruchomi, jak figury z kamienia.
— To ty, Margot — powiedział król — a gdzież idziesz o tak późnej godzinie?
— O tak późnej godzinie? — powtórzyła Małgorzata — alboż już tak późno?
— Pytam cię, gdzie idziesz?
— Idę szukać mów Cicerona, które, jak mi się zdaje, zostawiłam u królowej-matki.
— Bez światła?
— Sądziłam, że korytarz jeszcze jest oświetlony.
— Czy idziesz ze swego pokoju?
— Tak jest.
— A cóż robisz dzisiejszego wieczoru?
— Przygotowywani odpowiedzi na mowy posłów polskich. Wszak jutro na radzie kazano przedstawić Waszej królewskiej mości wszystkie odpowiedzi?
— Zapewne masz jakiego pomocnika u siebie?
Małgorzata zebrała ostatek sił.
— Tak jest, bracie — odpowiedziała — pana de La Mole; on jest bardzo uczony.
— Tak uczony — powiedział książę d’Alençon — że prosiłem go, ażeby skoro z tobą skończy, moja siostro, raczył przyjść do mnie i pomódz mi; wiesz bowiem, że nie jestem tak silny w łacinie, jak ty.
— I czekałeś na niego? — zapytała Małgorzata najnaturalniejszym tonem.
— Tak jest — odpowiedział d’Alençon z gniewem.
— W takim razie — rzekła Małgorzata — zaraz ci go przyślę, mój bracie; ja już skończyłam pisać...
— A książka? — wtrącił Karol.
— Po książkę poślę Grillonnę.
Karol i Franciszek zamienili pomiędzy sobą spojrzenia.
— Idź — powiedział Karol — a my, panowie, stójmy dalej na warcie.
— Na warcie? — powtórzyła Małgorzata — a na kogóż panowie czekacie?
— Czekamy na człowieka czerwonego — powiedział Karol. — Czyż nie wiesz, że jakiś czerwony człowiek pokazuje się w starym Luwrze? Mój brat d’Alençon utrzymuje, że go widział; otóż szukamy go.
— Życzę pomyślnego polowania — powiedziała Małgorzata.
I poszła dalej, rzuciwszy po za siebie wzrokiem.
Na ścianie rysowały się cztery cienie ludzi, o czemś radzących.
W chwilę później Małgorzata znalazła się pod swojemi drzwiami.
— Gillonno, otwórz! otwórz! — zawołała królowa.
Gillonna otworzyła.
Małgorzata rzuciła się do swego pokoju i zastała La Mola, spokojnego i oczekującego ze szpadą w ręku.
— Uciekaj — zawołała — nie tracąc ani chwili. — Czekają na ciebie w korytarzu, ażeby cię zabić.
— Czy rozkazujesz mi pani uciekać? — zapytał La Mole.
— Tak jest. Musimy się rozłączyć dlatego tylko, ażeby znowu się połączyć kiedyś.
Pod nieobecność Małgorzaty, La Mole umocował drabinkę u kraty okna, wskoczył na nie, i zanim postawił nogę na pierwszym stopniu, czule ucałował rękę królowej.
— Małgorzato! jeżeli ta drabinka jest zasadzką i jeżeli umrę dla ciebie, pamiętaj o swojej obietnicy.
— La Molu, to nie obietnica, ale przysięga. Nie obawiaj się niczego, Do widzenia!
La Mole ośmielony, nie zlazł, ale raczej zesunął się po sznurowej drabinie.
W tej chwili zapukano do drzwi.
Małgorzata odprowadzała wzrokiem swego kochanka podczas tej niebezpiecznej przeprawy, i dopiero zobaczywszy, że La Mole szczęśliwie stanął na ziemi, obejrzała się.
— Pani! — zawołała Gillonna — pani!
— Cóż takiego?... — zapytała Małgorzata.
— Król puka do drzwi, — Otwórz mu.
Gillonna była posłuszną.
Czterech książąt stanęło w progu drzwi.
Karol wszedł.
Małgorzata z uśmiechem na ustach zbliżyła się do króla.
Król obejrzał się do koła.
— Kogo szukasz, mój bracie?... — zapytała Małgorzata.
— Ja... — wyjąkał Karol — szukam... pana de La Mole.
— Pana de La Mole?...
— Tak... gdzież on jest?
Małgorzata wzięła brata za rękę i przyprowadziła go do okna.
W tej chwili dwóch ludzi pędziło konno w wielkim galopie, jeden z nich, na znak pożegnania, wywijał w powietrzu białą atłasową szarfą.
Byli to: La Mole i Orthon.
Małgorzata wskazała paluszkiem Karolowi tych dwóch ludzi.
— Cóż to ma znaczyć? — zawołał Karol.
— To ma znaczyć — odpowiedziała Małgorzata — że książę d’Alençon może schować jedwabny sznurek do kieszeni, a panowie Andegaweński i Gwizyusz mogą włożyć szpady do pochew, ponieważ napróżnoby strawili dzisiejszą noc czekając w korytarzu na pana de La Mole.


Rozdział V.
ATRYDY.

Książę Andegaweński po swoim powrocie do Paryża, jeszcze się nie widział sam na sam z matką Katarzyną.
Widzenie się zaś z matką nie było dla niego ani czczem zadosyć uczynieniem etykiecie, ani ceremonią upokarzającą, lecz słodkiem wypełnieniem synowskiego długu.
Bo jeżeli książę jako syn, nie kochał swej matki, przynajmniej przekonanym był, że jest czule przez nią kochany.
Katarzyna w rzeczy samej, przekładała go nad wszystkich synów; już to dlatego, że był odważnym i pięknym, a najbardziej dlatego, że poprzeczytaniu kilku kronik gorszących, Henryk Andegaweński przywrócił epokę tajemniczych miłostek.
Katarzyna wiedziała o powrocie księcia Andegaweńskiego do Paryża.
Karol IX-ty tylko dlatego dowiedział się o jego powrocie, iż przypadkiem spotkał go przed pałacem Kondeusza, w chwili, gdy książę z niego wychodził.
Karol spodziewał się jego przybycia na drugi dzień dopiero.
Książę Andegaweński chciał ukryć przed królem cele, dla których przyjechał dniem wprzódy.
Cele zaś te były następujące: widzenie się z piękną Maryą de Clèves, księżną Kondeuszową, i układy z posłami Polskimi.
O układach tych z posłami Polskimi, książę Andegaweński chciał pomówić z Katarzyną.
Skoro książę Andegaweński, dawno oczekiwany, wszedł do matki, Katarzyna, zwykle tak zimna, Katarzyna, która od czasu wyjazdu ukochanego syna, ściskała tylko admirała de Coligny, nazajutrz zabitego — pobiegła na przyjęcie syna z otwartemi rękoma i przyciskała go do piersi z czułością, której źródła trudno było szukać w jej wyschłem sercu.
Następnie odstąpiła od niego, spojrzała nań i znowu zaczęła go ściskać.
— A! pani — zawołał książę — kiedy niebo pozwoliło mi uściskać matkę bez świadków, pociesz najnieszczęśliwszego człowieka w święcie!
Mój Boże! kochane dziecię! — powiedziała Katarzyna — co ci się stało?
— Wiesz matko dobrze. Kocham, jestem wzajemnie kochany; lecz miłość któraby dla kogo innego była szczęściem, dla mnie jest największem nieszczęściem.
— Wytłomacz się, mój synu.
— A! matko... ci posłowie, ten odjazd...
— Posłowie przyjechali; dzień twego odjazdu już oznaczony.
— A! matko, zapewne mój brat ten dzień przyśpieszy; on mnie nienawidzi. Jestem dla niego cierniem, on chce mnie się pozbyć.
Katarzyna uśmiechnęła się.
— Dając ci tron, biedna ukoronowana głowo!
— Nie, matko, ja tego nie przeżyję! — zawołał Henryk z rozpaczą — nie pojadę. Ja, książę Francyi, wychowany przez ukochaną matkę, kochany przez najpiękniejszą kobietę w świecie, miałbym jechać na koniec świata, w te śniegi, ażebym tam, zdała od swej drogiej ojczyzny, miał umrzeć powolną śmiercią! Nie! moja matko, ja nie chcę jechać... Raczej umrę.
— Henryku — zapytała Katarzyna, biorąc obydwie ręce syna — powiedz mi, czy to jedyną przyczyną jest, iż nie chcesz jechać.
Henryk spuścił oczy; obawiał się bowiem, ażeby matka nie wyczytała z nich, co się dzieje w głębi jego duszy.
— Czy niema innej przyczyny — mówiła dalej Katarzyna — mniej romantycznej, lecz więcej rozsądnej... bardziej politycznej?
— Matko, ja nie jestem winien, jeżeli taka myśl wkradła się do mego serca i wpiła się w nie więcej, niż była powinna; lecz czyż nie ty sama mówiłaś mi o horoskopie, ułożonym przy urodzeniu Karola; horoskop ten skazuje Karola na śmieć w młodym wieku.
— Tak, to prawda, mój synu — powiedziała Katarzyna — lecz horoskop może kłamać. Ja sama w tej chwili gotowa jestem wyrzec, że wszystkie horoskopy to głupstwo.
— Lecz wszakże horoskop mówi o tej wczesnej śmierci?
— Horoskop mówi o ćwierci wieku; lecz nie wspomina czy życia czy panowania.
— A więc, matko, uczyń to, żebym został. Mój brat ma lat dwadzieścia cztery; za rok, zagadka będzie rozwiązaną.
Katarzyna głęboko się zamyśliła.
— Tak, zapewne — powiedziała królowa-matka — byłoby to dobrem, gdyby się dało wykonać.
— A! matko, osądź sama — zawołał Henryk — coby było za nieszczęście, gdybym miał zamienić koronę Francuzką na Polską! Być ciągle dręczonym tą myślą, że mógłbym panować w Luwrze, na tym dworze uczonym i wspaniałym, przy mojej drogiej matce, której rady zmniejszyłyby o połowę moje prace i trudy; przy matce, która przyzwyczajona dźwigać brzemię panowania z moim ojcem, bezwątpienia i mnie nie odmówiłaby tej łaski. A! matko, byłbym wielkim królem.
— Dobrze, dobrze, moje dziecię — powiedziała Katarzyna, dla której ta myśl była najsłodszą. — Synu! nie rozpaczaj. Czyś nie myślał o środkach, za pomocą których tę sprawę możnaby załatwić?
— Tak jest, myślałem; dla tego też to właśnie przyjechałem dwa dni wcześniej; mój brat myśli, że ja śpieszyłem do pani Kondeuszowej. Widziałem się już z głównym posłem Łaskim; na tem pierwszem widzeniu starałem się uczynić wszystko, co tylko mogłoby im służyć za powód do znienawidzenia mnie; zdaje mi się, że ten cel osiągnąłem.
— A! kochany synu — powiedziała Katarzyna — to źle. Powinieneś kłaść sprawy Francyi wyżej, aniżeli swoją osobistą odrazę.
— Moja matko, czyż interes Francyi wymaga, ażeby po śmierci Karola miał wstąpić na tron książę d’Alençon lub król Nawarry?
— Co? król Nawarry, nigdy! nigdy!... — wyszeptała Katarzyna z zachmurzonem czołem.
Chmura ta zawsze występowała na jej czoło, ile razy przedstawiła się ta kwestya.
— Na honor!... — powiedział Henryk — sądzę, że i brat d’Alençon nie bardzo cię kocha.
— I cóż ci powiedział Łaski?... — zapytała Katarzyna.
— Łaski zamyślił się, skoro zacząłem od niego wymagać, ażeby prosił o przyśpieszenie posłuchania. A! gdyby on mógł napisać do Polski, ażeby ten wybór cofnięto.
— Niedorzeczność! mój synu, niedorzeczność!... Orzeczenie całego narodu jest uświęcone i święte.
— Lecz zresztą, moja matko, czyby nie możną Polakom dać na moje miejsce mego brata?
— Nie; to jest niepodobieństwem, a przynajmniej rzeczy trudnił — odparła Katarzyna.
— Matko, spróbuj, pomów z królem; złóż wszystko na miłość moją ku pani Kondeuszowej, powiedz mu, że jestem nierozsądny, że straciłem rozum. Dobrze się stało, że mnie spotkał przed pałacem księcia Gwizyusza, który jako przyjaciel oddaje mi wiele usług.
— Tak, dla utworzenia Ligi. Może ty nie widzisz, lecz ja dobrze widzę.
— Widzę dobrze, widzę, a tymczasem korzystam z niego. Czyż można więcej wymagać od człowieka, który nam służąc, służy sobie?
— A o co pytał król, spotkawszy się z tobą?
— Zdaje się, że mi uwierzył, iż miłość przywiodła mnie do Paryża.
— I wcale nie pytał, gdzie przepędziłeś resztę nocy?
— I owszem, moja matko; lecz poszedłem na kolącyę do Nantouillet’a, u którego okropnie nadokazywałem, ażeby wszyscy o tem mówili, a król żeby nie sądził, iż byłem gdzieindziej.
— Więc król nie wie, że widziałeś się z Łaskim?
— Wcale nie wie.
— Tem lepiej. Postaram się, mój synu, pomówić z nim o tobie; lecz wiesz, że na jego uparty charakter nikt nie może mieć silnego wpływu.
— A! matko, matko, co za szczęście, gdybym pozostał, kochałbym cię jeszcze bardziej, jeżeli to jest podobieństwem.
— Jeżeli pozostaniesz, znowu cię wyszlą na wojnę.
— Mniejsza o to, byle tylko nie opuszczać Francyi.
— Zabiją cię.
— Matko, od ran nie umiera się... lecz z tęsknoty, ze smutku... Karol nie pozwoli mi pozostać; on mnie tak nienawidzi...
— On ci zazdrości, mój ty, zwycięzco. Dla czegóż jesteś tak odważnym i szczęśliwym? Dlaczego, mając zaledwie lat dwadzieścia, wygrywasz bitwy jak Aleksander lub Cezar? Lecz, oczekując, nie zwierzaj się nikomu; udawaj że jesteś uniżonym, i bywaj często u dworu. Jutro będzie prywatna narada, na której odczytają mowy mające być powiedziane na wielkiem posłuchaniu; udawaj tylko króla Polskiego, a o reszcie mnie pozwól mieć staranie. Ale, ale, a twoja wczorajsza wieczorna wycieczka?
— Nie udała się; uprzedzono go i wyskoczył oknem.
— Przecież — powiedziała Katarzyna — choć raz dowiem się, co za zły duch zawsze mi przeszkadza w wykonaniu moich zamiarów...
Lecz miej my cierpliwość, dopiero mam na niego podejrzenie, lecz... biada mu!
— I cóż, moja matko?... — zapytał książę Andegaweński.
— Pozostaw mi tę sprawę do załatwienia.
I Katarzyna, czule ucałowawszy Henryka, wyprowadziła go ze swego gabinetu.
Wkrótce książęta odwiedzili królowę-matkę.
Karol był w bardzo wesołym humorze; śmiałość jego siostry Margot, bardziej go zadowoliła aniżeli gniewała; zresztą, nic nie miał przeciwko panu de La Mole, i dlatego tylko czekał nań w korytarzu z niejakiem zajęciem, iż to zakrawało na polowanie.
D’Alençon, przeciwnie, był bardzo zmartwiony.
Niechęć, jaką uczuwał ku panu de La Mole od chwili, kiedy dowiedział się, iż go siostra kocha, zamieniła się w nienawiść.
Małgorzata była zamyśloną i baczną.
Miała też o czem myśleć i na co uważać.
Posłowie Polscy przysłali swe mowy, które mieli mieć na posłuchaniu.
Małgorzata, której już nikt ani wspomniał o scenie upłynionego wieczoru, jak gdyby wcale się nie zdarzyła, przeczytała swą odpowiedź.
Karol pozwolił jej odpowiedzieć podług woli.
Zmienił kilka wyrazów w mowie księcia d’Alençon, a mowę księcia Andegaweńskiego zupełnie źle przyjął, chciał ją zupełnie przekreślić i poprawić.
Narada rozdrażniła umysły, i co chwila należało się spodziewać wybuchu.
Henryk Andegaweński, który miał prawie całą mowę przerobić, wyszedł, ażeby się tem natychmiast zająć.
Małgorzata, nie mając wiadomości od króla Nawarry od czasu, jak tenże wrzucił do niej karteczkę przez okno, powróciła do domu w nadziei, że może go u siebie zastanie.
D’Alençon spostrzegł jakieś pomieszanie na twarzy Andegaweńskiego, spostrzegł, że wymienił znaczące spojrzenie z królową-matką, i również udał się do domu, ażeby tam na osobności przeniknąć nowo-knującą się intrygę.
Nakoniec Karol, chciał się udać do swojej kuźni, ażeby dokończyć własną ręką dzirytu do polowania, lecz Katarzyna zatrzymała go.
Karol badawczo spojrzał na matkę.
— No i cóż tam znowu?... — zapytał chmurno.
— Najjaśniejszy panie, tylko jedno słowo. Trzebaby oznaczyć dzień na publiczne wielkie posłuchanie.
— A! prawda — powiedział król, siadając — pomówmy o tem, moja matko. Jak pani sądzisz, który dzień naznaczyć?
— Sądzę — odpowiedziała Katarzyna — że w tem głębokiem milczeniu Waszej królewskiej mości, w tem udanem zapomnieniu, mieści się jakieś wyrachowanie.
— O nie!... — zawołał Karol — dlaczegóż tak sądzisz, moja matko?
— Dlatego — powiedziała Katarzyna cicho — że zdaje mi się, iż posłom nie wypada dać powodu myślenia, że z taką skwapliwością chwytamy za ich koronę.
— Przeciwnie, moja matko!... — zawołał Karol — pędzili oni z Krakowa... Cześć za cześć, grzeczność za grzeczność.
— Wasza królewska mość możesz mieć słuszność z jednego względu, lecz z drugiego ja się nie mylę. A więc zdaniem Waszej królewskiej mości jest, ażeby posłuchanie przyspieszyć?
— Na honor, tak jest, matko! Alboż się na to nie zgadzasz?
— Wiesz, że moje słowa zawsze mają tylko na celu utrzymanie sławy twego imienia; powiem ci więc, że jeżeli będziesz się śpieszył, bardzo łatwo mogą ci zarzucić, iż chcesz uniknąć kosztów koniecznych na utrzymanie twego brata, a ten brat bezwątpienia zasługuje na nie, w nagrodę swoich zasług i męztwa.
— Kochana matko — powiedział Karol — przy wyjeździć mego brata z Francyi, dam mu tyle, że nikt nawet nie będzie śmiał pomyśleć o tem, o co się pani lękasz.
— Zdaję się na twą łaskę, ponieważ na każde moje zapytanie masz gotową odpowiedź... Lecz sądzę, że aby schlebić dumie tego walecznego narodu, który stan państwa ocenia zapewne z cech powierzchownych, wypadałoby zebrać wiele wojsk, a podobno w Ile-de-France wcale go niema.
— Daruj, moja matko, myślałem już o tem, i postarałem się o wojska. Przywołałem dwa bataliony z Normandyi, jeden z Gujenny; moja kompania strzelców przybyła wczoraj z Bretanii; lekka jazda z Turenii już jest w drodze do Paryża. Tym więc sposobem, gdy wszyscy sądzą, iż nie mam więcej do rozporządzenia nad cztery pułki, ja mam tymczasem dwadzieścia tysięcy ludzi.
— A! a!... — powiedziała Katarzyna zadziwiona — a więc brak ci tylko jednej rzeczy mój synu.
— Jakiej?
— Pieniędzy. Sądzę, że teraz wcale ich nie masz.
— Przeciwnie, pani, przeciwnie!... — zawołał Karol. — Mam milion czterykroć sto tysięcy talarów w Bastylli; obecnie moja własna kasa w piwnicach Luwru, posiada ośmkroć sto tysięcy talarów, oprócz tego, na wszelki przypadek. Nantouillet przygotował dla mnie trzykroć sto tysięcy talarów.
Katarzyna zadrżała, dotychczas bowiem znała Karola jako gniewliwego i upartego, ale nigdy przezornego.
— Wasza królewska mość, jak uważam, myślałeś o wszystkiem. A jeżeli krawcy, hafciarki i jubilerzy nie opóźnią się, będziesz mógł Najjaśniejszy panie, oznaczyć wielkie posłuchanie za sześć tygodni.
— Za sześć tygodni! — zawołał Karol. — Moja matko! krawcy, hafciarki i jubilerzy pracują od dnia, w którym mi doniesiono o wybraniu na tron mego brata. Gdyby była gwałtowna potrzeba, wszystko mogłoby być na jutro, lecz za trzy lub cztery dni będzie niezawodnie gotowe.
— Synu, śpieszysz się bardziej, aniżeli sama sądziłam.
— Jak już mówiłem, cześć za cześć!
— Czyżby ci miała schlebiać ta cześć, uczyniona domowi panującemu we Francyi?
— O! i bardzo.
— I widzieć księcia Francuskiego na tronie polskim, jest twojem jedynem życzeniem?
— Tak jest.
— A więc obchodzi cię fakt a nie osoba; i ktokolwiekby panował z twojej familii w Polsce...
— O nie, nie, moja matko, na szatana! zatrzymaj się! Polacy zrobili dobry wybór. Jestto naród wojowniczy, u nich lud cały jest wojskiem. Polacy więc obierają sobie dowódzcę na króla, to bardzo logicznie! Henryk dla nich stworzony. Bohater z pod Jarnac i Montcontour przyda im się... I kogóż mieli wybrać? Może księcia d’Aleçon, tchórza; o! ten dałby im dobrą opinie o domu Walezyuszów!... D’Alençon, skoroby usłyszał świst pierwszej kuli, zemknąłby; gdy tymczasem Henryk zwycięzca... ten, to zupełnie co innego!... Zawsze z pałaszem w ręku, zawsze na czele, czy pieszo, czy konno!... Bij, zabij, rąb, morduj! Ah! ten Henryk do togo stworzony; pod nim Polacy będą się bili od rana do wieczora, od Nowego Roku do świętego Sylwestra. Prawda, że kiepsko pije, ale za to dobry żołnierz! Kochany Henryk będzie w swojej sferze! Dalej! dalej! w pole! do boju! Uderzyć w bębny i kotły. Niech żyje król! niech żyje zwycięzca! Czyż to nie mała cześć i sława dla Walezyuszów?... Wprawdzie może zginąć; lecz, na szatana! będzie to śmierć zaszczytna!
Katarzyna zadrżała.
— Powiedz raczej — zawołała Katarzyna — że chcesz oddalić od siebie Henryka; powiedz, że nienawidzisz swego brata.
— A więc zgadłaś to! — zawołał Karol, wybuchając gwałtownym śmiechem — zgadłaś, że go nienawidzę? A choćby też i tak było... Ja, ja miałbym kochać mego brata? Za co? Ha, ha, ha! I czemuż się nie śmiejesz moja matko?...
I w miarę tego jak Karol mówił, blade jego policzki zakwitły gorączkowym rumieńcem.
Wkrótce potem dodał:
— Alboż on mnie kocha?... A ty, matko, kochasz mnie? Czy mnie kto kocha, oprócz mych psów, Maryi Touchet i mamki?... Nie, nie, ja nie kocham mego brata; kocham tylko samego siebie, czy słyszysz, matko?... Nie zabraniam memu bratu, ażeby także kochał tylko samego siebie.
— Najjaśniejszy panie — przerwała Katarzyna, zapalając się — ponieważ wywnętrzasz się przedemną, wypada więc, ażebym i ja otworzyła ci serce moje. Postępujesz, jak król słaby, otoczony złymi doradzcami; wypędzasz prawie swego brata, będącego podporą tronu, a on tylko, na przypadek twej śmierci, jest godnym być twoim następcą; odsyłając go, powierzasz swą koronę losowi, ponieważ, jak sam mówiłeś, d’Ąlençon jest młody, niezdatny, słaby, więcej jak słaby, tchórz!.. A Bearneńczyk stoi na czatach, czy rozumiesz to?
— E!... na śmierć wszystkich dyabłów! co mnie do tego, co się stanie po mojej śmierci. Mówisz, że Bearneńczyk stoi na czatach, tuż za moim bratem?... Tem lepiej!.. Mówiłem, że nikogo nie kocham... omyliłem się, kocham Henryka, tak, kocham go bardzo. Henryk patrzy prosto w oczy. Henryk ma gorącą rękę, a u wszystkich co mnie otaczają, widzę oczy fałszywe i dotykam rąk zimnych jak lód. Henryk nie zdradzi mnie, przysiągłbym na to. Zresztą, winienem go wynagrodzić; powiadają, że ktoś z mojej familii otruł mu matkę. Teraz jeszcze jestem zdrów, lecz gdybym zasłabł, jegobym rozkazał przywołać... nie wypuszczę go od siebie, i tylko z jego ręki będę przyjmował posiłek; jeżeli zaś umrę, jego zrobię królem Francyi i Nawarry. Tak, na szatana!... A ręczę, że on nad moim grobem, zamiast się śmiać, jak to uczynią moi bracia, będzie płakał, a przynajmniej będzie udawał, że płacze.
Gdyby piorun uderzył pod nogi Katarzynie, nie zatrwożyłby jej bardziej, jak te słowa.
Królowa-matka jakby osłupiała, a po chwilce milczenia zuchwale spojrzawszy na Karola, zawołała:
— Henryk Nawarski, Henryk Nawarski, królem Francyi! na szkodę moich synów. A!... święta Madonno!.. zobaczymy. A więc to dlatego chcesz oddalić mego syna?...
— Twojego syna... A któż ja jestem?.. Czy synem wilczycy jak Romulus!... — ryknął Karol z błyszczącym wzrokiem, trzęsąc się z gniewu. — Twojego syna!.. tak, masz słuszność, król Francyi nie jest twoim synem, król Francyi niema braci, król Francyi niema matki, król Francyi ma tylko poddanych. Królowi Francyi powinny być zupełnie obcemi wszelkie uczucia, on ma wolność. Król Francuzki może się obejść bez miłości, ale wymaga posłuszeństwa...
— Najjaśniejszy panie, źle tłomaczysz moje słowa, nazwałam Henryka moim synem, bo on ma mnie opuścić. W tej chwili jego bardziej kocham aniżeli innych, bo też jego mogę prędzej stracić. Czyż zbrodnią jest, że matka nie chciałaby się rozstać ze swem synem?...
— A ja mówię ci, że opuści cię, że opuści Francyę, że pojedzie do Polski najdalej za dwa dni, a jeżeli dodasz choć słówko, pojedzie jutro, a jeżeli nie przestaniesz marszczyć czoła, i tak groźnie patrzeć na mnie, zaduszę go dzisiaj wieczór, tak jak chciałaś, ażebym wczoraj zadusił kochanka siostry Margot. Tylko; że mój braciszek nie wymknie mi się jak La Mole.
Na tę groźbę, Katarzyna spuściła głowę, lecz wkrótce podnosząc ją, rzekła:
— Ah! moje biedne dziecię, twój własny brat chce cię zabić. Lecz nie obawiaj się, twoja matka cię obroni.
— Ah!... zaczynasz się ze mnie naigrawać — zawołał Karol — na krew Chrystusa! on zginie nie wieczorem, lecz teraz, natychmiast. Hej!.. broni!., sztyletu!... noża!.. Hej!
I Karol, napróżno szukając broni w pokoju, spostrzegł mały sztylecik za pasem Katarzyny, wyrwał jej go, i wybiegł z pokoju, chcąc zamordować Henryka Andegaweńskiego, gdziekolwiek by go znalazł.
Lecz w przedpokoju siły nagle go opuściły; wyciągnął ręce, upuścił sztylet, krzyknął przeraźliwie, i potoczył się na podłogę.
Krew rzuciła mu się w obfitości ustami, uszami i nosem.
— Boże!... — jęknął król — zamordują mnie... do mnie!... do mnie!..
Katarzyna widziała jak Karol upadł i nieporuszona przypatrywała mu się przez chwilę; potem pomiarkowawszy, nie z powodu macierzyńskiej czułości, lecz dla niebezpieczeństwa, w jakiem się król znajdował, otworzyła drzwi i zawołała:
— Król zasłabł. Ratunku!... Ratunku!..
Na ten krzyk, mnóstwo służących, wojskowych i dworzan, otoczyło słabego króla.
Wkrótce potem przybiegła jakaś kobieta, a roztrąciwszy tłum, uniosła na swych rękach Karola, bladego jak trup.
— Mamko, chcą mnie zabić, chcą mnie zabić! — przemówił król, oblany potem i zbroczony krwią.
— Ciebie, Karolu, zabić — krzyknęła kobieta, obrzuciwszy wszystkich tak dzikiem spojrzeniem, że przed niem cofnęła się Katarzyna — a kto cię chce zabić?...
Król silnie westchnąwszy, zemdlał.
— Ab! ah! — zawołał Ambroży Paré, przybiegając zadyszany — król jest bardzo chory.
— Teraz spodziewam się, że rad nie rad musi nasłuchanie odłożyć — pomyślała Katarzyna.
I pozostawiając króla, udała się do swego drugiego syna, z niecierpliwością w modlitewni czekającego skutku, tak ważnej dla niego rozmowy króla z matką.


Rozdział VI.
HOROSKOP.

Katarzyna powróciwszy z modlitewni, gdzie opowiedziała swemu ukochanemu synowi o wszystkiem co zaszło, zastała w swoim pokoju mistrza Renégo.
Królowa-matka nie widziała się z astrologiem od czasu, gdy mu oddała ostatnią wizytę w jego mieszkaniu na moście Saint-Michel.
René przyszedł osobiście odpowiedzieć na liścik Katarzyny, pisany dnia poprzedniego.
— No i cóż!... — zapytała, królowa — widziałeś go?...
— Widziałem.
— Jakżeż się ma?..
— Cokolwiek lepiej.
— A może mówić?..
— Nie; szpada przebiła mu krtań.
— Mówiłam ci, ażebyś w takim razie zmusił go do napisania.
— Próbowałem tego, on sam natężywszy wszystkie siły, zaledwie napisał dwie litery i to nieczytelne; więcej nie mógł, gdyż natychmiast zemdlał, żyła otworzyła się a upływ krwi pozbawił go sił.
— Czy widziałeś te litery?
— Oto są.
René wyjął z kieszeni kawałek papieru i podał królowej.
Katarzyna pochwyciła go z szybkością.
— M i O — powiedziała królowa... — Czyżby to miał być ten La Mole, a Małgorzata dlatego tylko odegrała komedyę, ażeby odwrócić od siebie podejrzenia?
— Pani!.. — rzekł René — jeżeli mi Wasza królewska mość pozwolisz wyrzec zdanie w sprawie, o której sama niewiesz co myśleć, powiem, że pan de La Mole jest za bardzo zakochany, iżby się mógł szczerze zajmować polityką.
— Tak sądzisz?
— Tak jest; a nadto zakochany on jest w królowej Nawarry; nie może więc wiernie służyć królowi; prawdziwa bowiem miłość nie jest bez zazdrości.
— Więc sądzisz, że on jest na seryo zakochany?
— Jestem tego pewny.
— Czy nie wymagał czasem od ciebie pomocy?
— I owszem.
— A czy prosił cię o jaki napój...., o jaki przetwór?
— Nie; czyniliśmy doświadczenia z woskową figurą.
— Ukłutą w serce?
— Tak jest.
— A ta figurka jeszcze nie zniszczona?
— Ta figurka jest u pani.
— U mnie?... Byłoby to dziwnem, gdyby wszystkie te kabalistyczne przygotowania miały rzeczywiście skutek, jaki im przypisują?
— Wasza królewska mość możesz o tem sądzić lepiej odemnie.
— I królowa Nawarry kocha pana de La Mole?
— Kocha go do szaleństwa. Wczoraj wieczorem uratowała mu życie z narażeniem swego życia i honoru. Wasza królewska mość widziałaś i jeszcze wątpisz.
— O czem?
— O nauce.
— Tak, bo nauka już mnie zdradziła — powiedziała Katarzyna, bacznie spoglądając na Florentczyka.
René wytrzymał to spojrzenie i zapytał:
— W jakiej okoliczności?
— O! ty wiesz bardzo dobrze o czem chcę mówić, zresztą, zdaje mi się, że tym razem zdradziła mnie nie nauka, lecz uczony.
— Wcale nie wiem, o czem chcesz pani mówić — odpowiedział Florentczyk.
— René, czy twoje pachnidła straciły zapach?
— Nie, pani, skoro są przezemnie samego przygotowane, lecz kiedy przejdą przez ręce innych....
Katarzyna uśmiechnęła się i pokręciła głową.
— Opiat zdziałał cuda, Rene — powiedziała królowa — pani de-Sauve ma usta świeższe i czerwieńsze jak kiedykolwiek.
— Pani, nie memu opiatowi zawdzięcza to pani baronowa de Sauve; korzystając bowiem z prawa kobiety pięknej, wskutek swoich kaprysów, nic mi nie mówiła o opiacie; ja zaś z mojej strony, po tem, co mi Wasza królewska mość mówiłaś, uznałem za właściwe nie posyłać jej już więcej tego opiatu. Wszystkie słoiczki jeszcze są u mnie, oprócz jednego, który niewiadomo gdzie przepadł; nie wiem, ktoby mi mógł zabrać...
— Dosyć już, René — przerwała nagle Katarzyna — może jeszcze później pomówimy o tem. Tymczasem, pomówmy o czem innem.
— Słucham panią.
— Co trzeba wiedzieć, ażeby można przybliżenie oznaczyć, jak człowiek długo przeżyje?
— Potrzeba wiedzieć dzień urodzenia, wiek i pod jakim znakiem przyszedł na świat....
— A co więcej?
— Mieć jego krew i włosy.
— A jeżeli ci przyniosę jego krew i włosy, jeżeli ci powiem dzień jego urodzenia, wiek i znak pod jakim przyszedł na świat, czy powiesz przybliżoną, epokę jego śmierci?
— Powiem; różnica tylko będzie o kilka dni.
— Dobrze! mam już jego włosy, dostanę i krwi.
— Czy ta osoba rodziła się w dzień czy w nocy?
— O godzinie piątej, minucie dwudziestej trzeciej wieczorem.
— Przyjdź pani do mnie jutro o piątej wieczorem; doświadczenie powinno być odbyte w samą chwilę urodzenia.
— Dobrze! powiedziała Katarzyna — „będziemy”.
René ukłonił się i wyszedł, wcale nie uważając na wyraz „będziemy”, który dawał znać, że Katarzyna, wbrew swemu zwyczajowi, przyjdzie do niego nie sama.
Nazajutrz rano, Katarzyna udała się do swego syna.
O północy posyłała już do niego z zapytaniem o zdrowie; odpowiedziano jej, że Ambroży Paré ciągle siedzi przy królu, i zamierza mu puścić krew, jeżeli nerwowe wstrząśnienia nie ustaną.
Karol, blady z powodu utraty krwi, we śnie drżał ciągle, śpiąc wsparty na ramieniu swojej mamki, która całe trzy godziny nie zmieniała położenia, z obawy, ażeby nie przerwać snu ukochanego sobie dziecięcia.
Co kilka chwil na usta chorego występowała piana, którą mamka obcierała białą zahaftowaną chustką.
Na wezgłowiu leżała druga chustka, zawalana wielkiemi plamami krwi.
Katarzynie na chwilę przyszło do głowy zabrać tę chustkę, lecz pomyślała, że krew pomieszana ze śliną, w doświadczeniach nie wyda dokładnego rezultatu; zapytała więc, czy doktór nie puszczał jej synowi krwi, jak to miał zamiar uczynić.
Mamka odpowiedziała, że puszczał i to tak obficie, iż Karol dwa razy omdlewał.
Katarzyna, której nie była obcą medycyna, chciała zobaczyć krew; Paré nie kazał jej wylewać, ponieważ chciał nad nią uczynić pewne spostrzeżenia.
Krew na miednicy stała w pobliskim gabineciku.
Katarzyna poszła obejrzeć, a oglądając, nalała czerwonego płynu do flakonu, który jedynie w tym celu miała przy sobie: następnie wyszła, kryjąc ręce z zakrwawionemi końcami palców w kieszenie.
W chwili, kiedy królowa stanęła na progu gabinetu, Karol otworzył oczy; spojrzenie matki wstrząsnęło nim.
Karol, jakby przypominając sobie upłynione wypadki, przez sen powiedział:
— A! to pani? Tak, tak. Powiedz więc pani swemu ukochanemu synowi, swemu Henrykowi, że posłuchanie będzie jutro.
— Jak ci się podoba, kochany Karolu — odpowiedziała Katarzyna. — Teraz uspokój się i zaśnij.
Karol, jak gdyby był posłuszny tej radzie, w samej rzeczy zamknął oczy; Katarzyna zaś, po napomnieniu, jakie się zwykle daje choremu, lub dziecku, poszła do swego pokoju.
Lecz zaledwie zamknęła za sobą drzwi, Karol nagle zerwał się z łóżka i głosem jeszcze drżącym od gniewu, zawołał:
— Kanclerza, pieczęć państwa, dwór... zawołać mi ich!
Mamka z czułością przycisnęła głowę Karola do swojej piersi i zaczęła go utulać jakby małe dziecko.
— Nie, nie, mamko, już nie zasnę — powiedział król — zawołaj służbowych; dzisiaj chcę się zająć sprawami państwa.
Kiedy Karol mówił takim tonem, trzeba było być posłusznym; nawet sama mamka, która się cieszyła wielu przywilejami względem swego królewskiego dziecka, nie śmiała mu się sprzeciwiać.
Służbowi przybyli i posłuchanie naznaczono nie nazajutrz, gdyż to było niepodobieństwem, lecz za pięć dni.
Tymczasem królowa-matka i książę Andegaweński, w godzinę umówioną, to jest o piątej udali się do mistrza René, który uprzedzony o tych odwiedzinach, przygotował wszystko do czarodziejskiego doświadczenia.
W pokoju na prawo, to jest w pokoju przeznaczonym do przynoszenia ofiar, nad fajerką rozpalała się płyta stalowa; po dziwnych figurach, kreślących się na tej płycie, zgadywał się los człowieka, któremu wróżono.
Noc była jasna i René z łatwością mógł czynić wszystkie spostrzeżenia nadbiegiem i położeniem konstelacyj.
Henryk Andegaweński przyszedł pierwszy, w peruce, w masce, i okręcony wielkim czarnym płaszczem.
Później przyszła jego matka, i gdyby Katarzyna nie wiedziała, że to jej syn czeka, nie poznałaby go.
Katarzyna zdjęła maskę; przeciwnie, Henryk nie zdjął swojej.
— Czyś czynił, Rene, dzisiejszej nocy obserwacye? — zapytała Katarzyna.
— Czyniłem, pani — odpowiedział mistrz — i gwiazdy dały mi poznać przeszłość. Ten, o którego mnie pani zapytujesz, jest obdarzony, jak wszyscy przychodzący na świat pod znakiem raka, sercem ognistem i dumą bez granic. Jest woźnym, przeżył już blisko ćwierć wieku; dotychczas niebo obdarzało go chwalą i bogactwami. Czy prawda, pani?
— Być może — odpowiedziała Katarzyna.
— Czy pani masz włosy i krew?
— Oto są.
I Katarzyna podała astrologowi pęk płowych włosów i maleńką flaszeczkę krwi.
René wziął flaszeczkę, wstrząsnął nią, ażeby się dobrze zmieszała fibrina z limfą, i puścił jednę kroplę na rozpaloną płytę; kropla skurczyła się, wzdęła i natychmiast rozbiegła w fantastycznych deseniach.
— O! pani — zawołał René — patrz, jak się kurczy w strasznych bólach. Czy słyszysz, jak jęczy i woła o pomoc? czy widzisz, jak wszystko na około niego zamienia się w krew? czy widzisz, jak na około jego śmiertelnego łoża, gotuje się straszna bitwa; uważaj, oto dzidy, oto szpady...
— Czy to długo potrwa? — zapytała Katarzyna, drżąca mimowolnie i chwytając księcia, który w swojej ciekawości nachylił się nad stalową płytą.
René zbliżył się do ołtarza, i powtórzył modlitwę kabalistyczną, z taką gorliwością i wewnętrznem przekonaniem, że żyły wystąpiły mu na skroniach, a ciało jego przebiegły te prorocze konwulsye i nerwowe drżenia, jakie przenikały starożytne wróżki, siedzące na trójnogu.
Nakoniec astrolog, powstawszy, oświadczył, że już wszystko jest przygotowane i wziął w jednę rękę flaszeczkę, w której jeszcze było trzy czwarte krwi, a w drugą pukiel włosów.
Następnie, rozkazał Katarzynie otworzyć gdziekolwiek księgę przeznaczeń; sam zaś wylał krew na rozpaloną płytę stalową, i rzucił pukiel włosów na fajerkę, wymawiając podczas tej czynności jakieś wyrazy tajemnicze, których znaczenia sam nie znał.
W tej chwili, książę i Katarzyna ujrzeli na płycie stalowej jakąś białą figurę, jakby trup owinięty całunem.
Druga figura, wydawała się kobietą, i stała nachylona nad pierwszą.
W tej chwili włosy zajęły się, raz tylko zabłysnął płomień silny i jasny w kształcie czerwonego języka, i znikł w górze.
— Jeden rok!... — zawołał René. — Rok jeszcze nie upłynie, a on umrze, i jedna tylko kobieta płakać będzie nad jogo grobem. Lecz nie, nie; na krańcu płyty pokazuje się jeszcze jakaś kobieta, trzymająca w swych objęciach małe dziecko.
Katarzyna spojrzała na syna, zapytując go wzrokiem, coby to były za dwie kobiety.
René jeszcze nie skończył mówić, a stalowa płyta zbielała: wszystko z niej znikło.
Katarzyna otworzyła książkę aa los szczęścia, i przeczytała głosem, pomimo jej wszelkich usiłowań, znacznie zmienionym, następujący dwuwiersz:

Ains a peri cii que l’on redoutait,
Plutôt, trop tôt, si prudence n’eait.[9]

Przez kilka chwil panowało głębokie milczenie.
— A!... — zapytała Katarzyna — co mówią losy bieżącego miesiąca? — Zupełnie pomyślne, jak zwykle, pani. Przyszłość uśmiecha się temu człowiekowi. Jednakże...
— Jednakże, co?
— Jedna z gwiazd, składających jego plejadę, podczas moich obserwacyj, była pokrytą czarną chmurą.
— A!... — zawołała Katarzyna — czarną chmurą... Można więc jeszcze mieć nadzieję?
— O czem pani mówisz?... — zapytał książę.
Katarzyna odprowadziła syna na bok, i powiedziała mu coś do ucha stłumionym głosem.
Tymczasem René ukląkł, i przy świetle płomienia wysączywszy na swą dłoń ostatnią kropelkę krwi z flaszeczki, powiedział:
— Dziwna sprzeczność! która dowodzi, jak są niedostateczne świadectwa zwyczajnej nauki lub zwyczajnych ludzi! Dla każdego, oprócz mnie, dla każdego lekarza uczonego, dla samego Ambrożego Paré jest jasnem, że ta krew czysta i szlachetna jest rękojmią długiego życia dla ciała tego, z którego wyciekła; a jednakże cała ta siła musi wkrótce zniknąć, to życie jeszcze przed upływem roku musi zgasnąć.
Katarzyna i Henryk patrzyli, na siebie i słuchali.
Oczy księcia tryskały ogniem z pod maski.
— Tak jest — mówił dalej René — uczeni tylko teraźniejszość znają; do nas zaś należy przeszłość i przyszłość.
— A więc — przerwała mu Katarzyna — nie przestajesz sądzić, że umrze jeszcze przed rokiem?
— Jestem o tem tak przekonany, jak nie wątpię o tem, że wszyscy troje żyjemy i wszyscy troje umrzemy.
— Lecz powiedziałeś, że ta czysta krew obiecuje długie życie?
— Tak, gdyby wszystko szło zwykłym porządkiem. Lecz być może jakiś przypadek...
— Czy słyszysz!... — powiedziała Katarzyna do Henryka — jakiś przypadek...
— Tembardziej więc powinienbym pozostać.
— O tem nie myśl dłużej, jest to niepodobieństwem.
Henryk obróciwszy się do mistrza René, powiedział zmienionym głosem:
— Dziękuję ci, dziękuję, przyjmij ten worek.
— Chodźmy, „hrabio” — powiedziała królowa do syna, dając mu tytuł, któryby mógł zmylić domysły perfumiarza.
Wyszli.
— Widzisz matko — powiedział Henryk — jakiś wypadek!... a jeżeli zajdzie ten wypadek, a ja będę ztąd o czterysta mil...
— Czterysta mil, mój synu, można przebyć W ośm dni.
— Tak; lecz czy Polacy pozwolą mi powrócę! Ah! matko, gdybym mógł zaczekać...
— Któż może wiedzieć! — powiedziała Katarzyna. — Przypadek, o którym wspominał René, może być ten sam właśnie, w skutek którego, wczoraj wieczór, Karol zasłabł. Idź swoją drogą, moje dziecię; ja muszę się udać do małych drzwiczek klasztoru Augustyanów; tam bowiem czeka na mnie moja świta. Idź Henryku, idź, i pamiętaj nie drażnić brata, jeżeli go zobaczysz.


Rozdział VII.
ZWIERZENIA.

Pierwszą nowiną, jaką książę Andegaweński usłyszał powróciwszy do Luwru, było oznaczenie za dni pięć wielkiego przyjęcia posłów.
Krawcy i jubilerzy czekali na księcia ze wspaniałemi sukniami i kosztownościami, które król dla niego rozkazał przygotować.
Podczas, kiedy Henryk Andegaweński ze złością, wyciskającą łzy w jego oczach, przymierzał suknie, Henryk Nawarrski napawał się pięknością łańcucha ze szmaragdami, szpadą ze złotą rękojeścią, i kosztownym pierścieniem, które Karol tego rana przysłał mu w podarunku.
Książę d’Alençon otrzymał jakiś list, i zamknął się w swoich pokojach, ażeby go mógł spokojnie przeczytać.
Coconnas po wszystkich kątach Luwru szukał swego przyjaciela.
Naturalnie, Coconnas wcale się nie zadziwił, dowiedziawszy się, że La Mole nie nocował w domu; lecz nad ranem dręczyła go jakaś niespokojność.
Poszedł szukać przyjaciela; najprzód udał się do oberży pod „Piękną Gwiazdą”, z pod „Pięknej Gwiazdy” pobiegł na ulicę Cloche-Percée, z ulicy Cloche-Percée na ulicę Tizon, z ulicy Tizon na most Ś-go Michała; nareszcie z mostu Ś-go Michała powrócił do Luwru.
Coconnas zapytywał wszystkich przechodniów tak oryginalnie, czasami tak wymagające, co bardzo łatwo jest pojąć, znając ekscentryczny jego charakter, że z trzema dworskimi panami przyszło do objaśnień, które zwyczajem ówczesnej epoki, zakończyły się szpadami.
Coconnas w tych zajściach postąpił sobie sumiennie, to jest, zabił pierwszego i ranił dwóch drugich, mówiąc:
— Biedny La Mole!... on tak dobrze umiał po łacinie.
Te słowa do tego stopnia sprzykrzyły się jego przeciwnikom, że ostatni z nich, baron de Boissey, padając, zawołał:
— A! Coconnas, na miłość Boską, nie bądź-żeż tak nudny; powiedz przynajmniej, że umiał po grecku.
Nakoniec rozniesła się wieść o zdarzeniu w korytarzu.
Coconnasa smutek opanował; myślał, że królowa i książęta zmówili się wszyscy, ażeby zamordować jego przyjaciela, że rzucili go w jaką kryjówkę, lub zagrzebali w jaskini.
Wkrótce piemontczyk dowiedział się, że i d’Alençon był uczestnikiem nocnej wyprawy; a zapominając, że d’Alençon jest księciem krwi, udał się do niego domagać objaśnień, jakby od prostego szlachcica.
W pierwszej chwili, d’Alençon miał wielką ochotę wyrzucić za drzwi zuchwalca, który śmiał od niego żądać rachunku z jego osobistych postępków; lecz Coconnas mówił krótko, jego oczy rzucały błyskawice tak gniewne, oprócz tego, historya o trzech pojedynkach odbytych w przeciągu dwudziestu godzin, postawiła go tak wysoko, że książę zamyślił się a stłumiwszy gniew, odpowiedział mu z uśmiechem:
— Kochany panie Coconnas! prawda, że król rozgniewany za to, iż został uderzony srebrnym dzbanuszkiem, książę Andegaweński, iż był oblany kompotem z pomarańcz a książę Gwizyusz za to, że dostał w głowę ćwiartką dzika, umówili się zabić pana de La Mole. Lecz jakiś przyjaciel pańskiego przyjaciela odwrócił ten cios od niego. Wyprawa się nie udała; daję panu moje książęce słowo.
— A! — zawołał Coconnas, silnie westchnąwszy — na szatana! mój panie, otóż to pięknie i chciałbym się dowiedzieć, kto to był tym przyjacielem; muszę mu podziękować.
D’Alençon nic nie odpowiedział, lecz uśmiechał się bardzo przyjemnie.
Coconnas wystawił sobie, że tym przyjacielem był nie kto inny, tylko sam książę.
— Mości książę! — powiedział serdecznie — byłeś łaskaw opowiedzieć mi początek tej historyi; racz jeszcze opowiedzieć mi jej koniec. Mówisz, że go chcieli zabić, lecz nie zabili. Gdzież więc jest? Jestem odważny. Mów pan więc; jestem przygotowany na usłyszenie zlej wiadomości. Zapewne go wsadzono do jakiej jamy? Tym lepiej; na przyszłość będzie ostrożniejszym. Nigdy nie chciał słuchać mych rad zbawiennych. Zresztą, na szatana! przecież go tam wieki trzymać nie będą.
D’Alençon pokręcił głową.
— Jeszcze gorzej, mój mężny Coconnas — powiedział książę — ponieważ po tej awanturze twój przyjaciel zniknął, i niewiadomo gdzie się podział.
— Kroćset dyabłów! — zawołał Coconnas, znowu bledniejąc — choćby był w pieklę, muszę go znaleźć.
— Posłuchaj — powiedział książę, który również dla swoich przyczyn chciał się dowiedzieć o pobycie La Mola — dam ci przyjacielską radę.
— Mów, książę, mów! — zawołał Coconnas.
— Idź do królowej Małgorzaty, ona musi wiedzieć, co się stało z przyjacielem opłakiwanym przez ciebie.
— Przyznam się Waszej książęcej mości, że już o tem myślałem; lecz nie wiem, dla czego nie śmiem wykonać tego zamiaru; obawiam się, ażebym Jej królewskiej mości nie zastał we łzach. Lecz skoro Wasza książęca mość upewniasz mnie, że La Mole żyje i że Jej królewska mość wie, gdzie się znajduje — udam się więc do królowej Nawarry.
— Idź, mój przyjacielu, idź — powiedział książę Franciszek — jeżeli się dowiesz cóś nowego, donieś mi także o tem; gdyż jestem o niego również niespokojny jak i ty. Tylko mój Coconnas nie zapomnij...
— Czego?
— Nie mów, że przychodzisz odemnie; bo gdybyś był tyle nieroztropnym, niedowiedziałbyś się niczego.
— Skoro Wasza książęca mość rozkazujesz mi nic nie mówić, będę więc milczał jak ryba lub jak królowa-matka.
— Dobry książę! wspaniałomyślny książę! — mówił sam do siebie Coconnas, idąc do królowej Małgorzaty.
Małgorzata czekała na piemontczyka, gdyż już doszły do jej uszu wieści o jego rozpaczy i dowiedziała się, jakim sposobem tę rozpacz nacechował zewnętrznie; przebaczyła mu nawet jego cokolwiek niegrzeczne obchodzenie się z księżną de Nevers, z którą już od trzech dni nie mówił.
Pana de Coconnas wpuszczono więc natychmiast do królowej.
Piemontczyk wszedł cokolwiek zmieszany.
Wypada tu dodać, że obawę tę rodziła w nim wyższość umysłu Małgorzaty, nie zaś jej dostojeństwo; lecz królowa zbliżyła się ku niemu z uśmiechem, który natychmiast powrócił mu zupełną odwagę.
— Pani! — powiedział — błagam cię, powróć mi mego przyjaciela, a przynajmniej powiedz mi, co się z nim stało? Ja nie mogę żyć bez niego. Wystaw sobie Euryalesa bez Nizusa, Damona bez Pythiasa, lub Orestesa bez Pyladesa; zlituj się nademną i uczyń to dla którego z tych bohaterów, jakich wymieniłem, a z których, przysięgam ci, pani, żaden nie miał czulszego odemnie serca.
Małgorzata uśmiechnęła się, a dostawszy słowo honoru od Coconnasa, że zachowa tajemnicę, opowiedziała mu, jakim sposobem La Mole uciekł przez okno.
Lecz co się tyczy miejsca jego schronienia, chociaż piemontczyk naglił ją, ażeby mu je odkryła, Małgorzata zachowała zupełne milczenie.
Coconnas tylko w połowie był zadowolony; puścił się więc nawet w jakieś dyplomatyczne wykręty bardzo wysokiego polotu. Lecz z tego wszystkiego Małgorzata poznała, że książę d’Alençon również jak i pan de Coconnas, chce się dowiedzieć o miejscu pobytu La Mola.
— Jeżeli pan chcesz dowiedzieć się czegoś pewnego o swoim przyjacielu, udaj się pan do króla Nawarry; on tylko bowiem ma prawo wszystko panu wyjawić. Ja zaś mogę panu tylko tyle powiedzieć, że ten, którego pan szukasz, żyje. Daję panu na to moje słowo.
— Pani! mam na to silniejszy dowód: twoje piękne oczy nie płakały.
Po tych słowach, sądząc, że już nic nie wypada dodać do ostatniego zdania, mającego podwójną wartość, gdyż wyrażało jego myśl i wysokie rozumienie, jakie miał o swoim przyjacielu — Coconnas wyszedł, myśląc, jakimby sposobem przeprosić się z księżną de Nevers; wcale nie dla niej, lecz ażeby mógł się dowiedzieć o tem, o czem nie mógł się dowiedzieć od Małgorzaty.
Wielka rozpacz, jest to położenie anormalne, którego jarzmo, umysł zrzuca z siebie przy pierwszej sposobności.
Myśl rozstania się z Małgorzatą, ścisnęła z początku serce La Mola; raczej dla zachowania dobrej sławy Małgorzaty, aniżeli dla zachowania swego życia, zgodził się na ucieczkę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz wieczorem, La Mole powrócił do Paryża, ażeby ujrzeć Małgorzatę chociaż na balkonie.
Małgorzata, w samej rzeczy, jak gdyby jaki tajny głos zawiadomił ją o przybyciu kochanka, cały wieczór przepędziła siedząc w oknie.
Naturalnie, że oboje zobaczyli się z radością, której przeszkody dodawały jeszcze więcej rozkoszy.
Nawet to niebezpieczeństwo miało więcej uroku dla melancholicznej i romantycznej duszy La Mola.
Ponieważ prawdziwie zakochany jest szczęśliwy tylko w tych chwilach, kiedy swój przedmiot miłości widzi lub posiada, w pozostałych zaś chwilach cierpi — dlatego też La Mole z zapałem zajął się wszystkiem, coby mu mogło znowu powrócić Małgorzatę; co ażeby osiągnąć, potrzeba było, iżby Henryk Nawarski uciekł.
Małgorzata, ze swojej strony, zupełnie oddała się szczęściu, jakie jest wynikłością szczerej miłości.
Czasami gniewała się na siebie za tę swoję słabość; dusza jej pogardzała zwyczajną cichą miłością.
Obojętna na drobnostki, które dla czułych serc stanowią rozkosz i szczęście godne zazdrości — była jednak zadowolona z dnia tego, a przynajmniej z jego schyłku, skoro wyszedłszy o dziewiątej wieczorem na balkon, spostrzegła w zmroku, na bulwarku, mężczyznę, z ręką przyciśniętą do serca lub do ust.
Czasami z maleńkiej rączki, spadała do nóg jego jakaś drobnostka zawinięta w bilecik; drobnostka droga dla niego nie dla swej wartości, lecz dlatego, że należała do niej.
La Mole, jak jastrząb rzucał się na swą zdobycz, przyciskał ją do serca, a Małgorzata nie opuszczała wprzódy balkonu, dopóki nie usłyszała ginącego tententu jego konia, pędzącego galopem skoro przybywał, a oddalającego się leniwym krokiem.
Otóż dlaczego Małgorzata była spokojną o los swego kochanka, któremu jednak, obawiając się szpiegów, nie pozwalała się widzieć ze sobą inaczej.
Schadzki te wieczorne trwały codziennie od dnia ucieczki La Mola.
Tymczasem, dzień naznaczony dla przyjęcia posłów Polskich zbliżał się.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wieczorem, w wigiliję dnia, w którym miało być posłuchanie, Małgorzata wyszła na balkon.
Była dziewiąta.
Wszyscy byli zajęci przygotowaniami na dzień następny.
Zaledwie Małgorzata stanęła na ganku, La Mole nieczekając na jej bilecik, rzucił jakiś zwitek, który upadł na ganek.
Królowa domyśliła się, że w karteczce musi być coś ważnego; weszła więc do pokoju, ażeby ją przeczytać.
Na pierwszej stronicy było napisane:

„Pani! muszę pomówić z królem Nawarry. Interes nie cierpi najmniejszej zwłoki. Czekam.”

Na drugiej stronicy, którą można było odedrzeć od pierwszej, te były wyrazy:

„Pani i moja królowo! uczyń, ażebym mógł uściskać twą rączkę, którą teraz ściskam w myśli. Czekam.”

Małgorzata jeszcze nie skończyła czytać tych ostatnich wierszy, kiedy usłyszała głos Henryka Nawarskiego, który ze zwykłą sobie grzecznością sztukał do drzwi, i zapytywał Gillonny, czy można wejść.
Królowa szybko rozdarła bilecik na dwoje, jedną połowę schowała za gorset, drugą do kieszeni, zamknęła okno, a zbliżając się do drzwi, zawołała:
— Wejdź, Najjaśniejszy panie!
Jakkolwiek Małgorzata zręcznie i po cichu zamknęła okno, jednakże łoskot ztąd powstały doszedł do jego uszu.
Zmysły Henryka, ciągle wytężone pośród towarzystwa, któremu wcale nie dowierzał, wydoskonaliły swą czułość, jaką mógłby się poszczycić dziki człowiek.
Lecz król Nawarry nie należał do liczby tych okrutników, którzy nie pozwalają swym żonom oddychać świeżem powietrzem i napawać się widokiem gwiazd.
Henryk był grzeczny i uśmiechający się jak zwykle.
— Pani!... — powiedział — podczas, gdy wszyscy przymierzają wspaniale suknie, ja przychodzę pomówić z tobą o interesach, które jak się spodziewam, pani uważasz za wspólne.
— Bezwątpienia, panie — odpowiedziała Małgorzata — czyż nasze interesa nie są zawsze jednakie?
— Tak jest; dlatego też chciałem się zapytać, co też pani sądzisz o tem, że d’Alençon już trzeci dzień unika mnie? do tego stopnia, że nawet pozawczoraj udał się do Saint-Germain. Czy czasem nie zamyśla uciec sam, dlatego, że go nie bardzo strzegą? Pani zdanie w tej mierze będzie miało bardzo wielki wpływ na moje domysły.
— Wasza królewska mość masz słuszność, że się obawiasz milczenia mego brata. Ja już o tem myślałam cały dzień i sądzę na pewno, że się zmieniły okoliczności.
— To jest: ponieważ król Karol leży słaby, a książę Andegaweński jedzie do Polski, przeto d’Alençon wcale nie jest od tego, żeby pozostać w Paryżu i strzedz korony francuskiej?
— Zdaje się, że tak.
— Niech i tak będzie. Nie potrzebuję wiedzieć nic więcej — powiedział Henryk — tylko jeżeli on pozostanie, musimy zmienić nasz plan. Uciekając sam, muszę się zabezpieczyć potrójnie, gdyż gdybym uciekł z bratem pani, to jego imię i obecność byłaby dla mnie obroną. Dziwi mnie tylko to, że niema żadnych wiadomości od pana de Mouy. Wszak nie jest jego zwyczajem siedzieć z założonemi rękoma. Czy nie masz pani o nim żadnych wiadomości?
— Ja! Najjaśniejszy panie — zapytała Małgorzata zadziwiona — jakim sposobem...
— E! na Boga, moje serce; niema nic naturalniejszego: pani zrobiłaś mi wielką przysługę, ocalając życie La Molowi... Ten młodzieniec musiał się udać do Nantes... zkąd przecież można było powrócić...
— A! teraz dopiero pojmuję zagadkę, którą napróżno starałam się rozwiązać. Wychodząc, pozostawiłam okno otwarte, a powróciwszy do pokoju, znalazłam na dywanie jakąś karteczkę.
— A widzisz pani! — powiedział Henryk.
— Jakąś karteczkę, której wcale nie zrozumiałam i na którą wcale nie zwróciłam uwagi. Być może, że to jest karteczka od pana de Mouy.
— To być bardzo może — powiedział Henryk — nawet to jest bardzo prawdopodobnem. Czy nie mógłbym widzieć tej karteczki?
— Oto jest, Najjaśniejszy panie — odpowiedziała Małgorzata, podając królowi kartkę wyjętą z kieszonki.
Król spojrzał na karteczkę.
— Czy to czasem nie pismo pana de La Mole? — zapytał.
— Nie wiem — odpowiedziała Małgorzata — zdaje się, że ktoś jego charakter podrobił.
— Wszystko jedno, czytajmy — powiedział król.
I czytał:

„Pani! muszę pomówić z królem Nawarry. Interes nie cierpi najmniejszej zwłoki. Czekam”.

— A! a! — zawołał król — widzisz pani: on pisze, że czeka!
— Zdaje się, że czeka; lecz czegóż Wasza królewska mość żądasz? — zapytała Małgorzata.
— E! do stu piorunów! chcę, żeby tutaj przyszedł!
— Żeby tutaj przyszedł! — zawołała Małgorzata, z zadziwieniem spojrzawszy na Henryka. — Jak mogłeś coś podobnego wyrzec, Najjaśniejszy panie! Człowiek, którego król chciał zabić... którego wszyscy znają... Żeby tutaj przyszedł! powiadasz; lecz czyż to jest podobieństwem? Czyli drzwi są zrobione w Luwrze dla tych...
— Którzy są zmuszeni uciekać oknem, chcesz pani powiedzieć.
— Tak jest; Wasza królewska mość dopełniłeś mej myśli.
— Bardzo dobrze. Lecz jeżeli są już dobrze obeznani z drogą przez okno, niech więc przyjdą do mnie przez okno, skoro drzwiami na żaden sposób przyjść nie mogą. To bardzo proste.

-Tak pan sądzisz? — powiedziała Małgorzata, rumieniąc się z ukontentowania przy myśli o schadzce z kochankiem.
— Tak.
— Lecz jakim sposobem mógłby się tutaj dostać? — zapytała królowa.
— Czyżbyś pani nie schowała sznurowej drabinki, którą ci przysłałem? Byłoby to zupełnie niezgodnem z ostrożnością pani.
— Mam drabinkę, Najjaśniejszy panie!... — zawołała Małgorzata.
— Wybornie — powiedział Henryk.
— Cóż Wasza królewska mość rozkażesz teraz czynić?
— Nic naturalniejszego — powiedział Henryk — przywiąż ją pani do balkonu i spuść. Jeżeli de Mouy czeka, jak się spodziewam, wlezie po niej niezawodnie.
Nie tracąc zimnej krwi, Henryk wziął świecę, i poszedł pomódz Małgorzacie w szukaniu drabinki.
Nie długo trwały poszukiwania.
Drabinka była zamknięta w szafie, w sławnym gabinecie.
— Otóż i ona!... — zawołał Henryk. — Teraz pani śmiem cię prosić, ażebyś ją raczyła przywiązać do kraty balkonu.
— Dlaczegóż ja mam ją przywiązać, a nie ty, Najjaśniejszy panie?... — zapytała Małgorzata.
— Ponieważ dobrzy spiskowi są bardzo ostrożni. Widok mężczyzny może przestraszyć naszego przyjaciela, pani to pojmujesz...
Małgorzata uśmiechnęła się i przywiązała drabinkę.
— Pokaz się pani lepiej, wyjdź pani dalej na ganek — mówił Henryk, chowając się za węgieł pokoju — teraz pokaz pani drabinkę. Na piekło! jestem pewny, ze de Mouy wejdzie.
W samej rzeczy, w dziesięć minut później, człowiek drżący z radości stanął na balkonie, a widząc, że królowa nie idzie naprzeciwko niego zatrzymał się kilka chwil na miejscu.
Lecz zamiast Małgorzaty, zbliżył się doń Henryk.
— A to nie de Mouy, lecz pan de La Mole — powiedział król. — Dobry wieczór, panie de La Mole; wejdź pan, proszę pana.
La Mole stanął jak wryty.
Gdyby jeszcze nie stał na balkonie, lecz na drabince, bezwątpienia zleciałby na głowę.
— Chciałeś pan pomówić z królem Nawarry o interesach nie cierpiących żadnej zwłoki — powiedziała Małgorzata — zawiadomiłam o tem króla, i otóż masz go pan przed sobą.
Henryk poszedł zamknąć okno.
— Kocham cię — powiedziała Małgorzata, ściskając rękę młodego człowieka.
— I cóż mi pan powiesz?... — rzekł Henryk, podając krzesło panu de La Mole.
— Zostawiłem pana de Mouy przed rogatkami. Chciałby on wiedzieć, czy przemówił już Maurevel, i czy wiadomo, iż on a nie kto inny był w pokoju Waszej królewskiej mości.
— Kto był u mnie, jeszcze nie wiedzą, lecz to wkrótce się odkryje; musimy się pośpieszyć.
— I on toż samo myśli, Najjaśniejszy panie; a jeżeli książę d’Alençon jest gotów uciekać jutro wieczorem, to de Mouy będzie na panów czekać ze stu pięćdziesięciu ludźmi u bramy Saint-Marcel; pięciuset ludzi czeka na Waszą, królewską mość w Fontainebleau, zkąd pośpieszysz, Najjaśniejszy panie, przez Blois Angoulème i Bordeaux.
— Pani — powiedział Henryk, zwracając się do swojej żony — ja będę gotów na jutro wieczór, czy i pani będziesz gotową?
La Mole z niespokojnością utkwił oczy w Małgorzacie.
— Masz pan moje słowo — odparła królowa — iż gdziekolwiek się udasz, pójdę za tobą; lecz pan wiesz, że d’Alençon musi jechać z nami. Na niego nie bardzo się można spuszczać: usłuży nam, lub nas zdradzi. Jeżeli się będzie wahać, pozostaniemy w Paryżu.
— Czy książę d’Alençon wie cośkolwiek o tym planie? — zapytał Henryk.
— W tych dniach powinien był odebrać list od pana de Mouy.
— A nie mówił mi nic o tem — powiedział Henryk.
— Nie dowierzaj mu, panie — wtrąciła Małgorzata — nie dowierzaj mu.
— Bądź spokojną, jestem ostrożny. Jakim by sposobem można dać odpowiedź panu de Mouy?
— O to się Wasza królewska mość nie troszcz. Jutro, przed przyjęciem posłów, widzialny lub niewidzialny, po prawej lub lewej stronie Waszej królewskiej mości, będzie się on znajdować w sali; włóż więc, Najjaśniejszy panie do swej mowy jakie słówko, z którego on mógłby wnieść, czy Wasza królewska mość jesteś gotów lub nie do ucieczki, i czy ma na ciebie czekać. Jeżeli książę d’Alençon odmówi, będzie tylko potrzebować piętnastu dni, do załatwienia wszystkiego w twojem imieniu, Najjaśniejszy panie.
— W samej rzeczy — powiedział Henryk — ten de Mouy jest nieoceniony człowiek!... Czy Wasza królewska mość możesz wstawić taki wyraz do swojej mowy?...
— Nic łatwiejszego — odpowiedziała Małgorzata.
— Jutro będę u księcia d’Alençon — powiedział Henryk — niech tylko de Mouy będzie na swojem stanowisku.
— Będzie, Najjaśniejszy panie.
— A więc, panie de La Mole — powiedział Henryk — odnieś mu pan moją odpowiedź. Zapewne niedaleko ztąd masz pan konia i giermka.
— Orthon czeka na mnie na bulwarku.
— Śpiesz się więc, panie hrabio. Tylko nie przez okno. Jest to dobre tylko w ostateczności. Zresztą, mogą pana spostrzedz, a przecież nie wszyscy wiedzą, że pan do mnie odprawiałeś tę niebezpieczną przeprawę; mogłoby to zaszkodzić dobrej sławie królowej.
— Lecz którędyź mam wyjść, Najjaśniejszy panie?...
— Nie możesz pan sam wyjść z Luwru, lecz ze mną to co innego. Obydwaj mamy płaszcze. Znam hasło. Owiniemy się w nie, i z łatwością wyjdziemy. Zresztą, mam kilka poleceń dla Orthona. Zaczekaj pan tutaj, zobaczę, czy czasem kogo niema na korytarzu.
Henryk poszedł przejrzeć drogę.
La Mole pozostał sam na sam z królową.
— Ah!.. kiedyż panią znowu ujrzę?.. — powiedział La Mole.
— Jutro wieczorem, jeżeli ociekniemy; któregokolwiek zaś wieczoru, w domku na ulicy Cloche-Percée, jeżeli pozostaniemy.
— Panie de La Mole — rzekł Henryk wchodząc — możemy wyjść, niema nikogo.
La Mole grzecznie ukłonił się królowej.
— Daj mu pani rękę do pocałowania — rzekł Henryk — pan de La Mole nie jest przyjacielem zwyczajnym.
Małgorzata była posłuszną.
— Ale, ale — dodał Henryk — nie zapomniej pani, dobrze schować drabinkę; jestto doskonałe narzędzie dla spiskowych; drabinka może się nam przydać właśnie w chwili, w której zdaje się być zupełnie nie użyteczną. Pójdźmy, panie de La Mole, pójdźmy.


Rozdział VIII.
POSŁOWIE POLSCY.

Nazajutrz, wszyscy mieszkańcy Paryża zgromadzili się na przedmieściu Ś-go Antoniego, przez które posłowie polscy mieli odbyć wjazd do Paryża.
Szeregi Szwajcarów utrzymywały tłumy, a oddziały jazdy torowały drogę magnatom i damom dworu, jadącym na spotkanie orszaku.
Wkrótce, na wysokości opactwa Ś-go Antoniego, ukazał się poczet jeźdźców w czerwonych i żółtych sukniach, w czapkach i burkach futrzanych, i uzbrojonych w szerokie, z turecka zakrzywione szable.
Na skrzydłach linii szli oficerowie.
Za tym pierwszym oddziałem postępował drugi, ubrany ze wschodnią wspaniałością.
Poprzedzał on czterech posłów.
Jednym z tych posłów był biskup krakowski.
Biskup był ubrany na pół po duchownemu, na pół po rycersku.
Kostyum błyszczał od złota i drogich kamieni.
Jego biały koń z wielką rozrzuconą grzywą, zdawało się, że parskał ogniem; niktby nie mógł przypuścić, że szlachetne to zwierzę przez trzydzieści dni robiło dziennie po piętnaście mil, p odrogach prawie nie do przebycia.
Obok biskupa jechał wojewoda Łaski, magnat potężny, blizki tronu, bogaty i dumny jak sam król.
Za dwoma głównymi posłami i towarzyszącymi im dwoma znakomitymi magnatami, jechało bardzo wiele szlachty polskiej.
Jedwabne okrycia ich koni, naszyte złotem i nasiane drogiemi kamieniami, wzbudzały powszechne zadziwienie w widzach.
W samej rzeczy, cudzoziemcy ci, których Francuzi pogardliwie nazywali barbarzyńcami, zaćmiewali ich pod każdym względem.
Katarzyna do ostatniej chwili miała nadzieję, że posłuchanie będzie odłożone i że upór króla zniweczy jego choroba.
Lecz kiedy dzień przyjęcia nadszedł, kiedy zobaczyła, że Karol jak śmierć blady, zarzucił na siebie wspaniały płaszcz królewski, królowa-matka pojęła, że chociaż powierzchownie, wypada poddać się jego silnej woli, i zaczęła wierzyć, że Henrykowi Andegaweńskiemu nic nie pozostaje, jak tylko zgodzić się na swoje wygnanie.
Karol, oprócz kilku słów wymówionych do Katarzyny, wtedy gdy ją spostrzegł u siebie w gabinecie, ani słowa nie wspomniał o niej, od czasu fatalnej sceny, która go porzuciła na łóżko.
Wszyscy w Luwrze wiedzieli o rozmowie, jaka pomiędzy nimi zaszła, lecz nikt nie znał treści tej rozmowy; wszyscy drżeli tylko przed tem zimnem milczeniem, tak jak ptaki drżą przed głuchą spokojnością, zapowiadającą straszną burzę.
Zresztą wszyscy i wszystko w Luwrze przygotowywało się do posłuchania, nie tak jak na uroczystość, lecz jakby na jaki straszny obchód.
Każdy, nic nie mówiąc, był posłuszny.
Wszyscy wiedzieli, że Katarzyna o mało co nie drżała, wszyscy zatem drżeli.
Wielka sala posłuchalna była przygotowaną, a ponieważ podobne posiedzenia odbywały się publicznie, przeto warty otrzymały rozkaz, ażeby wpuszczały do sali tylu ludzi, ilu się tylko zmieści.
W tej chwili Paryż przedstawiał widowisko, jakie zwykle wielkie miasta w podobnych okolicznościach przedstawiają.
Tłumy pospólstwa z ciekawością snuły się po ulicach.
Lecz baczny spostrzegać z spostrzegłby pomiędzy poczciwymi mieszkańcami, stojącymi z rozwartemi usty, kilkunastu ludzi, owiniętych szerokiemi płaszczami, rozmawiających zcicha pomiędzy sobą i machających rękoma.
Ludzie ci, jakby byli bardzo zajęci orszakiem posłów, postępowali za nim w niejakiej odległości i jakby odbierali rozkazy od szanownego starca, którego czarne i żywe oczy, pomimo siwawej brody, błyszczały ogniem młodości.
W samej rzeczy, starzec ten, czy sam, czy też przy pomocy swoich towarzyszy, jeden z pierwszych wjechał do Luwru, a dzięki grzeczności dowódzcy Szwajcarów, poczciwego hugonota, lecz kiepskiego katolika, pomimo, że się wyrzekł protestantyzmu — stanął naprzeciwko Henryka Nawarskiego i Małgorzaty.
Henryk uprzedzony, że de Mouy, przebrany, będzie się znajdować w sali, oglądał się na wszystkie strony.
Nakoniec jego spojrzenie zawisło na twarzy starca i już dłużej nie szukało; gest, jaki zrobił de Mouy, przekonał go w zupełności, iż się nie myli.
De Mouy tak doskonale był przebrany, że samemu Henrykowu nie mogło się pomieścić w głowie, ażeby ten starzec był nieustraszonym dowódzcą hugonotów, broniącym się tak dzielnie przed kilku dniami.
Henryk szepnął słówko do ucha Małgorzaty, a królowa natychmiast utkwiła swój wzrok w panu de Mouy.
Następnie jej piękne oczy zaczęły błądzić po sali: królowa szukała swego kochanka; lecz napróżno, La Mola nie było.
Posłuchanie zaczęło się.
Pierwsza mowa skierowana była do króla.
W mowie tej, Łaski prosił króla w imieniu swego narodu, ażeby pozwolił przyjąć księciu Francuzkiemu koronę polską.
Karol dał swoje pozwolenie w mowie krótkiej i jasnej, w której przedstawił swego brata, wspominając nieco o jego męztwie.
Król mówił po francusku, tłómacz powtarzał jego mowę po skończeniu każdego zdania.
Podczas, gdy mówił tłomacz, Karol podnosił do ust chustkę, na której za każdym razem przybywała krwawa plama.
Skoro Karol skończył swą, mowę, Łaski zwrócił się do księcia i przemówił doń po łacinie, ofiarując mu w imieniu zgromadzenia narodowego Polaków, koronę Polską.
Książę odpowiedział również po łacinie, głosem nie zupełnie pewnym, iż przyjmuje cześć, jaką Polakom podobało mu się uczynić.
Podczas tej mowy, Karol stał nieruchomy, z zaciśniętemi usty i wlepionemi w brata oczyma, ciągle mu grożąc tym wzrokiem.
Skoro książę skończył swą mowę, Łaski wziął koronę Jagiełłów, leżącą na amarantowej aksamitnej poduszce i podczas, kiedy dwaj magnaci Polscy przywdziewali na księcia królewski płaszcz, wojewoda podał koronę Karolowi.
Karol dał znak bratu.
Książę zgiął przed nim kolano, a Karol własnemi rękoma włożył mu na głowę koronę.
Potem bracia królowie pocałowali się.
Historya nie zna obłudniejszego pocałunku...
Wtedy herold zawołał:
„Aleksander — Edward — Henryk Francuski, książę Andegaweński, ukoronowany królem Polskim. Niech żyje król Polski!”
Wszyscy zgromadzeni jednogłośnie zawołali;

„Niech żyje król Polski!”

Łaski zbliżył się wtedy do Małgorzaty.
Mowa pięknej królowej była zachowana na sam koniec.
Ponieważ tylko z grzeczności pozwolono jej mieć mowę dlatego, ażeby się mogła popisać ze swoją nauką, wszyscy więc z bacznością nadstawiali ucha na odpowiedź, która miała być wyrzeczoną po łacinie.
Wiemy, że Małgorzata sama ją napisała.
Mowa Łaskiego była mową zupełnie pochwalną.
Pomimo, iż był Sarmatą, jednakże został olśniony pięknością królowej Nawarry; językiem Owidyusza, lecz stylem Ronsarda powiedział jej, że wyjechawszy z Krakowa śród nocnych cieni on i jego towarzysze nie wiedzieliby, jakim sposobem mają znaleźć drogę, gdyby im również jak w starożytności mędrcom na wschodzie, nie świeciły dwie gwiazdy.
Gwiazdy te, w miarę ich przybliżania się do Paryża, stawały się coraz jaśniejszemi, i teraz dopiero widzi, że temi gwiazdami nie było nic innego, tylko prześliczne oczy królowej Nawarry.
Nakoniec, przechodząc od Ewangelii do Korami, od Syryi do Skalistej Arabii, od Nazaretu do Mekki, zakończył swą mowę słowami: że gotów jest uczynić toż samo co czynią wyznawcy proroka, którzy dostąpiwszy szczęścia oglądania jego grobu, wyłupiają sobie oczy, sądząc, że już te oczy nie mają się czemu dziwić na tym świecie.
Umiejący po łacinie, okryli mowę Łaskiego grzmotem oklasków; nic nie rozumiejący również klaskali, bo nie chcieli się z tem wydawać, iż nic nie umieją.
Małgorzata z wdziękiem skłoniła się grzecznemu Sarmacie; następnie, odpowiadając na jego mowę, wlepiwszy swój wzrok w de Mouya temi poczęła wyrazy:

„Quod nunc hoc in aula insperati adestis exultaremus ego et rex conjux, nisi ideo immineret calamias, scilicet non solum fratris sed etiam amici arbitas.[10]

Słowa te miały podwójne znaczenie: były powiedziane do pana de Mouy, lecz mogły się ściągać i do księcia Andegaweńskiego.
Książę ukłonił się na znak wdzięczności.
Karol nie pamiętał, ażeby to zdanie było w mowie, przed kilku dniami przedstawionej mu na radzie.
Lecz Karol nie przypisywał do tych słów Małgorzaty wielkiej wagi, gdyż mowa jej nie była polityczną.
Oprócz tego, król nie osobliwie umiał po łacinie.
Małgorzata tak dalej mówiła:

„Adeo dolemur a te dividi, ut tecum proficisci maluissemus, sed idem fatum quo nunc sine ulla mora Lutetia, cedere juberis hac in urbe detinet. Proficiscere ergo, frater; proficiscere, amice; proficiscere sine nobis; proficiscentem sequuntur spes et desideria nostra.[11]
Łatwo się domyśleć, że de Mouy, natężywszy swą uwagę, słuchał słów, które ściągały się tylko do niego.

Henryk już dwa razy przecząco pokręcił głową, dając znać młodemu hugonotowi, że książę d’Alençon nie zgadza się; lecz ten ruch mógłby być przypadkowym i de Mouy nie byłby z niego zadowolony, gdyby słowa Małgorzaty nie potwierdziły tego ruchu.
Tymczasem, kiedy hugonot uważnie słuchał mowy Małgorzaty, jego czarne błyszczące oczy zwróciły na się uwagę Katarzyny; królowa-matka zadrżała, jak gdyby uderzona elektrycznym strumieniem — niespuszczając już jednak oczu z tego punktu sali.
— To jakaś dziwna figura! — szepnęła sama do siebie, nie zmieniając wcale wyrazu twarzy, stosownego do uroczystości. — Kto to tak pilnie patrzył na Małgorzatę? Lecz i Henryk i Małgorzata nie spuszczają z niego oczu.
Królowa Nawarry kończyła swą mowę, której koniec wyłącznie ściągał się do posła.
Tymczasem Katarzyna łamała sobie głowę, starając się się domyśleć, ktoby był ten starzec, i szukając wzrokiem kogokolwiek, coby jej mógł powiedzieć jego nazwisko.
Nagle, mistrz obrzędów zbliżył się do niej, i wręczył królowej bilecik, zawinięty w woreczek z pachnącego atłasu.
Katarzyna wyjęła karteczkę i przeczytała co następuje:
„Maurevel, wskutek pokrzepiającego lekarstwa przyrządzonego przezemnie, nabrał tyle sił, iż był w stanie napisać nazwisko człowieka, którego znalazł w pokoju króla Nawarry. Był to pan de Mouy.”
— De Mouy! — pomyślała królowa — tak, domyślałam się tego. Lecz ten starzec.... A! eospetto!... ten starzec, to...
Katarzyna zatrzymała się.
Następnie, nachyliwszy się do ucha kapitana straży, obok niej stojącego, powiedziała:
— Patrz pan, lecz niby tylko od niechcenia, w stronę, gdzie stoi wojewoda Łaski. Tuż za nim, czy widzisz pan siwego starca, w czarnym aksamitnym kostiumie?
— Widzę, Najjaśniejsza pani — odpowiedział kapitan.
— Dobrze. Nie spuszczaj go z oka.
— Czy ten, któremu król Nawarry daje jakiś znak?
— Ten, ten sam. Postaw u bramy Luwru dziesięciu ludzi, a skoro będzie wychodzić, zaproś go w imieniu króla na obiad. Jeżeli pójdzie za tobą, zaprowadź go do jakiego pokoju, i zostaw pod strażą. Jeżeli się będzie opierał, schwytaj go żywym lub umarłym. Śpiesz, śpiesz.
Szczęściem, Henryk mało się zajmując mową Małgorzaty, miał zwrócone oczy na Katarzynę i nie stracił ani jednego jej poruszenia.
Widząc, że królowa-matka tak bacznie utkwiła spojrzenie w de Mouyu, zaczął być niespokojnym, a skoro dała jakiś rozkaz kapitanowi, zrozumiał wszystko.
Właśnie w tej to chwili Henryk dał de Mouyowi znak, który spostrzegł pan de Nancey.
Znak Henryka mówił: Jesteś odkryty, uciekaj natychmiast.
De Mouy zrozumiał zupełnie ten znak, który tak doskonale zagaił słowa Małgorzaty.
Zaraz też młody hugonot zniknął w tłumie.
Henryk nie uspokoił się dopóty, dopóki nie zobaczył pana de Nancey powracającego do Katarzyny, i dopóki nie spostrzegł konwulsyjnego drżenia w twarzy królowej-matki; drżenie to dało mu znać, że kapitan spóźnił się.
Posłuchanie było skończone.
Małgorzata jeszcze kilka chwil rozmawiała z wojewodą Łaskim.
Król powstał, ukłonił się i wyszedł, wsparty na ramieniu Ambrożego Paré, który go wcale nieodstępował od czasu jego słabości.
Katarzyna, blada z gniewu, i Henryk, milczący z obawy, wyszli za królem.
Co się tyczy księcia d’Alençon, ten jakby nie był przy uroczystości.
Karol, ciągle uważając na księcia Andegaweńskiego, ani razu nie spojrzał na młodszego brata.
Nowy król Polski miał się za zgubionego.
Zdaleka od matki, porwany przez cudzoziemców przybyłych z północy, Andegaweńczyk był podobnym do Anteusza syna Ziemi, który wzniesiony na barkach Herkulesa, utracił wszystkie swe siły.
Książę Andegaweński sądził, że przejechawszy granicę, na zawsze utraci prawo do tronu Francuzkiego.
Król Polski, zamiast udać się za Karolem, pośpieszył do matki.
Katarzyna była również smutna jak i książę.
Myślała ona o ironicznym wyrazie w twarzy Bearneńczyka, którego podczas posłuchania nie przestawała obserwować; myślała o tym nienawistnym Bearneńczyku, któremu los zdawał się torować drogę, jakby zmiatając mu z tej drogi królów, książąt, morderców, nieprzyjaciół i wszelkiego rodzaju przeszkody.
Królowa-matka, zobaczywszy swego bladego syna, któremu płaszcz królewski zdawał się ciężyć, pobiegła na jego spotkanie.
— Ah! moja matko!... — zawołał król Polski — jestem już więc skazany umrzeć na wygnaniu.
— Mój synu — odparła Katarzyna — czyż zapomniałeś o przepowiedni mistrza René?.. Uspokój się, nie długo będziesz siedział w Polsce.
— Matko, zaklinam cię na wszystko! — zawołał książę — przy pierwszej sposobności zawiadom mnie, skoro tron Francuzki będzie wolny.
— Bądź spokojny. Do dnia, którego wyglądamy oboje, ciągle w mej stajni będzie osiodłany koń, a w mym przedpokoju czekać będzie kuryer, gotów na pierwsze wezwanie popędzić do Polski.


Rozdział IX.
ORESTES I PILADES.

Po wyjeździe Henryka Andegaweńskiego, zdawało się, że pokój i szczęście znowu zamieszkały u ogniska familii Atrydów.
Karol wyszedł ze swej melancholii, i z każdym dniem stawał się zdrowszym.
Polował z Henrykiem, lub rozmawiał z nim o polowaniu, kiedy nie można było polować.
Karolowi tylko to nie podobało się w Henryku, iż ten ostatni nie lubił polowania z drapieżnemi ptakami, mówiąc mu, iż byłby księciem zupełnie skończonym, gdyby umiał tresować sokoły i jastrzębie, tak jak umiał układać charty i ogary.
Katarzyna znowu zrobiła się dobrą matką, słodką dla Karola i księcia d’Alençon, ujmującą dla Henryka i Małgorzaty, grzeczną dla pani de Nevers i pani de Sauve.
Nawet dwa razy odwiedziła pana de Maurevel w jego mieszkaniu na ulicy de la Cerisaie, niby to pod pozorem, iż Maurevel z powodu niej był raniony.
Małgorzata miewała ciągle schadzki à l’espagnóle.
Co wieczór otwierała okno, i zamieniała z La Molem różne znaki i karteczki; młodzieniec przypominał jej ciągle, iż przyobiecała mu nagrodzić chwile długiego rozstania, chwilami szczęścia w domku na ulicy Cloche-Percée.
Tylko jeden człowiek był zapomniany i odosobniony w Luwrze zupełnie spokojnym: tym człowiekiem był nasz przyjaciel hrabia Annibal de Coconnas.
Bezwątpienia wiadomość, iż La Mole żyje, miała swoje znaczenie; znaczyło coś także być kochankiem pani de Nevers.
Lecz wszystkie schadzki sam na sam z prześliczną księżną de Nevers, nie były warte w oczach piemontczyka jednej godziny, przepędzonej z La Molem za stołem u kolegi La Hurièra, za butelką wytrawnego wina, lub włóczenia się z nim po różnych zakątach Paryża, gdzie szlachetny hrabia mógł otrzymać ranę w pierś, kieszeń lub suknię.
Pani de Nevers, musimy to wyznać ze wstydem całej ludzkości, zazdrośnym okiem patrzała na swego rywala pana de La Mole.
Nie dlatego, żeby nienawidziła prowensalczyka, przeciwnie; pociągana nieprzezwyciężonym instynktem, który zmusza każdą, kobietę do przymilań się kochankowi drugiej, osobliwie, jeżeli ta druga jest przyjaciółką.
Pani de Nevers wcale nie skąpiła dla La Mola swoich spojrzeń ognistych, i Coconnas, nieraz mógłby pozazdrościć przyjacielskim uściśnienioin rączki i tym podobnym ruchom, szczodrze udzielanym hrabiemu de La Mole w dni szczególniejszych kaprysów księżnej, zwłaszcza, kiedy gwiazda Coconnasa bladła na firmamencie pani de Nevers.
Lecz Coconnas, który był gotów zamordować każdego, który był tyle szczęśliwy, iż otrzymał jedno spojrzenie jego kochanki, wcale nie był zazdrośnym względem La Mola, a nawet czasami, podczas tych zaczepek księżnej, szeptał mu do ucha takie rzeczy, iż La Mole pomimowolnie musiał się rumienić.
Skutkiem tego było, iż Henrieta, po ucieczce La Mola pozbawiona szczęścia znajdowania się w towarzystwie piemontczyka, przyszła pewnego razu do Małgorzaty, prosząc jej, ażeby powróciła jej koniecznego pośrednika, bez którego Coconnas tracił rozum i serce.
Małgorzata wskutek współczucia, a raczej wskutek ciągłych próśb La Mola i życzeń swego serca, naznaczyła Henriecie schadzkę w domu o dwóch wyjściach, gdzieby bezpiecznie mogły z sobą pomówić o tem, co im czynić wypada.
Coconnas, prawie z gniewem odebrał bilet Henriety, zapraszający go na godzinę w pół do dziesiątej do domku na ulicy Tizon.
Jednakowoż poszedł na oznaczone miejsce i zastał Henrietę w gniewie, wyrzucającą mu, iż ją zmusza na siebie czekać.
— Panie — powiedziała Henrieta — bardzo jest niegrzecznie zmuszać do czekania na siebie, nie mówię już księżnę, lecz kobietę.
— Zmuszać do czekania? Jestem gotów iść o zakład, że przyszliśmy zawcześnie.
— Tak jest, ja przyszłam zawcześnie.
— I ja toż samo; sądzę, że niema więcej jak dziesiąta.
— A mój bilet oznaczał schadzkę na w pół do dziesiątej.
— Wyszedłem z Luwru o samej dziewiątej: nie będzie od rzeczy oświadczyć pani, że ponieważ dzisiaj jestem na służbie u księcia d’Alençon, zatem zmuszonym będę opuścić panią, za godzinę.
— Z czego pan bardzo jesteś kontent...
— Słowo honoru! wcale nie. Pan d’Alençon jest nie w humorze, ciągle więc nudzi, i przyznam się pani, iż jeżeli mam usłyszeć jakie wyrzuty, to wolę usłyszeć je z pięknych usteczek pani, aniżeli z jego krzywej gęby.
— Jak uważam — powiedziała księżna — pan się cokolwiek usprawiedliwiasz... Mówisz więc, żeś wyszedł z Luwru o dziewiątej?
— Tak, na Boga! i miałem zamiar prosto udać się tutaj; lecz na skręcie ulicy de Grenelle spotkałem człowieka, bardzo podobnego do La Mola.
— A! znowu ten La Mole.
— Znowu, za pozwoleniem, lub bez pozwolenia pani.
— Niegrzeczny.
— Dobrze — powiedział Coconnas — pani znowu rozpoczynasz swoje dąsy.
— Wcale nie. Kończ pan już opowiadanie.
— Ja wcale nie myślałem opowiadać, tylko, ponieważ pani pytasz mnie dlaczego się spóźniłem...
— Naturalnie. Czyż wypada, ażebym ja na pana czekała?
— Pani niemasz kogo szukać...
— Jesteś nieznośny; zresztą, mów dalej. A więc na skręcie ulicy de Grenelle, spotkałeś człowieka podobnego do La Mola... Lecz cóż to masz na kaftanie?... krew...
— Tak jest. Te łotry nie mogą upaść, ażeby nie pokrwawić.
— Pan się biłeś?
— Tak jest.
— Czy za swego La Mola.
— A za kogóż miałem się bić; czy za kobietę?
— Dziękuję.
— Pobiegłem za bezwstydnym, który śmiał naśladować ruchy mego przyjaciela. Doganiam go na ulicy Coquillière, zabiegam mu drogę, patrzę w twarz i znajduję jakiegoś łotra, lecz wcale nie La Mole.
— Doskonale się pan z nim obszedłeś.
— Tak jest, lecz jemu wyszło to na złe: „Panie —
powiedziałem doń — jesteś błazen, ośmielasz się naśladować pana de La Mole, a jesteś po prostu łotrem.” Naturalnie, że chwycił za szpadę i ja także. Za trzeciem złożeniem on upadł, i jak pani widzisz zbryzgał mnie krwią. — Zapewne pan podałeś mu pomoc?
— Chciałem, lecz w tem przejeżdżał ktoś konno. Tym razem byłem pewien, że to był La Mole.
Na nieszczęście, pędził galopem.
Rzuciłem się za nim w pogoń; próżniacy, którzy się patrzyli na nasz pojedynek, pobiegli za mną.
Mogli mnie wziąć za złodzieja, ponieważ pędziłem co tchu, a za mną cała gromada łotrów... cóż miałem robić! zatrzymałem się ażeby ich rozpędzić i tym sposobem straciłem na czasie.
Jeździec tymczasem zniknął. Znowu pobiegłem szukać go, pytałem się wszystkich, kto tylko mi wpadł pod ręce; lecz wszystko napróżno, nikt go nie widział. Nakoniec, zmordowany, przyszedłem tutaj.
— Zmordowany — powiedziała księżna — jak to jest grzecznie.
— Posłuchaj, me serce — rzekł Coconnas, rozwalając się na fotelu — zawsze mnie prześladujesz za tego biednego La Mola; lecz jesteś niesprawiedliwą, gdyż przyjaźń... jak by to powiedzieć... Szkoda, że nie jestem tak uczony jak mój biedny przyjaciel; znalazłbym porównanie, które by ci oddało moją myśl w zupełności... Przyjaźń, jest to, że tak rzekę, gwiazda: gdy tymczasem, miłość..... miłość...... a! doskonale!....... miłość jest to świeca..... Pani powiesz mi na to, że są rozmaite gatunki....
— Miłości?
— Nie, świec; i że jeden gatunek jest lepszy od drugiego; tak, naprzykład, zgadzam się, że świece różane są najlepsze. Lecz chociaż różana świeca jest piękna, jednakowoż wypala się, gdy tymczasem gwiazda pali się wiecznie. Pani powiesz, że kiedy jedna świeca się spali, zapalają drugą....
— Panie de Coconnas, żartujesz ze mnie.
— Czy tak?
— Panie de Coconnas, jesteś impertynentom.
— Czy tak?
— Panie de Coconnas, jesteś śmiesznym.
— Zmusisz mnie pani do żałowania La Mola trzykroć razy więcej.
— Pan mnie już nie kochasz.
— Przeciwnie, księżno, ubóstwiam cię. Lecz mogę cię kochać, mogę cię miłować, mogę cię ubóstwiać, a pomimo to w straconych chwilach, myśleć o moim przyjacielu.
— Nazywasz więc pan te chwile straconemi, które ze mną przepędzasz?
— Jakżeż pani chcesz? ten biedny La Mole nie może mi wyjść z głowy.
— Pan przekładasz go nademnie — to niegodnie. Annibalu, nienawidzę cię. Bądź szczerym i wyznaj mi, że jego przekładasz nademnie. Annibalu ostrzegam cię, że jeżeli...
— Henrieto, najpiękniejsza z księżnych! dla swej własnej spokojności wysłuchaj mnie, i nie zadawaj mi pytań tak trudnych do odpowiedzenia. Z kobiet, ciebie najbardziej kocham; z mężczyzn, La Mola.
— Dobra odpowiedź! — zawołał jakiś obcy głos.
Firanka adamaszkowa, dzieląca pokój na dwie połowy, uniosła się i La Mole stanął na progu pokoju, ujęty w ramę drzwi, jak prześliczny portret Tyciana.
— La Mole! — zawołał Coconnas, nie zważając wcale na Małgorzatę i zapominając jej podziękować za rozkosz widzenia swego przyjaciela — La Mole, kochany La Mole!
I piemontczyk rzucił się ku niemu, wywróciwszy krzesło na którem siedział i stół, który znalazł na swej drodze, ażeby uściskać swego przyjaciela.
La Mole również go uściskał; lecz nie zapomniał o księżnej, a zwracając się do niej, rzekł:
— Przebacz pani, jeżeli czasem moje nazwisko naruszało pani spokojność w rozmowie z moim przyjacielem. Bezwątpienia, nie ja temu winienem — dodał La Mole, z czułością patrząc na Małgorzatę — iż nie mogłem się z nim widzieć pierwej.
— Widzisz, Henrieto — powiedziała Małgorzata — dotrzymałam ci słowa: otóż i pan de La Mole.
— Więc zawdzięczam szczęście moje tylko prośbom księżnej? — zapytał La Mole.
— Tylko jej prośbom — odpowiedziała Małgorzata.
Następnie, zwracając się do La Mola, dodała:
— Możesz temu nie wierzyć, com powiedziała.
Tymczasem Coconnas, już z dziesięć razy przycisnął swego przyjaciela do piersi, ciągle się koło niego kręcił, zbliżył do jego twarzy świecznik ażeby mu się przypatrzeć, nareszcie ukląkłszy przed Małgorzatą, ucałował kraj jej szaty.
— Chwała Bogu! — powiedziała Henrieta — teraz przynajmniej nie będziesz mnie miał za nieznośną.
— Kroćset dyabłów! — zawołał Coconnas — ja znajduję panią tak piękną jak zawsze. I powiem ci pani szczerze, iż bardzo żałuję, że tu niema ze trzydziestu Sarmatów, bo zmusiłbym ich wszystkich, ażeby cię uznali królową piękności.
— Ciszej, ciszej, Coconnas — rzekł La Mole — a królowa Małgorzata....
— A! — zawołał Coconnas, na wpół poważnym na wpół komicznym tonem. — Henrieta jest najpiękniejszą z kobiet, a królowa Małgorzata najpiękniejszą z królowych.
Lecz cokolwiek Coconnas czynił i mówił, zawsze nikim nie był zajęty, tylko swoim przyjacielem.
— Odejdźmy ztąd — powiedziała księżna do Małgorzaty — zostawmy przyjaciół samych; zapewne mają sobie co do powiedzenia. Wprawdzie dla nas nie będzie to wcale przyjemnem; lecz cóż robić, kiedy niema innego środka, któryby mógł powrócić Coconnasowi zdrowie. Zrób to więc dla mnie, gdyż mam tę słabość, iż kocham tę pustą głowę, jak mówi La Mole.
Małgorzata powiedziała kilka słów do ucha prowansalczykowi, który chociaż miał wielką chęć pomówić ze swym przyjacielem, jednakże życzył bardzo uwolnić się od jego uścisków.
Coconnas zaś usiłował wywołać na usta Henriety uśmiech, co mu bardzo łatwo się udało.
Kobiety wyszły do drugiego pokoju, gdzie był zastawiony podwieczorek.
Przyjaciele zostali sami.
Coconnas najprzód zaczął się wypytywać przyjaciela o szczegóły nocnej awantury, w której tylko co nie stracił życia.
Piemontczyk, którego jak wiemy, nie bardzo łatwo było można poruszyć opowiadaniem podobnych wypadków, nieraz jednakże zadrżał w trakcie opowiadania La Mola.
— Dlaczegóż — zapytał Coconnas — zamiast uciekać, dyabli wiedzą gdzie, nie udałeś się pod opiekę księcia d’Alençon? On byłby cię obronił lub gdzie ukrył, a ja byłbym przy tobie.
— Księcia d’Alençon? — powtórzył La Mole z cicha.
— No tak. Ze słów, jakie mi powiedział, mogę wnosić, że to on sam uratował ci życie.
— I ty jesteś o tem przekonany?
— Zupełnie.
— Otóż ja winienem życie królowi Nawarry.
— Jakto? — zapytał Coconnas. — Jesteś tego pewnym.
— Zupełnie.
— Tęgi król. Lecz cóż za rolę miał w tem wszystkiem książę d’Alençon?
— Trzymał sznurek, którym miał mnie zadusić.
— Kroćset dyabłów! — ryknął Coconnas — jestżeś tego pewnym, La Molu? Jakto, ten książę blady, wycieńczony, bez krwi, chciał zadusić mego przyjaciela! A! kroćset dyabłów! jutro rano zaraz mu powiem, co myślę o takim postępku.
— Czyś oszalał?
— Tylko prawda, że on zrobi po dawnemu.... Lecz nie, nie, ja mu tego nie przebaczę.
— Przyjacielu, uspokój się — powiedział La Mole — lepiej nie zapominaj, że jesteś dzisiaj na służbie a już po dwunastej.
— Ważna okoliczność, że mam dzisiaj służbę! niech sobie czeka! Ja służbowym u niego? Ja mam służyć u człowieka, co trzymał stryczek? Żartujesz chyba?... Nie! nie! Widać w tem Opatrzność. Powinienem był, zobaczywszy się raz pierwszy z tobą, już się więcej nie rozłączać. Pozostaję więc.
— Ale pomyśl, co czynisz nieszczęśliwy. Przecież nie jesteś pijany.
— To wielkie szczęście, bo inaczej podpaliłbym Luwr.
— Annibalu, słuchaj, bądź roztropnym. Służba — rzecz święta.
— A więc chodź ze mną?
— Nie mogę.
— Czy myślisz, że ośmieliliby się targnąć raz drugi na twe życie?
— Nie sądzę. Nie jestem zbyt wielką figurą, przeciwko mnie więc nie może istnieć ciągły spisek. Tylko raz przyszło im cóś do głowy, żeby mnie zabić.
— Cóż więc myślisz robić?
— Nic: będę się bawić, podróżować...
— A wiec ja będę się bawić i podróżować z tobą. Jeżeli na ciebie napadną, będzie nas dwóch i wtedy pokażemy, jak to się bić należy. Niech mi tylko wlezie w oczy ten książę-młokos, a zaraz go przypnę szpadą do ściany jak motylka.
— Podaj przynajmniej prośbę o uwolnienie.
— Naturalnie, że podam.
— Uprzedź go, iż go opuszczasz.
— Naturalnie. Natychmiast do niego napiszę.
— Napiszesz? Do księcia krwi? A to rzecz zabawna!
— Tak jest, mój przyjacielu, napiszę do księcia krwi.
— Zresztą. — pomyślał La Mole — jeżeli tylko przystanie do nas, nie będzie potrzebował ani księcia, ani nikogo.
Coconnas wziął pióro i za jednym zamachem napisał następujący list:

Mości Książę!

„Wasza książęca mość będąc obeznanym ze starożytnymi pisarzami, znasz bezwątpienia czułą historyę Oresta i Piladesa, dwóch bohaterów, sławnych ze swej przyjaźni i wspólnych nieszczęść. Mój przyjaciel La Mole wcale nie jest szczęśliwszym od Oresta, ja zaś nie jestem mniej czułym od Piladesa. Mój przyjaciel w tej chwili jest zajęty bardzo ważnemi sprawami, w wykonaniu których potrzebuje mej pomocy. Dla tego to powodu, nie mogę go opuścić. Zamierzywszy więc los mój złączyć z losem mego przyjaciela, proszę Waszej książęcej mości o uwolnienie ze służby; a ponieważ bardzo ważne powody zmuszają mnie do jej opuszczenia, dlatego spodziewam się, że Wasza książęcą mość nie będziesz się na mnie gniewać. Śmiem się pisać.

„Waszej królewskiej mości.
„Mości książę.
„Najuniżeńszym i najposłuszniejszym sługą
„ANNIBAL HRABIA DE COCONNAS,
„Nierozłączny przyjaciel La Mola.”

Skończywszy list, Coconnas przeczytał go La Molowi, który tylko wzruszył ramionami.
— A co, dobry? — zapytał Coconnas, nie spostrzegając ruchu przyjaciela.
— D’Alençon będzie się z nas śmiał.
— Jakto, z nas?
— Z nas obydwóch.
— Lepiej, aniżeli żeby miał każdego z nas osobno zadusić.
— Jedno drugiemu wcale nie przeszkadza — zrobił uwagę La Mole.
— Niech co chce będzie, lecz ja jutro rano odsyłam list. Gdzie teraz idziemy?
— Do La Hurièra. Do tego pokoju, w którym chciałeś mnie zabić, kiedy jeszcze nie byliśmy Orestem i Piladesem.
— Dobrze, odeszlę list przez gospodarza.
W tej chwili otworzyły się drzwi w murze.
— I cóż robią Orestes i Pilades — zapytały obie księżne.
— Kroćset dyabłów!... — odpowiedział Coconnas — umierają z głodu i miłości.
Na drugi dzień rano o dziewiątej, La Hurière odniósł list Annibala de Coconnas do Luwru.


Rozdział X.
ORTHON.

Henryk, nawet po odmowie księcia d’Alençon, który pomieszał jego plany, stał się, jeśli to było możliwem, jeszcze większym niż poprzednio przyjacielem księcia.
Katarzyna wnosiła z tej zażyłości, że obaj nie tylko się z sobą, porozumieli, lecz knują razem jakiś spisek.
Dopytywała się o to Małgorzaty; lecz Małgorzata była godną jej córką, i królowa Nawarry, której głównym talentem było unikać niebezpiecznych objaśnień, tak się strzegła zapytań matki, że odpowiedziawszy na wszystkie, pozostawiła Katarzynę jeszcze bardziej w swych przypuszczeniach niepewną.
Jedynym przewodnikiem Katarzyny, pośród tych intryg, był instynkt, uniesiony z Toskanii — i uczucie nienawiści, którego nabyła na francuskim dworze.
Przedewszystkiem, zrozumiała ona, że Bearneńczyk jest silnym, po części przez swój związek z księciem d’Alençon; postanowiła więc związek ten zerwać.
Z tem postanowieniem, zaczęła wikłać syna z cierpliwością i zręcznością rybaka, który, zarzuciwszy sieci zdala od ryby, nieznacznie okrąża zdobycz ze wszystkich stron.
Książę Franciszek zauważył, że matka pieści go daleko więcej niż przedtem, i sam mówił jej o spełnieniu planu.
Henryk udał, że nic nie widzi, i daleko pilniej zaczął na niego zwracać uwagę.
Każdy wyczekiwał wypadku...
Tymczasem, gdy wszyscy czekali tego wypadku, jak najpewniejszego w oczach jednych, podobnego do prawdy dla drugich, jednego poranku, kiedy zaledwie weszło różowe słońce, rozlewające letnie ciepło i tę miłą woń, które oznajmiają piękny dzień — jakiś blady człowiek oparty na kiju i powłócząc nogi, wyszedł z małego domku położonego za Arsenałem, i skierował się na ulicę Petit-Musc.
Ominąwszy bagnistą łąkę otaczającą fosy Bastylli, zostawił blizko bramy Saint-Antoine, wielki bulwark po lewej stronie i wszedł do ogrodu de l’Arbalette, odźwierny którego przyjął go nizkiemi ukłonami.
Nikogo nie było w ogrodzie, który, jak pokazuje jego nazwa, należał do towarzystwa łuczników.
Inaczej bowiem, blady ten człowiek wzbudziłby współczucie w przechadzających, gdyż po jego długich wąsach, po wojskowym chodzie niepewnym jeszcze wskutek cierpień, łatwo było poznać niedawno rannego oficera, który wyszedł na przechadzkę w celu wzmocnienia sił straconych.
Jednak rzecz dziwna! skoro rozwinęły się fałdy płaszcza, którym, pomimo silnego gorąca, człowiek ten na pozór bezbronny, był odziany — można było spostrzedz za jego pasem, dwa długie pistolety, wiszące na srebrnych klamrach, szeroki sztylet i szpadę, tak kolosalnej wielkości, że zdawało się, iż nie będzie w stanie nią władać.
Pochwa tej szpady obijała się bezustannie o jego schudzone i drżące nogi.
Oprócz tego przechodzień ten na domiar ostrożności, nie zważając na samotność miejsca, oglądał się za każdym krokiem, zaglądał w każdy krzak, w każdy zakręt alei, w każdy dół nawet.
Zbliżył się nareszcie do małej altanki, wychodzącej na bulwarki, od których była tylko oddzielona gęstym płotem i niewielkim rowem, tworzącym podwójne ogrodzenie.
Tu siadł na darniowej ławce przed małym stolikiem; wkrótce potem stróż, który z tytułem odźwiernego łączył umiejętność kucharza, przyniósł mu śniadanie.
Chory siedział już od dziesięciu minut i pókilkakroć podnosił do ust fajansową filiżankę, coś powoli z niej popijając, gdy nagle twarz jego, pomimo pokrywającej ją bladości, przybrała straszliwy wyraz.
Spostrzegł bowiem, że od Croix-Faubin, ścieżką, która teraz zamieniła się w ulicę Neapolitańską, zbliża się jakiś człowiek, owinięty płaszczem szerokim. Nieznajomy ten zatrzymał się obok bastyonu i zdał się na coś oczekiwać.
Upłynęło pięć minut.
Chory, w którym czytelnik poznał już zapewne Maurevela, zaledwie zdołał przyjść do siebie po wzruszeniu, doznanem obecnością tego człowieka — gdy młodzieniec w kostyumie, podobnym do tych, jakie nosili paziowie, ukazał się na drodze, gdzie teraz jest ulica Fossés-Saint-Nicolas i zbliżył się do oczekującego przy bastyonie.
Ukryty w cieniu liściastej altanki, Maurevel bez trudności mógł wszystko widzieć, a nawet słyszeć rozmowę; czytelnik pojmie dopiero, jak ważny był dla niego ten wypadek, gdy powiemy mu, że nieznajomi ci byli to: de Mouy i Orthon.
Obaj obejrzeli się naokoło z największą uwagą.
Maurevel wstrzymał oddech.
— Możesz pan mówić — rzekł pierwszy Orthon, który jako młodszy, był łatwowierniejszym — nikt nas nie widzi, ani słyszy.
— Dobrze! — odpowiedział de Mouy. — Idź do pani de Sauve, i jeśli ją zastaniesz w domu, oddaj jej ten bilecik do własnych rąk; jeśli jej nie będzie, włożysz go za zwierciadło, gdzie król zazwyczaj kładzie swoje bileciki. Potem zaczekasz w Luwrze. Jeżeli dostaniesz odpowiedź, przyniesiesz ją tam, gdzie wiesz; jeżeli zaś nie, powrócisz do mnie wieczorem ze sztyletem w to miejsce, które ci już wskazałem i zkąd właśnie wychodzę.
— Dobrze — rzekł Orthon — wiem.
— Ja cię teraz opuszczam, mam dzisiaj dużo czynności. Nie śpiesz się, bo niema potrzeby; do Luwru nie masz co przychodzić wcześniej od niego, a on, zdaje się, że bierze dzisiaj rano lekcyę polowania z sokołami. Śmielej! Wyzdrowiałeś i przyszedłeś podziękować pani de Sauve za dobroć i starania, podejmowane przez nią, około ciebie. Niech cię Bóg prowadzi!
Maurevel słuchał z wyłupionemi oczyma i najeżonym włosem.
Pot wystąpił mu na czoło. Pierwszem jego poruszeniem było: porwać pistolet i wycelować w de Mouya.
Lecz de Mouy w tej chwili zrobił poruszenie, płaszcz jego odwinął się i Maurevel zobaczył na nim doskonały kirys.
Rozważył więc, że kula albo się rozpłaszczy o kirys, albo rani nie śmiertelnie.
Zresztą pomyślał, że de Mouy będąc silnym i dobrze uzbrojonym, wielkąby miał przewagę nad nim, ranionym; z westchnieniem więc schował nazad pistolet, już skierowany na hugonota.
— Jakie nieszczęście! — pomruknął — że nie mogę zabić go tutaj, bez innych świadków, tylko tego smarkacza, któregobym uspokoił drugim wystrzałem.
Lecz w tej chwili Maurevelowi przyszło na myśl, że bilet do pani de Sauve, dany Orthonowi, jest może ważniejszy od samego życia dowódzcy hugonotów.
— A! — rzekł — znowu wymykasz mi się i tego poranku. Dobrze. Idź sobie zdrów i nienaruszony; lecz jutro na mnie przyjdzie kolej. Jeśli cię prędzej nie zgubię, odszukam cię choć w piekle, z któregoś wyszedł na moją zagładę.
W tej chwili de Mouy zakrył twarz płaszczom i żywo oddalił się w kierunku bagien Temple.
Orthon udał się brzegiem rzeki.
Wtedy Maurevel, podniósłszy się z lekkością i silą, jakiej nie należało się spodziewać po chorym, podążył na ulicę Cerisaie, wbiegł do domu, kazał osiodłać konia i, nie zważając na swą słabość, pogalopował przez bulwarki na ulicę Saint-Antoine i dopiero osadził konia przed Luwrem.
W pięć minut potem, Katarzyna wiedziała już o wszystkiem, co się stało, a Maurevel otrzymał tysiąc talarów złotem, które miał obiecane za uwięzienie króla Nawarry.
— Ol... — wyrzekła Katarzyna — albo się mylę, albo ten de Mouy będzie czarną plamą, którą René odkrył w horoskopie tego przeklętego Bearneńczyka!!!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W kwadrans po Maurevel’u, wszedł do Luwru Orthon i udał się do mieszkania pani de Sauve, porozmawiawszy po drodze z kilkoma swymi znajomemi.
Zastał Dariolę samą.
Pani de Sauve już od pięciu minut znajdowała się u królowej, gdyż Katarzyna wezwała ją do przepisywania jakichciś ważnych listów.
— Zaczekam — powiedział Orthon.
Orthon był tu jak domowy; udał się więc prosto do sypialni baronowej i przekonawszy się dobrze, że był sam, włożył bilet za zwierciadło.
Nie zdołał jeszcze wydostać ręki z za niego kiedy Katarzyna weszła.
Orthon zbladł, gdyż mu się zdawało, ze szybkie i przenikliwe spojrzenie królowej-matki. skierowało się prosto na zwierciadło.
— Co tu robisz mały?... — zapytała Katarzyna — czy szukasz pani de Sauve?
— Tak, pani; już jej dawno nie widziałem i przyszedłem jej podziękować za pamięć o mnie.
— Bardzo wiec kochasz tę miłą Karolinę?
— Z całej duszy.
— Powiadają, żeś jest wiernym sługą.
— Wasza królewska mość przekonasz się, że to jest bardzo naturalnem, skoro się dowiesz, że pani de Sauve podejmowała koło mnie starania, na jakie ja, prosty sługa, wcale nie zasługiwałem.
— W jakim że to przypadku?... — zapytała Katarzyna, udając, że nie wie co się stało z Orthonem.
— Kiedy byłem raniony.
— A! biedne dziecko!... M rzekła Katarzyna — byłeś raniony?
— Tak, pani.
— Kiedyż to?
— Tego wieczora, kiedy chciano uwięzić króla Nawarry. Na widok żołnierzy, przestraszyłem się i krzyknąłem; jeden z nich uderzył mnie w głowę i wtedy padłem bez zmysłów.
— Biedny chłopiec! I już jesteś zupełnie zdrów?
— Zupełnie, pani.
— I szukasz króla Nawarry, ażeby wejść znowu do jego służby?
— Nie, pani. Król Nawarry dowiedział się, że śmiałem sprzeciwić się rozkazom Waszej królewskiej mości i wygnał mię bez litości.
— Doprawdy?... — powiedziała Katarzyna głosem, jak gdyby to opowiadanie wzbudziło jej zajęcie. — Dobrze, zajmę się tą sprawą. Lecz jeślibyś chciał czekać na panią de Sauve, musiałbyś długo czekać; jest teraz zajętą w moim gabinecie.
I Katarzyna, myśląc, że Orthon nie miał może czasu schować bileciku za lustro, weszła do gabinetu pani de Sauve, chcąc tym sposobem pozostawić młodzieńcowi wszelką, wolność.
Orthon, przestraszony tem niespodzianem wejściem królowej-matki, zaczął rozważać, czy tu nie ukrywa się jaki zły zamysł przeciwko jego panu, gdy nagle usłyszał trzy ciche uderzenia w sufit; był to znak, jaki on sam miał dać w razie niebezpieczeństwa swemu panu, gdy ten był u pani de Sauve.
Wzdrygnął się więc, usłyszawszy te trzy uderzenia; tajemne jakieś objawienie oświeciło go i wniósł, że to ostrzeżenie do niego się ściągało; pobiegł więc do zwierciadła i wyjął bilet, już tam poprzednio włożony.
Katarzyna przez otwór w zasłonie, śledziła wszystkie poruszenia dziecka, widziała go rzucającego się ku zwierciadłu, lecz nie wiedziała, czy bilet zabrał, czy go też schował.
— Na cóż on jeszcze czeka?... — mruknęła niecierpliwa.
I ze śmiejącem obliczem, weszła natychmiast do pokoju.
— Jeszcze tu jesteś?... — powiedziała — na cóż czekasz? Czyż ci nie powiedziałam, że sama pomyślę o tobie? Czyż mi nie wierzysz?
— O! pani, niech mnie Bóg broni!... — odpowiedział Orthon.
I zbliżywszy się do królowej, zgiął kolano, pocałował kraj jej sukni i spiesznie wyszedł.
Wychodząc, zobaczył w przedpokoju kapitana gwardyi, oczekującego na Katarzynę.
Widok ten wcale nie oddalił jego podejrzeń, lecz owszem jeszcze podwoił.
Ze swej strony, Katarzyna, zaledwie tylko portyera opadła za Orthonem, rzuciła się ku źwierciadłu.
Lecz drżąca z niecierpliwości ręka, daremnie szukała biletu; biletu nie było.
A jednak dobrze widziała, jak Orthon zbliżał się do lustra.
A więc on wyjął bilet.
Fatalność dawała jednaką siłę jej przeciwnikom.
Dziecko stawało się człowiekiem od chwili, W której zaczęło z nią walczyć.
Katarzyna przewracała, zaglądała, nic i nic...
— O! nieszczęśliwy!... — zawołała. — Nie chciałam mu jednak zrobić źle, a otóż on wziął bilet nazad i sam idzie na przeciw swemu przeznaczeniu... Panie de Nancey!
Drżący głos królowej-matki przebiegł salon i doleciał do przedpokoju, w którym się znajdował przyboczny kapitan.
Pan de Nancey wszedł.
— Otóż jestem — powiedział. — Co Wasza królewska mość rozkażesz?
— Byłeś pan w przedpokoju?
— Byłem, pani.
— Czyś pan widział, jak wychodził ztąd młody człowiek, dziecko prawie?
— W tej chwili go widziałem.
— Wszak nie może być jeszcze daleko?
— Zaledwie na połowie schodów.
— Zawołaj go pan.
— A jak się nazywa?
— Orthon. Jeśli nie będzie chciał powrócić, gwałtem go pan przyprowadź. Tylko go nie strasz, jeżeli nie będzie robił żadnego oporu. Muszę z nim natychmiast pomówić.
Kapitan pobiegł spełnić rozkaz królowej.
Jak przewidywał, Orthon był zaledwie na połowie schodów; schodził bowiem powoli, mając nadzieję spotkać na schodach, lub zobaczyć w jakim korytarzu, króla Nawarry lub panią de Sauve.
Zadrżał, usłyszawszy, że go wołają.
Z początku chciał uciekać; lecz zaraz się namyślił, że to by wszystko zgubiło.
Zatrzymał się więc.
— Kto mnie woła?
— Ja, Nancey — odpowiedział kapitan, biegnąc po schodach.
— Lecz mnie się bardzo śpieszy — rzekł Orthon.
— Jestem od Jej królewskiej mości królowej-matki — odpowiedział Nancey, zbliżając się do niego.
Dziecię otarło pot spływający mu po czole i wróciło nazad.
Kapitan poszedł za nim.
Pierwszym planem Katarzyny było uwięzić Orthona, kazać go zrewidować i zabrać mu schowany bilet.
Dlatego powzięła zamiar obwinić go o kradzież i już wzięła z tualety brylantową klamrę, której skradzenie chciała przypisać Orthonowi.
Lecz namyśliła się, że środek ten jest niebezpieczny, gdyż może obudzić podejrzenie w dziecku, któreby o wszystkiem zawiadomiło swego pana — a to zepsułoby całą sprawę.
Bezwątpienia, mogła go kazać zaprowadzić do więzienia; lecz pogłoska o tem, pomimo tajemniczego poprowadzenia rzeczy, rozszerzyłaby się w Luwrze i Henryk stałby się ostrożniejszym.
Jednak Katarzyna musiała koniecznie dostać bilet; gdyż bilet od de Mouya do króla Nawarry, musiał zawierać cały spisek.
Położyła więc brylantową klamrę na miejscu, z którego ją wzięła.
— Nie, nie — rzekła do siebie — to zła, podła myśl! Lecz za bilet... który może niema żadnej wartości — mówiła dalej, marszcząc brwi i mówiąc tak cicho, że zaledwie sama mogła dosłyszeć słowa swoje.
— Na honor! to wcale nie moja wina! Dlaczego mały wąż nie położył biletu tam, gdzie był powinien? Muszę mieć ten bilet.
W tej chwili wszedł Orthon.
Twarz Katarzyny, miała bezwątpienia okropny wyraz, gdyż młodzieniec zbladł i zatrzymał się na progu.
Był jeszcze za młody, aby umiał zupełnie panować nad sobą.
— Pani raczyłaś mnie przywołać — rzekł Orthon. — Co Wasza królewska mość rozkażesz?
Twarz Katarzyny rozjaśniła się, jak gdyby promień słońca nagle ją oświecił.
— Kazałam cię zawołać dlatego, moje dziecko, żeś mi się podobał. Obiecałam zająć się twym losem, i natychmiast musze dotrzymać obietnicy. Nas, królów, obwiniają o łatwość zapominania. Serce nasze nie zapomina, tylko umysł, zajęty tysiącznemi sprawami. Przypomniałam sobie, że królowie dzierżą w swoich rękach szczęście ludzi, i dlatego cię nazad zawołałam. Chodź za mną, moje dziecię.
Pan de Nancey z zadziwieniem patrzał na Katarzynę; sądził, że ją w istocie napadł atak czułości.
— Czy umiesz mały, jeździć konno?... — zapytała Katarzyna.
— Umiem, pani.
— A więc, pójdź do mego gabinetu. Dam ci polecenie do Saint-Germain.
— Jestem na rozkazy Waszej królewskiej mości.
— Nancey, kaź mu osiodłać konia.
Nancey wyszedł.
— Chodź, moje dziecię — powiedziała Katarzyna.
I poszła pierwsza.
Orthon udał się za nią.
Katarzyna zeszła o piętro niżej, potem udała się na korytarz, gdzie były mieszkania króla i księcia d’Alençon, zeszła jeszcze na jedno piętro, otworzyła drzwi prowadzące do okrągłej galeryi, do której klucz miał tylko król i ona, wpuściła najprzód Orthona, następnie weszła sama i drzwi za sobą zamknęła.
Galerya otaczała, jak gdyby jaki wał, pewną część komnat króla i królowej-matki.
Galerya ta na podobieństwo korytarza w zamku świętego Anioła w Rzymie albo w pałacu Pitti we Florencyi, była ukrytem schronieniem na przypadek niebezpieczeństwa.
Katarzyna i Orthon byli zamknięci w tym ciemnym korytarzu.
Oboje postąpili ze dwadzieścia kroków, Katarzyna idąc przodem, a Orthon za nią.
Nagle Katarzyna obróciła się; Orthon dostrzegł na jej twarzy tenże sam złowrogi wyraz, który widział przed dziesięciu minutami.
Jej oczy, okrągłe jak u tygrysa, zdawało się w ciemności, ogniem tryskały.
— Zatrzymaj się!... — powiedziała.
Dreszcz przebiegł po ciele Orthona; śmiertelne zimno wiało od sklepień.
Podłoga wydawała się ponurą, jak grobowe wieko.
Spojrzenie Katarzyny przenikało pierś młodzieńca.
Cofnął się na krok i, drżący, oparł się o ścianę.
— Gdzie jest list, który ci kazano wręczyć królowi Nawarry?
— List?... — wybąkał Orthon.
— Tak, list, który w jego nieobecności miałeś włożyć za lustro?
— Ja, pani? — powiedział Orthon. — Nie pojmuję, co pani chcesz mówić.
— List, który ci dał de Mouy przed godziną, za ogrodem de ł’Arbalette.
— Nie mam żadnego listu — odrzekl Orthon — Wasza królewska mość mylisz się zapewne.
— Kłamiesz! — zawołała Katarzyna — daj list, a dotrzymam uczynionej ci obietnicy.
— Jakiej?
— Zrobię cię bogatym.
— Nie mam żadnego listu, pani — odparło dziecię.
Katarzyna zaczęła zgrzytać zębami, co zakończyła uśmiechem.
— Oddaj mi go, a dam ci tysiąc talarów.
— Niemam listu — odpowiedział Orthon.
— Dwa tysiące talarów.
— Niepodobna. Ponieważ go nie mam, więc go nie mogę dać.
— Dziesięć tysięcy talarów, Orthonie!
Orthon widząc, że gniew, nakształt morskiego przypływu, z serca wystąpił na czoło królowej, pomyślał, że niema innego środka ocalenia swego pana, tylko zjeść list. Poniósł więc rękę do kieszeni.
Katarzyna odgadła jego zamiar i wstrzymała mu rękę.
— Dobrze, moje dziecię! — rzekła uśmiechając się — wierny z ciebie sługa. Kiedy królowie chcą sobie wybrać sługę, niema nic złego, że się przekonywają o ich poświęceniu. Teraz, wiem, jak z tobą mam postąpić. Oto mój worek, jako pierwsza nadgroda. Odnieś ten list swemu panu i oznajmij mu, że od dzisiejszego dnia jesteś w moich usługach. Idź, możesz wyjść bezemnie drzwiami któremi weszliśmy, one otwierają się z wewnątrz.
I Katarzyna, włożywszy worek w ręce zdumionego młodzieńca, postąpiła kilka kroków naprzód i położyła rękę na murze.
Jednak młodzieniec ani ruszył się z miejsca.
Nie mógł uwierzyć, żeby niebezpieczeństwo już minęło.
— Nie drżyjże tak — powiedziała Katarzyna — czyż ci nie mówiłam, że jesteś wolny i że możesz odejść? jeżeli powrócisz, twój los będzie zapewniony.
— Dziękuję Waszej królewskiej mości — odpowiedział Orthon. — Wiec mi pani przebaczasz?
— Nie tylko ci przebaczam, lecz cię wynagradzam; jesteś dobrym roznosicielem słodkich bilecików, grzecznym posłannikiem miłości; zapominasz tylko, że cię pan twój czeka.
— A! to prawda — rzekł młodzieniec, rzucając się do drzwi.
Lecz zaledwie zrobił trzy kroki, podłoga pod nim się zapadła.
Upadł, wyciągając obie ręce, wydał straszny krzyk, i znikł pogrążony w kryjówce Luwru, od której Katarzyna przycisnęła sprężynę.
— Teraz, z łaski uporu tego głupca, muszę zejść sto pięćdziesiąt stopni na dół.
Katarzyna weszła do swego pokoju, zapaliła skrytą latarnię, powróciła znowu na korytarz, przycisnęła sprężynę, i otworzyła drzwi na kręcone schody, które zdawały się zagłębiać w wnętrznościach ziemi.
Dręczona nienasyconą żądzą ciekawości, będącej tylko narzędziem jej zemsty, zbliżyła się do żelaznych drzwi prowadzących do więzienia.
Tu, zakrwawiony, pokaleczony upadkiem z wysokości stu stóp, leżał biedny Orthon.
Jeszcze oddychał.
Za murem słychać było toczące się bałwany Sekwanny, przeprowadzonej do podnóża schodów za pośrednictwem podziemnego kanału.
Katarzyna weszła do wilgotnej jaskini, która zapewne była świadkiem niejednego podobnego upadku, zrewidowała ciało, porwała list, przekonała się że, był ten sam, jakiego szukała, odepchnęła trupa nogą, i nacisnęła sprężynę; dno uchyliło się i ciało uniesione swoim własnym ciężarem, znikło w kierunku rzeki.
Potem Katarzyna zamknęła drzwi, poszła na górę, zamknęła się w swym gabinecie i przeczytała list, który brzmiał jak następuje:

„Dziś wieczór, o dziesiątej godzinie, na ulicy de l’Arbre-Sec, w oberży pod Piękną Gwiazdą. Jeżeli pan przyjdziesz, nic nie odpowiadaj; jeżeli nie przyjdziesz, odpowiedz oddawcy listu: NIE.

De Mouy Saint-Phale.”

W czasie czytania listu, na ustach Katarzyny igrał uśmiech.
Już marzyła o przyszłem zwycięztwie, nie pomnąc, za jaką cenę go kupiła.
Bo zresztą któż był ten Orthon?
Wierny sługa, oddany duszą i sercem, dziecię młode i piękne — i nic więcej!....
To, bezwątpienia, nie mogło ani na chwilę zachwiać szalami, na których się ważą losy całych narodów.
Katarzyna list przeczytawszy, natychmiast udała się do mieszkania pani de Sauve i włożyła go za zwierciadło.
Schodząc, spotkała kapitana przy wejściu na korytarz.
— Koń już osiodłany, jak Wasza królewska mość rozkazałaś, — rzekł pan de Nancey.
— Mój kochany baronie — odpowiedziała Katarzyna — koń już nie potrzebny, rozmawiałam z tym chłopcem, i wydał mi się za głupi do spełnienia polecenia, które mu chciałam powierzyć. Dałam mu nieco pieniędzy i wysłałam go bocznym wyjściem.
— A to polecenie?. — zapytał pan de Nancey.
— Polecenie?... — powtórzyła Katarzyna.
— Tak, polecenie, które Wasza królewska mość miałaś mu dać do Saint-Germain. Czy Wasza królewska mość mnie rozkażesz się niem zająć, lub też któremu z moich ludzi?
— Nie, nie — powiedziała Katarzyna — pan ze swymi ludźmi będziesz miał dzisiejszego wieczora inne zajęcie.
I Katarzyna weszła do swego gabinetu w zupełnej nadziei rozstrzygnięcia dzisiejszego wieczora, losu, tego potępionego króla Henryka Nawarry.


Rozdział XI.
OBERŻA POD PIĘKNĄ GWIAZDĄ.

We dwie godziny po opowiedzianym przez nas wypadku, z którego żaden ślad nie pozostał, nawet na twarzy Katarzyny, pani de Sauve, ukończywszy swe zatrudnienie u królowej, powróciła do siebie; za nią wszedł Henryk i dowiedziawszy się od Darioli, że przychodził Orthon, prosto udał się do zwierciadła i wyjął list.
List, jak już wyżej powiedzieliśmy, zawierał w sobie te wyrazy:

„Dziś wieczór, o dziesiątej godzinie, na ulicy de l’Arbre-Sec, w oberży pod Piękną Gwiazdą. Jeżeli pan przyjdziesz, nic nie odpowiadaj; jeżeli nieprzyjdziesz, odpowiedz oddawcy biletu: „nie”.
De Mouy Saint-Phale”.
Adresu nie było żadnego.

— Henryk niezawodnie pójdzie — mówiła do siebie Katarzyna — gdyż jeśliby nie chciał iść, niema teraz przez kogo powiedzieć: „nie”.
Co do tego, Katarzyna się nie myliła.
Henryk dopytywał się o Orthona.
Dariola powiedziała, że wyszedł z królową-matką, lecz ponieważ list był na swem miejscu, a Orthona nie można było obwiniać o zdradę, Henryk więc był zupełnie spokojny.
Obiadował zatem, jak za zwyczaj, przy stole króla, który żartował z jego niezręczności w czasie polowania z sokołami, odbytego tego poranku.
Henryk wymawiał się, że był góralem a nie mieszkańcem dolin; lecz obiecał Karolowi wyuczyć się tego rodzaju polowania.
Katarzyna była nader uprzejmą i wstając od stołu, prosiła Małgorzatę, żeby ta pozostała u niej przez cały wieczór.
O ósmej godzinie, Henryk wziął z sobą dwóch dworzan i wyszedł z nimi przez bramę Ś-go Honoryusza.
Nadłożył dużo drogi, wyszedł przez bramę de Bois, przeprawił się przez Sekwanę na promie de Nesle, doszedł do ulicy Saint-Jacques, i tu odprawił swych towarzyszy, jak gdyby udawał się na schadzkę miłosną.
Na końcu ulicy des Mathurins, czekał nań człowiek na koniu, odziany płaszczem.
Król zbliżył się do niego.
— Mantes — rzekł człowiek.
— Pau — odpowiedział król.
Nieznajomy zsiadł natychmiast z konia.
Henryk zarzucił zbłocony płaszcz, wsiadł na dymiącego konia, posunął ulicą de la Harpe, przebiegł most Ś-go Michała, wjechał na ulicę Barthélemy, znowu przebył rzekę po moście Menier, wpadł na bulwarki, skierował się na ulicę de l’Arbre-Sec, stanął przed oberżą La Hurièra, i zaczął pukać do bramy.
La Mole siedział w znanej nam sali i pisał długi miłosny list; wiecie do kogo.
Coconnas znajdował się w kuchni z La Hurièrem.
Był on obecny pieczeniu sześciu kuropatw, i rozprawiał z gospodarzem o czasie, kiedy je będzie najlepiej zdjąć z rożna.
W tej właśnie chwili zapukał Henryk.
Grzegorz poszedł otworzyć i zaprowadził konia do stajni; tymczasem podróżny wszedł, szurgając nogami i dzwoniąc ostrogami, jak gdyby starał się rozgrzać zdrętwiałe nogi.
— Panie La Hurière!.. — zawołał La Mole, nie przestając pisać — jakiś szlachcic pyta o pana.
La Hurière przybiegł, zmierzył Henryka wzrokiem od stóp do głów, i, jak gdyby jego płaszcz z grubego sukna, nie wzbudzał w nim wielkiego poszanowania, zapytał króla:
— Kto pan jesteś?...
— Jestem szlachcic gaskoński — odpowiedział Henryk — przyjechałem do Paryża w celu przedstawienia się u dworu.
— Czego pan chcesz?
— Pokoju i kolacyi.
— Hum!... — rzekł La Hurière — a masz pan lokaja?..
Było to, jak wiadomo, zwykłe pytanie.
— Nie — odpowiedział Henryk; — lecz natychmiast najmę sobie jakiego, skoro tylko poprawią się moje interesy.
— Nie wynajmuję pokoju gościnnego bez pokoju dla lokaja — rzekł La Hurière.
— Nawet wtenczas, jeśli ci zapłacę dukata za pokój i kolacyę, a rachunek jutro załatwię?
— O! o! jesteś pan bardzo wspaniały — powiedział La Hurière, niedowierzająco spoglądając na Henryka.
— Spodziewając się przepędzić noc w tej oberży, którą mi zalecał jeden z moich rodaków, zaprosiłem na kolacyę przyjaciela. Czy masz dobre wino d’Arbois?.
— Mam takie, że Bearneńczyk nawet nie pije lepszego.
— Dobrze, za to zapłacę oddzielnie.
— A! otóż i mój gość.
Drzwi w istocie się otworzyły i wszedł człowiek, o kilka lat starszy od pierwszego, uzbrojony ogromnym rapirem, wlokącym mu się po ziemi.
— A! a! — rzekł — jesteś punktualny, mój młody przyjacielu.
— Czy to pański gość? — zapytał La Hurière.
— Tak — rzekł pierwszy przybysz, zbliżając się do młodzieńca uzbrojonego rapirem, i ściskając mu rękę — każ nam podać kolacyę.
— Tu, czy też w pańskim pokoju?
— Gdzie chcesz.
— La Hurière, — powiedział La Mole, wołając go do siebie. — Uwolnij nas od tych hugonockich stworzeń. Przy nich, ani ja ani Coconnas, nie będziemy mogli pomówić o naszych interesach.
— Przygotować kolacyę w pokoju Nr 2, na trzeciem piętrze!.. — zawołał La Hurière. — Idźcie panowie.
Dwaj podróżni poszli za Grzegorzem, który idąc naprzód, oświecał im drogę.
La Mole śledził ich oczyma, dopóki nie zniknęli, potem, obróciwszy się, zobaczył Coconnasa, wyścibiającego głowę z kuchni.
Wielkie jego oczy były wytrzeszczone, a gęba otwarta: mocne zdziwienie malowało się na jego twarzy.
La Mole zbliży! się do niego.
— Kroćset dyabłów!... — rzekł Coconnas — czyś widział?...
— Co?...
— Tych dwóch.
— No i cóż?..
— Przysiągłbym, że to...
— Kto?...
— Król Nawarry i ten, co chodził w czerwonym płaszczu.
— Przysięgaj jeżeli chcesz, lecz nieco ciszej.
— Poznałeś więc ich także?
— Rozumie się.
— Po co oni tu przyszli?
— Nie domyślasz się?..
— Jakieś miłosne sprawki...
— Bezwątpienia.
— Tak sądzisz?...
— Jestem tego pewny.
— La Mole!... wolę uderzenia szpady niż te miłostki. Gotów byłem przysiądz, terazbym się założył...
— O co?
— Że tu ukrywa się jakiś spisek.
— E! kłamstwo.
— Mówię ci...
— Mówię ci, że jeśli to jest jaki spisek, to się ich dotyczy.
— A! to prawda. Przytem — rzekł Coconnas — już nie jestem w służbie u księcia d’Alençon; niech się układają, jak im się zdaje.
Ponieważ zaś kuropatwy upiekły się do tego stopnia, jak je szczególnie lubił Coconnas, piemontczyk przywołał La Hurierè’a, ażeby je zdjął z rożna.
Tymczasem Henryk i de Mouy porządkowali w swoim pokoju.
— A więc widziałeś Orthon’a, Najjaśniejszy panie?... — zapytał de Mouy, gdy Grzegorz nakrył stół.
— Nie; lecz znalazłem bilet za zwierciadłem. Sądzę, że dziecię zlękło się, gdyż Katarzyna weszła podczas, gdy on się tam znajdował; dla tego też nie mógł się mnie doczekać. Przez chwilę byłem niespokojny: Dariola bowiem powiedziała mi, iż królowa-matka długo z nim rozmawiała.
— Niema niebezpieczeństwa; Orthon jest zręczny. I chociaż królowa jest równie zręczna, jestem pewny, że ją w pole wyprowadzi.
— A ty, de Mouy, czyś go widział później?... — zapytał Henryk.
— Nie; lecz się zobaczę z nim dziś wieczór. O północy powinien tu powrócić. Po drodze, wszystko mi opowie.
— A człowiek, który stał na końcu ulicy des Mathurins?
— Co za człowiek?
— Człowiek, który mi dał konia i płaszcz. Czy jesteś przekonany o jego wierności?
— Jest to jeden z najwierniejszych. Zresztą, on nie zna Waszej królewskiej mości i nie wie, z kim miał do czynienia.
— Możemy więc zupełnie spokojnie porozmawiać o naszych interesach?
— Bez żadnej wątpliwości. Zresztą, La Mole jest na czatach.
— Doskonale!
— A więc, Najjaśniejszy panie, cóż mówi książę d’Alençon?
— D’Alençon już nie chce uciekać. Oświadczył to wprost. Wybór księcia na króla Polskiego i słabość króla, zmieniły jego wszystkie zamiary.
— A więc to on jest przyczyną tego, że nasz plan się nie udał?
— Tak.
— Więc nas zdradza?
— Jeszcze nie; lecz zdradzi nas przy pierwszej wydarzonej sposobności.
— Podły! wiarołomny! Dlaczegóż nie odpowiedział na pisane przezemnie do niego listy?
— Ażeby mieć w swych rękach dowody, i zużytkować w potrzebie. Tymczasem, wszystko stracone; nieprawdaż, de Mouy?
— Przeciwnie, Najjaśniejszy panie, wygraliśmy. Wasza królewska mość wiesz dobrze, że wszyscy, wyjąwszy partyi księcia Kondeuszu, byli za tobą, i dlatego tylko weszli z księciem w stosunki, ażeby być bezpiecznymi pod jego obroną. Od czasu przyjęcia Polskich posłów, wszystko znowu w jedność połączyłem i wszyscy tobie tylko są oddani. Aby uciec z księciem d’Alençon, dosyć jest stu ludzi; a ja zebrałem ich półtora tysiąca. Za ośm dni, będą na drodze do Pau. Nie będzie to ucieczka, lecz odwrót. Czyż wystarczy ci, Najjaśniejszy panie, półtora tysiąca ludzi, i czy będziesz się sądził bezpiecznym pośród armii?
Henryk uśmiechnął się, i, uderzywszy go po ramieniu, powiedział:
— Wiesz. de Mouy’u, i wiesz to tylko sam jeden, że król Nawarry nie taki tchórz, jak może myślą...
— O! mój Boże, wiem to, Najjaśniejszy panie, i mam nadzieję, że wkrótce dowie się o tem cała Francya. Lecz kiedy się knuje spisek, należy postarać się, ażeby się ten spisek udał. Pierwszym warunkiem pomyślnego skutku, jest zwycięztwo; ażeby zaś było spieszne i zupełne, trzeba być przekonanym, że się uda. A więc Najjaśniejszy panie — mówił dalej de Mouy — kiedyż będzie polowanie?...
— Polowanie, z psami, lub z sokołami, bywa co każde ośm lub dziesięć dni.
— Kiedyż było ostatni raz?
— Dzisiaj właśnie.
— A więc od dziś za ośm lub dziesięć dni, znowu będą polować?
— Bez żadnej wątpliwości.
— Posłuchaj Najjaśniejszy panie: wszystko zdaje się być zupełnie spokojnem. Książę Andegaweński wyjechał i już więcej o nim nie myślą. Król codziennie ma się lepiej. Już prawie zaprzestano nas prześladować Przymilaj się królowej-matce; przymilaj się księciu d’Alençon: ustawicznie mu powtarzaj, że nie możesz jechać bez niego; staraj się, żeby ci wierzył, co jest najtrudniejszem.
— Bądź spokojny, on uwierzy.
— Czy sądzisz, że pokłada w tobie tak wielkie zaufanie?
— Nie, niech mnie Bóg strzeże! lecz wierzy wszystkiemu, co mu powie królowa.
— A królowa służy nam uczciwie?
— O! mam tego dowody. Zresztą, jest ona chciwą wyniesienia, i myśl o Nawarskiej koronie, rozpala jej głowę.
— A więc, na trzy dni przed polowaniem, daj mi znać gdzie się ono odbędzie. Jeżeli w Bondy, w Saint-Germain, albo w Rambouillet, dodaj, że jesteś gotów; a jak zobaczysz przed sobą pana de La Mole, pojedź za nim. Jak już będziesz w lesie, to królowa-matka, jeśli będzie cię chciała dostać, będzie musiała pogonić za tobą; spodziewam się zaś, że jej Normandzkie konie, nie zobaczą nawet podków naszych arabskich koni i hiszpańskich kucyków.
— Dobrze — rzekł de Mouy.
— Czy masz pieniądze, Najjaśniejszy panie? Henryk zrobił grymas, jaki zawsze robił na podobne pytanie.
— Nie wiele — odpowiedział — lecz sądzę, że Margot mieć musi.
— Wszystko jedno. Przynieś tylko z sobą jak najwięcej, Najjaśniejszy panie.
— A cóż ty będziesz tymczasem robił?
— Zajmowałem się sprawami Waszej królewskiej mości dosyć czynnie. Czy Wasza królewska mość pozwolisz mi teraz zająć się trochę mojemi własnemi?
— Pozwalam ci, de Mouyu: lecz co to są za sprawy?
— Posłuchaj, Najjaśniejszy panie: Orthon powiedział mi (jest to bardzo roztropny chłopiec, polecam go Waszej królewskiej mości), że spotkał wczoraj obok arsenału tego rozbójnika Maurevela, który wyzdrowiał, dzięki staraniom Renégo, i wygrzewa się na słońcu jak wąż.
— A! rozumiem — rzekł Henryk.
— A! rozumiesz... to dobrze... Kiedyś będziesz królem, Najjaśniejszy panie, i jeżeli będziesz miał zemścić się na kim, zemścisz się po królewsku. Ja jestem żołnierzem, winienem więc zemścić się po żołniersku. Kiedy więc, — wszystkie nasze interesa będą uporządkowane, na co potrzeba pięciu lub sześciu dni, w czasie czego rozbójnik ten wydobrzeje — pójdę także przejść się koło arsenału i przygwożdżę go do trawy czterema dobremi pchnięciami. Po czem, mając lżejsze serce, opuszczę Paryż.
— Załatwiaj swe interesa, mój przyjacielu — powiedział Bearneńczyk. — Ale, czy jesteś zadowolony z La Mola?
— A! zachwycający młodzieniec, przywiązany do ciebie, Najjaśniejszy panie, duszą i ciałem, i na którego możesz liczyć jak na mnie... odważny...
— A nadewszystko, przezorny; wezmę go z sobą do Nawarry; tam pomyślimy, jak go wynagrodzić..
Gdy Henryk kończył te wyrazy z cierpkim uśmiechem, drzwi się nagle otworzyły, i ten, o którym właśnie była mowa, wpadł blady i zadyszany.
— Prędzej, Najjaśniejszy panie, prędzej!.. — krzyknął La Mole. — Dom jest otoczony.
— Otoczony!... — zawołał Henryk, wstając — a przez kogo?
— Przez królewską gwardyę.
— O! o!... — rzekł de Mouy, wyciągając pistolety z za pasa. — Zdaje się, że będzie bitwa.
— Bardzo wiele pomoże panu pistolet przeciw pięćdziesięciu ludziom!
— Ma słuszność — rzekł król — gdyby był jaki środek ucieczki..
— Znam jeden, którego już sam raz używałem, i jeżeli Wasza królewska mość zechcesz iść za mną...
— A de Mouy?
— I on, jeśli chce, może także iść z nami; tylko trzeba pośpieszyć.
Na schodach dały się słyszeć kroki.
— Już zapóźno — powiedział Henryk.
— A! gdyby ich można czem zająć przez pięć minut — zawołał La Mole — a ręczyłbym za bezpieczeństwo króla.
— Ocal pan króla — rzekł de Mouy — a ja ich zatrzymam. Uciekaj, Najjaśniejszy panie!
— A ty?
— Nie troszcz się o mnie, Najjaśniejszy panie, tylko uciekaj!
I de Mouy ukrył talerz, serwetę i szklankę króla, chcąc przez to pokazać, że sam tylko jadł kolacyę.
— Chodź, Najjaśniejszy panie, chodź — zawołał La Mole, biorąc króla za rękę i ciągnąc go na schody.
— De Mouy! mój waleczny de Mouy! — zawołał Henryk, wyciągając do niego rękę.
De Mouy pocałował podaną rękę, wyprowadził króla z pokoju i zamknął za nim drzwi na rygiel.
— Rozumiem — rzekł Henryk — on odda się w ręce nieprzyjaciół, gdy tymczasem my ocalimy się ucieczką; lecz któż, u dyabła, mógł nas zdradzić?
— Chodź, Najjaśniejszy panie, już się zbliżają.
W rzeczy samej, blask pochodni zaczął się już ślizgać po murze, a na dole dał się słyszeć szczęk broni.
— Prędzej, prędzej, Najjaśniejszy panie — rzekł La Mole.
I prowadząc króla w ciemności, przeszedł dwa piętra, pchnął drzwi pokoju, zamknął je za sobą na rygiel i otworzywszy okno, zapytał:
— Czy Wasza królewska mość nie boisz się podróżować po dachach?
— Ja? — odpowiedział Henryk — strzelec Izardzki miałby się obawiać dachów!
— Niech więc Wasza królewska mość uda się za mną: znam już tę drogę i będę służył za przewodnika.
— Idź, idź — rzekł Henryk.
La Mole wyskoczył z okna i przeszedł po rynnie do miejsca równego, utworzonego przez dwa dachy.
Tutaj znaleźli okienko bez szyb, wychodzące z niezamieszkanego strychu.
— Najjaśniejszy panie — powiedział La Mole — otóż jesteśmy u portu.
— A! tem lepiej — odrzekł Henryk.
I otarł blade czoło, na które wystąpiły kroplo potu.
— Teraz — rzekł La Mole — rzeczy pójdą same z siebie. Ze strychu schody prowadzą na korytarz, a korytarz na ulicę. Odbywałem już tę drogę, lecz jeszcze straszniejszej nocy.
— Naprzód — powiedział Henryk.
La Mole przełazi pierwszy przez okno, otworzył źle zamknięte drzwi, i podając królowi sznurek, służący za poręcz u schodów, rzekł:
— Chodź, Najjaśniejszy panie.
Uszedłszy połowę schodów, Henryk zatrzymał się; znalazł się bowiem przy oknie, wychodzącem na podwórze oberży pod Piękną Gwiazdą.
Widać ztąd było, jak na przeciwległych schodach przebiegali żołnierze, jedni, niosąc szpady w ręku, a drudzy pochodnie.
Nagle, pośród jednej grupy, król Nawarry spostrzegł de Mouya, który oddał swą szpadę i chodził spokojnie.
— Biedny chłopiec! — rzekł Henryk. — Wierne serce!
— Na honor, Najjaśniejszy panie! — powiedział La Mole. — Niech wasza królewska mość uważa, jak on jest spokojny, nawet się uśmiecha. Niezawodnie dobra myśl zabłysła mu w głowie, bo Wasza królewska mość wiesz, że on się rzadko śmieje.
— A ten młody człowiek, co był z panem?
— P. de Coconnas? — spytał La Mole.
— Tak, p. de Coconnas. Co się z nim stało?
— O! Najjaśniejszy panie, jestem o niego zupełnie spokojny. Spostrzegłszy żołnierzy, zapytał mnie:
— Czy ryzykujemy co?
— Głowę — odpowiedziałem.
— A ocalisz się?
— Mam nadzieję.
— I ja także.
— I przysięgam ci, Najjaśniejszy panie, że się uratuje. Gdyby jego wzięto, toby znaczyło, że sobie życzył być wziętym.
— A! więc — rzekł Henryk — wszystko idzie dobrze; teraz starajmy się dostać do Luwru.
— A! mój Boże! — powiedział La Mole — nic łatwiejszego, Najjaśniejszy panie. Owińmy się w płaszcze i wyjdźmy. Ulica, pełna ludu, zbiegającego się na hałas; wezmą nas za jakich ciekawych.
W istocie Henryk i La Mole nie znaleźli innych przeszkód przy wyjściu, oprócz tłumów pospólstwa, zalegającego ulicę.
Obaj dostali się na ulicę d’Averon; lecz, przybywszy na ulicę des Poulies, ujrzeli zdała de Mouya i eskortującą go straż, dowodzoną przez kapitana de Nancey, jak przechodzili, przez plac Saint-Germain-l’Auxerrois.
— Ah! ah! — powiedział Henryk — zdaje się, że go prowadzą do Luwru. Do dyabła!... zamkną bramy... Pytać się będą o nazwiska wszystkich wchodzących i jeśli mnie zobaczą wchodzącego tuż za nim, mogą łatwo przypuszczać, że byłem z nim razem.
— A więc wejdź, Najjaśniejszy panie, do Luwru, nie przez bramę.
— Jakżeż u dyabła chcesz, żebym wszedł?..
— A przez okno królowej Nawarry?..
— Masz słuszność, panie de La Mole. Ze też ja o tem nie pomyślałem!... Lecz jak dać znak królowej.
— O!... — rzekł La Mole, z uszanowaniem się kłaniając — Wasza królewska mość tak celnie rzucasz kamieniami!...


Rozdział XII.
DE MOUY DE SAINT PHALE.

Tym razem Katarzyna przedsięwzięła wszystkie możliwe środki ostrożności i nie wątpiła nawet o pomyślnym skutku.
Dlatego też, około godziny dziesiątej pozwoliła odejść Małgorzacie, będąc przekonaną, w czem się zresztą nie myliła, że królowa Nawarry nic nie wie o uknutym przeciw jej mężowi spisku.
Następnie udała się do króla, prosząc go, żeby się jeszcze nie kładł spać.
Tryumf, który, pomimo jej zwykłego udawania, wybił się na twarzy Katarzyny, wzbudził ciekawość Karola.
Zaczął więc dopytywać matki, na co odpowiedziała mu temi tylko słowy:
— Jednę tylko rzecz mogę powiedzieć Waszej królewskiej mości: dzisiejszego wieczora, będziesz uwolniony od dwóch najzaciętszych nieprzyjaciół.
Karol poruszył brwiami, jakby chciał powiedzieć: Dobrze, zobaczymy; i gwizdnąwszy na wielkiego charta, który jak wąż przyczołgał się do niego na brzuchu i położył pojętną głowę na kolanach swego pana — czekał.
Po upływie kilku minut, podczas których Katarzyna przysłuchiwała się, nadstawiwszy ucha, rozległ się na podwórzu Luwru wystrzał pistoletowy.
— Co to za hałas? — zapytał Karol, marszcząc brwi, gdy tymczasem chart zerwał się i postawił uszy.
— To nic — odpowiedziała Katarzyna. — Tylko sygnał...
— A co znaczy ten sygnał?
— Znaczy, że od tej chwili, twój jedyny, twój prawdziwy nieprzyjaciel, już ci nie może szkodzić.
— Czyżby miano zabić człowieka?... — zapytał Karol, rozkazującym okiem spoglądając na Katarzynę, jak gdyby jej chciał powiedzieć, że śmierć i przebaczenie, są nieodłączną własnością władzy królewskiej.
— Nie, Najjaśniejszy panie, tylko dwóch uwięziono.
— O! — mruknął Karol — wiecznie tajemnicze apteki i knowania, o których król nic nie wie. Na szatana! już nie jestem dzieckiem, moja matko; mogę sam czuwać nad sobą i nie potrzebuję niczyjej pomocy.
— Mój synu — powiedziała Katarzyna — to już raz ostatni mieszam się do twoich czynności. Lecz było to przedsięwzięcie, już oddawna zaczęte, w którem mi nigdy słuszności przyznać nie chciałeś; ja zaś koniecznie chciałam na swojem postawić i dowieść Waszej królewskiej mości, że mam słuszność.
W tej chwili, mnóstwo ludzi zatrzymało się w przedsionku i rozległ się szczęk opuszczonych na podłogę kolb od muszkietów.
Prawie natychmiast pan de Nancey prosił o pozwolenie wejścia do króla.
— Niech wejdzie — spiesznie powiedziała Katarzyna.
Pan de Nancey wszedł, skłonił się królowi, i zwracając się do Katarzyny, rzekł:
— Pani! rozkazy Waszej królewskiej mości są spełnione: on jest wzięty.
— Jakto „on”? — zawołała pomieszana Katarzyna — więc pan wziąłeś tylko jednego?
— Był sam, pani.
— I bronił się?
— Nie; jadł spokojnie kolacyę w pokoju i oddał swą szpadę na pierwsze wezwanie.
— Kto taki? — zapytał król.
— Zaraz zobaczysz — powiedziała Katarzyna — panie de Nancey, kaź wejść więźniowi.
W pięć minut, wprowadzono de Mouya.
— De Mouy! — zawołał król. — A co pan powiesz?
— E! Najjaśniejszy panie — odrzekł de Mouy z doskonały spokojnością — jeżeli Wasza królewska mość pozwolisz mi, gotów jestem zadać ci to samo pytanie.
— Zamiast zadawania podobnych pytań królowi — rzekła Katarzyna — zechciej, panie de Mouy, powiedzieć memu synowi, co to za człowiek znajdował się w pokoju króla Nawarry pewnej nocy i sprzeciwiając się rozkazowi Jego królewskiej mości, jak jaki buntownik, zabił dwóch żołnierzy i ranił pana de Maurevel?
— W rzeczy samej — rzekł Karol, zmarszczywszy brwi — czy nie znasz nazwiska tego człowieka, panie de Mouy?
— Wiem, Najjaśniejszy panie. Czy Wasza królewska mość pragniesz go poznać?
— Przyznaję, że toby mi sprawiło wielką przyjemność.
— Nazywa się de Mouy de Saint-Phale.
— Więc to pan. byłeś?
— Ja sam.
Katarzyna, zdziwiona tą śmiałością, cofnęła się o krok.
— Jakżeś pan śmiał sprzeciwić się rozkazowi króla?
— Najprzód, nie wiedziałem, Najjaśniejszy panie, że Wasza królewska mość wydałeś jaki rozkaz; prócz tego, widziałem tylko jednego człowieka, Maurevela: mordercę mego ojca i admirała. Przypomniałeś sobie wtedy, że temu pół roku, tu, w tym samym pokoju, w wieczór 24-go Sierpnia, Wasza królewska mość obiecałeś ukarać zabójcę; od tego czasu, upłynęło dużo ważnych wypadków, i pomyślałem, że król nie z własnej woli nie dotrzymał słowa. Zobaczywszy Maurevela, sądziłem, że mi go samo niebo zsyła. Resztę wiesz, Najjaśniejszy panie, rzuciłem się nań jak na mordercę, a na jego ludzi jak na bandytów.
Karol nic nie odpowiedział; jego przyjaźń z Henrykiem zniewalała go teraz patrzeć na wiele rzeczy z zupełnie innego stanowiska, niż się poprzednio na nie zapatrywał.
Królowa-matka zachowała w pamięci kilka wyrażeń Karola, co do nocy Ś-go Bartłomieja; w wyrażeniach tych przebijały się jakby wyrzuty sumienia.
— Lecz co za interes przywiódł pana o tej godzinie do króla Nawarry? — zapytała królowa-matka.
— To długa historya — odpowiedział de Mouy — jednak, jeśli Jego królewska mość będzie cierpliwym i zechce słuchać...
— Chcę słuchać — rzekł Karol — zacznij więc.
— Będę posłuszny, Najjaśniejszy panie — z powiedział de Mouy, kłaniając się.
Katarzyna usiadła, utkwiwszy w młodzieńca niespokojne spojrzenie.
— Słuchamy — rzekł Karol — Akteon, tu!
Pies położył się na poprzednio zajmowanem miejscu.
— Najjaśniejszy panie! — powiedział de Mouy — przychodziłem do Jego królewskiej mości króla Nawarry, jako deputat od naszych braci hugonotów, wiernych poddanych Waszej królewskiej mości.
Katarzyna zrobiła znak Karolowi IX.
— Bądź spokojna, moja matko — rzekł tenże. — Nie stracę ani jednego słowa. Mów dalej, panie de Mouy.
— Aby uprzedzić króla Nawarry, że jego wyrzeczenie się wiary pozbawiło ufności hugonotów; że jednak przez pamięć jego ojca. Antoniego de Bourbon, a nadewszystko jego matki, odważnej Joanny d’Albret, której imię jest u nas bardzo poważane, hugonoci proszą go, aby zrzekł się swoich praw do nawarskiei korony.
— Co on mówi? — zawołała Katarzyna, nie mogąc, pomimo władzy, jaką miała nad sobą, obojętnie wysłuchać tej niespodziewanej wiadomości.
— A! a! — rzekł Karol — zdaje mi się jednak, że ta korona nawarska, którą, bez mego pozwolenia, z głowy na głowę przenoszą, i mnie się po części przynależy.
— Hugonoci, więcej niż kto inny, uznają tę prawdę — odpowiedział de Mouy. — Nawet spodziewali się uprosić Waszą królewską mość, że pozwolisz włożyć ją na tak drogą dla ciebie głowę.
— Na drogą dla mnie głowę! — rzekł Karol. Na szatana! o jakiej to głowie chcesz pan mówić? Nie rozumiem cię.
— O głowie księcia d’Alençon.
Katarzyna zbladła jak śmierć i przeszyła, de Mouya płomienistem spojrzeniem.
— I mój brat d’Alençon wiedział o tem?
— Wiedział, Najjaśniejszy panie.
— I zgadzał się przyjąć tę koronę?
— Jedynie tylko za potwierdzeniem Waszej królewskiej mości, do której nas odesłał.
— O! o! — rzekł Karol — w rzeczy samej, korona ta bardzo dogodną, będzie naszemu bratu d’Alençon. A ja nawet o tem nie pomyślałem! Dziękuję ci, de Mouy, dziękuję! Z podobnemi myślami dobrze cię przyjmą w Luwrze.
— Wasza królewska mość jużbyś się dawno o wszystkiem dowiedział, gdyby nie ten nieszczęsny wypadek w Luwrze. Obawiałem się nawet, czy nie popadnę czasem w niełaskę Waszej królewskiej mości.
— Tak; lecz cóż mówił król Nawarry na ten plan? — zapytała Katarzyna.
— Król zgadzał się na nasze życzenie i jego zrzeczenie było już gotowe.
— W takim razie — zawołała Katarzyna — musisz pan mieć to zrzeczenie?
— Mam je w istocie — odpowiedział de Mouy — jest ono podpisane i data położona. Zdaje mi się, że je nawet mam przy sobie.
— Czy data napisana jest przed wypadkiem w Luwrze? — spytała Katarzyna.
— Zdaje się, że w przeddzień tego wypadku.
De Mouy dostał z kieszeni zrzeczenie się tronu na rzecz księcia d’Alençon, napisane i podpisane ręką Henryka i noszące wyż wspomnioną datę.
— Na honor! wszystko jest jak być powinno — powiedział Karol.
— Cóż żądał Henryk w zamian korony?
— Nic, pani. „Przyjaźń króla Karola — mówił nam — hojnie powetuje mi stratę korony”.
Katarzyna ze złości przygryzła usta.
— Wszystko to jest bardzo dokładne — dodał król.
— A więc, jeżeli wszystko zostało już ukończone między panem i królem Nawarry, jakiż ma cel schadzka, którą pan miałeś z nim dzisiejszego wieczora?
— Ja, pani, z królem Nawarry? — rzekł de Mouy. — Ten, co mnie aresztował, może przysiądz, że byłem sam. Niech go Wasza królewska mość zawoła.
— Panie de Nancey! — zawołał Karol.
Kapitan wszedł.
— Panie de Nancey — powiedziała żywo Katarzyna — czy p. de Mouy był sam jeden w oberży pod Piękną Gwiazdą?
— W pokoju sam, lecz w oberży nie.
— A! — rzekła Katarzyna — któż był jego towarzyszem?
— Nie wiem, czy to był towarzysz pana de Mouya; wiem tylko, że umknął tylnemi drzwiami, powaliwszy na ziemię dwóch moich żołnierzy.
— Bezwątpienia pan go poznałeś?
— Nie ja, lecz moi żołnierze.
— Któż to był? — spytał Karol IX.
— Hrabia Annibal de Coconnas.
— Annibal de Coconnas! — powtórzył król w zamyśleniu — ten, co tak strasznie rznął hugonotów podczas nocy św. Bartłomieja?
— P. de Coconnas, ze świty księcia d’Alençon — powiedział Nancey.
— Dobrze, dobrze — rzekł Karol IX — oddal się, panie de Nancey; lecz na drugi raz nie zapominaj o jednej rzeczy...
— O jakiej? Najjaśniejszy panie.
— Że mnie służysz i mnie tylko słuchać powinieneś.
Nancey wyszedł, z uszanowaniem się skłoniwszy.
De Mouy ironiczny uśmiech posłał Katarzynie.
Przez chwilę trwało milczenie.
Królowa skręcała jedwabne sznurki swego pasa.
Karol głaskał psa.
— Lecz jakiż pan miałeś cel? — mówił dalej Karol. — Czy pan postępowałeś gwałtownie?
— Przeciwko komu, Najjaśniejszy panie?
— Przeciwko Henrykowi, przeciwko Franciszkowi, albo przeciwko mnie?
— Najjaśniejszy panie, mieliśmy zrzeczenie twego szwagra, przyzwolenie twego brata; i jak już miałem honor powiedzieć, byliśmy gotowi prosić potwierdzenia Waszej królewskiej mości — gdy oto nagle stało się to nieszczęsne zdarzenie z Maurevelem.
— A więc, moja matko — rzekł Karol — nie widzę tu nic złego. Ty, panie de Mouy, miałeś zupełne prawo żądać króla. Tak; Nawarra może być i powinna być oddzielnem królestwem. Ona, jakby umyślnie utworzona dla mego brata d’Alençon, który tak zawsze tęskni za koroną, że nie może spuścić oczów z mojej, jeśli ją włożę na głowę. Jedyną przeszkodą było prawo Henryka! Lecz ponieważ Henryk zrzeka się dobrowolnie...
— Dobrowolnie, Najjaśniejszy panie.
— Zdaje się, że to jest wolą Boga! Panie de Mouy, możesz powrócić do swych braci, których wprawdzie ukarałem... cokolwiek za surowo; lecz ja z tego zdam sprawę Bogu — i powiedz im, że skoro żądają na króla Nawarry mego brata księcia d’Alençon, król Francyi zgadza się. Od tej chwili, Nawarra jest królestwem, a królem Franciszek. Żądam tylko ośmiu dni, aby mój brat opuścił Paryż z blaskiem i przepychem, przynależnym królewskiej godności. Idź, panie de Mouy, idź!.. Panie de Nancey, przepuść pana de Mouy; on jest wolny.
— Najjaśniejszy panie — powiedział de Mouy. zbliżając się na krok — czy pozwolisz?..
— Dobrze — rzekł król.
I wyciągnął rękę do młodego hugonota.
De Mouy zgiął kolano i z uszanowaniem pocałował rękę króla.
— Ale, ale — rzekł król, wstrzymując go właśnie w chwili, kiedy chciał wstać — zdaje mi się, żeś prosił o wymierzenie ci sprawiedliwości na tego rozbójnika Maurevela?
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— Nie wiem, gdzie on się teraz znajduje, gdyż się ukrywa. Lecz jeżeli go spotkasz, sam mu wymierz sprawiedliwość; daję ci do tego zupełne prawo, nawet z całego serca.
— A!., dziękuję ci, Najjaśniejszy panie!... — zawołał de Mouy. — Nie wiem także, gdzie on jest, lecz mam nadzieję, że go znajdę.
I de Mouy, nizko się ukłoniwszy Karolowi i królowej Katarzynie, wyszedł bez żadnej przeszkody pośród żołnierzy, którzy go przyprowadzili.
Przeszedł korytarze, wkrótce znalazł się przy bramie, i wydostawszy się na plac Saint Germain-l’Auxerrois, zaczął biedź ze wszystkich sił ku oberży pod Piękną Gwiazdą.
Tam znalazł swego konia, dzięki któremu, w trzy godziny po opuszczeniu Paryża, odetchnął wolniej za murami Mantes.
Katarzyna, hamując straszny gniew, udała się do swego mieszkania, z którego przeszła do pokojów Małgorzaty.
Tutaj znalazła Henryka, kładącego się do łóżka.
— A! — mruczała królowa — szatanie, pomóż biednej królowej, kiedy już ją Bóg opuszcza!


Rozdział XIII.
DWIE GŁOWY NA JEDNĘ KORONĘ.

— Poprosić do mnie pana d’Alençon — zawołał Karol IX, po wyjściu matki.
Nancey, odebrawszy rozkaz, ażeby tylko królowi był posłusznym, pobiegł do księcia, któremu wolę króla powtórzył literalnie.
D’Alençon zadrżał; on zawsze drżał przed Karolem IX-tym a tembardziej teraz, kiedy przyjął uczestnictwo w spisku.
Nie wahał się wszakże i natychmiast pośpieszył do brata.
Karol stał na środku pokoju i pogwizdywał jakąś piosnkę myśliwską.
Książę, wchodząc, spostrzegł, że szklane oczy króla pałają nienawiścią.
— Wasza królewska mość rozkazałeś mnie zawołać. Jestem na twe usługi, Najjaśniejszy panie!
— Chciałem ci powiedzieć, kochany bracie, iż w nagrodę twego ku mnie przywiązania, mam zamiar spełnić twoje jedyne życzenie.
— Moje jedyne życzenie?...
— Tak jest, twoje. Przypomnij sobie, o czem też myślisz coraz częściej od niejakiegoś czasu; nie śmiesz mnie tylko o to prosić, lecz ja zezwalam.
— Najjaśniejszy panie! przysięgam ci, iż jedynem mojem życzeniem jest, abyś ty królu był ciągle zdrów.
— W takim razie, mój bracie, możesz się cieszyć. Choroba, która mnie dręczyła podczas bytności Polaków, już przeszła. Dzięki Henrykowi, zostałem uratowany od kłów rozżartego dzika; a teraz jestem jak najzdrowszy. A zatem wcale nie przestając być moim dobrym bratem, możesz mieć jeszcze inne życzenie.
— Innego nie mara, Najjaśniejszy panie.
— Nie, nie, Franciszku — przerwał Karol, zniecierpliwiony — żądasz korony Nawarskiej, i już przedsięwziąłeś ku temu stosowne kroki, porozumiawszy się z Henrykiem i de Mouyem. Pierwszy zrzeka się korony, a drugi obiecuje ci ją włożyć na głowę. Doskonale! Henryk się zrzeka, de Mouy wyznał mi twoje żądanie, a ta korona, której żądasz...
— Cóż takiego?... — zapytał d’Alenćon drżącym głosem.
— Na szatana! ona, należy do ciebie! D’Alençon strasznie zbladł; wkrótce krew, która ścisnęła mu serce, nagle nazad odpłynęła i na twarz jego wystąpiły żywe rumieńce.
W tej chwili, łaska króla przyprowadzała go do rozpaczy.
— Lecz, Najjaśniejszy panie — odpowiedział książę zmieszany, napróżno usiłując się uspokoić — ja wcale nie chciałem, nie wymagałem czegoś podobnego.
— Być może — powiedział król — gdyż bardzo jesteś skromny, mój bracie. Tyś niczego nie wymagał, lecz inni prosili za ciebie.
— Najjaśniejszy panie, przysięgam ci, że nigdy...
— Nie przysięgaj.
— A więc Najjaśniejszy panie, wypędzasz mnie?
— Jak to, Franciszku, nazywasz to wypędzeniem? Na szatana! Tobie bardzo trudno jest dogodzić... Czegóż więc jeszcze wymagasz?...
D’Alençn zagryzł usta z rozpaczy.
— Na honor!... — mówił dalej Karol, udając naiwnego — wcale nie myślałem, żeś się do tego stopnia stał popularnym, nadewszystko między hugonotami; lecz oni chcą ciebie, a ja muszę przyznać, żem się mylił. Zresztą, nie mogłem mieć lepszego życzenia: postawić na czele stronnictwa, które już od lat trzydziestu ciągle jest z nami w wojnie — człowieka wiernego, kochającego mię i niezdolnego do zdrady brata. To uspokoi całe stronnictwo, jak gdyby jaką czarodziejską siłą, nie wspominając już o tem, że nasza cała rodzina będzie się składała z królów. Tylko biedny Henryk pozostanie, moim przyjacielem. Lecz on nie jest dumnym, i zadowoli się tym tytułem, o który się nikt nic stara.
— Mylisz się, Najjaśniejszy panie! O tytuł ten ja się staram... i któż ma więcej do niego praw jak ja?... Henryk jest tylko twoim szwagrem; jam brat twój ze krwi i serca... Błagam cię więc, pozostaw mnie przy sobie.
— Nie, nie, kochany Franciszku; byłoby to twojem nieszczęściem.
— Jakto?
— Dla wielu przyczyn.
— Lecz pomyśl, Najjaśniejszy panie, czy znajdziesz w kim tak wiernego przyjaciela jak ja? Od samego dzieciństwa nie opuszczałem cię ani na chwilę.
— Wiem o tem, wiem; bywały nawet chwile, w których życzyłem sobie, ażebyś był odemnie zdaleka.
— Co chcesz powiedzieć, królu?
— Nic, nic... A! Franciszku, jak ci zazdroszczę. Co tam za polowania! Czy wiesz, że w tych dyabelskich górach będziesz mógł iść na niedźwiedzia, jak tu u nas na dzika. Będziesz mi dostarczał najpiękniejszych futer. Tam na niedźwiedzia poluje się tylko z nożem; myśliwy szuka tropu zwierza, znalazłszy go, zaczyna się niedźwiedziowi sprzeciwiać i drażnić; zwierz rzuca się na strzelca i w odległości czterech kroków powstaje na tylne łapy. W tej chwili, trzeba mu wepchnąć w serce nóż, jak to zrobił Henryk na ostatniem polowaniu. Jest to polowanie niebezpieczne, lecz ty, Franciszku, jesteś odważny i tego rodzaju niebezpieczeństwo będzie ci sprawiało rozkosz.
— Najjaśniejszy panie, podwajasz mój smutek! Już bowiem nigdybym z tobą nie polował.
— Na rogi szatana! tem lepiej. Jakoś we dwóch, wcale się nam nie szykuje na polowaniu.
— Co przez to chcesz rozumieć, Najjaśniejszy panie?
— Chcę rozumieć, że polując razem ze mną, bywasz w takim zapale, osobliwie jak ci się to przytrafiło podczas ostatniego polowania, że ty, uosobiona zręczność, ty, strzelec zabijający srokę w odległości stu kroków; ty, z twojej pięknej i doskonałej rusznicy o dwadzieścia kroków spudłowałeś do dzika i strzaskałeś nogę memu najlepszemu koniowi Na piekło! Czy wiesz Franciszku, że to rodzi podejrzenie...
— Przebacz mi, byłem w uniesieniu — przerwał nagle siny prawie książę.
— Tak jest w uniesieniu, wiem o tem; z powodu też tego uniesienia, o którem wiem co mam sądzić, Franciszku, mówię ci, lepiej by było, żebyśmy polowali zdaleka jeden od drugiego. Pomyśl o tem dobrze, lecz na osobności — bo moja obecność, jak mi się zdaje, miesza cię — a przyznasz, iż mam sprawiedliwe powody do obawy, ażebyś na jakiem polowaniu nie wpadł znowu w uniesienie, i zamiast do konia nie strzelił do jeźdźca, zamiast zabić dzika, nie zabił króla. Na szatana! kula, bijąca cokolwiek za wysoko lub za nizko, okrutnie zmienić może położenie rządu, a właśnie przykład tego mieliśmy już w naszej familii. Kiedy Montgommerry przypadkiem zabił naszego ojca Henryka II-go, być może, także będąc w uniesieniu, kula ta wprowadziła na tron naszego brata Franciszka II-go, a naszego ojca Henryka, wtrąciła do grobów w Saint-Denis. Bóg potrzebuje niewiele do spełnienia wielkich czynów!
Książę czuł, jak zimny pot występował mu na czoło podczas tych zjadliwych wyrzutów.
Król nie mógł już jaśniej powiedzieć, że wszystko zrozumiał.
Karol, owijając swój gniew w żarty, był straszniejszym, aniżeli gdyby lawie gniewu pozwolił się wylać z serca.
Jego zemsta była również skryta jak i nienawiść, którą pałał ku bratu.
Pierwszy to raz, d’Alenęon uczuł wyrzuty sumienia a raczej żal, iż nie spełnił zbrodni, że takowa mu się nie udała.
D’Alençon bił się z myślami, usiłując zachować zimną krew; lecz ostatnie słowa Karola, zmusiły go do spuszczenia oczu.
Karol utkwił w bracie swoie przejmujące spojrzenie i jakby wysysał tym wzrokiem wszystkie wrażenia, rodzące się w sercu młodego człowieka.
Tak milczał przez chwilę, spoglądając na Franciszka niemego i zgnębionego; następnie, głosem, wskazującym niezmienne postanowienie, rzekł:
— Objawiliśmy ci nasze postanowienie, mój bracie; postanowienie nasze jest niezłomne: odjedziesz!
D’Alençon uczynił ruch i chciał mówić.
Karol udał, iż tego nie spostrzega i mówił dalej:
— Chcemy, ażeby Nawarra chełpiła się z tego, iż jej królem jest brat króla Francuzkiego. Władzę, honory, wszystko będziesz miał, co tylko przystoi twojemu stanowi, i również jak Henryk — dodał Karol z uśmiechem — będziesz mnie błogosławił z daleka. Błogosławieństwa nie znają przestrzeni.
— Najjaśniejszy panie...
— Przyjm koronę, nie odmawiaj mi dłużej. Skoro zostaniesz królem, wyszukają ci małżonkę, godną księcia Francuzkiego. Kto wie, może być, że ta małżonka da ci drugi tron.
— Lecz, Najjaśniejszy panie, zapominasz o Henryku.
— O Henryku! przecież mówię ci, iż on nie chce tej Nawarskiej korony. Henryk zrzeka się jej na rzecz twoję. Henryk jest to sobie chłopiec ucieszny, wcale nie taki blady jak ty. Henryk chce się weselić na wolności, a nie schnąć pod koronami, jak to my czynimy.
D’Alençon westchnął.
— A więc Wasza królewska mość rozkazujesz mi zająć się...
— Nie, nie. Nie troszcz się o nic; ja sam zajmę się wszystkiem. Spuść się na mnie, jako na dobrego brata. Teraz już jest postanowione, możesz więc odejść. Możesz powiedzieć, lub nic nie wspominać swoim przyjaciołom o naszej rozmowie, wszystko to jedno; ja bowiem przedsięwezmę kroki, ażeby nasze postanowienie stało się głośnem. Idź, Franciszku.
Nie było co odpowiedzieć.
Książę ukłonił się i wyszedł z gniewem w sercu, D’Alençon pałał chęcią zobaczenia się z Henrykiem, ażeby mu wszystko opowiedzieć.
Lecz książę spotkał tylko Katarzynę.
Henryk unikał objaśnień, a królowa-matka szukała ich.
Książę spostrzegłszy matkę, starał się ukryć gniew wściekły i chciał się uśmiechać.
Nie był on tak szczęśliwy, jak brat Andegaweński; nie szukał więc w Katarzynie matki, lecz sprzymierzeńca.
Zaczął od obłudy; ponieważ, chcąc zawrzeć korzystny związek, trzeba, ażeby obydwie strony cokolwiek się oszukiwały.
D’Alençon zbliżył się do Katarzyny z twarzą nieco zakłopotaną, i zapytał:
— Czy słyszałaś pani o ważnych nowinach?
— Słyszałam. Chcą pana zrobić królem.
— Jest to wielka łaska dla mnie, ze strony mego brata.
— Zdaje się.
— Ja zaś jestem gotów myśleć, iż w części i pani muszę za to podziękować; bo jeżeliś pani poradziła memu bratu, ażeby mi ofiarował tron, więc go winienem zawdzięczyć pani. Zresztą, przyznam się, że mi żal obedrzeć Henryka Nawarskiego.
— Zdaje mi się, że bardzo kochasz Henryka?
— Tak jest; od niejakiegoś czasu, mamy pomiędzy sobą bardzo blizkie stosunki.
— Myślisz więc, że on kocha cię tak jak ty jego?
— Spodziewam się, pani.
— Czy wiesz, że przyjaźń tego rodzaju między książętami, jest bardzo budującą; gdyż w ogóle, przyjaźń dworska nie jest wcale stałą.
— Weź pani pod uwagę, że nietylko jesteśmy przyjaciółmi, lecz prawie braćmi.
Katarzyna złowieszczo się uśmiechnęła.
— Dobrze — powiedziała — a czy królowie bywają braćmi?
— O! wszak my jeszcze nie byliśmy królami, kiedy już byliśmy przyjaciółmi; otóż dlaczego się kochamy.
— Tak, lecz teraz okoliczności bardzo się zmieniły.
— Jakto?
— Naturalnie; skądżeż bowiem wiesz, że obydwaj będziecie królami?
Ze drżenia, które przebiegło po ciele Franciszka, z rumieńców, które mu wystąpiły na policzki, Katarzyna poznała, że trafiła do celu.
— Henryk, królem? A jakiegoż królestwa? — zapytał książę.
— Jednego z najpiękniejszych w chrześcijańskim świecie.
— Co mówisz, matko! — zawołał d’Alençon bledniejąc.
— Mówię to, o czem dobra matka powinna powiedzieć synowi; mówię to, o czem już, Franciszku, nieraz myślałeś.
— Przysięgam ci, matko, że o niczem nie myślałem.
— Gotowam temu wierzyć; gdyż twój przyjaciel, twój brat Henryk, jak go nazywasz, jest zręczny i chytry; pod pozorem dobroduszności, umie lepiej niż ty ukryć tajemnice swego serca. Naprzykład, czy też ci kiedy mówił, że de Mouy jest jego powiernikiem?
Przy tych słowach, Katarzyna utkwiła swój badawczy wzrok w twarzy księcia.
Lecz Franciszek miał wielką jedną zaletę, a raczej jeden wielki występek: umiał się maskować.
Wytrzymał więc doskonale spojrzenie Katarzyny.
— De Mouy! — zawołał książę zadziwiony, udając, że to nazwisko w podobnych okolicznościach pierwszy raz słyszy.
— Tak jest, de Mouy de Saint-Phale, ten sam hugonot, który tylko co nie zabił pana Maurevel i który tajemnie w Paryżu i w całej Francji zbiera armię przeciwko twojej familii.
Katarzyna nie wiedziała, że książę był o tem zawiadomiony tak dobrze jak i ona, a może jeszcze lepiej od niej.
Wstała więc, i chciała wyjść jak można najwspanialej.
Franciszek zatrzymał ją.
— Matko, jeszcze jedno słówko. Powiedz mi, jakim sposobem Henryk, mało znany i nie mający żadnych środków, może wypowiedzieć naszemu domowi otwartą wojnę?
— Jesteś dziecko! — powiedziała Katarzyna, uśmiechając się. — Wiedz, że Henryk ma więcej aniżeli trzydzieści tysięcy ludzi, że Henryk potrzebuje tylko powiedzieć jedno słówko, ażeby te trzydzieści tysięcy ludzi wyrosły jakby z ziemi; pamiętaj, że trzydzieści tysięcy ludzi są hugonotami, a hugonoci są najlepszymi żołnierzami w święcie. Oprócz tego, Henryk ma opiekuna, którego nie znasz; a raczej postarał się o przyjaźń, o osiągnięciu której ani pomyślałeś....
— Cóż to za opiekun?
— Król, który go kocha, który mu pomaga; król, nienawidzący księcia Andegaweńskiego i ciebie, który szuka, kogoby zrobić swoim następcą. Chyba oślepłeś, jeżeli nie widzisz, iż nie szuka tego następcy w swojej familii.
— Myślisz więc matko... że król...?
— Jakto! więc nie dostrzegłeś, jak kocha Henryka, swego Henrysia?
— Tak, wiedziałem o tem.
— Jakto! więc nie dostrzegłeś, że na przywiązanie króla, Henryk odpowiada przywiązaniem. I ten sam Henryk, zapominając, że Karol chciał go zastrzelić podczas nocy Ś-go Bartłomieja, łasi mu się jak pies, liże mu rękę, która go chciała zamordować?
— Tak, tak, prawda — pomrukiwał Franciszek — już dawno zauważyłem, że Henryk strasznie się poniża przed Karolem.
— Umie mu dogodzić we wszystkiem.
— Do tego stopnia, że chce się nauczyć polowania z sokołami, ponieważ król śmieje się z niego, iż nie zna tego rodzaju polowania. Wczoraj... tak, tak... wczoraj, pytał się mnie, czy nie mam jakiego dobrego dzieła, traktującego o tym przedmiocie.
— Zaczekaj! — zawołała Katarzyna z błyszczącemi oczyma, i jak gdyby jakaś myśl opromieniła jej głowę. — I cóżeś mu odpowiedział?
— Że poszukam w mojej bibliotece.
— Doskonale. Trzeba mu się postarać o tę książkę.
— Szukałem już, lecz nic nie znalazłem w tym przedmiocie:
— Ale ja znajdę, ja.... a ty mu wręczysz książkę od siebie...
— I cóż ztąd?
— Czy mi ufasz, Franciszku?
— Zupełnie, matko!
— Czy chcesz ślepo postępować według moich rozkazów względem Henryka, którego nienawidzisz?
D’Alençon uśmiechnął się.
— I którego ja nienawidzę — dodała Katarzyna.
— Chcę.
— Pojutrze będzie polowanie; przyjdziesz więc do mnie po książkę, którą sam oddasz Henrykowi... i...
— I cóż dalej...
— Resztę pozostaw Bogu, opatrzności, lub przypadkowi.
Franciszek wiedział dobrze, że matka wcale niema zwyczaju w stosunkach przyjacielskich lub nienawistnych, zdawać się na Boga, opatrzność lub przypadek; lecz przeciwko temu, ani słowa nie powiedział.
Tylko ukłoniwszy się na znak, że jest gotów być jej posłusznym, wyszedł.
— Co ona chciała powiedzieć? — myślą książę, wchodząc na schody. — Istotnie, nic tego nie rozumiem. Zdaje się tylko, że działa przeciw wspólnemu nieprzyjacielowi. Nie przeszkadzajmy jej więc.
Tymczasem Małgorzata odebrała, przez pośrednictwo La Mola, list od de Mouya, pod adresem króla Nawarry.
Ponieważ między małżonkami nie było tajemnicy pod względem politycznym, przeto Małgorzata oderwała pieczęć i list przeczytała.
Zapewne treść listu musiała być bardzo zajmującą, gdyż skoro go tylko skończyła czytać, natychmiast, korzystając przytem z ciemności, zaczynających zalegać Luwr, tajemnemi schodkami pobiegła na korytarz, gdzie bacznie obejrzawszy się na wszystkie strony, zniknęła w przedpokoju króla Nawarry.
Od czasu zniknięcia Orthona, przedpokój był pusty.
Strata Orthona bardzo niepokoiła Henryka; zwierzył się z tem pani de Sauve i jej garderobianej, lecz żadna z nich nic nie wiedziała.
Pani de Sauve powiedziała mu tylko kilka szczegółów, z których Henryk śmiało mógł wnioskować, że biedne dziecko stało się ofiarą jakiejś intrygi Katarzyny i że właśnie wskutek tej intrygi, tylko co go nie aresztowano z de Mouyem w oberży La Hurièra.
Kto inny, będąc na miejscu Henryka, milczałby, nie śmiejąc powiedzieć ani słowa, lecz Henryk rozmyślał nad wszystkiem; zrozumiał więc, że milczenie może go wydać.
Nie traci się sługi a tembardziej powiernika, nie wypytując się o niego i nie poszukując!
Henryk pytał się i szukał nawet w obecności króla i samej królowej-matki, dowiadywał się o Orthona u wszystkich, zacząwszy od warty, przechadzającej się przy bramie Luwru, aż do kapitana gwardyi, pełniącego służbę w przedpokoju króla.
Lecz wszystkie jego badania i poszukiwania były daremne.
Henryk, zdawało się, iż tak był przywiązany do swego powiernika, iż wyrzekł, że nikogo nie przyjmie na jego miejsce, dopóki się nie dowie, że już Orthona stracił bezpowrotnie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jakkolwiek Małgorzata po cichu weszła do przedpokoju, jednakże Henryk usłyszał kroki i obejrzał się.
— A! to pani — zawołał.
— Tak jest — odpowiedziała Małgorzata. — Czytaj pan prędko.
I podała mu list otwarty.
Oto słowa listu:

„Najjaśniejszy panie! już nadeszła chwila, w której nasz projekt ucieczki wypadałoby wykonać. Za pięć lub sześć dni będzie wielkie polowanie z sokołami wzdłuż brzegów Sekwany, od Saint-Germain aż do Maisons, to jest na przestrzeni całego lasu.
„Jedź, królu, na to polowanie. Chociaż to tylko polowanie na ptaszki, pod kostyum weź dobrą kolczugę, do boku przypasz długą szpadę, siądź na najlepszego konia ze swojej stajni.
„Około południa, gdy król będzie się uganiał za swoim sokołem, uciekaj sam, jeżeli będziesz sam, lub z żoną, jeżeli ta będzie ci towarzyszyła.
„Pięćdziesięciu naszych będzie ukrytych w pawilonie Franciszka I-go, od którego mamy klucz: nikt nie będzie wiedział o nich, ponieważ tam dostaną się w nocy, a żaluzye u okien będą spuszczone.
„Przejeżdżaj aleją des Violettes, w której ja sam będę na warcie. Na prawo w tej alei, w malej wyciętej przestrzeni lasu, będą stali panowie La Mole i Coconnas z dwoma odwodowymi końmi, na przypadek gdyby się twoje, Najjaśniejszy panie, zmęczyły.
„Do widzenia, Najjaśniejszy panie, bądź gotów, czekamy cię.“

Małgorzata wyrzekła słow4, które Cezar przed sześcioma wiekami wymówił na brzegach Rubikonu.
— Zgadzam się, pani — powiedział, Henryk. — Bądź pewną, że cię nie zawiodę.
— Najjaśniejszy panie, bądź bohaterem; to wcale nie jest trudnem. Potrzebujesz tylko iść swoją drogą, a przygotujesz mi piękny tron — powiedziała córa Henryka II-go.
Lekki uśmiech poruszył usta Bearneńczyka. Pocałował Małgorzatę w rękę i wyszedł pierwszy, dla obejrzenia korytarza, pośpiewując starą piosneczkę.
Ostrożność ta wcale nie była zbyteczną; albowiem w tej samej chwili, kiedy Henryk otwierał drzwi do swojej sypialni, d’Alençon otwierał drzwi od swego przedpokoju.
Henryk skinął ręką na Małgorzatę i powiedział głośno:
— A! to ty bracie; proszę cię, proszę.
Małgorzata zrozumiała skinienie męża, udała się więc do garderoby Henryka, której drzwi były zasłonięte dywanem.
D’Alençon wszedł bojaźliwie, oglądając się na wszystkie strony.
— Czy jesteśmy sami?... — zapytał z cicha książę.
— Zupełnie sami. No, ale cóż się stało? zdaje mi się, że jesteś zmartwiony!
— Henryku, jesteśmy odkryci.
— Jakto! odkryci?
— Tak jest; de Mouy był aresztowany.
— Wiem o tem.
— De Mouy wszystko powiedział królowi.
— I cóż on powiedział?
— Że staram się o Nawarską koronę i w tym celu uknułem spisek.
— A! a!... — zawołał Henryk — a więc jesteś skompromitowanym, mój bracie! Lecz dlaczegóż jeszcze nie jesteś aresztowany?
— Sam nie wiem; król w żartach ofiarował mi koronę Nawarską. Bezwątpienia spodziewał się, że mu wyznam wszystko; lecz ja z niczem mu się nie wygadałem.
— I dobrześ zrobił, mój bracie — powiędział Bearneńczyk — bądź ostrożnym, od tego zależy nasze życie.
— Okoliczności są wcale nieosobliwe — odpowiedział Franciszek — i właśnie w tym celu przyszedłem do ciebie po radę. Powiedz mi więc, co mam czynić: czy uciekać czy pozostać.
— Wszak widziałeś króla i z nim rozmawiałeś?
— Tak jest.
— A więc powinieneś był odgadnąć jego myśli! Postępuj tak, jak sądzisz, że będzie najlepiej.
— Mnie się zdaje, że byłoby lepiej zostać.
Jakkolwiek Henryk umiał panować nad swemi uczuciami, nie mógł jednakże powstrzymać swej radości.
A chociaż ta radość była natychmiast stłumioną, dostrzegł ją jednak Franciszek.
— A więc pozostań, bracie — rzekł Henryk.
— Lecz ty?...
— Jeżeli ty pozostaniesz — odpowiedział Henryk — to ja nie mam po co uciekać. Chciałem z tobą uciekać dla przyjaźni, dlatego, ażeby się nie rozstać z bratem, którego kocham...
— A więc — przerwał d’Alençon — wszystkie nasze plany upadły, a ty, bez bitwy poddajesz się złemu losowi.
— Ja — rzekł Henryk — wcale się nie gniewam na los, zmuszający mię tu pozostać; dzięki memu niezgryźliwemu charakterowi, mnie wszędzie dobrze.
— Dajmy na to, że to prawda — odparł d’Alençon i nie mówmy już o tem lepiej. Tylko gdybyś przypadkiem postanowił coś nowego, nie zaniedbaj mnie o tem zawiadomić.
— Na szatana! Nie zaniedbam tego uczynić. Przecież wyraź nie umówiliśmy się, że nie mamy dla siebie żadnych tajemnic.
D’Alençon przerwał rozmowę, i zamyślony powracał do swoich pokojów.
Podczas rozmowy zdawało mu się, że dywan we drzwiach nie raz się poruszył.
Zaledwie d’Alençon przestąpił za próg, Małgorzata uchyliła dywanu i weszła z garderoby do pokoju.
— I cóż pani myślisz o tych odwiedzinach? — zapytał Henryk.
— Sądzę, że musiało zajść coś nowego i ważnego.
— A podług pani zdania, coby to mogło być takiego?...
— Nie wiem, lecz wiedzieć będę.
— A zanim się pani dowiesz?..
— Zanim się dowiem, nie zaniedbaj pan być u mnie dzisiaj wieczorem.
— Będę niezawodnie, pani — odpowiedział Henryk, całując żonę w rękę.
Małgorzata powróciła do siebie z tą samą ostrożnością, z jaką i wyszła.

Koniec tomu czwartego.


Rozdział I.
KSIĄŻKA O MYŚLISTWIE.

Upłynęło dni pięć od wypadków, wyżej przez nas opowiedzianych.
Wybiła godzina czwarta, a już w Luwrze wszystko było na nogach, jak zwykle w dni polowania.
D’Alençon, według umowy, udał się do Katarzyny.
Królowej nie było już w pokoju sypialnym; lecz na przypadek, gdyby książę przyszedł, kazała mu zaczekać na siebie.
W kilka chwil Katarzyna wyszła z gabinetu, do którego nikomu nie było wolno wchodzić i w którym czyniła różne chemiczne doświadczenia.
Czy przez cokolwiek uchylone drzwi, czy tez z sukien królowej, rozszedł się jakiś nieprzyjemny zapach.
Przez uchylone drzwi d’Alençon dostrzegł w gabinecie gęsty obłok dymu.
Książę z ciekawością zagłębiał swój wzrok w gabinecie.
— Spaliłam stare pargaminy — powiedziała Katarzyna de Médicis — i ztąd pochodzi ten nieprzyjemny odór, dla zabicia którego musiałam wrzucić na fajerkę jałowcu.
D’Alençon skłonił się.
— I cóż tam nowego?.. — zapytała królowa, chowając starannie ręce, poplamione jakimś żółtoróżowym płynem.
— Nic, moja matko.
— Widziałeś się z Henrykiem?
— Widziałem.
— Zapewne nie chce jechać.
— Nie chce w żaden sposób.
— Obłudny!...
— Co pani mówiłaś?..
— Mówiłam, że pojedzie.
— Tak pani sądzisz?...
— Jestem tego pewną.
— A więc, on myśli nam uciec?
— Tak jest.
— A pani zezwolisz na jego ucieczkę?..
— Nie tylko pozwolę, lecz powiadam, że jego ucieczka jest konieczną.
— Nie rozumiem cię, moja matko.
— Słuchaj mnie więc uważnie, Franciszku. Pewien bardzo biegły lekarz — ten sam, który mi dał tę książkę, powiedział, że Henryk, sądząc z pozorów, wpadnie zapewne w chorobę, która go nurtuje, która człowieka gubi, i której nauka zmódz nie może. Pojmujesz więc, że jeżeli Henryk ma paść ofiarą chronicznej choroby, niechaj lepiej umiera zdaleka od nas.
— Śmierć jego bardzoby nas zasmuciła.
— Osobliwie twego brata Karola; jeżeli zaś Henryk umrze, zdradziwszy Karola, to król będzie to uważał za karę niebios.
— Masz słuszność, matko. Henryk więc powinienby pojechać; lecz czy jesteś pewną, że pojedzie?
— Już wszystko przygotował do ucieczki. Miejsce do zgromadzenia się jest naznaczone w lesie Saint-Germain. Pięćdziesięcu hugonotów będzie mu towarzyszyło do Fontainebleau, gdzie na niego czeka jeszcze pięciuset.
— A moja siostra Margot, czy także pojedzie?... — zapytał Franciszek, widocznie bledniejąc.
— Także. Lecz Henryk umrze, a ona powróci wdową.
— Henryk umrze, pani! Lecz czy to jest pewne?...
— Tak przynajmniej mówił doktór, który mi dał książkę.
— Gdzież jest ta książka?
Katarzyna poszła do gabinetu i w chwilę potem wróciła z książką w ręku.
— Oto jest — rzekła.
D’Alençon z trwogą spojrzał na książkę, którą mu podawała, matka.
— Cóż to za książka? — zapytał cały drżący.
— Jużem ci, synu, mówiła. Jest to dzieło pod tytułem: „Sztuka wychowywania i przyuczania białozorów i sokołów do polowania, napisana przez sławnego Castruccio Castracani, władzcę Lukki.
— Cóż mam z tą książką zrobić?
— Zanieś ją swemu kochanemu bratu Henrykowi; wszak mówiłeś, iż cię prosił o dzieło w tym rodzaju. Ponieważ dzisiaj jest polowanie z sokołami, Henryk bezwątpienia przeczyta choć kilka kartek, ażeby dowieść królowi, iż idzie za jego radami. Najważniejszą rzeczą jest, ażebyś wręczył książkę jemu samemu.
— A! nie śmiem! — zawołał drżący Franciszek.
— Dlaczego? Ta książka jest jak i inne książki; tylko, że długo stała nieporuszona, więc jej kartki się pozlepiały. Nie czytaj jej, Franciszku, bo chcąc przewracać karty, musiałbyś ślinić palce, to zaś zajęłoby ci bardzo wiele czasu i jest dosyć nudnem.
— Do tego stopnia, że tracić nad tem czas i zadawać sobie tę pracę może tylko zapalony myśliwiec?
— Tak, tak, zrozumiałeś mnie, mój synu.
— Otóż i Henryk jest na podwórzu. Daj mi książkę, pani. Skorzystam z jego nieobecności i zaniosę mu; jak powróci, znajdzie już ją u siebie.
— Zdaje mi się, że lepiejby było oddać mu osobiście; byłoby to pewniej.
— Jużem ci matko powiedział, że nie śmiem.
— No, to przynajmniej połóż ją tak, żeby można było z łatwością spostrzedz.
— Dobrze, dobrze, przytem roztworzę ją... Czy to nic nie szkodzi, że będzie otwartą?
— Nic nie szkodzi.
— Daj mi więc, matko.
Franciszek drżącą ręką wziął książkę, którą mu śmiało podała Katarzyna.
— Weź, weź — powiedziała królowa — niema niebezpieczeństwa, skoro ja ją trzymałam; zresztą jesteś w rękawiczkach.
To jeszcze nie zaspokoiło Franciszka, ponieważ zawinął książkę w róg od płaszcza.
— Spiesz się, synu, śpiesz; Henryk łada chwila może powrócić.
— Masz słuszność, matko; już idę.
Książę wyszedł strasznie pomieszany.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Już nieraz wprowadzaliśmy czytelnika do pokojów króla Nawarry, opowiadając wypadki straszne lub wesołe, a to podług tego, czy groził lub uśmiechał się duch, opiekujący się przyszłym królem Francyi.
Lecz nigdy w tych murach, zbryzganych krwią, oblanych winem, nigdy zapewne, w tym kątku Luwru, nie pokazała się twarz tak blada, jak była księcia d’Alenon, kiedy otwierał drzwi do sypialni Henryka, mając przy sobie książkę o myślistwie.
A jednakże w pokoju nie było nikogo, ktoby mógł śledzić czynności księcia.
Pusty pokój oświecały pierwsze promienie wschodzącego słońca.
Na ścianie wisiała ogromna szpada, którą de Mouy radził wziąć Henrykowi na wszelki przypadek.
Kilka oczek kolczugi leżało na ziemi, na stole leżał dobrze wyładowany worek i mały sztylet; po pokoju unosił się jeszcze pył ze świeżo spalonych papierów.
Wszystko to wyraźnie mówiło, że Henryk ubrał się w kolczugę, zaopatrzył się w pieniądze i spalił bardzo ważne papiery.
— Matka nie myliła się — pomyślał książę — obłudnik oszukał mnie.
Ta myśl dodała mu odwagi.
Obejrzawszy wszystkie zakątki pokoju, zajrzawszy za portyerę drzwi, upewniwszy się, że nikt go nie śledzi, szybko dostał książkę z pod płaszcza i położył ją na stole obok worka i sztyletu; następnie, cokolwiek odstąpiwszy, ręką, obciągniętą w rękawiczkę, ze strachem, dowodzącym jego podejrzeń, roztworzył książkę na los szczęścia.
Szybko cofnął się w tył, zdjął rękawiczkę i rzucił ją w komin, zaczekał dopóki ogień w zupełności nie strawił jej, okręcił się płaszczem i szybko powrócił do swego mieszkania.
Wchodząc do siebie, książę usłyszał za sobą w korytarzu kroki i, będąc przekonanym że to Henryk powrócił, zręcznie zamknął za sobą drzwi.
D’Alençon rzucił się do okna, z którego tylko część Luwrskiego podwórza była widzialną.
Henryka nie było na podwórzu, a książę tembardziej utwierdził się w swojem mniemaniu, iż Henryk wrócił do swoich pokojów.
Franciszek usiadł i wziął książkę.
Była to historya Francyi od Faramonda do Henryka, którą król, na kilka dni przed swojem wstąpieniem na tron, uznał za dobrą.
Lecz umysł księcia był zupełnie czem innem zajęty.
Oczekiwanie dręczyło go.
Bicie pulsów w skroniach przenikało na wskroś mózg jego; zdawało mu się, iż wszystko widzi przez mury i wzrok swój, pomimo trzech ścian, wlepił w kierunku, gdzie się znajdowały pokoje Henryka.
Ażeby usunąć z myśli straszny przedmiot, książę starał się zająć czem innem; lecz na próżno brał do rąk to broń, to kosztowności; napróżno kilkakroć zrywał się i chodził po pokoju; wszystkie szczegóły obrazka, na który niechcący otworzył straszną książkę, wciąż stały mu na oczach.
Na obrazku był rycerz, sam pełniący obowiązki myśliwego — giermka; rycerz ten rzucał w górę wypchanego ptaka, i tym sposobem wabił sokoła do powrotu na rękę.
Rycerz ten galopem pędził na trzęsawiska.
Wyobraźnia tryumfowała nad wolą księcia.
Książę widział nietylko książkę; widział on, jak ku niej zbliża się Henryk, jak patrzy na ten obrazek, jak chce przewrócić kartę, jak karta nie chce się oderwać, jak nareszcie ślini palec i fatalne przewraca karty.
Wszystko to było urojeniem, a jednakże d’Alençon musiał się schwycić za stół, aby nie upaść; zakrył więc oczy, nie pamiętając, że skoro je zamknie, urojenia wyobraźni staną się jeszcze wyrazistszemu.
Nagle Franciszek spostrzegł na podwórzu Henryka.
Bearneńczyk zatrzymał się przed masztalerzami, ładującymi na muły zapasy na polowanie, oraz srebro i inne naczynia.
Henryk, wydawszy rozkazy, przeszedł przez podwórze i wszedł do zamku.
D’Alençon stał na miejscu jakby przykuty.
A więc to nie Henryk szedł korytarzem i wszystkie męczarnie księcia były niepotrzebne.
Zbrodnię skończoną trzeba było znowu zacząć na nowo.
D’Alençon otworzył drzwi od swego pokoju i poszedł do następnych, słuchając co się dzieje na korytarzu.
Teraz nie można się było mylić: książę poznał chód Henryka, nawet brzęk jego ostróg.
Drzwi do pokoju Henryka otworzono i zamknięto.
D’Alençon padł na krzesło.
— Doskonale — wybełkotał. — Otóż co się tam teraz dzieje: On przeszedł przez przedpokój, pokój przyjęcia i wszedł do sypialni, spojrzał na szpadę, na worek, na sztylet i nareszcie spostrzegł na stole książkę.
— Co to za książka — pomyślał — kto ją tutaj przyniósł?
— Bezwątpienia zbliżył się do niej, zoczył obrazek, chciał czytać, spróbował przewrócić kartę...
Zimny pot wystąpił na twarz księcia.
— Czy czasem nie zawoła o pomoc? — pomyślał — czy trucizna nie działa gwałtownie? Ale nie, nie; przecież matka powiedziała mi, że umrze śmiercią powolną, że zniknie.
Ta myśl uspokoiła go cokolwiek.
Przeszło nareszcie dziesięć minut, cały wiek udręczeń duszy.
D’Alençon nie mógł już wytrzymać dłużej, wstał i poszedł do przedpokoju, w którym się zgromadzili dworzanie.
— Dzień dobry panom — powiedział — idę do króla.
Ażeby stłumić swoje wzruszenie, a może iżby mieć dowód, że w tym czasie nie był u Henryka, książę w samej rzeczy udał się do króla.
Po co? Sam nie wiedział...
Co mu miał powiedzieć? nic!...
Książę nie szukał Karola, lecz uciekał przed Henrykiem.
Warta przepuściła Franciszka swobodnie, ponieważ w dni polowania wszystkim było wolno wchodzić do króla.
Franciszek przeszedł przez przedpokój, salon, pokój sypialny i nikogo nie spotkał, teraz przypomniał sobie, że król zapewne siedzi w swojej zbrojowni; otworzył więc drzwi do zbrojowni.
Karol siedział przed stołem, w ogromnem rzeżbionem krześle, obrócony tyłem do drzwi, któremi wszedł d’Alençon.
Zdawało się, że król był bardzo zajęty.
Książę po cichu zbliżył się ku niemu; Karol czytał.
— Na Boga! — zawołał król — otóż to cudowna książka. Słyszałem o niej już dawno, ale wcale nie wiedziałem, że jest we Francyi.
D’Alençon zaczął pilnie słuchać i postąpił jeszcze krok na przód.
— A to przeklęte stronice! — powiedział Karol, pośliniwszy palec i z trudnością przewracając karty.
— Myślałby kto, że są naumyślnie sklejone, ażeby ukryć przed mojemi oczyma tak zajmujące rzeczy.
D’Alençon skoczył jeszcze dalej naprzód.
Książka, którą czytał Karol IX-ty, była ta sama, którą zaniósł Henrykowi.
Głuchy jęk wyrwał się z piersi księcia.
— A! to ty, d’Alençon? — powiedział Karol. — Proszę cię! patrz, mam książkę o polowaniu z sokołami; tak doskonałego dzieła jeszcze nigdy nie czytałem.
Pierwszą myślą księcia było wyrwać książkę z rąk Karola; lecz myśl druga, myśl piekielna, przykuła go do miejsca, i straszny uśmiech ożywił jego twarz bladą.
Książę przeciągnął rękę przez oczy, jak czyni człowiek olśniony nagłem światłem.
Przyszedłszy cokolwiek do siebie, lecz, nie poruszając się z miejsca, powiedział:
— Jakim sposobem, Najjaśniejszy panie, wpadła ci w ręce ta książka?
— Bardzo prostym. Tylko co poszedłem do Henryka, zobaczyć czy jest gotów, lecz już go nie zastałem, bezwątpienia poszedł do psiarni lub stajni. Znalazłem u niego na stole ten skarb nieoceniony i wziąłem, ażeby chociaż dorywczo przeczytać kilka kartek.
I król znowu poślinił palec, chcąc przewrócić stronicę.
Księciu powstały włosy na głowie, trząsł się cały.
— Najjaśniejszy panie!... — wybełkotał — przyszedłem ci powiedzieć...
— Pozwól mi, Franciszku, doczytać do rozdziału — rzekł. — Potem możesz mówić co ci się tylko podoba. Już przeczytałem, a raczej pochłonąłem pięćdziesiąt stronic.
— Już dwadzieścia pięć razy użył trucizny — pomyślał Franciszek. — A więc zginął!
W tej chwili książę przypomniał sobie, że na wysokościach jest Bóg.
Franciszek drżącą ręką otarł sobie z czoła pot zimny i milcząc czekał, dopóki brat nie doczyta do rozdziału.


Rozdział II.
POLOWANIE Z SOKOŁAMI.

Karol ciągle czytał.
Król pobudzany ciekawością, pochłaniał karty, a każda z nich, jak już wyżej powiedzieliśmy, była mocno przylepioną do drugiej.
D’Alençon dzikim wzrokiem śledził ten widok, o którego skutkach tylko on jeden wiedział.
— Co to będzie? — pomyślał książę. — Ja mam wyjechać teraz, dla objęcia jakiegoś tam urojonego tronu, kiedy tymczasem Henryk na pierwszą wiadomość o słabości Karola, powróci do jakiej twierdzy, położonej w pobliżu Paryża i będzie czyhał na koronę, rzuconą nam na pastwę przez losy. Henryk w jednej chwili wpadłby do Paryża, i król Polski jeszczeby się nie dowiedział o śmierci brata; a juźby nowa dynastya zasiadła na tronie. Nie, to jest niepodobieństwem!..
Takie myśli przesunęły się przez głowę księcia, kiedy w pierwszej chwili strachu chciał wydrzeć książkę Karolowi.
Zdawało się, że los sprzyjał Henrykowi, gnębiąc dom Walezyuszów; przeciw temu losowi książę chciał jeszcze raz się targnąć.
W jednej chwili, plan względem postępowania z Henrykiem zmienił.
Zatrutą książkę czytał nie Henryk lecz Karol; Henryk miał więc pojechać, lecz pojechać osądzony na śmierć; los zachował go raz jeszcze, a zatem Henryk powinien był pozostać.
Jako więzień w zamku Vincennes lub w Bastylli, Henryk nie był tak strasznym, jak król Nawarry, dowodzący trzydziestoma tysiącami hugonotów.
Książę, pozwolił Karolowi skończyć rozdział a skoro się obejrzał, rzekł:
— Czekałem, ponieważ Wasza królewska mość tak rozkazałeś, lecz czekałem z niecierpliwością, gdyż mam ci udzielić, Najjaśniejszy panie, wiele bardzo ważnych wiadomości.
— E!.. do stu dyabłów — zawołał Karol, na którego blade policzki zaczęły występować czerwone plamy, czy w skutek wielkiego zajęcia z jakim czytał, czy też dlatego, że trucizna już zaczęła działać — e! do stu dyabłów, możeś znowu przyszedł mi o tem gadać. Pojedziesz, jak pojechał król Polski. Pozbyłem się króla Polskiego, pozbędę się i ciebie. Niema już o czem mówić.
— Wcale nie chciałem mówić o moim odjeździe. Wasza królewska mość dotknąłeś najczulszej struny mego serca. Najjaśniejszy panie, nie dowierzasz mej wierności i memu poświęceniu, jako poddanego i brata, a ja chcę ci dowieść, że nie jestem zdrajcą.
— No i cóż?... — zapytał Karol, oparłszy się na książce, skrzyżowawszy nogi i patrząc na Franciszka jak człowiek, który przeciwko swemu zwyczajowi zbroi się w cierpliwość. Zapewne znowu jakie plotki? Jakie nowe oskarżenia?
— Nie, Najjaśniejszy panie; spisek, który tylko moja dziwna delikatność nie pozwoliła wykryć Waszej królewskiej mości...
— Spisek? Zobaczmy co za spisek.
— W tym czasie, kiedy Wasza królewska mość będziesz polował nad rzeką i w dolinie Vesinet, król Nawarry pojedzie do lasu Saint-Germain, gdzie czekają na niego stronnicy, a ztamtąd ucieknie...
— No tak! Wiedziałem o tem. Znowu nędzne plotki na tego biednego Henryka. Skończcie już raz te oszczerstwa.
— Wasza królewska mość niezadługo będziesz się mógł przekonać, czy to oszczerstwo.
— Jakim sposobem?
— Dzisiaj wieczór już go nie będzie, Karol wstał.
— Słuchaj — zawołał król.
— Jeszcze raz jestem gotów udawać, że wierzę waszym oskarżeniom: lecz oświadczam tobie i twojej matce, że to już raz ostatni.
Potem podniósłszy głos, król dodał.
— Zawołać mi króla Nawarry!
Służbowy oficer chciał spełnić rozkaz, lecz Franciszek wstrzymał go skinieniem.
— To zły środek — powiedział książę — tym sposobem, nic się nie dowiesz, mój bracie. Henryk zaprze się, da jakikolwiek znak swoim wspólnikom, a ci znikną. Tym czasem ja i moja matka, będziemy posądzeni o potwarz.
— Czegóż więc żądasz?
— W imieniu naszego braterstwa, Najjaśniejszy panie! zaklinam cię, wysłuchaj mnie! Uczyń tak, ażeby prawdziwie winny, ten, który cię już przeszło dwa lata oszukuje w myśli i nareszcie oszuka w czynie, mógł być schwytanym i ukaranym.
Karol nic nie odpowiedział; zbliżył się do okna i otworzył je.
Krew biła mu do głowy.
Nakoniec szybko się obrócił i zapytał:
— Powiedz mi więc, cobyś zrobił?
— Kazałbym otoczyć cały las Saint-Germain potrójną linią lekkiej jazdy. W oznaczonej godzinie, naprzykład o jedenastej, jazda posuwałaby się naprzód, pędząc wszystko przed sobą ku pawilonowi Franciszka I-go, gdzie ja, niby przypadkowo, rozkażę sporządzić obiad. Skoro spuszczę swego sokoła, a spostrzegę, że Henryk ucieka, pobiegnę na oznaczone miejsce, gdzie ze wszystkimi spiskowemi będzie go można pochwycić.
— Myśl wcale niezła — uczynił uwagę król.
— Zawołać mi tu kapitana gwardyi.
D’Alençon gwizdnął srebrną piszczałką, zawieszoną na złotym łańcuszku.
Nancey wszedł.
Karol zbliżył się do niego i cichym głosem wydał mu rozkazy.
Tymczasem, jego ulubiony pies Akteon, szarpał coś z wielkiem ukontentowaniem.
Karol obejrzał się i krzyknął.
Akteon szarpał szacowne dzieło o polowaniu z sokołami, a tego dzieła tylko trzy egzemplarze było w całym świecie.
Surowa kara nastąpiła zaraz po tym wielkim występku.
Karol schwycił za pejcz i uderzył nim psa ze wszystkich sił.
Pies zaskowyczał i schował się pod stół.
Karol podniósł książkę i z radością spostrzegł, że brakuje tylko jednej kartki, i to nie tekstu ale obrazka.
Król z ostrożnością schował ją do szafy.
D’Alençon niespokojnie śledził wszystkie jego poruszenia.
Teraz, kiedy już zbrodnia spełniła się, życzył sobie, aby jakimkolwiek sposobem można było książkę wydobyć z rąk Karola.
Wybiła godzina szósta, o której król zwykle wyjeżdżał na polowanie.
Na podwórzu czekało na niego wielu mężczyzn i kilka kobiet, pysznie ubranych. Jedni myśliwi trzymali na rękawicach zakapturzonych sokołów; inni mieli zawieszone na szarfach rogi myśliwskie, na przypadek, gdyby król, zmordowawszy się polowaniem z sokołami, zechciał poszczuć łanię lub dziką kozę.
Karol, zamknąwszy drzwi od swojej zbrojowni, zeszedł na dół.
D’Alençon, zważający na wszystkie jego poruszenia, widział, jak król schował klucz do kieszeni.
Schodząc ze schodów, król zatrzymał się i pociągnął ręką po czole.
— Nie wiem, co to się ma znaczyć — powiedział Karol — ale czuję w sobie jakieś boleści.
Nogi pod księciem drżały tak samo jak i pod królem.
— W samej rzeczy — pomruknął książę — zdaje mi się, że te chmurki zapowiadają wielką burzę.
— Burza w marcu? Czyś oszalał! Cierpię zawrót głowy; jestem zmordowany i nic więcej.
Potem król dodał po cichu:
— Oni mnie zabiją swoją nienawiścią, swemi osi. rżeniami i swemi spiskami.
Skoro król wyszedł na podwórze, świeże powietrze, krzyki witających go myśliwych, zbawienny wpływ na niego wywarły.
Wolniej odetchnął.
Naprzód wyszukał wzrokiem Henryka.
Henryk stał obok Małgorzaty.
Zdawało się, że młodzi małżonkowie nie mogli się rozłączyć, tak się czule kochali.
Zobaczywszy Karola, Henryk wspiął konia ostrogami, i zbliżył się do szwagra.
— A! a!... — zawołał Karol. — Wziąłeś dzisiaj dziarskiego konia, a przecież nie jedziemy na zające.
I nie czekając na odpowiedź, król dodał:
— Jedźmy, panowie, jedzmy. Na dziewiątą godzinę musimy być na miejscu.
Katarzyna patrzała na tę scenę z okna Luwru.
Jej blada twarz wyglądała z pod odsłoniętej firanki.
Na znak Karola, pyszny orszak rozciągnął się, wyjechał przed bramy Luwru, i jakby lawina rozlał się na drodze, wiodącej ku Saint-Germain, pośród okrzyków ludu, witającego swego króla, jadącego na białym jak śnieg koniu.
— Co król mówił do ciebie?... — zapytała Małgorzata Henryka.
— Chwalił rączość mego konia.
— I nic więcej?
— Nic.
— A zatem musi coś wiedzieć.
— Być może.
— Miej my się na ostrożności.
Henryk uśmiechnął się lekko, jak gdyby chciał powiedzieć: Nie obawiaj się, moja przyjaciółko.
Zaledwie orszak wyjechał z podwórza, Katarzyna natychmiast zasunęła firankę.
Dostrzegła ona, że Henryk był blady, chwiał się na koniu i że rozmawiał z Małgorzatą.
Henryk był blady dlatego, że nie był obdarzony męztwem mordercy.
Zawsze, kiedy szło o jego życie, krew zbiegała mu do serca, wcale nie uderzając na mózg, jak to miewa miejsce u pasyonatów.
Chwiał się na koniu dlatego, że niezwykłe przyjęcie go od Karola uczyniło na nim głębokie wrażenie.
Nakoniec, dlatego rozmawiał z Małgorzatą, iż zawarł z nią, jak już wyżej powiedzieliśmy, zaczepny i odporny związek.
Lecz Katarzyna wszystko to inaczej sobie tłomaczyła.
— Oho! teraz — mówiła do siebie ze złośliwym uśmiechem — nareszcie się schwytał.
Katarzyna przeczekała przez czas, jakiego potrzebował orszak do wyjechania z Paryża, a następnie, żeby się przekonać osobiście, wyszła ze swego pokoju, przeszła przez korytarz, weszła tajemnemi schodkami na wyższe piętro i dorobionym kluczem otworzyła drzwi od pokojów Henryka.
Lecz tutaj napróżno szukała książki.
Oczy jej napróżno przebiegały ze stołu na stołki, ze stołków na półki, z półek na szafy, nigdzie nie znalazły tego, czego szukały.
— Zapewne schował ją do jakiej szafy, a jeżeli jeszcze jej nie czytał, to ją przeczyta.
Królowa-matka wyszła, z tem przekonaniem, że wszystko się udało.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po półtorej godziny szybkiej jazdy, Karol przybył do Saint-Germain.
Do starego zamku, wspaniale wznoszącego się na górze pośród rozrzuconych domów, król nie wstępował, lecz przejechał obok, przez drewniany most, stojący naprzeciwko dębu, który do dzisiejszego czasu nazywa się: „dębem księcia de Sully“.
Wesoła młodzież, wjechała za królem na cudowną, łąkę, na lesistych pochyłościach Saint-Germain.
Łąka, zdawało się, że zamieniła się na pyszny dywan, upstrzony różno-kolorowymi kostiumami i ujęty w srebrną wstęgę rzeki.
Przed królem, trzymającym na rękawicy swego ulubionego sokoła, jechało kilku myśliwych w zielonych kurtkach i ogromnych butach, prowadząc parę smyczy psów.
Słońce, dotychczas kryjące się po za chmurami, nagle pokazało się z za ciemnej opony.
W tej chwili, zerwała się z pod krzaku dzikiej róży czapla, wydając żałosne krzyki.
— Haw! haw! — krzyknął Karol, zdejmując kaptur z oczu swemu sokołowi i puszczając go w pogoń za spłoszoną czaplą.
— Haw! baw! — krzyknęli wszyscy myśliwi dla zachęcenia sokoła.
Sokół na chwilkę oślepiony światłem, opisał krzywą linię, nie wznosząc się w górę; lecz spostrzegłszy czaplę, rzucił się za nią w pogoń.
Jednakże czapla, podniósłszy się w górę w odległości jakich stu kroków od myśliwych, zanim król zdążył ściągnąć kaptur sokołowi i zanim ten ostatni przyzwyczaił się do światła, znacznie wygrała na przestrzeni.
Zanim nieprzyjaciel ją spostrzegł, już była od niego w odległości pięćdziesięciu stóp, i szybko wznosiła się na swych silnych skrzydłach.
— Haw! haw! Bec-de-Fer (Dziobie żelazny) — krzyknął Karol — dowiedź przecie, że pochodzisz ze szlachetnej rasy.
Szlachetny ptak, jak gdyby zrozumiał te słowa, lotem strzały wzbił się po linii krzywej ku czapli, usiłującej zniknąć w chmurach.
— Tchórz, czapla! — zawołał Karol, jak gdyby czapla mogła go usłyszeć.
I galopem pobiegł dalej, aby nie stracić z oczu ptaków.
— Tchórz, czapla, tchórz! ucieka. Lecz Bec-de-Fer dobrej rasy; zaczekaj! Haw! Bec-de Fer, haw!
W rzeczy samej bitwa stała się zajmującą.
Ptaki zbliżały się do siebie, a raczej sokół dościgał czaplę.
Zwycięztwo zależało na tem, kto się wzbije wyżej.
Strach większej dodawał siły, aniżeli męztwo.
Sokół, rozpędzony w locie, przeleciał tuż pod czaplą, na którą zamierzał uderzyć z góry.
Czapla skorzystała z położenia i silnie uderzyła go dziobem.
Sokół pchnięty jakby sztyletem, ze trzy razy skozłował, i wszyscy już myśleli że spadnie.
Lecz ranny, wydał rozpaczliwy, przejmujący krzyk, i znowu rzucił się za czaplą.
Czapla korzystała ze swego czasowego zwycięztwa; zmieniła kierunek lotu w stronę lasu, spodziewając się zniknąć gdzie w gęstwinie.
Lecz sokół z dobrej pochodził rasy.
Rzucił się za czaplą po cięciwie łuku przez nią opisanego; czapla, krzyknąwszy kilka razy, znowu się wzbiła wyżej.
Przynajmniej przez dziesięć minut, ptaków nie było widać w obłokach.
Potem czapla wydawała się jak mały skowronek, a sokół zdawał się być czarnym punktem, coraz i coraz mniejszym.
Karol i wszyscy myśliwi nie spuszczali ptaków z oczu.
Każdy z nich stał na miejscu, z oczyma wlepionemi w uciekającego i goniącego.
— Doskonale! doskonale! Bec-de-Fer! — zawołał Karol. — Patrzcie, panowie, patrzcie, Bec-de-Fer góruje! Haw! haw!
— Na honor, nie widzę ani sokoła ani czapli — powiedział Henryk.
— I ja także nic nie widzę — dorzuciła Małgorzata.
— Lecz jeżeli nic nie widzisz, Henryku, przynajmniej możesz słyszeć czaplę. O! słyszysz, słyszysz? błaga o łaskę.
W samej rzeczy, z górnej strefy dał się słyszeć żałobny jęk, który jednakże tylko wprawne ucho mogło dosłyszeć.
— Patrz, patrz! — zawołał Karol — a zobaczysz, że ptaki spuszczą, się prędzej, aniżeli się podniosły.
W istocie, ptaki już coraz wyraźniej mogły być widzianemi.
Były to jeszcze dwa punkty, lecz po ich różnej wielkości można było poznać, że sokół jest wyżej.
— Patrz! patrz! — wykrzyknął Karol. — Sokół jest wyżej!
Czapla już nawet nie myślała się bronić.
Szybko się tylko spuszczała, odpowiadając smutnemi krzykami na ciosy przez sokoła zadawane.
Nagle, czapla zwinęła skrzydła i zaczęła spadać jak kula.
Lecz i sokół zrobił toż samo, a kiedy czapla chciała znowu na nowo rozpostrzeć skrzydła i polecieć dalej, ostatnie uderzenie sokoła zupełnie ją ogłuszyło.
Zaczęła więc coraz szybciej spadać, a w chwili kiedy się dotknęła ziemi, sokół przygniótł ją, ogłaszając zwycięztwo krzykiem, głuszącym narzekania ginącej ofiary.
— Do sokoła! Do sokoła! — zawołał Karol, pędząc galopem ku miejscu, gdzie się spuściły ptaki.
Lecz nagle zatrzymał konia, krzyknął, wypuścił z rąk lejce, schwycił się jedną ręką za grzywę konia, a drugą za brzuch, jak gdyby go chciał rozedrzeć.
Wszyscy na ten krzyk zgromadzili się na około niego.
— To nic, to nic — powiedział król, czerwony jak upiór. — Zdawało mi się, że ktoś przeciągnął mi po żołądku rozpalone żelazo. Jedzmy dalej, jedźmy, to nic.
I Karol puścił swego konia galopem.
D’Alençon zbladł.
— Znowu cós nowego? — zapytał Henryk Małgorzaty.
— Nie wiem, co się to ma znaczyć — odpowiedziała królowa Nawarry. — Czy widziałeś, jak brat się zaczerwienił?
— Widziałem. On co zawsze bywa blady.
Dworzanie zadziwieni, spojrzeli po sobie i pojechali za królem.
Wkrótce zbliżyli się do miejsca, gdzie spadły ptaki.
Sokół już wybierał mózg czapli.
Karol zeskoczył z konia, ażeby zbliska zobaczyć skutki bitwy.
Lecz stanąwszy na ziemi, zachwiał się i musiał chwycić za siodło, ziemia kręciła mu się pod nogami.
Zrobiło mu się mdło.
— Mój bracie, mój bracie! — zawołała Małgorzata — co ci jest?
— Czuję ten sam ból, jaki czuła Porcia, pochłonąwszy rozpalone węgle. Palę się... zdaje mi się, że oddycham ogniem.
Karol ciężko westchnął i zdawało się, iż się zadziwił, nie widząc na swych ustach płomieni.
Tymczasem, sokołowi znowu założono kaptur na oczy, i wszyscy zgromadzili się na około króla.
— Na rany Chrystusa!.. — ryknął Karol. — To nic, to nic; ot prosto słońce przepaliło mi cokolwiek głowę i razi mi oczy. Panowie! do polowania. Otóż w sam czas pokazało się stado dzikich kaczek. Spuścić sokoły. Na szatana!... Zabawmy się!
W tej chwili spuszczono pięciu czy sześciu sokołów, które się rzuciły za dziczyzną.
Całe polowanie udało się w kierunku rzeki.
— No, i cóż pani na to powiesz?.. — zapytał Henryk Małgorzaty.
— Teraz jest dobra sposobność — odpowiedziała Małgorzata — i jeżeli król się nie obejrzy, bardzo łatwo będziemy mogli zniknąć w lesie.
Henryk zawołał do siebie myśliwego, który trzymał na rękawicy sokoła, a tymczasem, kiedy wspaniały orszak ciągnął po nad brzegiem rzeki, Henryk odłączył się od niego, udając, że się przypatruje zabitej czapli.
W tej chwili, jakby naumyślnie podniósł się bażant.
Henryk spuścił swego sokoła; teraz miał sposobność zupełnie odłączyć się od towarzystwa, niby polując na bażanta.


Rozdział III.
PAWILON FRANCISZKA I-go.

Polowanie z sokołami było prześliczną, królewską zabawą w czasach, kiedy nietylko stanowiło przyjemność, lecz było i sztuką.
Pomimo to, musimy opuścić tę królewską zabawę, ażeby zajrzeć we wnętrze lasu, w miejsce, gdzie wkrótce przybędą wszystkie osoby, należące do orszaku polowania.
Na prawo od drogi des Violettes, tej długiej arkady, której sklepienie stanowiły liście, i gdzie zając nieraz wychylał uszy z trawy i lękliwa nadsłuchiwała łania — była wycięta polana, tyle oddalona, iż z drogi miejsca tego widać nie było; z tego jednak miejsca można było widzieć całą drogę.
W pośrodku wyciętej przestrzeni, w trawie, na rozciągniętych płaszczach podróżnych, leżeli dwaj ludzie; obok każdego leżała długa szpada i wielki muszkiet, którego lufa zakończona była lejkiem.
Jeden z nich oparty na jednej nodze i jednej ręce, nadsłuchiwał jak zając lub łania, o których tylko cośmy wspomnieli.
— Zdaje mi się — powiedział nadsłuchujący — iż polowanie zbliżyło się do nas; słyszałem nawet krzyki strzelców, zachęcających sokołów.
— A teraz — rzekł drugi, który jakby badał wypadki z zimniejszą krwią, aniżeli jego towarzysz — teraz ja nic nie słyszę; musieli się oddalić... A mówiłem ci, że to miejsce wcale się nie zda do szpiegowania; prawda, że nas nie widzą, lecz i my nic nie widzimy.
— Na szatana! kochany Annibalu — powiedział pierwszy. — Przecież wypadało ukryć i nasze dwa konie i te dwa konie, które bierzemy na przypadek, i te dwa muły tak obładowane, iż nie pojmuję, jak za nami będą mogły zdążyć. Gdzie je ukryć, jeżeli nie pod temi odwiecznemi dębami? Oskarżasz pana de Mouy, a ja we wszystkich jego rozporządzeniach, dotyczących naszej sprawy, spostrzegam doskonały takt doświadczonego spiskowca.
— Doskonale! — zawołał drugi szlachcic. — Nareszcie wygadałeś się. Ja tego tylko czekałem, A więc należymy do jakiegoś spisku.
— Nie; nie należymy do spisku, lecz prosto pomagamy królowi i królowej.
— A więc i król i królowa należą, do spisku? czyż to dla nas nie wszystko jedno?
— Coconnas, mówiłem ci wyraźnie — odparł La Mole — iż nie przymuszam cię, ażebyś był moim uczestnikiem w sprawie, do której zniewala mnie uczucie, jakiego nie podzielasz i podzielić nie możesz.
— Na szatana! któż mówi, iż mnie przymuszasz? Nie znam człowieka, któryby Coconnasa mógł zmusić do uczynienia tego, czego uczynić nie chce; lecz czy sądzisz, iż cię opuszczę, kiedy widzę, że się rzucasz dyabłu na ofiarę?
— Annibalu! Annibalu! — zawołał La Mole — patrz, czy to czasem nie jej biały konik. Rzecz dziwna, skoro się tylko przybliży, tak mi serce silniej bije...
— W samej rzeczy, to dziwne — odparł Coconnas ziewając — mnie wcale serce nie bije.
— Nie, to nie ona — powiedział La Mole. — Cóżby miało przeszkodzić? Obiecała przyjechać w południe.
— Jeszcze niema dwunastej, otóż i wszystko. Zdaje mi się, że jeszcze moglibyśmy się zdrzemnąć.
Coconnas bez zwłoki chciał stwierdzić swoje słowa czynem, rozciągnąwszy się na płaszczu; lecz zaledwie przytknął ucho do ziemi, natychmiast wzniósł rękę, dając znak przyjacielowi, ażeby się zachowywał cicho.
— Co takiego? — zapytał La Mole.
— Milcz, słyszę tentent i tym razom nie mylę się.
— To rzecz szczególna, ja nie słyszę.
— Jakto, nic nie słyszysz?
— Nic.
— A więc — powiedział Coconnas, podnosząc się i kładąc rękę na ramieniu La Mola — patrz na tę łanię.
— Gdzie?
— Ot tam.
Coconnas wskazał ręką w kierunku gdzie stała łania.
— No i cóż?...
— Uważaj, a zaraz zobaczysz.
Łania stała nieruchoma, nachyliwszy głowę, jak gdyby zamierzała szczypać trawę; lecz nagle wyprostowała się, zaczęła strzydz uszyma i bez żadnej widzialnej przyczyny rzuciła się w głąb lasu, gdzie zniknęła jak błyskawica.
— Widzę, że masz słuszność — rzekł La Mole — ponieważ łania ucieka...
— A więc łania słyszy, czego ty nie słyszysz — odpowiedział Coconnas.
W samej rzeczy, jakby przytłumiony szmer dał się słyszeć w trawie; dla uszu niewyćwiczonych był to szum wiatru, lecz dla uszu jeźdźca był to tentent koni.
La Mole zerwał się na równe nogi.
— Otóż i oni! — zawołał.
Coconnas wstał także, lecz nie z taką, prędkością; zdawało się, że gwałtowność piemontczyka przeszła do serca La Mola, a jego zimna krew do serca Coconnasa.
Pochodziło to ztąd, iż pierwszy z nich w tych okolicznościach działał z własnej woli, a drugi pod naciskiem.
Wkrótce przyjaciele usłyszeli tentent.
Ich konie postawiły uszy, usłyszawszy rżenie; w tej chwili aleją przebiegło białe widziadło, kobieta, która obejrzawszy się ku nim, zrobiła jakiś dziwny znak.
— Królowa Nawarry! — zawołali razem obaj przyjaciele.
— Coby to mogło znaczyć? — zapytał Coconnas.
— Dała znak ręką, ot taki... — odpowiedział La Mole — który znaczy: Zaraz...
— Nie, ona zrobiła tak — rzekł Coconnas — co znaczy: uciekajcie...
— Ona chciała powiedzieć: czekajcie na mnie.
— Nie; chciała powiedzieć: ratujcie się.
— A więc — rzekł La Mole — niech każdy czyni, jak mu się podoba. Ty uciekaj, a ja pozostanę.
Coconnas wzruszył ramionami i znowu położył się na ziemi.
W tejże samej chwili, po tej samej alei, przez którą przejechała królowa, przebiegł w galopie oddział jeźdźców, w których przyjaciele poznali protestantów.
Ich konie dawały susy jak szarańcza, o której mówi Job: „zjawiła się i zniknęła”.
— Na szatana! Musiało zajść coś ważnego, — powiedział Coconnas, wstając. — Jedźmy do pawilonu Franciszka I-go.
— Przeciwnie, nie jedzmy tam. Jeżeliśmy wykryci, król najprzód zwróci uwagę na pawilon Franciszka I-go, ponieważ tam mieliśmy się zebrać.
— Może być, że tym razem masz słuszność — pomruknął Coconnas.
Coconnas jeszcze nie skończył mówić tych słów, gdy aleją jak wicher pędził jeździec; leciał on przez rowy, krzaki, wywrócone drzewa i nagle znalazł się przed La Molem i Coconnasem.
Jeździec ten w obydwóch rękach miał po pistolecie, koniem zaś kierował tylko kolanami.
— De Mouy! — zawołał Coconnas — de Mouy ucieka! A więc wszystko stracone.
— Prędzej! prędzej! — zawołał hugonot. — Umyślnie skręciłem z drogi, ażeby was o tem zawiadomić. Prędzej na koń!
De Mouy wymówił te słowa w całym pędzie swego konia i był już daleko, gdy je domawiał i zanim La Mole i Coconnas zrozumieli ich znaczenie.
— A królowa? — zawołał La Mole.
Lecz jego głos zniknął w przestrzeni; de Mouy nie mógł już słyszeć zapytania, a tembardziej na nie odpowiedzieć.
Coconnas niedługo się namyślał, co mu czynić wypada; lecz La Mole stał nieporuszony, śledząc oczyma de Mouya, już zaczynającego znikać po za gałęziami drzew.
Coconnas dopadł do koni, siadł sam na jednego i podał lejce La Molowi.
— Siadaj! — zawołał. — Powtarzam ci słowa de Mouya; prędzej, prędzej na koń! A de Mouy zawsze mówi dobrze. Więc w drogę, mój przyjacielu!
— Za chwilkę — odpowiedział La Mole — przecież tutaj przybyliśmy w jakimś zamiarze?
— Tak, ale przecie nie w tym, żebyśmy wisieli — odpowiedział Coconnas. — Radzę ci nie tracie ani chwilki czasu. Wiem, że zapewne zechcesz rozumować, parafrazować słowo: uciekać. Naprzykład zacytujesz Horacyusza, rzucającego swą tarczę, i Epaminondasa, uniesionego z pola bitwy na swej własnej tarczy. Ja na to wszystko odpowiem ci tylko tyle: Kiedy ucieka de Mouy de Saint-Phale, wszyscy mogą uciekać.
— De Mouy de Saint-Phale — odpowiedział La Mole — nie obiecał uprowadzić królowej; de Mouy de Saint-Phale nie kocha królowej.
— Na szatana! De Mouy postępuje bardzo roztropnie, skoro miłość nie zniewala go do popełniania głupstw, jakie ty popełniasz. Niech krocie dyabłów porwą miłość, którą dwaj młodzi ludzie mieliby przypłacić swoją głową. Na rogi wołu! — jak czasami mówi Karol — należymy do spisku, a komu się spisek nie uda, ten powinien uciekać. A więc na koń! na koń! i w drogę.
— Ratuj się, mój kochany; ja nietylko ci nie przeszkadzam, lecz nawet cię proszę. Twoje życie jest droższe aniżeli moje, a więc go ratuj.
— Powinieneś mi powiedzieć: Coconnas wiśmy razem, a nie: Coconnas ratuj się.
— E! mój przyjacielu, sznurki kręcą się dla złodziei a nie dla szlachty — odpowiedział La Mole.
— Zaczynam myśleć — rzekł Coconnas — że środki, jakie przedsięwziąłem, mogą się na cóś przydać.
— Jakie środki?
— Że się zaprzyjaźniłem z katem.
— Jesteś w jakimś dziwnym humorze, mój przyjacielu.
— Lecz przecie musimy cóś przedsięwziąć — dorzucił Coconnas, zaczynając się niecierpliwić.
— Znajdziemy królowę.
— Gdzież jej szukać?
— Nie wiem... lecz ich znajdziemy i zrobimy we dwóch to, czego nie mogło zrobić pięćdziesięciu ludzi.
— Wbijasz mnie, jak uważam, w ambicję.
— Siadajmy więc i jedzmy!
— Przecie, nareszcie.
La Mole obrócił się i chciał schwycić za łęk siodła; lecz w tej samej chwili, kiedy podnosił nogę do strzemienia, jakiś głos zawołał rozkazująco.
— Zatrzymajcie się! Poddajcie się!
W tej chwili, po za dębem pokazał się jakiś człowiek, potem drugi, trzeci; następnie, dało się widzieć i trzydziestu; była to lekka jazda, która jadąc stępa, przetrząsała las we wszystkich kierunkach.
— A co, nie mówiłam ci? — szepnął Coconnas.
La Mole wydał głuchy jęk.
Lekka jazda znajdowała się w odległości trzydziestu kroków od przyjaciół.
— Czego panowie od nas żądają? — zawołał głośno piemontczyk, zwracając się ku dowódzcy oddziału.
Dowódzca rozkazał wziąć na cel dwóch spiskowych.
Coconnas cicho szepnął do La Mola:
— Na koń! na koń! Jeszcze czas, możemy im uciec.
Następnie, zwracając się do oddziału, zawołał:
— Na szatan?!... nie strzelajcie, panowie, możecie zabić dwóch przyjaciół.
Potem znowu szepnął do La Mola:
— Pomiędzy drzewami trudno strzelać; chybią nas, uciekajmy!
— Niepodobieństwo — odpowiedział La Mole. — Nie moglibyśmy uprowadzić z sobą konia Małgorzaty i obładowanych mułów. Mogliby powziąć jakie podejrzenie, a ja odpowiedziami będę w stanie je odwrócić. Uciekaj, mój przyjacielu, uciekaj!
— Panowie! — zawołał Coconnas, wyjmując swoją szpadę i wznosząc ją do góry — poddajemy się.
Jeźdźcy spuścili wymierzone pistolety.
— Lecz powiedźcie nam panowie, dla czego się mamy poddać?
— O to zapytacie panowie króla Nawarry.
— Cóż przewiniliśmy?
— To powie panom książę d’Alençon.
Coconnas i La Male zamienili spojrzenia.
Nazwisko ich nieprzyjaciela wymówione w taką chwilę, wcale nie było pocieszającem.
Przyjaciele nie opierali się dłużej.
Coconnasa proszono, ażeby zsiadł z konia, czemu był posłuszny natychmiast.
Następnie umieszczono ich w pośrodku oddziału lekkiej jazdy i udano się ku pawilonowi Franciszka I-go.
— Podobno życzyłeś sobie widzieć pawilon Franciszka I-go? — powiedział Coconnas do La Mola, spostrzegając pomiędzy gałęziami, przęśliczny front gotyckiego pawilonu, — zdaje mi siei że go zobaczysz.
La Mole nic nie odpowiedział, ścisnął tylko za rękę przyjaciela.
Obok prześlicznego pawilonu, wybudowanego przez Ludwika XII-go i nazwanego pawilonem Franciszka I-go z powodu, iż ten król w nim zawsze oznaczał schadzkę dla myśliwych, wznosił się nad ziemią rodzaj chatki dla strzelców, opatrzonej w muszkiety, halabardy i szpady.
Do tej chałupy przyprowadzono więźniów.
Opowiedziawszy smutny wypadek dwóch przyjaciół, opowiedzmy teraz, co zaszło w lesie.
Protestanci, według umowy, zeszli się w pawilonie Franciszka I-go, od którego klucz miał u siebie Nancey.
Opanowawszy cały las, jak oni przynajmniej sądzili, porozstawiali swoich na czatach w różnych punktach; lekka zaś jazda, zmieniwszy na rozkaz domyślnego kapitana de Nancey białe szarfy na czerwone, schwytała wszystkie te warty bez wystrzału.
Lekka jazda, nie przestając postępować naprzód, zbliżała się ku pawilonowi Franciszka I-go; lecz de Mouy, czekający na króla w końcu alei des Violettes, spostrzegł, że czerwone szarfy nie idą lecz się skradają, i od tej chwili zaczął je mieć w podejrzeniu.
Poskoczył więc na bok, ażeby go nie postrzeżono, i przekonał się, że koło, które tworzyli ciągle się zmniejsza; koło to zaś otaczało pawilon.
W tej samej chwili, w końcu głównej alei, dały się widzieć białe pióra i błysnęły muszkiety królewskiego orszaku.
Nakoniec de Mouy spostrzegł króla, a z przeciwnej strony króla Nawarry.
Wtedy machnął czapką w powietrzu: był to znak umówiony na przypadek, gdyby wszystko było straconem.
Henryk, spostrzegłszy ten znak, natychmiast zwrócił konia w przeciwną stronę i zniknął.
De Mouy, spiąwszy konia ostrogami, uciekł a przed odjazdem przestrzegł La Mola i Coconnasa.
Król widział, jak Henryk z Małgorzatą zniknęli, i zbliżał się z księciem d’Alenęçon ku pawilonowi Franciszka I-go, spodziewając się, że ich znajdzie w chatce, gdzie rozkazał zamknąć wszystkich, nie tylko tych, których znajdą w pawilonie, lecz i tych, których znajdą w lesie.
D’Alençon, pewien swego, galopował tuż obok króla, bardzo złego z powodu swych fizycznych cierpień.
Dwa czy trzy razy tylko co nie zemdlał, a nawet raz rzuciła mu się krew ustami.
— Prędzej! prędzej! — zawołał, zbliżając się ku pawilonowi — muszę powrócić do Luwru; wyciągajcież już tych hugonotów! Dzisiaj mamy Ś-go Błażeja, brata Ś-go Bartłomieja.
Przy tych słowach króla, z chatki zaczęto wyprowadzać hugonotów po jednemu.
Lecz ani króla Nawarry, ani królowej Nawarry, ani de Mouya widać nie było.
— No i cóż! — zawołał król. — Gdzież jest Henryk? Gdzież jest Margot? Wszak obiecałeś mi, d’Aleçon, że tutaj będą i na szatana! niech mi ich znajdą!
— Króla i królowej Nawarry nawet nie widzieliśmy, Najjaśniejszy panie — powiedział kapitan de Nancey.
— Oto oni! — zawołała księżna de Nevers.
W samej rzeczy, na końcu alei, prowadzącej ku rzece, pokazali się Henryk i Margot, jadący zupełnie spokojni, jak gdyby nic nie zaszło; na rękawicach trzymali swoje sokoły, i jechali obok siebie jak nierozłączni kochankowie.
Wtedy d’Alençon, rozgniewany, rozkazał przetrząsnąć okolice lasu, i wtedy to znaleziono La Mola i Coconnasa na łączce.
Dwaj przyjaciele, także jak bracia jadąc koło siebie, wjechali w kółko uformowane przez wojsko. Tylko, że nie będąc królami, nie mieli powierzchowności tak spokojnej jak Henryk i Małgorzata. La Mole był bardzo blady, Coconnas, przeciwnie, bardzo czerwony.


Rozdział IV.
BADANIA.

Widok, który uderzył przybywających przyjaciół, był taki, jakiego się nigdy nie zapomina, i jaki raz tylko przez chwilę widzieć można.
Powiedzieliśmy już, że hugonoci zamknięci w chatce dla strzelców, przechodzili jeden za drugim obok Karola.
On i d’Alençon chciwie śledzili każde ich poruszenie, oczekując ukazania się króla Nawarry.
Zawiedli się jednak w swoich oczekiwaniach.
Lecz tego nie dosyć; trzeba było się dowiedzieć, co się z nim stało.
Skoro tylko młodzi małżonkowie ukazali się na końcu alei, d’Alençon zbladł, Karolowi zaś lżej się zrobiło na sercu; gdyż w duszy życzył, żeby wszystko do czego go zmuszał brat, spadło, na jego głowę.
— On znowu się wymknie! — mruknął Franciszek, blednąc.
W tej chwili, król poczuł w brzuchu tak gwałtowne boleści, iż puścił z rąk cugle, porwał się rękoma za bok i zaczął krzyczeć jak wściekły.
Henryk spiesznie się zbliżył, lecz, za nim przejechał dwieście kroków, oddzielających go od króla, ból Karola przeminął.
— A pan zkąd?.. — zapytał Karol surowym głosem, który zadziwił Małgorzatę.
— Zkąd?.. z polowania, mój bracie — odpowiedziała ona.
— Polowanie odbywało się nad brzegiem rzeki, a nie w lesie.
— Mój sokół wzniósł się za bażantem, właśnie w tym czasie, kiedyśmy pozostali w tyle, aby się przypatrzeć czapli.
— A gdzież sokół?
— Oto jest. Nieprawdaż, że piękny ptak?..
I Henryk, z najniewinniejszym wyrazem twarzy, podał królowi złocisto-purpurowego ptaka.
— A!... a!.. — powiedział Karol — kiedyście już złapali bażanta, dlaczegóż nie złączyliście się z nami?...
— Dlatego, że ptak skierował swój lot ku parkowi; i kiedy powróciliśmy na brzeg rzeki, byliście już o pół mili naprzód; jechaliście do lasu. Wtedy podążyliśmy za wami, żeby dalej prowadzić polowanie.
— A ci panowie?... — spytał Karol. — Czy oni także zaproszeni na polowanie?
— Którzy panowie?... — odrzekł Henryk, rzuciwszy na około pytające spojrzenie.
— E! u dyabła twoi hugonoci — powiedział Karol — w każdym razie, jeśli ich kto zaprosił, to nie ja.
— Nie ja, Najjaśniejszy panie — odrzekł Henryk — lecz książę d’Alenęon.
— D’Alençon! Jakto?
— Ja!... — spytał książę.
— E! tak, mój bracie — odpowiedział Henryk.
— Czyżeś wczoraj nie ogłosił, że będziesz królem Nawarry? A więc, hugonoci, chcący cię mieć za króla, przybyli podziękować ci za przyjęcie korony, a królowi za to, że ci ją pozwolił przyjąć. Nieprawdaż, panowie?
— Tak! tak!... — zagrzmiało dwadzieścia głosów. — Niech żyje książę d’Alençon! Niech żyje król Karol!
— Nie jestem królem hugonotów — rzekł Franciszek, blady z gniewu.
Następnie, ukradkiem spojrzawszy na Karola, dodał:
— Spodziewam się nawet, że nim nigdy nie będę.
— Wszystko jedno!... — rzekł Karol — wiedz Henryku, że uważam to wszystko za bardzo dziwne.
— Najjaśniejszy panie — powiedział król Nawarry z mocą — możnaby myśleć, Boże przebacz! że mnie badają.
— A jeśli w istocie, badam cię, cóżbyś na to powiedział?
— Że jestem królem, tak jak i ty, Najjaśniejszy panie — dumnie odrzekł Henryk — gdyż nie korona, a urodzenie nadają królewską godność. Gotów jestem odpowiadać memu bratu i przyjacielowi, lecz sędziemu — nigdy.
— Chciałbym jednak nareszcie wiedzieć, co mam o tem wszystkiem sądzić?... — mruknął Karol.
— Niech przyprowadzą pana de Mouy, a dowiesz się — rzekł d’Alençon.
— Czy pan de Mouy jest między więźniami?... — zapytał król.
Henryk zaczął się niepokoić i zamienił spojrzenie z Małgorzatą.
Lecz to niedługo trwało.
Nikt nie odpowiadał.
— Pana de Mouy niema między więźniami — rzekł de Nancey. — Niektórym z naszych ludzi zdaje się, że go widzieli, lecz nikt nie jest tego pewny.
D’Alençon mruknął jakieś przekleństwo.
La Mole i Coconnas słyszeli całą tę rozmowę, ale Małgorzata sądząc, że może liczyć na ich roztropność, powiedziała:
— Najjaśniejszy panie, oto dwóch dworzan księcia d’Alençon. Spytaj ich, a odpowiedzą.
— Kazałem ich aresztować właśnie dlatego, żeby dowieść, że oni wcale nie są moimi dworzanami — powiedział książę.
Król spojrzał na dwóch przyjaciół i zadrżał, zobaczywszy La Mola.
— O! o!... — zawołał — jeszcze ten prowensalczyk.
Coconnas powabnie się skłonił.
— Cóżeś pan robił, gdy cię aresztowano?.. — spytał król.
— Dzieliliśmy nasze zatrudnienia na polu wojny i miłości.
— Konno! uzbrojeni od stóp do głów? gotowi do ucieczki?
— Nie, Najjaśniejszy panie — rzekł Coconnas — Wasza królewska mość źle jesteś zawiadomiony. Odpoczywaliśmy pod cieniem buka, sub tegmine fagi.
— A! odpoczywaliście pod cieniem buka.
— I mogliśmy byli uciec, gdybyśmy sądzili, żeśmy ściągnęli na się gniew Waszej królewskiej mości. Panowie!... — mówił dalej Coconnas, zwracając się do rycerzy — na słowo żołnierskie, powiedźcie: czy moglibyśmy uciec, gdybyśmy chcieli?
— Fakt jest — odrzekł dowódzcą oddziału — że ci panowie nie zrobili jednego kroku do ucieczki.
— Gdyż konie ich znajdowały się daleko — dorzucił książę d’Alençon.
— Upraszam najpokorniej o przebaczenie Waszej książęcej mości — powiedział Coconnas — lecz ja siedziałem na koniu, zaś mój przyjaciel, hrabia Lérac de La Mole, trzymał swego za cugle.
— Czy to prawda, panowie?... — spytał król.
— Prawda, Najjaśniejszy panie — odrzekł kapitan. — Pan de Coconnas, zobaczywszy nas, zsiadł nawet z konia.
Coconnas uśmiechnął się z grymasem, który znaczył: A widzisz, Najjaśniejszy panie!
— Lecz te konie odwodowe, te muły, te paki, któremi one są objuczone?... — spytał Franciszek.
— Nie należymy do stajni — odpowiedział Coconnas — spytaj się Mości książę masztalerza, który ich. pilnował.
— Niema go — rzekł książę wściekły z gniewu.
— Pewnie zląkł się i uciekł — powiedział Coconnas. — Nie można wymagać od takiego gbura, żeby był obdarzony męztwem szlachcica.
— Zawsze te same wykręty — rzekł d’Alençon, zgrzytając zębami. — Na szczęście, uprzedziłem cię, Najjaśniejszy panie, że ci panowie od kilku dni nie są w moich usługach.
— Jakto? — zawołał Coconnas. — Czyżbym miał być tyle nieszczęśliwym, iż nie należę już do dworu Waszej książęcej mości?...
— Pan wiesz lepiej od wszystkich, gdyż sam zawiadomiłeś mnie o tem w dosyć grubijańskim liście, który, zdaje mi się, że mam nawet przy sobie.
— O! ja sądziłem, że Wasza książęca mość wybaczysz mi ten list, pisany w pierwszej chwili uniesienia. Dowiedziałem się, że Wasza książęca mość chciałeś w korytarzu Luwru udusić mego przyjaciela La Mola..
— Co takiego? — przerwał Karol.
— Sądziłem, że Wasza książęca mość byłeś sam — ciągnął dalej Coconnas. — Lecz dowiedziawszy się, że jeszcze trzech...
— Milcz! — rzekł Karol. — Dosyć już wiemy, Henryku — zwrócił się do króla Nawarry — daj mi słowo, że nie uciekniesz?
— Daję ci słowo, Najjaśniejszy panie.
— Powróć do Paryża z panem de Nancey, aresztowanych zaś zamknij w swym pokoju. A wy panowie — dodał, zwracając się do dwóch szlachciców — oddajcie szpady.
La Mole spojrzał na Małgorzatę.
Małgorzata uśmiechnęła się.
La Mole natychmiast oddał swą szpadę stojącemu obok kapitanowi.
Coconnas uczynił toż samo.
— Czy znaleziono de Mouya? — zapytał król.
— Nie, Najjaśniejszy panie — odpowiedział p. de Nancey — albo nie był w lesie, albo też ratował się ucieczką.
— Tem gorzej — powiedział król — zimno mi, blask mię razi...
— Zapewne z gniewu, Najjaśniejszy panie — rzekł Franciszek.
— Być może. W oczach mi się mroczy. Gdzież są więźniowie? Nic nie widzę... Czy to już noc?... O! Boże mój, litości! palę się!... Ratunku!... ratunku!...
Nieszczęśliwy król puścił cugle, wyciągnął ręce i upadł w tył, przytrzymywany przez swych dworzan, zatrwożonych tym drugim napadem.
Franciszek, stojąc opodal, ocierał pot z zimnego czoła, gdyż tylko on znał przyczynę choroby brata.
Król Nawarry, pod strażą Nanceya, spoglądał na tę scenę z wzrastającem zadziwieniem.
— E! e! — szepnął z tem cudownem natchnieniem, które chwilami przemieniało go, że tak rzekę, w oświeconego światłem boskiem człowieka — a jeżeli też ucieczka nie udała się na moje szczęście właśnie?
Spojrzał na Małgorzatę, której wielkie oczy jeszcze bardziej od zdziwienia rozszerzone, przenosiły się z niego na króla, to znowu z króla na niego.
Król był bez zmysłów.
Położono go na nosze, przykryto płaszczem, który jeden z rycerzy zdjął ze swych ramion, i orszak spokojnie ruszył ku Paryżowi, z którego rano wyjechali śmiali spiskowcy i król wesoły, a powracał teraz umierający król, otoczony buntowniczymi więźniami.
Małgorzata, nie straciwszy ani fizycznej, ani umysłowej swobody, dała jeszcze jeden znak mężowi, a potem tak blisko przejechała obok La Mola, że tenże mógł usłyszeć te dwa greckie wyrazy:
— Me déide.
Co znaczy:
— Nie bój się niczego.
— Co ona ci powiedziała? — zapytał Coconnas.
— Żebym się niczego nie obawiał — odpowiedział La Mole.
— Tem gorzej — mruknął piemontczyk — tem gorzej. To znaczy, że nam tu nie jest dobrze. Ile razy tylko odezwano się do mnie w te słowa, w celu dodania mi odwagi, zaraz w tejże chwili otrzymywałem albo kulkę, albo uderzenie szpadą, albo doniczkę z kwiatami na głowę. „Nie bój się niczego”, czy po hebrajsku, czy po grecku, czy po łacinie, czy po francusku, zawsze to dla mnie znaczyło: Strzeż się!
— W drogę, panowie! — zawołał dowódzca lekkiej jazdy.
— Dokąd nas prowadzą, jeśli wolno zapytać? — powiedział Coconnas.
— Sądzę, że do Vincennes — odrzekł kapitan.
— Wołałbym gdzieindziej — powiedział Coconnas. — Lecz niema co mówić! Nie zawsze idziesz gdzie chcesz.
W drodze, król przyszedł do siebie a siły nieco mu powróciły.
W Nanterre chciał nawet wsiąść na konia; czego mu jednak nie dozwolono.
— Poślijcie po Ambrożego Paré — rzekł Karol, przybywszy do Luwru.
Zeszedł z noszów, wstąpił na schody, opierając się na ramieniu Tavannes’a, i udał się do swego apartamentu, nie pozwoliwszy nikomu wchodzić do siebie.
Wszyscy zauważyli, że podczas drogi głęboko był zamyślony, do nikogo nic nie mówił i nie zajmował się ani spiskiem, ani spiskowymi.
Widocznem było, że choroba wyłącznie go zajmowała.
Choroba jego była nagłą, dziwną, gwałtowną; niektóre jej symptomaty miały podobieństwo do tych, jakie dostrzeżono u jego brata Franciszka II-go, na chwilę przed śmiercią.
Nikogo więc nie zadziwiło, że zabronił wszystkim wchodzić do siebie, wyłączając tylko Ambrożego Paré.
Wiadomo było, że mizantropia była główną osnową charakteru tego monarchy.
Karol wszedł do sypialni, siadł w wielkiem poręczowem krześle, oparł głowę o poduszki, i pomyślawszy, że Ambrożego Paré niema może w domu, i że tenże przyjdzie nie prędko, chciał z korzyścią użyć tego czasu.
Uderzył więc w dłonie.
Wszedł oficer służbowy.
— Oznajm królowi Nawarry, że chcę z nim pomówić — rzekł.
Oficer skłonił się i wyszedł.
Karol w tył przechylił głowę; straszna ociężałość ugniatała mu mózg do tego stopnia, iż zaledwie był w stanie powiązać myśli; rodzaj krwawego obłoku unosił się przed jego oczami; usta tak były spieczone, że chociaż wypił już całą karafkę wody, nie mógł ugasić pragnienia.
Drzwi się roztworzyły i wszedł Henryk.
De Nancey szedł za nim, lecz się zatrzymał w przedpokoju.
Król Nawarry czekał, dopóki się drzwi za nim nie zamkną.
Wtedy zbliżył się i rzekł:
— Najjaśniejszy panie, wołałeś mnie? Otóż jestem.
Król zadrżał na ten głos i machinalnie wyciągnął ręce.
— Zapominasz, Najjaśniejszy panie — powiedział Henryk, nie przyjmując podanych rąk — że już nie jestem twoim bratem, lecz więźniem.
— A! a! prawda — rzekł Karol. — Dziękuję ci, żeś mi przypomniał. Pamiętam także, żeś mi obiecał odpowiedzieć szczerze, skoro będziemy sami.
— Jestem gotów dotrzymać obietnicy. Pytaj, Najjaśniejszy panie.
Król nalał na rękę zimnej wody i przyłożył ją do czoła.
— Czy jest co prawdy w oskarżeniu księcia d’Alençon? Odpowiedz, Henryku.
— Połowa tylko: gdyż d’Aleçon miał uciekać a ja jemu miałem towarzyszyć.
— Dlaczego miałeś mu towarzyszyć?... — zapytał Karol.
— Jesteś więc niezadowolony ze mnie, Henryku?
— Przeciwnie, Najjaśniejszy panie. Bóg, który tak łatwo czyta w sercach naszych, widzi w mojem, jak tkliwe przywiązanie żywię dla mego brata i króla.
— Zdaje mi się jednak — odrzekł Karol — że się nie ucieka od ludzi, którzy są kochani i którzy nas kochają!
— Ja też uciekałem nie od tych co mnie kochają, lecz od tych co mnie nienawidzą. Czy Wasza królewska mość pozwolisz mówić szczerze?
— Mów!
— Nienawidzą mię tutaj: d’Alençon i królowa-matka.
— O d’Alençonie nie mówię — odpowiedział Karol — lecz królowa-matka obsypuje cię grzecznościami!
— Właśnie tez dlatego nie ufam jej, Najjaśniejszy panie... I chwała Bogu, że jej nie ufam.
— Jej?
— Jej, lub tym co ją otaczają. Wiesz Najjaśniejszy panie, że nieszczęście królów głównie na tem zależy, że nie są za źle, lecz za nadto dobrze ugaszczani.
— Wytłomacz się, dałeś słowo, iż mi powiesz wszystko.
— Wasza królewska mość widzisz, że go dotrzymuję.
— Mów dalej.
— Wasza królewska mość mówiłeś, że mnie kochasz?
— To jest, że cię kochałem do czasu twej zdrady, Henrysiu.
— Wystaw sobie, Najjaśniejszy panie, że mnie kochasz dotychczas.
— Dobrze.
— Skoro mnie kochasz, życzysz sobie zapewne ażebym żył, nieprawdaż?
— Byłbym w rozpaczy, gdyby ci się przytrafiło jakie nieszczęście.
— A więc dwa razy już Wasza królewska mość o mało nie popadłeś w rozpacz.
— Jakto?
— Tak; gdyż dwa razy sama Opatrzność zjawiła się w osobie Waszej królewskiej mości.
— Za pierwszym razem jakąż postać na siebie przyjęła?
— Postać człowieka, któryby wielce był zdziwiony podobnem zbliżeniem; słowem, postać Renégo. Tak; ty, Najjaśniejszy panie, ocaliłeś mię od żelaza...
Karol zmarszczył brwi: przypomniał bowiem sobie noc, kiedy uprowadził Henryka na ulicę des Barres.
— A René?... — zapytał po chwili.
— René ocalił mię od trucizny.
— Szczęśliwyś, Henrysiu — rzekł król, starając się uśmiechnąć; lecz nagłe, gwałtowny ból zamienił uśmiech w nerwowe skurczenie. — To nie jego rzemiosło!
— Dwa więc cuda ocaliły mię, Najjaśniejszy panie. Cud żalu w duszy florentczyka, i cud miłości Waszej królewskiej mości. Przyznam, że się obawiam, czy się już nie sprzykrzyło niebu czynić cuda; chciałem bowiem uciekać, trzymając się tej prawdy:
„Pomagaj sobie a i Bóg ci dopomoże.”
— Dlaczegożeś mi o tem wcześniej nie powiedział?
— Gdybym to był powiedział wczoraj, byłbym donosicielem.
— A dziś?
— Dziś, co innego; jestem oskarżony i bronię się.
— Czy jesteś przekonany o tym pierwszym na twe życie zamachu?
— Tak jak i o drugim.
— Chciano cię otruć?
— Tak.
— Czem?
— Opiatem.
— Jak to trują opiatem? — Spytaj Renégo, Najjaśniejszy panie; trują także i rękawiczkami...
Karol zmarszczył brwi; lecz powoli, oblicze jego znowu się wypogodziło.
— Tak, tak — rzekł, jakby mówił do siebie — jest to w naturze, że wszystko co żyje, unika śmierci. Dlaczegożby rozsadek nie czynił tego, co czyni instynkt?
— A cóż?... — spytał Henryk. — Czy Wasza królewska mość jesteś zadowolony z mojej szczerości, i sądzisz, żem już wszystko powiedział?
— Tak, Henrysiu, tak; dzielny z ciebie chłopiec. Myślisz więc, że ci, co mieli na ciebie chrapkę, już się uspokoili i nie będą czynić nowych zamachów?
— Każdego wieczora dziwię się, że jeszcze żyję.
— Dlatego chcą cię zabić, Henrysiu, że wiedzą, iż cię kocham. Lecz bądź spokojny, za złe chęci zostaną oni ukarani. Ty, tym czasem jesteś wolny.
— I mogę opuścić Paryż?... — zapytał Henryk.
— Nie! wiesz dobrze, iż nie mogę obejść się bez ciebie. E! do wszystkich dyabłów! muszę mieć kogoś, coby mię kochał.
— Jeżeli Wasza królewska mość zostawisz mię przy sobie, raczysz mi uczynić jednę łaskę...
— Jaką?
— Zostawisz mię przy sobie nie jak przyjaciela, lecz jak więźnia?
— Jakto!.. więźnia?...
— Czyż Wasza królewska mość nie widzisz, że twoja przyjaźń mię gubi?..
— I wolisz raczej, iżbym cię nienawidził?..
— Pozornie tylko. Nienawiść ta dopóty będzie mojem szczęściem, dopóki mnie będą uważać jako pozostającego w niełasce, tym sposobem, nie będą się spieszyć z odebraniem mi życia.
— Henrysiu — rzekł Karol — nie wiem czego żądasz, nie znam twego celu; lecz jeśli życzenia twe się nie spełnią, jeśli nie dosiężesz celu, jakiś sobie zamierzył, bardzo mię to dziwić będzie.
— Mogę więc liczyć na surowość króla?..
— Możesz.
— Jestem zatem spokojniejszy. Cóż teraz Wasza królewska mość rozkażesz?...
— Idź do domu, Henrysiu. Jestem cierpiący, zajrzę tylko do psów i położę się spać.
— Lepiejby było, gdybyś Wasza królewska mość przywołał doktora, dzisiejsza choroba twoja, Najjaśniejszy panie, jest może niebezpieczniejszą, niż sam sądzisz.
— Posłałem już po Ambrożego Paré.
— Odchodzę więc spokojniejszy.
— Przysięgam na mą duszę!.. — powiedział król. — Z całej mojej rodziny, zdaje mi się, tylko ty prawdziwie mię kochasz.
— Czy to twoje zdanie, Najjaśniejszy panie?...
— Słowo szlachcica!..
— A więc, Najjaśniejszy panie, oddaj mię w ręce Nanceya, jako człowieka, nad którym ciąży moc gniewu twego. Tym sposobem, dasz mi możność kochania cię przez długi czas jeszcze.
— Panie de Nancey!.. — zawołał Karol.
Kapitan straży przybocznej wszedł.
Król rzekł do niego:
— Oddaję ci w ręce największego winowajcę w królestwie, odpowiesz mi za niego głową swoją.
Henryk, z wyrazem najwyższej na twarzy rozpaczy, wyszedł za Nanceyem.


Rozdział V.
AKTEON.

Karol IX, zostawszy sam, zdziwił się, że dotychczas nie przybywał do niego ani jeden z jego dwóch wiernych przyjaciół: jego dwaj wiernymi przyjaciółmi byli: mamka Magdalena i chart Akteon.
— Mamka poszła zapewne do którego ze znajomych hugonotów śpiewać psalmy — rzekł do siebie — a Akteon dąsa się jeszcze na mnie za uderzenie batem, którem go poczęstowałem dziś rano.
To też Karol wziął świecę i udał się do mamki.
Nie było jej w domu.
Jedne z drzwi w mieszkaniu Magdaleny prowadziły, jak sobie zapewne czytelnik przypomina, do zbrojowni.
Król zbliżył się do tych drzwi.
Lecz w przejściu napadły go boleści, których już poprzednio doświadczył i które zdawały się chwytać go chwilowo.
Król cierpiał, jak gdyby rozpalone żelazo przykładano do wnętrzności; trawiło go pragnienie nie do ugaszenia.
Spostrzegł stojący na stole filiżankę mleka, wypił ją jednym łykiem, i poczuł, że boleści nieco się uśmierzyły.
Wtedy, wziął znowu postawioną na stronie świecę i wszedł do gabinetu.
Ku wielkiemu zdziwieniu, Akteon nie rzucił się na jego spotkanie.
Czyżby go miano zamknąć?..
Lecz w takim razie, pies zwęszyłby, że pan jego powrócił z polowania, i byłby zawył.
Karol krzyknął, gwizdnął — nikogo nie było widać.
Postąpił kilka kroków naprzód.
Ponieważ światło świecy dochodziło do kąta gabinetu, król dostrzegł więc, leżącą tam jakąś bezwładną, na posadzce rozciągniętą masę.
— Hola! Akteon, hola! — zawołał Karol.
I gwizdnął jeszcze raz.
Pies nie ruszył się z miejsca.
Karol podbiegł i dotknął go: biedne zwierzę martwe było i zimne...
Z pyska, skurczonego od boleści, upadło kilka kropli żółci, zmieszanej z zapienioną i zakrwawioną śliną.
Pies znalazł w gabinecie czapkę swego pana i zdechł, oparłszy głowę na przedmiocie, przypominającym mu przyjaciela.
Widok ten kazał zapomnieć Karolowi o własnych boleściach i powrócił mu całą energię.
Gniew wrzał w żyłach jego.
Chciał krzyczeć.
Lecz wielkość królów wkłada na nich więzy; nie mogą oni poddać się pierwszemu wzburzeniu, które każdy człowiek obraca na korzyść swej namiętności albo też obrony.
Karol uznał, że tu ukrywa się może jaka zdrada i umilkł.
Ukląkł przed psem i doświadczonem okiem zaczął badać trupa.
Oczy były jakby szklane, język czerwony i pokryty pryszczami; była to jakaś dziwna choroba.
Król drżący złożył rękawiczki zdjęte przed chwilą i zatknął je za pas, podniósł zsiniałą wargę psa i zaczął oglądać zęby; w przedziałach i na samych zębach dostrzegł białawe kawałki czegoś...
Zdjął te kawałki i poznał, że to był papier.
Około tego papieru opuchlizna była większa, dziąsła nabrzmiałe i skóra zaczerwieniona, jakby od witryoleju.
Karol uważnie spojrzał dokoła.
Na dywanie leżały dwa czy trzy kawałeczki papieru, podobne do tego, który już poznał w pysku psa: na jednym nieco większym kawałku dawały się widzieć ślady ryciny.
Włosy powstały królowi na głowie; poznał bowiem cząstkę obrazka, przedstawiającego jakiegoś pana na polowaniu, który Akteon wydarł z książki myśliwskiej.
— A! — powiedział, bledniejąc — książka była zatrutą.
Potem nagle, przypominając sobie okoliczności, zawołał:
— Do tysiąca szatanów! dotykałem palcem każdej stronicy i za każdym razem śliniłem w ustach palec... Te mdłości, te boleści, te wymioty!... Zginąłem!...
Karol przez chwilę stał nieporuszony pod ciężarem strasznej myśli.
Potem podniósł się z głuchym jękiem, i rzuciwszy się ku drzwiom gabinetu, zaczął wołać:
— René, René! niech kto biegnie na most Saint-Michel i przyprowadzi mi florentczyka. Trzeba, żeby tu był za dziesięć minut! Niech który wsiądzie na konia i weźmie drugiego odwodnego, żeby prędzej powrócić. Jeśli przyjdzie Ambroży Paré, każecie mu zaczekać.
Gwardzista wybiegł pędem, spełnić wydany rozkaz.
— Choćbym wszystkich miał kłaść na tortury — szeptał Karol — muszę się dowiedzieć, kto dał książkę Henrykowi.
I, z czołem mokrem od potu, z rękoma skurczonemi, z zadyszaną piersią, Karol utkwił oczy w trupie psa swego.
Po dziesięciu minutach, florentczyk, bojaźliwie i z jakimś niepokojem, zapukał do drzwi króla.
Bywają sumienia, dla których niebo nigdy nie jest jasnem.
— Wejdź — powiedział Karol.
Perfumiarz wszedł.
Karol zbliżył się do niego z rozkazującą postawą i zaciśniętemi usty.
— Wasza królewska mość kazałeś mię przywołać? — rzekł drżący René.
— Tak. Jesteś biegłym chemikiem, nieprawdaż?
— Najjaśniejszy panie....
— I umiesz to wszystko, co umieją najuczeńsi lekarze.
— Przesadzasz, Najjaśniejszy panie.
— Nie! Matka mi o tem mówiła. Zresztą, ufam ci i wolę raczej naradzić się z tobą jak z kim innym. Oto — mówił dalej, odsłaniając trup psa — proszę cię, zechciej zobaczyć, co to zwierzę ma między zębami, i powiedz mi, z czego zdechło.
Gdy René, ze świecą w ręku, skłonił się do samej ziemi, tak dla ukrycia swego wzruszenia, jak i dlatego, iżby być posłusznym królowi, Karol, stojąc z wlepionemi w tego człowieka oczyma, oczekiwał z łatwą do pojęcia niecierpliwością wyrazu, który miał być dla niego wyrokiem śmierci lub zakładem zbawienia.
René wyjął z kieszeni rodzaj skalpela, otworzył go i końcem zdjął z pyska charta kawałeczki, papieru, przylegające do dziąseł.
Długo i z uwagą patrzał na żółć i krew, sączącą się z każdej rany.
— Smutne symptomaty, Najjaśniejszy panie — powiedział drżącym głosem.
Karol poczuł zimny dreszcz, przebiegający po żyłach i dochodzący do samego serca.
— Tak — rzekł — pies ten został otruty, nieprawdaż?
— Zdaje się.
— A jakim rodzajem trucizny?
— Ja sądzę, że trucizną mineralną.
— Czy możesz na pewno przekonać się, iż został otruty?
— Bezwątpienia. Trzeba go tylko rozpłatać i obejrzeć żołądek.
— Uczyń to. Chcę dowiedzieć się prawdy.
— Trzeba przywołać kogo do pomocy.
— Ja sam ci pomogę — odpowiedział Karol.
— Ty, Najjaśniejszy panie!
— Tak, ja. Jeśli został otruty, jakież znajdziemy oznaki?
— Czerwone plamy i rozgałęzienia w żołądku.
— Do dzieła! — rzekł Karol.
René jednem uderzeniem skalpela, otworzył piersi charta i z siłą je rozsunął, gdy tymczasem Karol, klęcząc na jednym kolanie, przyświecał mu skurczoną i drżącą ręką.
— Patrz, Najjaśniejszy panie — powiedział — oto ślady widoczne. Oto czerwone plamy, o których Waszej królewskiej mości wspomniałem; oto żyły zakrwawione, podobne do korzeni jakiejś rośliny. Jestto właśnie to, co nazwałem rozgałęzieniami. Znajduje tu wszystko, czego szukałem.
— A więc pies jest otruty?
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— Trucizną, mineralną?
— Podług wszelkiego prawdopodobieństwa.
— A co doświadczałby człowiek, któryby niechcący zażył tej samej trucizny?
— Wielki ból głowy, wewnętrzne palenie jak gdyby połknął żarzące węgle, rżnięcie we wnętrznościach, wymioty.
— A miałby pragnienie? — spytał Karol.
— Nie do ugaszenia.
— Tak, tak, dobrze, — mruknął Karol.
— Najjaśniejszy panie! napróżno staram się odgadnąć cel tych wszystkich zapytań.... — rzekł René.
— A to na co? Wcale go nie potrzebujesz wiedzieć..... Odpowiadaj tylko na nasze zapytania.
— Cóż więcej Wasza królewska mość masz do zapytania?
— Jakiej przeciw-trucizny winien użyć człowiek, któryby zażył tego samego co mój pies jadu?
René namyślał się przez chwilę, potem powiedział:
— Wiele jest mineralnych trucizn; pierwej jednak nim odpowiem, chciałbym wiedzieć, jaka to jest istotnie trucizna. Czy wiadomy Waszej królewskiej mości sposób, w jaki pies został otruty?
— Wiadomy — odpowiedział Karol — zjadł on stronicę z książki.
— Stronicę z książki?
— Tak.
— Czy Wasza królewska mość posiadasz tę książkę?
— Oto ją masz — powiedział Karol, zdejmując książkę z półki i podając Renému.
René zrobił poruszenie zadziwienia, które nie uszło baczności króla.
— On zjadł stronicę z tej książki? — wybąkał René.
— Tę właśnie.
I Karol pokazał mu oderwaną stronę.
— Czy Wasza królewska mość pozwolisz wydrzeć jeszcze jednę?
— Wydrzyj.
René wydarł jednę ćwiartkę i zbliżył ją do świecy: papier się zapalił a po gabinecie rozszedł się mocny odór czosnku.
— Otruty jest arszenikiem — powiedział.
— Jesteś tego pewny?
— Tak pewnym, jak gdybym go sam przyprawiał.
— A jaka jest przeciw-trucizna?...
René potrząsł głową.
— Jakto — rzekł Karol chrapliwym głosem — więc nie znasz lekarstwa?
— Najlepszem i najskuteczniejszem, są białka od jajek rozbite w mleku; lecz....
— Lecz.... co?
— Lecz trzeba je wziąć natychmiast; gdyż inaczej....
— Co inaczej....?
— Najjaśniejszy panie, to straszna trucizna — odpowiedział René.
— Jednakże nie zabija natychmiast? — rzekł Karol.
— Nie; lecz zabija na pewno, mniejsza o czas, kiedy człowiek ma umrzeć; czasami nawet bywa to umyślnem wyrachowaniem.
Karol oparł się o stół marmurowy.
— Teraz — rzekł, kładąc rękę na ramię Renégo — powiedz, czy znasz tę książkę?
— Ja! — Najjaśniejszy panie — powiedział zbladły René.
— Tak, ty; zobaczywszy ją, jużeś się zdradził.
— Najjaśniejszy panie, przysięgam ci....
— Posłuchaj, René — rzekł Karol. — Otrułeś królowę Nawarry rękawiczkami; otrułeś księcia de Porcian wyziewem lampy; usiłowałeś otruć księcia Kondeusza pachnącem jabłkiem.... René! każę ci drzeć pasy rozpalonemi do czerwoności obcęgami, jeśli nie powiesz, do kogo ta książka należy.
Florentczyk poznał, że nie można żartować z gniewem Karola IX-go, i zdecydował się śmiało odpowiedzieć.
— A jeśli powiem prawdę, Najjaśniejszy panie, kto mi zaręczy, że nie będę ukaranym straszniej jeszcze, niż za milczenie?
— Ja.
— Wasza królewska mość dasz mi swoje królewskie słowo?
— Słowo uczciwego człowieka! nikt cię nie dotknie.
— A więc skoro tak... książka ta do mnie należy.
— Do ciebie! — zawołał Karol, cofnąwszy się na krok i spoglądając na truciciela błędnym wzrokiem.
— Tak, do mnie.
— Jakimżeż sposobem wyszła z rąk twoich?
— Jej królewska mość królowa-matka wzięła ją odemnie.
— Królowa-matka! — zawołał Karol.
— Tak.
— W jakim celu?
— Sądzę, że w celu posłania jej królowi Nawarry, który prosił księcia d’Alençon o wystaranie mu się jakiej w podobnym rodzaju książki, dla nauczenia się polowania z sokołami.
— O! tak — zawołał Karol. — Pojmuję teraz wszystko. Książka ta, w istocie, była u Henryka. Jest więc przeznaczenie i ja mu się poddaję.
W tej chwili, napadł Karola suchy, gwałtowny kaszel, po którym nastąpiły nowe boleści we wnętrznościach.
Wydał dwa czy trzy stłumione krzyki i padł na krzesło.
— Co ci jest, Najjaśniejszy panie? — zapytał René przerażony.
— Nic — odrzekł Karol — mam tylko pragnienie; daj mi pić.
René nalał wody w szklankę i podał drżącą ręką Karolowi.
Król wypił ją jednym tchem.
— Teraz — rzekł Karol, biorąc pióro i maczając w atramencie — napisz na tej książce...
— Co mam napisać?...
— To, co ci podyktuję:

„Podręcznik ten o polowaniu z sokołami, dany był przezemnie królowej-matce, Katarzynie de Médicis.

René wziął pióro i napisał.
— Teraz podpisz, Florentczyk podpisał.
— Wasza królewska mość obiecałeś mi bezpieczeństwo — powiedział perfumiarz.
— I z mej strony dotrzymam słowa.
— Lecz ze strony królowej-matki? — spytał René.
— O!... z tej strony — odrzekł Karol — to mnie wcale nie tyczy. Jeśli cię napadną, broń się.
— Najjaśniejszy panie!., czy mogę opuścić Francyę, jeśli będę widział, iż życiu memu grozi niebezpieczeństwo?....
— Odpowiem ci na to za dwa tygodnie... Tym czasem...
Karol, zmarszczywszy brwi, poniósł palec do ust zsiniałych.
— O! bądź spokojny, Najjaśniejszy panie.
Florentczyk, szczęśliwy, że się tak tanim kosztem uwolnił, skłonił się i wyszedł.
Po chwili, ukazała się mamka na progu pokoju.
— Co ci jest, Karolciu?.. — spytała.
— Przemoczyłem nogi na rosie i jestem niezdrów.
— W rzeczy samej, jesteś bardzo blady, mój Karolciu.
— Tak, bo jestem słaby. Podaj mi rękę, mamko, i zaprowadź do łóżka.
Mamka szybko się zbliżyła.
Karol przy jej pomocy doszedł do sypialni.
— Teraz, powiedział — położę się do łóżka bez pomocy.
— A jeśli przyjdzie Ambroży Paré?..
— Powiedz mu, że mam się lepiej i że go już nie potrzebuję.
— Lecz tym czasem, co weźmiesz?
— O!.. lekarstwo bardzo proste — rzekł Karol. — Białka od jaj, rozbite w mleku. Ale mamko, ten biedny Akteon zdechł. Trzeba będzie jutro rano kazać go pochować w którym kącie Luwrskiego ogrodu. Był on jednym z moich najlepszych przyjaciół... Każę mu postawić nadgrobek, jeśli jeszcze zdążę.


Rozdział VI.
ZAMEK WINCEŃSKI.

Zgodnie z poleceniem Karola IX-go, odprowadzono Henryka do zamku Vinceńskiego.
Tak w owej epoce nazywano sławny zamek, z którego obecnie pozostały zwaliska jedynie — kolosalna ruina, świadcząca o minionej wielkości.
Henryka przeniesiono w lektyce.
Z każdej strony jechało czterech żołnierzy, a pan de Nancey postępował naprzód z rozkazem, który miał otworzyć bramy opiekuńczego więzienia.
Zatrzymano się u drzwi galeryi do wieży prowadzącej.
Pan de Nancey zsiadł z konia, odemknął drzwiczki, i z uszanowaniem poprosił króla, ażeby wyszedł z lektyki.
Henryk był posłuszny i nie robił najmniejszego zarzutu.
Każde mieszkanie uważał za bezpieczniejsze od Luwru, i dziesięć drzwi, zamykających się za nim, zamykały się w tejże chwili pomiędzy nim i Katarzyną de Médicis.
Królewski więzień przebył zwodzony most między dwoma żołnierzami, potem troje drzwi u spodu wieży i tyleż drzwi u spodu schodów.
Nancey wprowadził go na pierwsze piętro.
Tutaj kapitan widząc, że Henryk chce jeszcze iść dalej, rzekł:
— Zatrzymaj się, Najjaśniejszy panie.
— Ala! a!... — powiedział Henryk, zatrzymując się — zdaje się, że mi robią ten zaszczyt, iż mnie zamkną na pierwszem piętrze.
— Najjaśniejszy panie — odrzekł Nancey — postępują z tobą, jak z głową koronowaną.
— Niech dyabli wezmą!... — powiedział do siebie Henryk — dwa lub trzy piętra wyżej, nie poniżyłyby mnie. Tutaj mi będzie nie bardzo dobrze, zaczną mieć podejrzenie...
— Czy Wasza królewska mość zechcesz iść za mną?... — rzekł Nancey.
— Czyż nie wiesz, że kiedy mój brat Karol rozkazuje, niema co pytać, czy chcę, czy też nie chcę. Czy on rozkazuje, ażebym szedł za tobą?
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— A więc idę mój panie.
Udano się przez jakiś korytarz.
Korytarz ten prowadził do dość obszernej, posępnej z ciemnemi murami sali.
Henryk spojrzał do koła niezupełnie spokojnie.
— Gdzie jesteśmy?... — zapytał.
— Przechodzimy przez izbę tortur, Najjaśniejszy panie.
— A ha!... — mruknął król.
I baczniej jeszcze przyglądać się począł.
W izbie tej, wszystkiego było po trosze: konwie i kadzie do tortur z gorącą wodą; kliny i młotki do tortur przy ściskaniu nóg; prócz tego, kamienne ławki, przeznaczone dla nieszczęśliwych ofiar, których czekały tortury — ciągnęły się prawie w około całej sali; nad temi ławkami, do samych ławek i do nóg tychże, przytwierdzone były żelazne kółka w ścianę wmurowane.
Henryk szedł dalej, nie mówiąc ani słowa, lecz nie tracąc najmniejszego szczegółu z tych wszystkich okropnych przygotowań, kreślących, że tak rzeknę, na tych murach, historyę cierpień.
Tocząc wzrokiem po wszystkich stronach, Henryk nie patrzył na nogi... potknął się więc.
— E!.. — rzekł — cóż to jest?
I wskazał na rodzaj rowka, wydrążonego w wilgotnej kamiennej posadzce.
— To rynna, Najjaśniejszy panie.
— Więc tu deszcz pada?
— Tak, deszcz, lecz deszcz krwawy, Najjaśniejszy panie.
— A! a!... — powiedział Henryk — bardzo dobrze. Czy prędko przybędziemy do mego pokoju?
— Jużeśmy przybyli — odpowiedział jakiś cień, rysujący się w ciemności, który, w miarę zbliżania się do niego, stawał się widoczniejszym i wyraźniejszym.
Henrykowi zdawało się, że głos ten jest mu znajomy; zrobił kilka kroków naprzód i poznał mówiącego.
— A! to ty, Beaulieu — powiedział — cóż tu u dyabła robisz?
— Najjaśniejszy panie, objąłem właśnie urząd gubernatora twierdzy Vincennes.
— A więc, mój kochany przyjacielu, pięknie swój zawód rozpoczynasz; mieć na pierwszy raz więźniem króla, to wcale nieźle.
— Za pozwoleniem, Najjaśniejszy panie — odparł Beaulieu — jeszcze pierwej przyjąłem dwóch szlachciców.
— Kogóż to? A! wybacz; robię ci może nierozważne pytanie. A więc, wystaw sobie, że nic nie mówiłem.
— Nie zalecono mi tajemnicy. Są to panowie de La Mole i de Coconnas.
— A! prawda; przy mnie ich aresztowano. Biedacy! Jakżeż znoszą to nieszczęście?
— Każdy z nich znosi go odmiennie; jeden jest wesoły, drugi smutny; jeden śpiewa, drugi wzdycha.
— Któryż z nich wzdycha?
— Pan de La Mole, Najjaśniejszy panie.
— Na honor — powiedział Henryk — lepiej pojmuję tego co wzdycha, niż tego co śpiewa. Wnoszę z tego, że więzienie nie jest zbyt wesołe. Na którem znajdują się piętrze?
— Na najwyższem, na czwartem.
Henryk westchnął. Chciałby tam być.
— Bądź tak dobry, panie de Beaulieu — rzekł — i wskaż mi mój pokój; chciałbym się już w nim znajdować, gdyż dzień dzisiejszy bardzo mię zmordował.
— Oto jest, Najjaśniejszy panie — powiedział Beaulieu, pokazując Henrykowi otwarte drzwi.
Nr 2 — rzekł Henryk, — dla czegóż nie Nr 1?
— Już on przeznaczony dla innej osoby.
— Aha! to ma znaczyć, że spodziewacie się więźnia, zacniejszego jeszcze niż ja rodu.
— Nie mówiłem, Najjaśniejszy panie, że to więzień.
— Któż więc?
— Nie pytaj, Najjaśniejszy panie, gdyż będę zmuszony przełamać winne posłuszeństwo i milczeć.
— A! to co innego — odpowiedział Henryk.
I bardziej się jeszcze niż pierwej zamyślił.
Ten Nr. 1 widocznie go zatrwożył.
Zresztą, gubernator był ciągle równie grzecznym.
Zręcznie ujmując sobie Henryka, wprowadził go do pokoju, prosił o przebaczenie za brak wygody, postawił u drzwi dwóch żołnierzy, i wyszedł.
— Teraz — rzekł gubernator do stróża — chodźmy do innych.
Stróż poszedł naprzód.
Udali się tą drogą, którą przyszli, to jest przez izbę tortur, korytarz i schody.
Pan de Beaulieu, postępując za swym przewodnikiem, przeszedł trzy piętra.
Na czwartem, to jest najwyższcm, stróż otworzył jedne za drugiemi troje drzwi, z których każde były zaopatrzone dwoma zamkami i trzema ogromnemi zasuwami.
Zaledwie tylko dotknął się trzecich drzwi, dał się zaraz słyszeć radosny głos, który wołał:
— E! do kroćset dyabłów! otwórzcie, choćby dla wpuszczenia świeżego powietrza. Tak tu jest gorąco, że można się zadusić.
I Coconnas, którego czytelnik poznał zapewne z jego ulubionego przekleństwa, jednym skokiem stanął u drzwi.
— Chwilkę, mój panie — rzekł stróż — przychodzę tutaj nie po to, żeby panów uwolnić, lecz po to, żeby wprowadzić pana gubernatora.
— A czegóż tu chce pan gubernator?
— Przyszedł panów odwiedzić.
— Sprawia to nam wiele zaszczytu — odpowiedział Coconnas — witaj nam, panie gubernatorze.
Pan de Beaulieu rzeczywiście wszedł i natychmiast stłumił uśmiech serdeczny Coconnasa, lodowatą grzecznością, właściwą gubernatorom fortec, dozorcom więzień i katom.
— Czy masz pan pieniądze? — spytał więźnia.
— Ja? — odpowiedział Coconnnas — nie mam ani jednego talara.
— A kosztowności?
— Mam pierścień.
— Czy pan pozwolisz się zrewidować?
— Kroćset dyabłów! — zawołał Coconnas, czerwieniejąc od gniewu — szczęście twoje, że jesteśmy w więzieniu.
— Wszystko trzeba znosić w królewskiej służbie.
— Czy uczciwi ludzie, obdzierający przechodzących na Nowym-Moście, są także w królewskiej służbie? Kroćset dyabłów! bardzo byłem niesprawiedliwym, mój panie; gdyż dotychczas uważałem ich za złodziei.
— Żegnam cię, panie — powiedział Beaulieu. — Stróżu, zamknij go.
Gubernator wyszedł, unosząc, z sobą pierścień Coconnasa, bardzo piękny szmaragd, który mu podarowała księżna de Nevers na pamiątkę koloru swych oczów.
— Teraz do drugiego — rzekł, wychodząc.
Przeszli próżny pokój i znowu rozległ się skrzyp otwieranych drzwi, sześciu zamków i dziewięciu ryglów.
Ostatnie drzwi otworzyły się i najpierwszy szmer, jaki doszedł do uszu odwiedzających, było westchnienie.
Pokój ten był jeszcze posępniejszy od tego, z którego dopiero co wyszedł Beaulieu.
Cztery wązkie i długie, do strzelnic podobne okna, oświecały słabo to smutne schronienie.
Żelazna krata tak była sztucznie w oknach urządzona, że więzień nie mógł nawet widzieć nieba.
La Mole siedział w kącie i, nie zważając na przybyłych, nie ruszył się z miejsca jak gdyby nic nie słyszał.
Gubernator zatrzymał się w progu, i przez chwilę spoglądał na więźnia, który nieruchomy, pochylił głowę na ręce.
— Dobry wieczór, panie de La Mole — powiedział.
Młodzieniec zwolna podniósł głowę.
— Dobry wieczór panu — odpowiedział.
— Panie, przyszedłem cię zrewidować — rzekł gubernator.
— Niema potrzeby — odpowiedział La Mole — sam oddam wszystko, co mam przy sobie.
— Cóż pan masz?
— Mam około trzystu talarów i te oto klejnoty i pierścienie.
— Oddaj je pan — rzekł gubernator.
— Oto są.
La Mole wypróżnił kieszeni, zdjął pierścienie z palców i oderwał klamrę od kapelusza.
— Nie masz pan nic więcej?
— O ile wiem, nic więcej nie mam.
— A co pan masz na szyi, na jedwabnym sznurku? — zapytał gubernator.
— Nie jestto żaden klejnot, lecz relikwia.
— Oddaj pan.
— Jakto? więc pan wymagasz...
— Rozkazano mi pozostawić panu tylko suknie, relikwia zaś nie jest suknią.
La Mole uczynił poruszenie gniewu, który pośród bolesnej spokojności i odznaczającej ją godności, zdawał się być jeszcze bardziej zastraszającym dla ludzi, przyzwyczajonych widzieć gwałtowne wzruszenia...
Lecz natychmiast przyszedł do siebie.
— Dobrze więc; oddam, skoro pan żądasz.
Przy tych słowach zwrócił się, jakby w celu zbliżenia do świecy i zdjął mniemaną relikwię; był to medalion z portretem; portret ten wyrwał z medalionu i poniósł do ust.
Lecz pocałowawszy go kilka razy, udał, że upuszcza na ziemię i nastąpił na niego piętą buta tak silnie, że go porwał na tysiące kawałków.
— Panie!... — zawołał gubernator.
Schylił się i spojrzał, czy nie można ocalić od zniszczenia nieznanego przedmiotu, który La Mole chciał przed nim ukryć; lecz miniatura do szczętu została zniszczoną.
— Król chciał mieć ten klejnot — rzekł La Mole — lecz nie miał żadnego prawa do portretu w nim się mieszczącego. Oto jest medalion, możesz go pan wziąć.
— Panie — powiedział Beaulieu — poskarżę się przed królem.
I, nie pożegnawszy więźnia ani jednem słowem, wyszedł w takim gniewie, że nie czekał nawet, iżby stróż zamknął przy nim drzwi.
Stróż zrobił kilka kroków ażeby wyjść, a widząc, że p. de Beaulieu już jest na schodach, rzekł do La Mola:
— Na honor! dobrze zrobiłem, żem się domyślił wziąć zaraz od pana sto talarów, za które ułatwię panu widzenie się z towarzyszem. Gdybyś pan nie był ich dał, gubernator wziąłby je jak te trzysta, a wtedy sumienie nie pozwoliłoby mi usłużyć panu; lecz zapłaciłeś mi wprzód, i obiecałem, że zobaczysz się ze swym towarzyszem... uczciwy człowiek umie dotrzymać słowa... Tylko jeśli można, tak ze względu na siebie, jak i ze względu na mnie, nie rozmawiajcie panowie o polityce.
La Mole wyszedł ze swego pokoju i znalazł się naprzeciw Coconnasa, który chodził po środkowej sali.
Obaj przyjaciele rzucili się w objęcia.
Stróż udał, że ociera łzę i wyszedł; stanął on na czatach dlatego, żeby nie zdybano więźni, albo raczej jego samego.
— A! otóż ty — zawołał Coconnas — no i cóż! Czy był u ciebie ten straszny gubernator?
— Sądzę, że i u ciebie.
— I zabrał ci wszystko?
— Tak jak i tobie.
— O! ja miałem niewiele: pierścionek od Henriety i nic więcej.
— A pieniędzy?
— Wszystko co miałem, oddałem temu dzielnemu stróżowi, ażeby mi ułatwił widzenie się z tobą.
— A! a! — rzekł La Mole — zdaje się, że on dostaje z dwóch rąk.
— Więc ty także go zapłaciłeś?
— Dałem mu sto talarów.
— Tem lepiej.
— Tem lepiej, że nasz stróż jest nędznikiem?
— Bezwątpienia; pieniędzmi będzie można z niego zrobić wszystko, co się nam podoba, a na pieniądzach, spodziewam się, nie zbraknie nam.
— Rozumiesz teraz, jak szły interesa?
— Zupełnie... Wydano nas.
— Któż taki?
— D’Alençon. Słusznie bardzo chciałem mu ukręcić łeb...
— I sądzisz, że nasza sprawa jest złą?
— Tak mi się zdaje.
— Więc należy oczekiwać i... tortur.
— Nie ukrywam przed tobą, że już o tem myślałem.
— Co powiesz, jeśli rzeczy dojdą tak daleko?
— A ty?
— Ja będę milczał — odpowiedział La Mole, pokrywszy się gorączkowym rumieńcem.
— Będziesz milczał? — zawołał Coconnas.
— Tak; jeśli będę miał siły.
— A ja — rzekł Coconnas — jeśliby zrobiono ze mną podobną podłość, daję ci słowo, że wyznam wiele rzeczy.
— Cóż takiego? — zapytał żywo La Mole.
— O! bądź spokojny; wyznam takie rzeczy, że d’Alençon przez kilka nocy nie będzie mógł zasnąć.
La Mole chciał odpowiedzieć, gdy w tej chwili dozorca, usłyszawszy zapewne szmer jakiś, przybiegł, wepchnął każdego z nich do pokoju, i zamknął drzwi za sobą.


Rozdział VII.
FIGURA WOSKOWA.

Już od ośmiu dni, Karol IX-ty nie opuszczał łóżka.
Cierpiał na trawiącą gorączkę, przerywaną czasami gwałtownemi napadami, mającemi podobieństwo do konwulsyj.
W czasie tych napadów, wydawał niekiedy jęki, którym żołnierze czuwający w przedpokoju, ze strachem się przysłuchiwali, i którym wtórowało echo starego Luwru, obudzone od niejakiego czasu tyloma złowrogiemi odgłosami.
Potem, kiedy te napady minęły, Karol osłabiony, z przygasłym wzrokiem, padał na ręce swej mamki.
Matka i syn ukrywali przed sobą swoje uczucia, i unikali jedno drugiego.
Opowiedzieć, jak posępne myśli tłoczyły serce Katarzyny de Médicis i księcia d’Alençon, byłoby to chcieć odmalować szkaradne robactwo, ruszające się w głębi gniazda żmii.
Henryk był zamknięty w swym pokoju; na skutek jego własnej prośby, Karol zabronił odwiedzać go wszystkim, nawet Małgorzacie.
W oczach wszystkich, było to zupełną, niełaską.
Katarzyna i d’Aleuçon odetchnęli wolniej, uważając go już za zgubionego; tymczasem Henryk jadł i pił spokojniej niż przedtem, myśląc, że już o nim zapomniano.
Nikt przy dworze nie domyślał się przyczyny choroby króla.
Ambroży Paré i jego towarzysz Mazille, przypisali to zapaleniu żołądka, biorąc skutek za przyczynę.
Przepisali łagodzącą dyetę, która pomagała szczególnemu napojowi Renégo; mleko z białkami król brał z rąk mamki trzy razy na dzień, co stanowiło jedyne jego pożywienie.
La Mole i Coconnas siedzieli w Vincennes pod ścisłym dozorem.
Małgorzata i pani de Nevers, z dziesięć razy starały się dostać do nich, albo przynajmniej przesłać im bilety, lecz się to im nie udało.
Pewnego poranku, Karol poczuł, że się ma lepiej, i kazał wpuścić dwór cały, który, zazwyczaj, chociaż król nie wstawał, co rano przybywał, chcąc być obecnym przy wstawaniu.
Drzwi się roztworzyły i z bladości jego policzków, z żółtości czoła, z gorączkowego płomienia, tryskającego z zapadłych i ciemną obwódką okolonych oczów — można było poznać, jak silnie wstrząsnęła organizmem młodego monarchy, ta niepojęta choroba.
Sypialnia królewska wkrótce się napełniła ciekawymi dworzanami.
Katarzynę, d’Alençona i Małgorzatę zawiadomiono, że król przyjmuje.
Wszyscy troje weszli prawie jedno po drugiem.
Katarzyna spokojna, d’Alençon uśmiechnięty, Małgorzata smutna.
Katarzyna siadła u wezgłowia swego syna, nie zważając, jakim wzrokiem tenże spoglądał na jej zbliżenie.
D’Alençon stanął u nóg.
Małgorzata oparła się o stół, a widząc blade, wychudzone oblicze i zapadłe oczy brata, nie mogła powstrzymać westchnienia i zapłakała.
Karol, przed którego wzrokiem nic nie uszło, dostrzegł łzy, usłyszał westchnienie i uczynił głową Małgorzacie niedostrzeżony znak.
A jednakże znak ten rozjaśnił oblicze biednej królowej Nawarry, której Henryk nie zdążył lub też nie chciał nic powiedzieć.
Bała się o męża, drżała o kochanka.
Sama niczego się nie obawiała; znała dobrze La Mola i wiedziała, że można się spuścić na jego roztropność.
— Jakże się masz, mój kochany synu? — spytała Katarzyna.
— Lepiej, moja matko.
— A cóż mówią, twoi lekarze?
— Moi lekarze? a! to są wielcy doktorzy, moja matko — odpowiedział Karol, głośno się zaśmiawszy — przyznam, że z wielkiem zadowoleniem przysłuchuję się ich rozprawom o mojej chorobie. Mamko, daj mi pić.
Mamka przyniosła Karolowi filiżankę zwykłego napoju.
— Cóż ci oni przepisują, mój synu?
— Kto może poznać ich lekarstwa? — odpowiedział król, chciwie wypróżniając filiżankę.
— Bratu wartoby było wstać i odetchnąć świeżem powietrzem — rzekł Franciszek. — Polowanie sprawiłoby dobry skutek.
— Tak — odpowiedział Karol z uśmiechem, którego znaczenia książę nie mógł pojąć — ostatnie jednak polowanie nie bardzo mi się powiodło.
Karol wyrzekł te wyrazy tak dziwnym sposobem, że rozmowa, do której dwór się nie mieszał, przerwała się.
Karol uczynił lekki znak głową.
Dworzanie zrozumieli, że przyjęcie już skończone i wyszli jeden za drugim.
D’Alençon chciał zbliżyć się do brata, lecz wstrzymało go wewnętrzne uczucie.
Skłonił się więc i wyszedł.
Małgorzata rzuciła się do wychudzonej ręki, podanej przez brata, uścisnęła ją, pocałowała i wyszła z kolei.
— Dobra Margot! — szepnął Karol.
Katarzyna pozostała sama, siedząc u wezgłowia łóżka.
Karol, zobaczywszy się z matką sam na sam, odsunął się nieco dalej z takiem samem uczuciem strachu, z jakiem usuwają się przed wężem.
Po objaśnieniach Renégo, a może być i wskutek własnych rozmyślań, pozbawiony był nawet szczęścia powątpiewania.
Wiedział doskonale, komu i czemu winien przypisać śmierć swoję.
Skoro więc Katarzyna zbliżyła się do łóżka i wyciągnęła ku synowi rękę, zimną jak i spojrzenie, Karol drgnął... i zaczął się lękać.
— Pani zostajesz? — rzekł.
— Tak, mój synu — odpowiedziała Katarzyna — o ważnych rzeczach mam z tobą pomówić.
— Mów pani — rzekł Karol, jeszcze bardziej się odsuwając.
— Najjaśniejszy panie — powiedziała królowa — dopiero co mówiłeś, że lekarze twoi są wielkimi doktorami...
— I powtarzam to, pani.
— A jednak, cóż oni uczynili od czasu, jak jesteś chory?
— Nic, to prawda... lecz gdybyś pani słyszała, co oni mówili... prawdziwie możnaby chcieć zostać chorym jedynie dlatego, ażeby tylko słuchać tak mądrych rozpraw.
— Chcesz więc, mój synu, żebym ci powie działa rzecz jednę?
— A jakżeż? mów, moja matko.
— Mam podejrzenie, że ci wielcy doktorzy wcale się nie poznali na twej chorobie!
— Doprawdy, pani!
— Być może, że widzą skutek, lecz nie znają przyczyny.
— To możebne — rzekł Karol, nie pojmując do czego zmierza Katarzyna.
— Tak, i zamiast leczyć chorobę, leczą tylko symptom a ty.
— Na mą duszę! — zawołał zdziwiony Karol — sądzę, że masz słuszność, moja matko.
— Twoja długa choroba szkodzi sprawom państwa, i dręczy serce moje; przy tem, możesz nawet zapaść i na umyśle. To pobudziło mię do zebrania najmędrszych doktorów...
— To jest, znających się na medycynie?
— Nie; w sztuce jeszcze głębszej, w sztuce, która nietylko pozwala nam badać ciało, lecz i dusze.
— A! piękna to sztuka — powiedział Karol. — Mają słuszność, że nie uczą jej królów... Czyż poszukiwania twoje, pani, otrzymały skutek?
— Tak.
— Jakiż?
— Taki, jakiego się spodziewałam. Przyniosłam ci oto lekarstwo, które uleczy i ciało i duszę.
Karol zadrżał.
Sądził, że matka uważa jego śmierć za nadto powolną, i postanowiła z namysłem dokończyć tego, co zaczęła bezwiednie.
— I gdzież jest to lekarstwo?... — zapytał Karol, nieco się unosząc i spoglądając na matkę.
— Jest ono w samej chorobie — odpowiedziała Katarzyna.
— A gdzież jest choroba?
— Posłuchaj mię, synu — rzekła {tns|na|Katarzyna}} — Czyś słyszał czasami, że są tajni nieprzyjaciele, których zemsta zdaleka nawet zabija swoję ofiarę?
— Żelazem albo trucizną?... — zapytał Karol, ani na chwilę nie spuszczając oczu z obojętnej fizyonomii swej matki.
— Nie; innemi środkami, daleko pewniejszemi i straszniejszemi.
— Wytłomacz się, pani?
— Czy wierzysz w siłę zaklęć i magii?... — spytała wychowanka Florencyi.
Karol stłumił uśmiech pogardy i niedowierzania.
— O! i bardzo — odpowiedział.
— One to są przyczyną twoich cierpień — żywo powiedziała Katarzyna. — Nieprzyjaciel, co nie śmiał uderzyć jawnie, pokryjomu czyhał na twe życie.
Plan jego był jeszcze tem straszniejszy, że nie miał spólników, i że nici tajemnych tego spisku nie można było ująć.
— O! o!... — zawołał Karol, oburzony podobną chytrością.
— Pomyśl dobrze, mój synu — mówiła dalej Katarzyna — przypomnij sobie pewne zamiary ucieczki, która miała zabezpieczyć bezkarność mordercy.
— Mordercy! mordercy!... — zawołał Karol — chciano więc mnie zabić, moja matko?
— Tak, mój synu; być może, że ty powątpiewasz, lecz ja wiem na pewno.
— Nigdy nie powątpiewam o tem, co mi mówisz, moja matko — gorzko odpowiedział król. — Jakimżeż sposobem chciano mię zabić; bardzo radbym wiedzieć?
— Przez magię.
— Wytłomacz się, pani.
— Gdyby przestępca, którego ci chcę wskazać i którego serce twoje już ci wskazało, będąc pewnym skutku, potrafił się wymknąć — nikt nie przeniknąłby może cierpień Waszej królewskiej mości; lecz na szczęście brat twój czuwał nad tobą, Najjaśniejszy panie.
— Który brat?... — zapytał Karol.
— Twój brat d’Alençon.
— A! tak, to prawda; zapominam zawsze, że mam brata — mruknął, z goryczą się uśmiechając. — Mówisz więc pani...
— Ze ca szczęście odkrył on materyalną stronę spisku. Lecz tymczasem gdy on, niedoświadczone dziecię, szukał tylko śladów zwyczajnego spisku, dowodów głupstw młodzieńca — ja, szukałam dowodów w czynie, daleko ważniejszym; znam bowiem dobrze duszę przestępcy.
— A! możnaby myśleć, moja matko, że mówisz o królu Nawarry — rzekł Karol, chcąc ujrzeć, do czego dojdzie ta przebiegłość florencka.
Katarzyna obłudnie spuściła oczy.
— Zdaje mi się jednak, żem go kazał aresztować i odprowadzić do Vincennes — mówił dalej król — miałżeby on być jeszcze winniejszym, niż sądziłem?
— Czy czujesz trawiącą cię gorączkę?... — zapytała Katarzyna.
— Tak, pani — odpowiedział Karol, marszcząc brwi.
— Czy czujesz ogień palący twe serce i wnętrzności?
— Tak, pani — odpowiedział Karol, coraz bardziej się zachmurzając.
— I dokuczliwy ból głowy, jakby strzałą przechodzący przez oczy do mózgu?
— Tak, tak, pani; ja to wszystko czuję. O! jak pani dobrze umiesz opisać moje słabość!
— E! to bardzo proste — powiedziała Katarzyna — patrz...
I wyjęła z pod płaszczyka jakiś przedmiot, który podała królowi.
Była to figurka z żółtawego wosku, na dziesięć cali zaledwie wysoka.
Figurka ta, ubrana była w złotą gwiaździstą suknię także z wosku; suknię tę pokrywał królewski płaszcz z tejże samej materyi.
— Cóż to za statuetka? — spytał Karol.
— Zobacz, co ona ma na głowie — powiedziała Katarzyna.
— Koronę — odrzekł Karol.
— A w sercu?
— Szpilkę, lecz cóż....
— Więc, Najjaśniejszy panie, nie poznajesz siebie?
— Siebie?
— Tak, siebie, z twoją koroną i twoim płaszczem?
— A któż to zrobił tę figurkę? — zapytał Karol, którego komedya ta zaczęła już nudzić — Zapewne król Nawarry?
— Nie, nie on, Najjaśniejszy panie.
— Nie on!... A więc cię nie rozumiem, moja matko.
— Mówię „nie on” dla tego — odpowiedziała Katarzyna — że Wasza królewska mość mógłbyś przyjąć odpowiedź w literalnem znaczeniu. Powiedziałabym „tak, ” gdybyś Wasza królewska mość spytał się inaczej.
Karol nie odpowiedział.
Starał się on przeniknąć wszystkie myśli tej tajemniczej duszy, właśnie zamykającej się przed nim w chwili, kiedy już sądził, że się wszystkiego dowie.
— Statuetkę — mówiła dalej Katarzyna — znalazł prokurator generalny Laguesle w mieszkaniu człowieka, który w dzień polowania z sokołami, trzymał na pogotowiu konia dla króla Nawarry.
— U pana de La Mole? — spytał Karol.
— U niego; spójrz, jak ta igła stalowa przeszyła serce, i zobacz, co to za litera jest napisana na przyczepionej kartce.
— Widzę M — rzekł Karol.
— To jest „Mort” śmierć; jestto czarnoksięzka formuła: zabójca pisze swoje życzenia na ranie, którą robi. Jeśliby cię chciał dotknąć szaleństwem „(folie)”, jak uczynił książę Bretoński z Karolem VI-tym, nie napisałby M, lecz F.
— A więc według twego zdania, moja matko, La Mole szuka mej śmierci.
— Tak, jak sztylet szuka serca; lecz sztylet kieruje się ręką....
— A więc to cała przyczyna złego, które mię dotknęło? Jakżeż temu zapobiedz? — zapytał Karol — ty wiesz to, moja dobra matko, coś się tem zajmowała całe życie; lecz ja, zupełnie jestem ciemny w nauce zaklęć i magii.
— Śmierć wywoływacza niszczy urok. W dniu w którym zniknie urok, zniknie i choroba.
— Doprawdy! — zawołał Karol z zadziwieniem.
— Jakto, nie wiesz tego?
— Nie jestem czarnoksiężnikiem — odpowiedział król.
— Teraz Wasza królewska mość przekona się, nieprawdaż?
— Zapewne.
— I to przekonanie rozpędzi niespokojność?
— Zupełnie.
— I mówisz to nie przez grzeczność?
— Nie, moja matko; z głębi serca.
Oblicze Katarzyny rozjaśniło się.
— Chwała, Bogu! — zawołała, tak jakby wierzyła w Boga.
— Tak, chwała Bogu! — ironicznie powtórzył Karol. — Wiem teraz, tak jak i pani, komu mam przypisać swój stan i kogo ukarać.
— I ukarzesz....
— La Mola, czyż nic mówiłaś pan i, że on jest winnym?
— Mówiłam, że on był narzędziem.
— To też La Mola przedewszystkiem — powiedział Karol — to najważniejsze. Te wszystkie napady, którym podlegam, mogą wzbudzić w około nas niebezpieczne podejrzenia. Trzeba, jak najprędzej wyjaśnić tę sprawę i dowiedzieć się prawdy....
— Tak: jego uważam za winnego. Zaczniemy od niego; jeśli miał spólnika, to go wyjawi.
— Tak — mruknęła Katarzyna — jeśli nie będzie chciał mówić dobrowolnie, to go zmuszę do mówienia; mamy na to niezawodne środki.
Następnie, spostrzegłszy się, dodała głośno:
— Pozwalasz więc, Najjaśniejszy panie, iżby zaczęto śledztwo?
— Czem prędzej, tem lepiej — odpowiedział Karol.
Katarzyna uścisnęła rękę syna, nie czując nerwowego jej wstrząśnienia i wyszła, nie słysząc sardonicznego śmiechu króla i głuchego okropnego przekleństwa, które po śmiechu nastąpiło.
Król zapytywał sam siebie, czy niema niebezpieczeństwa, pozostawić wolność tej kobiecie, która w kilka godzin narobić może tyle złego, że potem nie będzie można temu zaradzić?
W chwili, kiedy jeszcze patrzał za oddalającą się matką — usłyszał za sobą lekki szelest i, obróciwszy się, spostrzegł Małgorzatę podnoszącą zasłonę od korytarza, prowadzącego do mamki.
Rozlana po twarzy bladość, błędne oczy i stłumiony oddech, zdradzały w niej gwałtowne wzruszenie.
— O! bracie! bracie!... — zawołała Małgorzata, rzucając się ku jego łóżku — wiesz jak ona kłamie!
— Kto, ona?... — zapytał Karol.
— Posłuchaj, Karolu: bezwątpienia jest to okropne oskarżać własną matkę; lecz domyśliłam się, że została przy tobie, ażeby znowu ich prześladować... Przysięgam ci jednak, na życie, na duszę, ona kłamie!
— Prześladować ich!... Kogóż ona prześladuje?
Oboje z instynktu mówili po cichu; rzekłbyś, że się obawiali słuchać jedno drugiego.
— Najprzód Henryka, twego Henrysia, który cię kocha, który do ciebie jest przywiązany więcej od wszystkich.
— Tak sądzisz, Margot?... — zapytał Karol.
— O! jestem tego pewną, Najjaśniejszy panie.
— I ja także — dodał Karol.
— A więc jeśli jesteś tego pewnym, mój bracie — powiedziała zdumiona Małgorzata — dlaczegóż kazałeś go aresztować i odprowadzić do Vincennes?
— Dlatego, że mnie o to sam prosił.
— On cię prosił?...
— Tak; Henryk ma szczególne myśli. Może się myli, lecz może ma słuszność; on myśli, że jest bezpieczniejszy w mej niełasce, niż w miłości; bezpieczniejszy w Vincennes niż w Luwrze — zdala odemnie, niż zbliska.
— A! rozumiem — powiedziała Małgorzata. — A więc jest bezpiecznym?
— Tak sądzę; Beaulieu bowiem odpowiada za niego swoją głową.
— Dziękuję ci, bracie, za Henryka. Lecz...
— Lecz co?... — zapytał Karol.
— Jest jeszcze inna osoba, którą może nie powinnam się zajmować... lecz... zajmuję się mimowoli...
— Któż to taki?
— Najjaśniejszy panie, przebacz mi... zaledwie ośmieliłabym się wyznać to memu bratu, a nie śmiem wyznać memu królowi.
— La Mole, nieprawdaż?... — zapytał Karol.
— Niestety!... — zawołała Małgorzata — już raz chciałeś go zabić, Najjaśniejszy panie, lecz cudem uniknął twej zemsty królewskiej.
— A to wtedy, gdy był obwiniony o jeden występek; teraz gdy już popełnił drugi...
— Co do drugiego jest niewinny, Najjaśniejszy panie.
— Lecz czyż nie słyszałaś, biedna Margot, co mówiła nasza dobra matka?... — powiedział Karol.
— Jużem ci mówiła, Karolu — odpowiedziała Małgorzata, zniżając głos — mówiłam ci, że ona kłamie.
— Może nie wiesz, że u La Mola znaleziono woskową figurkę?
— Wiem, bracie.
— Że figurka ta, ma serce przeszyte igłą, i że na igle znajduje się karteczka z literą M?
— Wiem i to.
— Że figurka ta ma na sobie królewski płaszcz i królewską koronę na głowie?
— Wiem wszystko.
— Cóż na to powiesz?
— Powiem, że ta figurka w królewskim płaszczu i w królewskiej koronie na głowie, wyobraża nie mężczyznę, lecz kobietę.
— A igła, która tkwi w sercu?
— Jest to urok, aby zostać kochanym przez tę kobietę, a nie czary, żeby zabić mężczyznę.
— A ta litera M?
— Ona nie znaczy: Mori (śmierć), jak powiedziała królowa-matka.
— Cóż więc znaczy?... — zapytał Karol.
— Znaczy... znaczy imię kobiety, którą kochał La Mole.
— Jakże się ta kobieta nazywa?
— Nazywa się Małgorzata — powiedziała królowa Nawarry, padając na kolana przed łóżkiem króla, i ściskając w swych dłoniach jego rękę, na którą opuściła twarz zroszoną łzami.
— Zamilcz, siostro!... — rzekł Karol, wiodąc do kola błyszczącym pod zmarszczoną brwią wzrokiem — gdyż, jak ty podsłuchiwałaś innych, tak i ciebie mogą podsłuchać.
— O! co mię to obchodzi!... — odpowiedziała Małgorzata, podnosząc głowę — żałuję, że cały świat nie może mnie słyszeć! Objawiłabym całemu światu, jak podle jest nadużywać miłości szlachcica, aby splamić jego honor podejrzeniem o morderstwo.
— Margot, jeśli ci powiem, że wiem tak dobrze jak i ty, co prawda a co nie.
— Mój bracie!
— Jeśli ci powiem, że La Mole jest niewinny...
— Wiesz o tem...
— Jeśli ci powiem, że znam istotnego przestępcę.
— Istotnego przestępcę!... — zawołała Małgorzata — a więc występek spełniony?
— Tak. Umyślnie czy nie, już występek spełniony.
— Na tobie?
— Na mnie.
— Niepodobna! — Niepodobna?... Spójrz na mnie, Margot.
Młoda kobieta spojrzała na brata i zadrżała na widok jego bladości.
— Margot! pozostaje mi tylko trzy miesiące do życia — powiedział Karol.
— Tobie, bracie?... Tobie, mój Karolu!...
— Margot! jestem otruty.
Królowa krzyknęła.
— Milcz — rzekł Karol — trzeba, ażeby myślano, iż umieram od magii.
— I znasz winnego?
— Znam.
— Mówiłeś, że to nie La Mole.
— Nie, to nie on.
— Zapewne i nie Henryk?
— Nie.
— Wielki Boże! miałżeby to być?...
— Kto?
— Mój brat... d’Alençon — szepnęła Małgorzata.
— Być może.
— Albo... albo...
Tu Małgorzata zniżyła glos, jakby się lękała własnych słów:
— Albo... nasza matka?
Karol milczał.
Małgorzata spojrzała na niego, wyczytała w jego spojrzeniu wszystko co chciała, zerwała się i padła na krzesło.
— O! mój Boże! mój Boże!... — mówiła cichym głosem — to niepodobieństwo!
— Niepodobieństwo?.. — rzekł Karol z cierpkim uśmiechem. — Szkoda, że tu niema Renégo, on by ci opowiedział moje historyę.
— René?
— Tak. On by ci opowiedział, naprzykład, jak pewna kobieta, której on niczego odmówić nie może, zażądała od niego książki myśliwskiej, znajdującej się w jego bibliotece; jak wszystkie karty tej książki zatrute zostały subtelnym jadem; że trucizna przeznaczona, nie wiem dla kogo... jakimś zrządzeniem przypadku, lub też w skutek kary niebios, padła na inną osobę. Lecz jeśli chcesz, w nieobecności Renégo możesz obejrzeć tę książkę; jest ona tam, w moim gabinecie, zobaczysz na niej własnoręczne pismo Florentczyka iż tę książkę, która w swoich kartach mieści śmierć dla dwudziestu jeszcze osób, dal swojej spółrodaczce.
— Milcz, Karolu, milcz — zawołała Małgorzata.
— Widzisz teraz, dlaczego wszystkich trzeba pozostawić w mniemaniu, że umieram od magii.
— Lecz to niesłusznie, lecz to strasznie!... Łaski!.. Łaski!... Wiesz, że on niewinny!..
— Tak, wiem; lecz trzeba, żeby myślano, iż on jest winnym... Znieś śmierć twego kochanka; to niewiele dla ocalenia sławy naszego domu. Umieram, i chcę ażeby tajemnica ze mną zamarła.
Małgorzata pochyliła głowę, widząc, że przez króla nie może ocalić La Mola, i wyszła oblana łzami, mając nadzieję we własnych tylko środkach.
Katarzyna tymczasem, jak to przepowiedział Karol IX-ty, nie traciła ani chwili. Napsała zaraz do generalnego prokuratora Laguesle’a list, który historya zachowała co do słowa, i który rzuca na tę całą, sprawę krwawy odblask. Oto jego treść:

„Panie prokuratorze!

„Dziś wieczór napewno się dowiedziałam, że przestępstwo popełni! La Mole. W Paryżu, w jego mieszkaniu, znaleziono wiele podejrzanych rzeczy, książek, papierów. Proszę pana, zawezwać pierwszego prezydenta, i jak można najprędzej wybadać go względem woskowej figury, ranionej w serce[12].

Katarzyna.”

Rozdział VIII.
NIEWIDZIALNE TARCZE.

Nazajutrz po napisaniu tego listu, gubernator wszedł do Coconnasa z okazałą świtą; składała się ona z dwóch halabardzistów i czterech pisarzów.
Coconnas musiał zejść do sali, gdzie czekał prokurator Laguesle i dwóch sędziów, ażeby go z rozkazu Katarzyny wybadać.
Przez ośm dni przepędzonych w więzieniu, Coconnas dobrze się namyślił.
Codziennie na kilka chwil schodził się z La Molem; dozorca robił im tę niespodziankę, zapewne jednak nie z filantropii.
La Mole i Coconnas porozumieli się względem swego postępowania: postanowili oni wszystkiemu zaprzeczać, i Coconnas był przekonany, że przy niewielkiej zręczności, sprana jego przyjmie dobry obrót.
On i Lu Mole nie byli obwinieni ciężej od innych.
Henryk i Małgorzata nie zrobili żadnych kroków do ucieczki; nie mogli więc być skompromitowanymi w sprawie, w której główni przestępcy byli wolni.
Coconnas nie wiedział, że Henryk, siedział w tym samym co i on zamku, a grzeczność dozorcy dawała mu poznać, że nad jego głową unosi się opieka, którą nazywał: „niewidzialnemi tarczami.“
Dotychczas zapytania odnosiły, się do, zamiarów króla Nawarry, do projektów ucieczki i do udziału, jaki dwaj przyjaciele przyjęli w tej ucieczce.
Coconnas ciągle odpowiadał sposobem, więcej niż niepewnym, więcej niż zręcznym teraz gotował się odpowiedzieć tymżę samym sposobem i zawczasu przygotował sobie te wszystkie małe, zręczne odpowiedzi — gdy nagle spostrzegł, że przedmiot badań zmienił się.
Szło tu o kilka odwiedzin, oddanych Renému; o kilka woskowych figur, zrobionych na żądanie La Mola.
Coconnas osądził, że oskarżenie, straciło na sile i wzięło inny obrót, gdyż już nie chodziło tu o zdradę króla, lecz o statuetkę, wyobrażającą królowę statuetkę, nie wyższą jak sześć do dziesięciu cali.
Wesoło więc odpowiedział, że ani on, ani jego przyjaciel już od dawna nie bawią się lalkami, i z ukontentowaniem spostrzegł, że odpowiedzi jego po kilkakroć zniewalały sędziów do uśmiechu.
Nigdzie jeszcze w wierszach nie powiedziano: „Śmieje się, więc jestem rozbrojony”, lecz nie po tysiąc razy powtarzano to w prozie. Coconnas także z uśmiechu sędziów wnosił, że już ich w połowie rozbroił.
Po ukończeniu badania, powrócił do swego pokoju śpiewając i z takim hałasem, że La Mole, dla którego właśnie Coconnas to wszystka robił, wyprowadził z tego najlepsze następstwa.
Z kolei przyprowadzono na salę La Mola.
La Mole, tak jak i Coconnas, z zadziwieniem dostrzegł, że oskarżenie inny przyjęło kierunek.
Pytano go o odwiedziny u Renégo.
Odpowiedział, że był u Florentczyka raz jeden tylko.
Zapytano, czy nie kazał mu wtedy robić woskowej figurki?...
La Mole odpowiedział, że René pokazał mu figurkę, zupełnie gotową; zapytano go, czy ta figurka wyobraża mężczyznę? odpowiedział że figurka ta wyobraża kobietę.
Nakoniec zapytano, czy urok miał na celu śmierć tego człowieka?
Odpowiedział, że celem uroku było zniewolenie tej kobiety do kochania.
Pytania te były powtórzone i zadane rozmaitemi sposobami.
Lecz La Mole, pomimo przekręcania zapytań, odpowiadał zawsze jedno i toż samo.
Sędziowie spojrzeli po sobie z rodzajem wahania, nie wiedząc co mówić lub robić przed podobną prostotą; lecz w tej chwili przyniesiono do generalnego prokuratora bilet, który rozstrzygnął trudność.
Bilet ten zawierał w sobie te tylko wyrazy:

„Jeśli oskarżony zapiera się, trzeba użyć tortur.”

K.

Prokurator schował bilet do kieszeni, uśmiechnął się do La Mola i bardzo go grzecznie pożegnał.
La Mole powrócił do swego pokoju, prawie tak spokojny, lecz nie tak wesoły jak Coconnas.
— Sądzę, że wszystko idzie dobrze — pomyślał....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W godzinę potem usłyszał kroki i zobaczył, jak czyjaś ręka wsuwała, podedrzwi bilecik.
Wziął go, będąc pewnym, że bilet pochodzi od dozorcy.
Na widok tego bileciku, w sercu jego zabłysła nadzieja, lecz tak bolesna jak zawód; miał on nadzieję, że bilet ten jest od Małgorzaty, od której, od czasu jak siedział w więzieniu, nie miał żadnej wiadomości.
Drżącą ręką porwał papier i zaledwie nie umarł z radości, na widok znajomego charakteru pisma.
Oto wyrazy bileciku:
„Odwagi! ja czuwam.”
— A! jeśli ona czuwa — zawołał La Mole, pocałunkami pokrywając papier, którego się dotykała tak droga ręka — jeśli ona czuwa, jestem zbawiony!....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Aby La Mole zrozumiał bilet i razem z Coconnasem wierzył w to, co piemontczyk nazywał „niewidzialnemi tarczami” — musimy zaprowadzić czytelnika do małego domku, do tego pokoju, gdzie tyle wspomnień, przemienionych w bojaźliwe oczekiwanie, dręczyło serce kobiety, niedbale leżącej na aksamitnych poduszkach.
— Być królową, być silną, młodą, bogatą, piękną i cierpieć tak, jak ja cierpię — mówiła ta kobieta — o! to niepodobieństwo!
W tem gwałtownem wzruszeniu, kobieta ta wstawała, chodziła, nagle się zatrzymywała, przykładała rozpalone czoło do zimnego marmuru, potem znowu wstawała blada, z twarzą zalaną łzami, z krzykiem załamywała ręce i zmęczona, padała na blizkie krzesło.
Nagle zasłona, oddzielająca mieszkanie ulicy Cloche-Percée od mieszkania ulicy Tizon, podniosła się; dał się słyszeć szelest jedwabnej sukni, i weszła księżna de Nevers.
— A! to ty! — zawołała Małgorzata.
— Z jakąż niecierpliwością wyglądałam ciebie! Jakież tam wiadomości?
— Złe, złe, moja biedna przyjaciółko. Katarzyna sama prowadzi śledztwo i w tej chwili jest jeszcze w Vincennes.
— A René?
— Pod strażą.
— Nie zdążyłaś rozmówić się z nim?
— Nie.
— A nasi kochani więźniowie?
— Mam od nich wiadomości.
— Przez dozorcę?
— Tak jak zawsze.
— No i cóż?
— Widują się z sobą codziennie. Przed wczoraj rewidowano ich. La Mole, nie chcąc oddać twego portretu, wołał go raczej zniszczyć.
— Kochany La Mole!
— Annibal śmiał się w twarz badających.
— Poczciwy Annibal! Cóż dalej?
— Dziś zrana wypytywano ich o ucieczkę króla, jego projekty wywołania buntu w królestwie Nawarry — lecz nic nie powiedzieli.
— O!... wiedziałem, że milczeć będą; lecz milczenie zgubi ich, tak, jakby ich zgubiło i wyznanie.
— Tak; lecz my ich ocalemy.
— Myślałaś więc o naszym planie?
— Od wczoraj, tem tylko jestem zajętą.
— No i cóż?
— Już skończyłam z Beaulieum. A!...kochana królowo, cóż to za wymagający i chciwy człowiek!.... Będzie to kosztowało życie jednego człowieka i trzy kroć sto tysięcy talarów.
— Mówisz, że on chciwy.... a jednakże on żąda tylko życia jednego człowieka i trzech kroć sto tysięcy talarów.... Ależ to za darmo!
— Za darmo.... trzy kroć sto tysięcy talarów!... Wszystkie nasze klejnoty nie złożą podobnej summy!...
— O! Król Nawarry zapłaci, d’Alençon zapłaci, mój brat Karol zapłaci; albo jeśli nie...
— Mówisz doprawdy, jak szalona. Już mam trzy kroć sto tysięcy talarów.
— Ty?
— Tak, ja.
— Zkądżeś ich dostała?
— Ba!
— Więc to tajemnica.
— Dla wszystkich, wyjąwszy dla ciebie.
— O! mój Boże! — powiedziała Małgorzata, uśmiechając się wśród łez — czy je ukradłaś?
— Zaraz osądzisz.
— Zobaczemy.
— Czy pamiętasz tego strasznego Nautouilleta?
— Bogacza-lichwiarza?
— Jak ci się podoba.
— No i cóż?
— Jednego dnia przechodziła obok niego pewna blond-włosa z zielonemi oczyma kobieta. We włosy jej były wpięte trzy rubiny; jeden na czole, dwa na skroniach. Nie wiedząc, że kobieta ta była księżną; bogacz ten, ten lichwiarz wykrzyknął: „Za trzy pocałunki, dałbym za te trzy rubiny, trzy brylanty, każdy po sto tysięcy talarów!”
— Cóż dalej, Henrieto?
— Co, moja kochana! Brylanty są już wzięte i sprzedane.
— O! Henrieto! Henrieto!... — przemówiła Małgorzata.
— Ja kocham Annibala — zawołała księżna naiwnym i zarazem wzniosłym tonem, znamionującym i kobietę i wiek, w którym żyła.
— To prawda — powiedziała Małgorzata, śmiejąc się i czerwieniejąc — kochasz go bardzo, nawet za bardzo...
I uścisnęła jej rękę.
— A więc — mówiła dalej Henrieta — dzięki trzem brylantom, już jest i trzykroć sto tysięcy talarów i człowiek.
— Człowiek?... Co za człowiek?...
— Człowiek, który ma zginąć... Zapomniałaś, że trzeba zabić człowieka.
— I znalazłaś takiego człowieka?
— Znalazłam.
— Za tę samą cenę?... — spytała z uśmiechem Małgorzata.
— Za tę samą cenę znalazłabym dziesięciu — odpowiedziała Henrieta. — Nie, nie; za pięćset talarów, po prostu.
— Za pięćset talarów znalazłaś człowieka który się zgodził, ażeby go zabito?
— Co chcesz? Trzeba przecież żyć.
— Nie rozumiem cię, kochana przyjaciółko Mów jaśniej: w naszem położeniu nie można tracić czasu na zagadki.
— Więc słuchaj: dozorca, strzegący La Mola i Coconnasa, jestto stary żołnierz, który wie, co to jest rana; on chce pomódz nam w ocaleniu naszych przyjaciół, lecz nie chce stracić swego miejsca. Zręczne uderzenie sztyletem zakończy sprawę; my damy mu zapłatę, a skarb wynagrodzenie. Tym sposobem, człowiek ten dostanie pieniądze z dwóch rąk, i wznowi bajkę o pelikanie.
— Lecz — powiedziała Małgorzata — uderzenie sztyletem...
— Bądź spokojną; zrobi to Annibal.
— Prawda — rzekła śmiejąc się Małgorzata — on trzy razy ranił La Mola, to szpadą, to sztyletem, a La Mole nie umarł! Można więc mieć nadzieję.
— Złośliwa! zasługujesz, żebym ci słowa więcej nie powiedziała.
— O! nie, nie; błagam cię, powiedz mi: Jak ich ocalemy?
— Oto tak: kaplica jest jedynem miejscem w zamku, dokąd mogą wchodzić kobiety, nie będące więźniami. Schowamy się za ołtarz; pod przykryciem ołtarza, La Mole i Coconnas znajdą sztylety. Drzwi od zakrystyi będą otworzone wcześniej. Coconnas zrani dozorcę, który padnie i udawać będzie umarłego; my wejdziemy, każda z nas zarzuci na ramiona swego przyjaciela płaszcz; potem uciekniemy z nimi przez małą furtkę w zakrystyi, i, znając hasło, wyjdziemy bez trudności.
— A wyszedłszy?...
— U bramy będą czekały dwa konie; oni siądą i pomkną do Lotaryngii, zkąd czasami przyjeżdżać będą incognito.
— Powracasz mi życie — powiedziała Małgorzata.
— A więc ich ocalimy?
— Jestem gotową zaręczyć.
— Czy wkrótce?
— Za trzy lub cztery dni; Beaulieu nas uprzedzi.
— A jeśli cię poznają w okolicach Vincennes? To może pomieszać szyki naszego planu.
— Jakżeż chcesz żeby mię poznano? Wychodzę w ubraniu zakonnicy, w welonie na głowie, pod którym nawet końca nosa mi nie widać.
— Trzeba być jak najostrożniejszą.
— Wiem to, kroć set dyabłów! jak mawiał biedny Annibal.
— A król Nawarry? Dowiadywałaś się o niego?
— Rozumie się.
— A więc?...
— Zdaje się, że nigdy nie był tak wesołym; śmieje się, śpiewa, je z apetytem i prosi tylko o to, ażeby go dobrze strzeżono.
— Ma słuszność. A moja matka?
— Mówiłam ci już, że o ile może, pośpiesza z ukończeniem sprawy.
— Lecz wcale nas nie ma w podejrzeniu?
— Jakże chcesz, ażeby się czego domyślała? Wszyscy, którym wiadoma tajemnica, starają się ją ukryć w milczeniu... A! wiedziałam, że kazała sędziom paryzkim być na pogotowiu.
— Spieszmy się, Henrieto; bo gdy biednych jeńców przeprowadzą do innego więzienia, trzebaby było zaczynać znowu od początku.
— Bądź spokojną; ja również jak i ty chcę ich widzieć wolnymi.
— Wiem, i po tysiąc razy dziękuję ci za twoje starania.
— Żegnam cię, Małgorzato!
— Jesteś o Beaulieugo pewna?..
— Tak sądzę.
— A stróż?...
— Ten obiecał.
— A konie?...
— Każę wziąć najlepsze ze stajni księcia de Nevers.
— Uwielbiam cię, Henrieto!..
Małgorzata rzuciła się swojej przyjaciółce na szyję, poczem obie kobiety rozłączyły się, obiecując zejść się jutro i schodzić się zawsze w tem samem miejscu i o tejże samej godzinie.
Te to właśnie dwie zachwycające i poświęcające się istoty, słusznie nazywał Coconnas „Niewidzialnemi tarczami”.


Rozdział IX.
SĘDZIOWIE.

— No cóż, mój przyjacielu?.. — spytał Coconnas de La Mola, gdy dwaj przyjaciele zeszli się razem po skończeniu badania, w czasie którego, po raz pierwszy dopiero pytano o woskową figurę, — zdaje mi się, że wszystko idzie jak nie można lepiej, i że wkrótce sędziowie nas opuszczą: a to zupełnie co innego, niż kiedy kogo opuszczają lekarze. Bo gdy lekarz opuszcza chorego, to znaczy, że go już nie może ocalić; lecz jeśli sędzia opuszcza obwinionego, to znaczy, że traci nadzieję skazania go na ucięcie głowy.
— Tak — odpowiedział La Mole — zdaje mi się nawet, że z tej grzeczności, z tej miękkości dozorców, elastyczności drzwi, poznaję nasze szlachetne przyjaciółki; lecz nie poznaję pana de Beaulieu, jak mi go przynajmniej opisywano.
— A ja go dobrze poznaję — rzekł Coconnas — tylko to drogo kosztować będzie. Lecz cóż!... jedna jest księżną, druga królową; obiedwie są bogate, a nigdy nie przedstawi się tak dobra sposobność użycia pieniędzy. Teraz powtórzmy naszą lekcyę: prowadzą nas do kaplicy, zostawiają tam pod strażą naszego stróża, tam w miejscu wskazanem, każdy z nas znajduje sztylet; ja robię w brzuchu naszego przewodnika dziurę...
— O!... nie w brzuchu!... ukradlbyś mu jego pięćset talarów. W ramieniu.
— W ramieniu?... Byłoby to samo co go zgubić, zarazby poznano, że to rzecz ukartowana. Nie, nie, w prawy bok, tak, żeby sztylet zręcznie ześliznął się po żebrach: jestto uderzenie prawdopodobne i nieszkodliwe.
— Niech i tak będzie. A potem?...
— Potem ty zabarykadujesz ławkami główny wchód, gdy tymczasem nasze dwie księżne z za ołtarza i Henrieta otworzy boczną furtkę.
— A potem — powiedział La Mole drżącym głosem — a potem pomkniemy w las. Pocałunek każdemu, i jesteśmy weselsi i silniejsi. Czy widzisz, Annibalu, jak się unosimy na bystrych koniach, z trwożliwem w sercu uczuciem. O! dobra to rzecz, strach! Strach w czystem polu, kiedy mamy u boku szpadę; kiedy się krzyczy hura!.. na koniu, którego się bodzie ostrogami, i który, za każdem hura! podskoczy i popędzi dalej!...
— Tak — powiedział Coconnas — lecz strach między czterema ścianami; co mówisz na to, La Molu? Znam to z doświadczenia. Gdy blada twarz Beaulieugo weszła pierwszy raz do mego pokoju, a poza nim w cieniu błyszczały halabardy, i dał się słyszeć złowrogi odgłos żelaza szczękającego o żelazo. Przysięgam ci, że zaraz pomyślałem o księciu d’Alençon, i czekałem tylko, jak się pokaże jego fałszywa fizjonomia między szkaradnemi twarzami halabardzistów. Zawiodłem się w oczekiwaniu, i to było moją jedyną pociechą. Jednak śnił mi się on w nocy.
— A więc — powiedział La Mole, goniąc za swą własną myślą — one wszystko przewidziały, nawet miejsce, w którem się mamy ukryć. Pojedziemy do Lotaryngii, kochany7 przyjacielu. Co prawda, wołałbym do Nawarry; gdyż tam byłbym u niej... lecz Nawaria jest bardzo daleko; lepiej będzie do Nancy, przytem ztamtąd będziemy tylko mieli pięćdziesiąt mil od Paryża. Czy wiesz, Annibalu, czego ja żałuję, opuszczając to miejsce?
— Na honor! nie wiem... Co do mnie, ja niczego nie żałuję.
— Żal mi, że nie mogę wziąć z sobą tego godnego dozorcy, zamiast...
— Lecz onby sam nie zechciał — rzekł Coconnas — wieleby na tem stracił. Pomyśl oto: pięćset talarów od nas, wynagrodzenie od rządu, a może i wyższy urząd; jak on będzie żyć szczęśliwie, gdy go zabiję... Lecz co tobie jest?
— Nic! jedna myśl przesunęła mi się przez głowę.
— Zdaje się, iż nie bardzo wesoła, gdyż strasznie zbladłeś.
— Myślę, po coby nas prowadzono do kaplicy?
— Po co? po to, aby odbyć spowiedź i komunię wielkanocną. Zdaje mi się, że to jest właśnie czas ku temu.
— Lecz — powiedział La Mole — do kaplicy prowadzą tylko skazanych na śmierć, albo męczonych torturami.
— O! — zawołał Coconnas, lekko z kolei blednąc. — To zasługuje na uwagę. Wypytamy walecznego męża, któremu mam rozplatać brzuch. Hej! stróżu, przyjacielu!
— Czy pan mię wola? — zapytał dozorca stojący na czatach na pierwszych stopniach schodów.
— Tak, zbliż się...
— Co pan rozkaże?
— Zgodziliśmy się, że się ocalimy z kaplicy, nieprawdaż?
— Tss! — rzekł stróż, ze strachem oglądając się wokoło.
— Bądź spokojny, nikt nas nie słyszy.
— Tak, panie; z kaplicy.
— Więc nas odprowadzą do kaplicy?
— Bezwątpienia, jesto już w zwyczaju.
— W zwyczaju?...
— Tak; po odczytaniu każdego wyroku na śmierć, zwyczaj jest pozwalać oskarżonemu, przepędzać noc w kaplicy.
Coconnas i La Mole zadrżeli i spojrzeli po sobie.
— Sądzisz więc, że będziemy skazani na śmierć?
— Bezwątpienia... lecz pan także wiesz o tem.
— Jakto! my także? — powiedział La Mole.
— Rozumie się... że gdybyś pan tego nie wiedział, nie byłoby wszystko przygotowane do ucieczki.
— Czy wiesz, że on rozprawia dosyć rozsądnie? — powiedział Coconnas do La Mola.
— Tak... wiem także, teraz przynajmniej, że nasza sprawa to nie żarty.
— A ja! — rzekł stróż — sądzicie panowie, że nic nie ryzykuję?... Jeśli w chwili wzruszenia pan się omylisz i trafisz nie w ten bok!..
— E! do kroćset dyabłów! chciałbym być na twem miejscu — zwolna mówił Coconnas — i mieć tylko do czynienia z taką jak moja ręką, i z tem żelazem, którem ręka ta będzie kierowała.
— Skazani na śmierć! — przemówił La Mole — lecz to niepodobieństwo!
— Niepodobieństwo! — naiwnie zapytał stróż — a to dlaczego?
— Tss! — rzekł Coconas — zdaje się, że otwierają drzwi na dole.
— W rzeczy samej — żywo podchwycił dozorca — na miejsca, panowie! na miejsca!
— A jak sądzisz, kiedy zbierze się sąd? — spytał La Mole.
— Najpóźniej jutro. Lecz bądźcie, panowie spokojni: osoby, które powinny o tem wiedzieć, zostaną zawiadomione.
— A więc uściśnijmy się i pożegnajmy z temi murami.
Przyjaciele rzucili się w swoje objęcia i każdy wszedł do swego pokoju — La Mole wzdychając, Coconnas pośpiewując.
Do godziny siódmej wieczorem nie zaszło nic szczególnego.
Noc ponura i dżdżysta zstąpiła na wieże zamku Vincennes — noc dla ucieczki najlepsza.
Przyniesiono Coconnasowi kolacyę, którą spożył ze zwykłym apetytem, marząc o przyjemności moknięcia na deszczu, chłostającym mury! już się gotował do spoczynku, przy głuchem i monotonnem wyciu wiatru, gdy nagle zdało mu się, że wiatr ten, któremu niekiedy przysłuchiwał się z uczuciem melancholii, nieznanej mu poprzednio, świszczał pode drzwiami dziwniej niż zwykle, i że w kominie pieca wścieklej niż zwykle huczało.
Zjawisko to powtarzało się za każdym razem, skoro tylko na wyższem piętrze otwierano którą izbę, a szczególniej izbę z przeciwnej strony.
Z tego łoskotu Annibal zawsze poznawał, że dozorca wkrótce przybędzie; łoskot ten bowiem oznaczał, iż wychodzi od La Mola.
Jednak tym razem Coconnas napróżno wyciągał szyję i słuch natężał.
Czas upływał — nikt nie nadchodził.
— To dziwna! — rzekł Coconnas — u La Mola drzwi otwarte, a u mnie nie. Czyżby La Mole wolał kogo... Miałżeby być chorym? Co to ma znaczyć?
Dla więźnia wszystko jest strachem i podejrzeniem, wszystko radością i nadzieją.
Upłynęło pół godziny, upłynęła godzina, upłynęło półtorej.
Coconnas ze złości zaczął zasypiać, gdy nagle, na szelest otwierającego się zamku, podskoczył.
— O! o! — powiedział — czy to już godzina odjazdu, i czy, chociaż nieosądzonych, zaprowadzą nas do kaplicy? Kroćset dyabłów! Coby to była za przyjemność uciekać takiej nocy, gdy czarno jak w kominie!
Byle tylko konie nie były ślepe!
Gotował się już wesoło wypytać stróża, lecz ten położył palec na ustach, przewracając wielkiemi, bardzo wymownemi oczyma.
W istocie, za dozorcą rozległ się jakiś szmer i dawały się widzieć cienie jakieś.
Nagle, pośród ciemności, rozróżnił dwa kaski, na które odblask palącej się świecy rzucił złotawy promień.
— O! o! — zapytał półgłosem — cóż to za posępny konwój? Dokąd więc idziemy?
Dozorca odpowiedział tylko westchnieniem, podobnem do jęku.
— Kroćset dyabłów! — pomruknął Coconnas. — Co to za psie życie! Z ostateczności w ostateczność, nigdy stałego lądu; to brodzisz na sto stóp w wodzie, to znowu ulatujesz nad obłoki. Dokąd idziemy?
— Idź pan za strażą — powiedział jakiś szepleniący głos, z którego Coconnas poznał, że żołnierzom towarzyszy jakiś urzędnik.
— A gdzie La Mole? — zapytał piemontczyk. Co się z nim stało?
— Idź pan za strażą — powtórzył tenże sam głos, tymże samym tonem.
Trzeba było być posłusznym.
Coconnas wyszedł ze swego pokoju i zobaczył w czarnem ubraniu człowieka, którego głos był dla niego tak nieprzyjemnym.
Byłto mały, garbaty człowieczek, który dlatego tylko został urzędnikiem sądowym, ażeby długą suknią zakryć krzywe nogi.
Powoli zeszedł po krętych schodach.
Na pierwszem piętrze straż zatrzymała się.
— A! czy już temu będzie koniec — mruknął Coconnas.
Drzwi się otworzyły.
Coconnas miał wzrok ostrowidza i węch psa: poczuł sędziów i w cieniu dostrzegł rysującą się postać człowieka z gołemi rękoma.
Pot wystąpił mu na czoło.
Pomimo to, przybrał jednak śmiejący, jak można najwięcej, wyraz twarzy, pochylił głowę na lewą stronę, tak jak kazały przepisy ówczesnej mody, i, wziąwszy się pod boki, wszedł do sali.
Podniesiono zasłonę, i Coconnas rzeczywiście spostrzegł sędziów i pisarzy.
O kilka od nich kroków, siedział na ławce La Mole.
Przyprowadzono Coconnasa przed trybunał.
Zatrzymawszy się na prost sędziów, Coconnas głową pozdrowił La Mola, uśmiechnął się i czekał.
— Jak się pan nazywasz?... — zapytał przewodniczący.
— Marek-Annibal de Coconnas — odpowiedział szlachcic z zachwycającym wdziękiem — hrabia de Montpantier, Chenaux i innych miejsc... lecz sądzę, że nasze godności są wiadome.
— Gdzieś się pan rodził?
— W Saint-Colomban, w blizkości Suze.
— Ile pan masz lat?
— Dwadzieścia siedm lat i trzy miesiące.
— Dobrze — rzekł przewodniczący.
— Zdaje się, że to mu sprawia przyjemność — mruknął Coconnas.
— Teraz — powiedział przewodniczący po chwili milczenia, podczas którego pisarz zapisywał odpowiedzi oskarżonego — w jakim celu opuściłeś pan dom księcia d’Alençon?
— Żeby się połączyć z La Molem, moim przyjacielem, który oto tu się znajduje, i który opuścił d’Alençona na kilka dni przedemną.
— Coś pan robił na polowaniu, na którem cię aresztowano?
— Co?... — odpowiedział Coconnas — polowałem.
— Król był także na tem polowaniu i uczuł na niem pierwsze napady słabości, którą cierpi dotychczas.
— Co się tego tyczy, nie byłem przy królu i nic powiedzieć nie mogę. Nie wiem nawet, że jest chorym.
Sędziowie spojrzeli po sobie z uśmiechem niedowiarstwa.
— A! pan nie wiesz?... — odpowiedział przewodniczący.
— Tak, panie; czego mocno żałuję. Chociaż król Francyi nie jest moim królem, bardzo go jednak kocham.
— Doprawdy?
— Słowo honoru! To nie tak jak jego brata księcia d’Alençon. Ten, przyznam się...
— Nie idzie tu o księcia d’Alençon, lecz o Jego królewską mość.
— Jużem powiedział panu, że jestem jego najuniżeńszym sługą — odpowiedział Coconnas.
— Jeżeli w istocie jesteś pan jego sługą, jak to utrzymujesz, czy nie będziesz pan tak łaskaw powiedzieć nam, co wiesz o pewnej statuetce magicznej?
— A! ślicznie! zdaje mi się, że znowu powracamy do historyi o statuetce.
— Tak, panie; czy się to panu niepodoba?
— Owszem, przeciwnie; to dla mnie daleko przyjemniejsze. Słucham.
— Dlaczego ta statuetka była u pana de La Mole?
— Ta statuetka u La Mola? Chcesz pan powiedzieć u Renégo.
— Więc się pan przyznajesz, że ona istnieje.
— Jeśli mi ją pokażą...
— Oto jest. Czy to ta sama, którą pan znasz?
— Ta sama.
— Pisarzu!... — rzekł przewodniczący — zapisz, iż obwiniony przyznaje się, że widział statuetkę u pana de La Mole.
— Nie, nie — powiedział Coconnas — nie mieszaj pan: widziałem ją u Renégo.
— U Renégo? dobrze! A kiedy?
— Raz tylko byłem u niego z La Molem.
— Więc się pan przyznajesz, żeś był u Renégo z La Molem.
— Alboż ja kiedy robiłem z tego tajemnicę?
— Pisarzu! zapisz, iż oskarżony przyznaje się, że był u Renégo w celu czynienia zaklęć.
— Hola! ostrożniej, panie przewodniczący. Zechciej pan miarkować swój zapał: nie mówiłem o tem ani słowa.
— Pan zaprzeczasz, żeś był u Renégo w celu czynienia zaklęć?
— Zaprzeczam. Zaklęcie było uczynione przypadkiem, lecz nie z umysłu.
— Lecz zawsze miało miejsce?
— Nie mogę zaprzeczyć, że się robiło coś, co miało podobieństwo do uroku.
— Pisarzu! pisz, iż oskarżony przyznaje, że u Renégo uczyniony był urok przeciw życiu króla.
— Jakto! przeciw życiu króla! To podłe kłamstwo! Nigdy nie czyniono uroków przeciw życiu króla.
— Widzicie, panowie — odezwał się La Mole.
— Milczeć!... — zawołał przewodniczący.
Potem, obracając się do pisarza, powiedział:
— Przeciw życiu króla. Napisałeś?
— Ale nie, nie — rzekł Coconnas. — Zresztą, statuetka ta nie wyobraża mężczyzny lecz kobietę.
— A cóż wam mówiłem, panowie?... — przemówił La Mole.
— Panie de La Mole!... — rzekł przewodniczący — odpowiadaj pan, kiedy pytamy, lecz nie przeszkadzaj przy badania drugich.
— Więc pan mówisz, że to jest kobieta?
— Tak.
— Dlaczegóż ma ona koronę i królewski płaszcz?
— Kroćset dyabłów!... — powiedział Coconnas — to bardzo proste; ponieważ to była...
La Mole wstał i położył palec na ustach.
— Prawda — rzekł Coconnas — na co ja mam to mówić, jakby to obchodziło tych panów?
— Pan ciągle utrzymujesz, że statuetka wyobraża kobietę?
— Tak, utrzymuję.
— I nie chcesz pan powiedzieć, co to za kobieta?
— To moja rodaczka — rzekł La Mole — którą kochałem i od której chciałem być kochanym.
— To nie pana pytają — zawołał przewodniczący.
— Milcz więc pan, albo panu zakneblują usta.
— Zakneblują usta!... — krzyknął Coconnas. — Jakeś to pan powiedział, panie sędzio? Zakneblują usta! memu przyjacielowi, szlachcicowi? A to pięknie!
— Wprowadzić Renégo — rzekł generalny prokurator Laguesle.
— Tak, wprowadźcie Renégo, wprowadźcie!... — powiedział Coconnas — zobaczymy, kto ma z nas słuszność, czy was trzech, czy nas dwóch.
Wszedł René, blady, zestarzały prawie, nasi dwaj przyjaciele ledwie go mogli poznać.
Ciężar występku, który miał spełnić, dręczył go bardziej, niż wszystkie dotąd popełnione.
— Panie René!... — powiedział sędzia — czy poznajesz tu obecnych dwóch oskarżonych?
— Poznaję, panie — odrzekł René głosem, zdradzającym wzruszenie.
— Gdzieś pan ich widział?
— W rozmaitych miejscach, a także u siebie.
— Ile razy byli oni u pana?
— Raz tylko.
W miarę, tego, jak mówił René, twarz Coconnasa wypogadzała się.
Przeciwnie, La Mole stawał się posępniejszym, jakby przewidując złe jakieś.
— W jakim celu byli u pana?
René zawahał się przez chwilę.
— Aby mi kazać zrobić figurę woskową.
— Wybacz, panie René — rzekł Coconnas — ale się mylisz.
— Milcz pan!... — powiedział przewodniczący.
Potem, obracając się do Renégo, zapytał:
— Czy ta figurka wyobraża mężczyznę czy też kobietę.
— Mężczyznę — odpowiedział René.
Coconnas drgnął jak od elektrycznej iskry.
— Mężczyznę!... — zawołał.
— Mężczyznę!... — powtórzył René, lecz głosem tak słabym, że przewodniczący zaledwie go mógł dosłyszeć.
— A dlaczego statuetka ma na ramionach płaszcz a na głowie koronę?
— Ponieważ statuetka ta wyobraża króla — rzekł René.
— Podły kłamca!... — krzyknął zrozpaczony Coconnas.
— Milcz, Coconnas, milcz!... — przerwał La Mole — niech mówi: każdy jest mocen gubić swą duszę.
— Lecz nie cudze ciała, kroćset dyabłów!
— A co znaczy stalowa igła, wetknięta w serce i litera M, napisana na karteczce?
— Igła oznacza szpadę lub sztylet; litera oznacza wyraz: Mort.
Coconnas chciał się rzucić na Renégo, aby go zdusić; czterech żołnierzy wstrzymało go.
— Dobrze!... — rzekł prokurator Laguesle. — Sąd już wie dosyć. Odprowadźcie więźniów do drugiego pokoju.
— Lecz podobnych oskarżeń nie można słuchać bez protestowania!... — zawołał Coconnas.
— Protestuj pan, nikt ci nie przeszkadza. Żołnierze, słyszeliście.
Straż wyprowadziła więźniów, La Mola jednemi, Coconnasa drugiemi drzwiami.
Potem prokurator dał znak człowiekowi, którego Coconnas spostrzegł w cieniu, i rzekł:
— Nie oddalaj się, będziesz potrzebny tej nocy.
— Od którego zacznę?... — zapytał człowiek, z uszanowaniem zdejmując czapkę.
— Od tego — odrzekł prezydent, wskazując na La Mola, którego można jeszcze było widzieć postępującego, jak cień pomiędzy dwoma, żołnierzami.
Następnie, zbliżywszy się do Renégo, stojącego i oczekującego ze drżeniem, aż go z kolei odprowadzą do Chatelet, gdzie był zamknięty — powiedział:
— Bądź pan spokojny. Król i królowa dowiedzą się, że panu są winni wykrycie prawdy.
René, któremu obietnica ta powinna była powrócić siły, jeszcze bardziej stracił na duchu i odpowiedział tylko głębokiem westchnieniem.


Rozdział X.
TORTURY.

Coconnasa odprowadzono do nowego więzienia. Ale tutaj, gdy drzwi za nim zamknięto, i skoro zobaczył się sam jeden, nie podniecany walką z sędziami i gniewem przeciwko René’mu, obudziły się w nim smutne myśli.
— Zdaje mi się — rzekł do siebie — że sprawa bierze zły obrót, i czasby już było iść do kaplicy. Nie lubię wyroków śmierci, gdyż niema wątpliwości, iż chcą nas skazać na śmierć. Nadewszystko, nie lubię wyroków śmierci czytanych pośród czterech ścian zamku, w obec tak odstręczających twarzy, jakie mię dziś otaczały. Nie na żarty chcą nam ściąć głowy, hm!.. hm!.. Czasby już było iść do kaplicy.
Po tych słowach, wyrzeczonych półgłosem, nastąpiło milczenie; nagle, milczenie przerwane zostało głuchym, stłumionym, ponurym krzykiem... krzykiem, nic w sobie nie mającym ludzkiego. Krzyk ten, zdawało się, przeniknął grube mury i obił się o żelazo kraty.
Coconnas drgnął mimowolnie; a jednak był to człowiek tak odważny, że męztwo jego podobne było do instynktu dzikich zwierząt.
Piemontczyk, usłyszawszy krzyk, skamieniał nieledwie; nie wierzył, ażeby podobny krzyk był głosem ludzkiej istoty, wziął go więc za ryk wiatru między drzewami huczącego, albo za jeden z tysiącznych odgłosów, wylatujących z dwóch nieznanych światów, między któremi nasz świat się obraca.
Wtedy, doszedł do uszu piemontczyka drugi jęk, jeszcze boleśniejszy, jeszcze bardziej przejmujący niż pierwszy.
Tym razem, Coconnas rozróżnił nietylko głos ludzki, lecz mu się zdawało, iż poznaje głos La Mola.
Na dźwięk tego głosu, piemontczyk zapomniał, że jest zamknięty po za dwoma drzwiami, trzema kratami i murem, na dwanaście cali grubym.
Całem ciałem rzucił się naprzód, jakby chcąc mur obalić i pobiedz na pomoc nieszczęsnej ofierze.
— Kogo to duszą! — zawołał.
Lecz na drodze napotkał mur, o którego istnieniu zapomniał, i, ogłuszony uderzeniem, upadł na kamienną ławkę.
— O! oni go zabili — mruczał — to podłość, nie można go nawet ratować.... ani broni, niczego!
I wyciągał ręce do około.
— A! to żelazne ogniwo — zawołał — wyrwę go... i biada temu co się do mnie zbliży.
Coconnas wstał, porwał żelazne ogniwo i wstrząsnął nim tak gwałtownie, że przy drugiem usiłowaniu, niezawodnieby go wyrwał.
Lecz w tejże chwili, drzwi z trzaskiem się otworzyły, i światło dwóch pochodni rozwidniło pokój.
— Chodź pan — rzekł tenże sam szepleniący głos, który go już raz uderzył i który, chociaż dał się słyszeć o trzy piętra wyżej, nie zdawał się jednak nabierać brakującego mu wdzięku.
— Sąd czeka na pana.
— Dobrze — powiedział Coconnas, wypuszczając z rąk ogniwo — idę wysłuchać wyroku, nieprawdaż?
— Tak, panie.
— Chwała Bogu. Idźmy.
I udał się za urzędnikiem, który postępował naprzód miarowym krokiem, z czarną laską w ręku.
Pomimo zadowolenia, jakie dał poznać w pierwszej chwili, Coconnas po drodze rzucał na prawo i lewo, przed siebie i za siebie, niespokojnym wzrokiem.
— O! o! — szeptał — nie widzę mego poczciwego dozorcy — przyznam się, że jego nieobecność martwi mię.
Weszli do sali; sędziów już nie było.
Coconnas spostrzegł tylko jedynego stojącego człowieka.
Przypatrzywszy mu się dobrze, poznał w nim prokuratora generalnego, który nie raz mieszał się do badania, a zawsze z nienawiścią i złością.
W istocie, był to ten sam, któremu Katarzyna, to listownie, to ustnie, polecała szczególniej zająć się tą sprawą.
Zasłona w sali była podniesioną i widać było jej głębię, ginącą w ciemnościach; niektóre części oświecone, tak straszny przedstawiały widok, że Coconnas uczuł, iż nogi pod nim drżały.
— O! mój Boże! — zawołał.
Coconnas nie bez przyczyny wydał ten krzyk trwogi.
Widok w rzeczy samej, był bardzo posępny.
Sala, zakryta podczas badania zasłoną, teraz podniesioną, podobna była do przedsienia piekła.
Na pierwszym planie, stało drewniane łoże ze sznurami, blokami i innemi morderczemi przyrządami.
Dalej błyszczała fajerka, rzucająca na otaczające przedmioty czerwonawe światło, w którem widniały czarne postacie ludzi, stojących pomiędzy narzędziami i Coconnasem.
Wsparty o jednę z kolumn utrzymujących sklepienie, stał nieruchomy jak posąg, człowiek z powrozem w ręku.
Rzekłbyś, że wykuty jest z tego samego co i kolumna kamienia.
Na ścianach, nad ławkami z piaskowca, wisiały między żelaznemi ogniwami łańcuchy i błyszczały ostrza broni.
— O! — szepnął Coconnas — sala tortur już gotowa, czeka tylko na ofiarę! Co to znaczy?
— Na kolana! Marku-Annibalu Coconnas — wyrzekł głos, na który piemontczyk musiał podnieść głowę. — Na kolana! wysłuchaj wyroku.
Był to jeden z tych rozkazów, przeciw którym natura Annibala instynktownie się opierała.
Lecz ponieważ nie myślał być posłusznym, dwóch łudzi tak niespodzianie a nadewszystko tak ciężko oparło ręce na jego ramionach, że upad! na oba kolana.
Głos ciągnął dalej:

„Wyrok sądu, zasiadającego w zamku Vincennes, przeciwko Markowi-Annibalowi de Coconnas, obwinionemu i przekonanemu o zbrodnię obrazy majestatu, o usiłowanie otrucia i czary przeciwko osobie króla, o zbrodnię spisku przeciw dobru państwa, jak również i o to, że zgubnymi radami wplątał do buntu księcia krwi.”

Przy każdem z tych oskarżeń, Coconnas potrząsał głową, bijąc takt, jak to czynią niesforni uczniowie.
Sędzia tak dalej czytał:

„W skutek wyż rzeczonego oskarżenia, Marek Annibal de Coconnas będzie odprowadzony z więzienia na plac Saint Jean-en-Grève, i tam ścięty; dobra jego będą skonfiskowane, lasy zrąbane na sześć stóp od ziemi, zamki w gruzy obrócone; na polu zaś będzie postawiony słup z miedzianą blachą, na której będzie wypisana jego zbrodnia i kara”.

— Co się tycze głowy — rzekł Coconnas — wierzę, że ją zetną, gdyż znajduje się we Francyi i jest niepewną. Lecz co do moich lasów i zamków, kpię sobie ze wszystkich pił i motyk waszego chrześcijańskiego państwa.
— Milcz! — zawołał sędzia i ciągnął dalej.

„Nadto, tenże Coconnas...

— Jakto! — przerwał Coconnas — więc jeszcze i po ścięciu cóś mi zrobią? O! to już zanadto surowo!
— Nie, panie — rzekł sędzia — przed....
I dalej czytał:

„Nadto, tenże Coconnas, przed wykonaniem wyroku, będzie wzięty na tortury nadzwyczajne, to jest: dziesięciu klinów....

Coconnas rzucił na sędziego iskrzące spojrzenie.
— I na cóż to? — zawołał, nie znajdując innych słów dla wyrażenia napływu myśli, które powstały w jego głowie.
Wistocie tortura ta zupełnie niszczyła jego wszystkie nadzieje.
Odprowadzą, go do kaplicy dopiero po torturze, a od tortury często umierano; umierano tem pewniej, im ofiara była mężniejszą i silniejszą, gdyż wtedy przyznanie uważano za tchórzostwo, i dopóki się męczennik nic przyznawał, tortura nietylko nie przestawała działać, lecz nawet zdwajała siłę.
Sędzia nie odpowiedział Coconnasowi; koniec wyroku odpowiedział za niego.
Temi go bowiem zakończył słowy:

„Aby go zmusić do wyznania nazwisk spólników i szczegółów spisku.”

— Kroćset dyabłów! — zawołał Coconnas. — Oto co się nazywa nikczemnością! nie, gorzej.... podłością!
Sędzia przyzwyczajony do gniewu ofiar — gniewu, który cierpienia uśmierza, zamieniając je we łzy — gestem tylko odpowiedział.
Coconnas, porwany za nogi i ręce, został powalony, położony i przywiązany do łoża tortur wprzód, zanim mógł przypatrzeć się tym, co mu ten gwałt zadawali.
— Nędznicy! — wrzasnął Coconnas, tak silnio w napadzie wściekłości wstrząsnąwszy łożem, że wykonawcy wyroku cofnęli się. — Nędznicy! męczcie mnie, gruchoczcie kości, rozerwijcie na kawałki; nic się jednak nie dowiecie, przysięgam wam! Sądzicie, że kawałek drewna lub żelaza zniewoli do mówienia szlachcica mego imienia! O nie! nie! Dalej, dalej!
— Pisarzu, przygotuj się do pisania — powiedział sędzia.
— Tak, przygotuj się!... — wrzasnął Coconnas — a jeśli zapiszesz wszystko co wam powiem, podli kaci, będziesz miał co pisać. Pisz, pisz!
— Czy chcesz pan uczynić zeznania?... — spytał sędzia tymże samym spokojnym głosem.
— Nie, ani słowa. Idźcie do dyabła!
— Namyśl się pan podczas przygotowań. Hej mistrzu! włóż panu buciki.
Na te słowa, człowiek, stojący dotąd nieruchomo z powrozem w ręku, odstąpił od kolumny i wolnym krokiem zbliżył się do Coconnasa, który odwrócił się, aby go przyjąć grymasem.
Był to mistrz Caboche, kat okręgu paryskiego.
Bolesne zdziwienie malowało się w rysach Coconnasa, i zamiast krzyczeć i hałasować, pozostał nieruchomy, nie mogąc spuścić oczu z twarzy zapomnianego przyjaciela, zjawiającego się przed nim w podobnej chwili.
Caboche, spokojny, jakby nigdy w życiu nie widział Coconnasa, włożył mu dwie deski między nogi, a dwie inne umieścił zewnątrz; następnie związał je powrozem trzymanym w ręku.
Przyrząd ten nazywał się: dyby.
Przy zwyczajnej torturze, między dwie deski zabijano sześć klinów, które, rozstępując się, gniotły nogi.
Przy torturze nadzwyczajnej, zabijano dziesięć klinów, a wtedy deski nietylko gniotły ciało, lecz druzgotały kości.
Po skończeniu przedwstępnych czynności, mistrz Caboche wstawił koniec klina między dwie deski; następnie, wziąwszy do rąk młot i uklęknąwszy na jedno kolano, spojrzał na sędziego.
— Czy chcesz pan mówić?... — zapytał tenże.
— Nie — odpowiedział odważnie Coconnas, chociaż czuł, że pot występuje mu na czoło i włosy na głowie powstają.
— A więc zaczynaj — rzekł sędzia. — Pierwszy klin!
Caboche podniósł rękę, uzbrojoną ciężkim młotem, i strasznie w klin uderzył.
Głuchy rozległ się odgłos.
Łoże zatrzęsło się.
Coconnas nie wydał najmniejszego krzyku przy tem pierwszem uderzeniu, od którego zwykle najmężniejsi jęki wydawali.
Na twarzy jego malowało się nawet niewypowiedziane zdumienie.
Osłupiałymi oczyma spojrzał na Cabocha, który wzniósłszy rękę, i na wpół odwróciwszy się twarzą do sędziego, gotował się do podwojenia siły uderzeń.
— Z jakim zamiarem ukryłeś się pan w lesie?... — zapytał sędzia.
— Aby odpocząć w cieniu — odpowiedział Coconnas.
— Dalej — rzekł sędzia.
Caboche powtórzył uderzenie, które się rozległo podobnie jak i pierwsze.
Lecz Coconnas i przy tem uderzeniu nie zmarszczył się nawet, i nie przestawał patrzeć na kata z pogodnym wyrazem twarzy.
Sędzia zmarszczył brwi.
— A to twardy chrześcijanin — pomruknął. — Mistrzu! czy klin wszedł do ostatka?
Caboche schylił się, jakby dla przekonania o tem, i szepnął do Coconnasa:
— Ależ krzycz nieszczęsny człowiecze.
Potem, podnosząc się, powiedział:
— Wszedł zupełnie.
— Drugi klin — obojętnie wyrzekł sędzia.
Cztery wyrazy Cabocha wszystko wyjaśniły Coconnasowi.
Zacny kat świadczył swemu przyjacielowi największy usługę, jaką tylko kat mógł okazać szlachcicowi.
Nietylko go wybawiał od boleści, lecz i od wstydu wyznań; zamiast bowiem zabijania mu między nogi klinów z drzewa dębowego, zabijał on między nogi kliny z elastycznej skóry, których tylko wierzch był nałożony drzewem.
Nadto, dawało to Coconnasowi możność wstąpienia na szafot ze świeżemi siłami.
— O! szlachetny Cabochu — mówił do siebie Coconnas — bądź spokojny, bij, ja będę krzyczał, skoro rozkazujesz; a jeśli nie będziesz zadowolony, to trudno ci dogodzić.
Caboche, tymczasem, wstawił między deski klin, daleko grubszy niż pierwszy.
— Dalej — powiedział sędzia.
Na ten wyraz, Caboche tak silnie uderzył, jak gdyby chciał tem jednem uderzeniem rozwalić zamek Vinceński.
— Aj! aj! oj! oj!... — wrzasnął Coconnas rozmaitemi głosy. — Do tysiąca piorunów! strzeżcie się, bo mi pogruchoczecie kości!
— Aha!... — powiedział uśmiechając się sędzia — drugi już skutkuje. Mocno mnie też to dziwiło.
Coconnas odetchnął, jak miech kowalski.
— Cóż więc pan robiłeś w lesie?... — powtórzył sędzia.
— E! kroćset dyabłów! mówiłem już panu, że odpoczywałem w cieniu.
— Dalej — rzekł sędzia do kata.
— Przyznawaj się pan — szepnął Caboche do ucha piemontczykowi.
— Do czego?
— Do czego pan chcesz, bylebyś się przyznawał.
I uderzył po drugi raz z taką siłą jak i pierwszym razem.
Coconnas mało się nie udusił od krzyku.
— O! co pan chcesz wiedzieć?... — zawołał.
— Z czyjego rozkazu byłem w lesie?
— Tak, panie.
— Z rozkazu księcia d’Alençon.
— Pisz — rzekł sędzia.
— Jeśli ja popełniłem zbrodnię, zastawiając sieci na króla Nawarry — mówił dalej Coconnas — byłem tylko narzędziem i byłem posłuszny swemu naczelnikowi.
Pisarz zaczął pisać.
— A! doniosłaś na mię, blada mordo — mruczał niecierpliwy Coconnas. — Poczekajżeż!
I opowiedział odwiedziny Franciszka, oddane królowi Nawarry, schadzki jego z de Mouyem, historyę czerwonego płaszcza; opowiadanie to było przeplatane krzykami i jękami, gdyż uderzenia młota powtarzały się co chwila.
Nakoniec, dał tyle objaśnień dokładnych, prawdopodobnych, niezaprzeczonych, strasznych, a wszystkie przeciwko księciu d’Alençon; tak zręcznie udał, że jedynie gwałtowny ból wycisnął te wyznania; krzywił się, czerwienił, jęczał tak naturalnie i tak rozmaitemi sposobami, że sam sędzia gniewał się, iż musi zapisywać takie kompromitujące szczegóły o księciu Francuskim.
— A to mi człowiek, któremu jednego nie trzeba po dwa razy powtarzać — mówił do siebie Caboche.
— To dopiero zadał pracy pisarzowi. Jezu Chryste! cóźby to było, gdyby zamiast skórzanych, drewniane mu zabijano kliny! Uwolniono Coconnasa od dziesiątego klina, lecz i dziewięciu było dosyć, aby nogi jego pogruchotać na miazgę.
Sędzia dał poznać Coconnasowi, że ceni go ze względu na poczynione wyznania i wyszedł.
Coconnas został sam z Cabochem.
— No i cóż!... — zapytał tenże — jak się miewasz, mój panie szlachcicu?
— A! mój przyjacielu, mój kochany Caboche — powiedział Coconnas. — Bądź pewien, że za to, coś mi dopiero uczynił, będę ci wdzięczny całe życie.
— Masz pan słuszność, gdyż, gdyby dowiedziano się, com dla pana uczynił, jabym musiał zająć pańskie miejsce na tem łożu, a mnieby nie oszczędzano tak, jak ja pana oszczędzałem.
— Lecz zkądżeź ci przyszła do głowy taka myśl szczęśliwa?...
— Zkąd?... — odpowiedział Caboche, obwijając nogi Coconasa zakrwawioncm płótnem — wiedziałem, że pana uwięziono, że pana oddano pod sąd, i że królowa Katarzyna chciała twej śmierci; zgadłem, że wezmą pana na tortury, i oto wskutek tego przedsięwziąłem stosowne środki ostrożności.
— Nie zważając na niebezpieczeństwo, na jakieś się narażał?
— Panie — rzekł Caboche — jesteś jedyny szlachcic, coś mi podał rękę; ja mam pamięć i serce, choć jestem katem, a może też właśnie dlatego, że jestem katem, Zobaczysz pan jutro, jak zręcznie spełnię moją czynność.
— Jutro?... — zapytał Coconnas. — Bezwątpienia, jutro.
— Jaką czynność?
Caboche z podziwieniem spojrzał na Coconnasa.
— Jakto, jaką czynność? Czyż pan już zapomniałeś o wyroku?
— A! tak, prawda; zapomniałem — odrzekł Coconnas.
Coconnas nie zapomniał, lecz wcale o nim nie myślał.
On myślał o kaplicy, o ukrytym pod świętem przykryciem sztylecie, o Henriecie i o królowej, o drzwiach w zakrystyi i o dwóch koniach, czekających na brzegu lasu; on myślał o wolności, o jeździe na wolnem powietrzu, o bezpieczeństwie za granicami Francyi.
— Teraz — rzekł Caboche — trzeba pana zręcznie przenieść z łoża do lektyki. Nie zapominaj pan, że dla całego świata, nawet dla moich pomocników, masz pan zgruchotane nogi, i że za każdem poruszeniem musisz pan krzyczeć.
— Aj!... — krzyknął Coconnas, widząc zbliżających się dwóch pomocników, niosących lektykę.
— Nabierz pan trochę odwagi — rzekł Caboche — jeśli pan teraz krzyczysz, cóż będzie później.
— Mój kochany Cabochu — powiedział Coconnas — błagam cię, nie pozwalaj dotykać się mnie swoim szanownym służalcom; być może, że ich ręka nie tak jest lekką jak twoja.
— Postawcie lektykę obok łoża — rzekł mistrz Caboche.
Dwaj pomocnicy spełnili dany rozkaz.
Mistrz Caboche wziął Coconnasa na ręce jak dziecko, i położył go na nosze, lecz pomimo tych wszystkich ostrożności, Coconnas wydał dwa straszne krzyki.
W tej chwili ukazał się stróż z latarnią, i powiedział:
— Do kaplicy!..
Coconnas uścisnął rękę Cabochea, poczem pomocnicy kata ponieśli go do kaplicy.


Rozdział XI.
KAPLICA.

Ponury orszak w najgłębszem milczeniu przeszedł dwa zwodzone mosty wieży i wielkie podwórze zamku wiodące do kaplicy, na której oknach, blade światło barwiło sine postacie apostołów, w czerwone odzianych szaty.
Coconnas chciwie wciągał w siebie nocne powietrze, pomimo, że powietrze to zupełnie było przesiąkłe wilgocią od padającego deszczu.
Noc była bardzo ciemna, cieszył się zatem, że wszystkie okoliczności sprzyjają jego i towarzysza jego ucieczce.
Trzeba mu było uzbroić się całą siłą woli i rozsądku, aby nie zeskoczyć z noszów, skoro wniesiony do kaplicy, spostrzegł w odległości trzech kroków od ołtarza, leżącą postać w biały płaszcz odzianą.
Był to La Mole.
Dwaj żołnierze towarzyszący lektyce, zatrzymali się za drzwiami.
— Ponieważ uczyniono tę wielką łaskę, iż pozwolono nam przepędzić razem trochę czasu — rzekł Coconnas omdlałym głosem — zanieście mnie do mego przyjaciela.
Posługacze nie otrzymali przeciwnego rozkazu, spełnili więc prośbę Coconnasa.
La Mole był posępny i blady, a głowa jego oparta była o marmur ściany; czarne włosy, mokre od obfitego potu, nadającego jego twarzy matową bladość słoniowej kości — najeżywszy się na głowie, wydawały się skamieniałemi.
Na znak stróża, dwaj służalcy oddalili się aby wyszukać księdza, którego żądał Coconnas.
Był to znak umówiony.
Coconnas z trwogą śledził ich oczyma; lecz nietylko on jeden zwracał na nich spojrzenia.
Zaledwie zniknęli, gdy z za ołtarza wybiegły dwie kobiety i ze drżeniem radości zbliżyły się do miejsca, gdzie znajdowali się nasi przyjaciele.
Małgorzata rzuciła się ku La Molowi i porwała go w objęcia.
La Mole wydał straszny krzyk; krzyk ten był zupełnie podobny do tego, jaki Coconnas słyszał w więzieniu i na który o mało nie oszalał.
— Mój Boże! Co ci jest, La Molu? — spytała Małgorzata, cofając się ze strachu.
La Mole jęknął głęboko i podniósł do oczu ręce, jakby dlatego, ażeby nie widzieć Małgorzaty.
Milczenie to, ten gest, bardziej jeszcze niż krzyk La Mola, zatrwożyły Małgorzatę.
— O! — zawołała — co to jest? cały jesteś we krwi.
Coconnas, który już się rzucił do ołtarza i trzymał w jednej ręce sztylet, a drugą obejmował Henrietę, odwrócił się.
— Podnieś-że się — powiedziała Małgorzata — błagam cię! widzisz, że już chwila nadeszła.
Smutny uśmiech przebiegł blade usta La Mola, zdawało się, iż już nie powinien się uśmiechać.
— Kochana królowo! — rzekł biedny młodzieniec — nie liczyłaś na Katarzynę, to jest na zbrodnię. Byłem wzięty na tortury, kości moje są pokruszone, a całe ciało jest tylko jedną raną; poruszenie zaś, które w tej chwili robię, żeby pocałować twe czoło, sprawia mi[13] boleści gorsze niż śmierć.
I w rzeczy samej, La Mole z trudnością i bledniejąc, dotknął swemi usty czoła królowej.
— Na tortury! — zawołał Coconnas — lecz ja także byłem wzięty na tortury. A więc kat nie zrobił dla ciebie tego, co zrobił dla mnie?
I Coconnas wszystko opowiedział.
— A! rozumiem — rzekł La Mole — ty podałeś mu rękę, kiedyś my go odwiedzali; ja zapomniałem, że wszyscy ludzie są braćmi; ja nim pogardziłem. Bóg ukarał mię za moją dumę; wdzięczność składam Bogu!
I La Mole złożył ręce.
Coconas i obie kobiety zamienili z sobą spojrzenie niewypowiedzianej trwogi.
— Prędzej, prędzej! — powiedział dozorca podsłuchujący dotychczas u drzwi — nie trać pan czasu, kochany panie de Coconnas; daj mi pan uderzenie, tylko jak przynależy na uczciwego szlachcica. Oni wkrótce przyjdą.
Małgorzata uklękła obok La Mola, podobna do figury z marmuru, pochylonej nad grobem obok wyobrażenia tego, którego ten grób w sobie mieści.
— No, śmielej, mój przyjacielu! — powiedział Coconnas — jestem silny, uniosę cię, posadzę na twego konia, nawet cię będę trzymał przed sobą, jeśli nie możesz utrzymać się na siodle; lecz śpieszmy się. Czy słyszysz co on mówi: że idzie tu o życie lub śmierć.[14]
La Mole zrobił nadludzkie usiłowanie.
— Prawda — rzekł — idzie tu o twe życie.
I spróbował podnieść się.
Annibal wziął go pod rękę i postawił na nogi.
La Mole głucho tylko jęczał; lecz w chwili, gdy Coconnas puścił go i poszedł do stróża, i gdy La Mole pozostał tylko w rękach kobiet — nogi jego się zgięły i pomimo starań płaczącej Małgorzaty, padł, a rozdzierający krzyk, którego nikt nie mógł wstrzymać, odbił się w kaplicy posępnem echem, długi czas rozlegającem się po sklepieniach.
— Widzisz — rzekł La Mole z wyrazem rozpaczy — widzisz, moja królowo! Zostawcie mnie więc, pożegnajmy się po raz ostatni. Nic nie wyznałem, Małgorzato; twoja tajemnica pozostała osłoniona moją miłością i umrze ze mną. Zegnam cię, królowo, żegnam...
Małgorzata, sama prawie bez życia, objęła rękoma tę zachwycającą głowę i wycisnęła na niej prawdziwie religijny pocałunek.
— A ty, Annibalu — powiedział La Mole — ty, coś uniknął mąk, jeszcze jesteś młody i możesz żyć; uciekaj, mój przyjacielu, pociesz mnie swoją wolnością.
— Czas uchodzi — krzyknął dozorca — śpieszcie się!
Henrieta zlekka spróbowała uprowadzić z sobą Annibala, gdy tymczasem Małgorzata, klęcząc przed La Molem, z rozrzuconym włosem, z oczyma zalanemi łzami, podobna była do Magdaleny.
— Uciekaj, n&nibalu, uciekaj; — powiedział La Mole — nie darz naszych nieprzyjaciół radosnym widokiem śmierci dwóch niewinnych.
Coconnas łagodnie odepchnął Henrietę, ciągnącą go ku drzwiom, i rzekł:
— Przedewszystkiem oddaj pani pięćset talarów, któreśmy obiecali temu człowiekowi.
— Oto są — powiedziała Henrieta.
Potem, zwracając się do La Mola i smutnie potrząsając głową, dodał:
— Co się tyczy ciebie, dobry La Molu, znieważasz mnie, myśląc chociaż na chwilę, że cię mogę opuścić. Czyż nie poprzysiągłem żyć i umierać z tobą? lecz ty tak cierpisz, mój przyjacielu, że ci przebaczam.
I odważnie położył się obok swego przyjaciela, pochyliwszy na niego głowę.
Potem czule, czule, jak gdyby matka dziecię swoje, przyciągnął do siebie głowę przyjaciela, która, ześliznąwszy się po murze, opadła na jego piersi.
Małgorzata była posępna.
Podniosła sztylet, który upuścił Coconnas.
— O! moja królowo — zawołał La Mole, pojmując jej myśl i wyciągając ku niej ręce. — O! moja, królowo, nie zapominaj, iż umieram, żeby zgasić najmniejszą iskrę podejrzenia o naszej miłości.
— Lecz cóż ja mogę uczynić dla ciebie? zawołała w rozpaczy Małgorzata.
— Czyż nie mogę umrzeć razem z tobą?
— Ty — odpowiedział La Mole — możesz uczynić, żeby śmierć była mi słodką. Spotkam się z nią z uśmiechniętą twarzą.
Małgorzata zbliżyła się do niego, składając ręce, jakby prosząc żeby mówił.
— Czy pamiętasz ten wieczór, Małgorzato, kiedy, w zamian życia tobie wtedy ofiarowanego, które i dziś ci ofiaruję, uczyniłaś świętą obietnicę?...
Małgorzata zadrżała.
— A! pamiętasz to — rzekł La Mole — gdyż drgnęłaś.
— Tak, tak, przypominam sobie — odpowiedziała Małgorzata — i na mą duszę, mój Hyacyncie, spełnię obietnicę!
Małgorzata wyciągnęła rękę do ołtarza, jak by po drugi raz biorąc Boga na świadka swojej przysięgi.
Oblicze La Mola rozjaśniło się, jak gdyby rozwarło się sklepienie kaplicy i niebiański nań zstąpił promień.
— Już idą, idą! — powiedział dozorca.
Małgorzata krzyknęła i rzuciła się ku La Molowi; lecz obawa zwiększenia jego cierpień, zatrzymała ją przed nim drżącą.
Henrieta dotknęła usty czoła Coconnasa, i rzekła do niego:
— Rozumiem cię, mój Annibalu, i szczycę się tobą. Wiem, że bohaterstwo wiedzie cię na śmierć; lecz kocham cię za to bohaterstwo. Oświadczam w obliczu Boga, że zawsze cię kochać będę nadewszystko, i co Małgorzata przysięgła uczynić dla La Mola, to przysięgam uczynić dla ciebie.
I wyciągnęła rękę do Małgorzaty.
— Dobrze, dobrze! dziękuję — powiedział Coconnas.
— Nim jednak rozłączemy się, moja królowo — rzekł La Mole — zrób mi ostatnią łaskę; daj mi co od siebie na pamiątkę, abym ją, mógł pocałować, wstępując na rusztowanie.
— A! prawda!.. — zawołała Małgorzata! — Poczekaj!..
Zdjęła z szyi relikwię, oprawioną w złoto i zawieszoną na złotym łańcuszku.
— Oto święta relikwia, którą noszę od dzieciństwa — powiedziała. — Matka moja zawiesiła mi ją na szyi, kiedy byłam dzieckiem i gdy mię jeszcze kochała. Podarunek ten pochodzi od naszego wuja papieża Klemensa, nigdy go nie zdejmowałam. Weź ją.
La Mole wziął i chciwie pocałował.
— Otwierają drzwi — rzekł dozorca. — Uciekajcie, panie!... uciekajcie!..
Obie kobiety rzuciły się za ołtarz i zniknęły.
W tej chwili wszedł ksiądz.


Rozdział XII.
PLAC SAINT-JEAN-EN-GRÈVE.

Była godzina siódma rano.
Tłumy ludu kipiały na placach, ulicach i bulwarach.
O szóstej zrana, tenże sam wózek, w którym kiedyś odwieziono dwóch naszych przyjaciół do Luwru po pojedynku, teraz wyjechał z zamku Vincennes, i powoli posuwał się ulicą Ś-go Antoniego. Ściśnięci widzowie wydawali się posągami, z nieruchomym wzrokiem i skamieniałemi usty.
Tego dnia królowa-matka raczyła paryżan krwawym widowiskiem...
W wózku, który wyjechał z zamku Vincennes, leżało na słomie dwóch młodzieńców, z gołemi głowami, ubranych całkiem czarno.
Coconnas trzymał na kolanach głowę La Mola, głowa ta wystawała nad burtę wózka; oczy jej ciągle błądziły w przestrzeni.
Tłum, chcąc zajrzeć do samego wnętrza wózka, pchał się, podnosił na palcach, właził na słupki, wdrapywał na ściany i, zdawało się, że zupełnie był zadowolony, rozpatrzywszy wszystkie części ciała, gotowe przejść od cierpienia do bezwładności.
Mówiono, że La Mole umierał, nie przyznawszy się do żadnej z zarzuconych mu zbrodni i że Coconnas, nie wytrzymawszy tortur, wyznał wszystko.
Ze wszystkich stron krzyczano:
— Patrzcie!... Oto ten rudy przyznał się do wszystkiego. Tchórz!... On to winien, że i jego towarzysz został na śmierć skazany. Ten drugi, to zuch! zaparł się wszystkiego.
Młodzieńcy słyszeli dobrze pochwały i nagany pospólstwa.
La Mole ściskał rękę przyjaciela, na twarzy zaś Coconnasa malowała się głęboka pogarda.
Patrzał z wysokości pogrzebowego wózka na tłumy, jak gdyby z tryumfalnego wozu.
Nieszczęście dokonało swego dzieła: uszła chetniło twarz piemontczyka, jak śmierć gotowa była uświęcić jego duszę.
— Czy prędko przyjedziemy na miejsce? — zapytał La Mole. — Jakoś mi źle, zapewne zemdleję.
— Czekaj, mój przyjacielu. Zaraz przejedziemy obok ulic Tizon i Cloche-Percée; patrzaj! patrzaj!
— O! unieś mnie cokolwiek, pozwól mi jeszcze raz spojrzeć na ten dom naszego szczęścia! Coconnas wyciągnął rękę i dotknął się ramienia kata, który siedział na przodzie i kierował koniem.
— Bądź łaskaw — powiedział doń Coconnas — zatrzymaj się cokolwiek przed ulicą Tizon.
Caboche kiwnął głową na znak zgody i przystanął przed ulicą Tizon.
La Mole, przy pomocy piemontczyka, podniósł się z wielkiem wysileniem i spojrzał ze łzami w oczach na cichy jak grób domek.
Westchnienie wyrwało mu się z piersi i wyszeptał stłumionym głosem:
— Zegnam was! żegnam, młodości, miłości i życie!
I głowa opadła mu na piersi.
— Bądź mężnym — rzekł Coconnas — być może, że to wszystko znajdziemy znowu w górze.
— Czy tak myślisz?
— Tak jest. Przynajmniej upewniał mnie o tem kapłan, a nadewszystko sam mam tę słodka nadzieję. A! nie zemdlej czasem; ta podła tłuszcza będzie się z nas wyśmiewała.
Caboche usłyszał ostatnie słowa piemontczyka, zaciął konia i podał Coconnasowi, tak iż tego nikt nie spostrzegł, gąbkę umoczoną w tak silnym spirytusie, że La Mole natarłszy nią sobie skronie, natychmiast przyszedł do siebie.
— A! — wyjąkał La Mole — ożyłem.
Mówiąc to, pocałował relikwię, wiszącą u szyi na złotym łańcuszku.
Skoro przybyli na róg bulwarku i skręcili obok prześlicznego budynku, wystawionego przez Henryka II-go, ukazało się w oddaleniu rusztowanie, z gołą, zakrwawioną platformą.
Platforma ta górowała nad wszystkiemi głowami.
— Mój przyjacielu — powiedział La Mole — ja chciałbym umrzeć pierwszy.
Coconnas znowu uderzył kata po ramieniu.
— Czego żądasz, panie hrabio? — zapytał kat.
— Czy chcesz mi wyświadczyć usługę, którą już zresztą kiedyś przyobiecałeś mi wykonać.
— I owszem.
— Otóż widzisz, mój przyjaciel cierpiał więcej aniżeli ja i dlatego ma mniej sił.
— Cóż ztąd?
— Otóż mówi on, żeby mu było przykro patrzeć na moję śmierć. A wówczas, jeżeli umrę pierwszy, któżby go wprowadził na rusztowanie?
— Dobrze, dobrze — odpowiedział Caboche, ocierając łzy pięścią — bądź pan spokojny; uczynię wszystko, co tylko będzie można.
— I jednem cięciem, nieprawdaż? — szepnął piemontczyk.
— Jednem.
— To dobrze... jeżeli będzie potrzeba dwóch cięć, to lepiej zachowaj je dla mnie.
Wózek zatrzymał się; już przybyli pod rusztowanie.
Coconnas włożył czapkę na głowę.
Łoskot, podobny do uderzających fal morskich o brzegi skaliste, doszedł do uszu La Mola.
Chciał wstać, lecz siły go zawiodły.
Coconnas i Caboche musieli go wziąć pod ręce.
Plac był jakby wybrukowany głowami; stopnie ratusza służyły ludowi za amfiteatr.
Ze wszystkich okien wychylały się piramidy głów, których spojrzenia zdawały się błyszczeć.
Gdy piękny młodzieniec, nie mogący stać na swych zdruzgotanych nogach, zrobił straszne wysilenie, aby sam mógł wejść na rusztowanie, tłum zahuczał.
Kobiece jęki połączyły się z krzykami mężczyzn.
— To był jeden z pierwszych elegantów przy dworze — mówił mężczyźni — nie tutaj powinien on umierać, lecz w Pre-aux-Clercs[15].
— Jaki on piękny! jaki blady! — mówiły kobiety — to ten, który nic nie odpowiedział sędziemu.
— Przyjacielu — powiedział La Mole — nie mogę się utrzymać, podnieś mnie!
— Zaczekaj — odpowiedział Coconnas.
Piemontczyk dał katowi znak, na który się tenże oddalił; potem, nieco schyliwszy się, wziął La Mola w objęcia, jakby dziecię, śmiało i szybko wszedł po schodach ze swym ciężarem na rusztowanie i spuścił La Mola na pokład, przy dzikich okrzykach i oklaskach ludu.
Coconnas zdjął czapkę i ukłonił się.
Potem rzucił czapkę na rusztowanie.
— Spójrz dokoła — powiedział La Mole — czy ich gdzie nie spostrzegasz?
Coconnas zwolna spojrzał po całym placu; przybywszy do pewnego punktu, zatrzymał się nagle i, nie spuszczając z oczu tego punktu, wyciągnął rękę ku przyjacielowi.
— Patrz — powiedział: — w oknie tej wieżyczki.
I wskazał drugą ręką La Molowi mały budynek, istniejący jeszcze do dnia dzisiejszego na rogu ulic La Vannerie i Mouton.
Dwie kobiety, ubrane czarno, stały w oknie, cokolwiek cofnięte wewnątrz pokoju, podtrzymując się nawzajem.
— A! — zawołał La Mole — obawiałem się tylko tego, obawiałem się umrzeć, nie ujrzawszy już jej ani razu. Teraz widziałem ją!...
La Mole, utkwiwszy błyszczący wzrok w małe okienko, zaczął okrywać relikwię gorąccmi pocałunkami.
Coconnas skłonił się dwom damom, tak jaki by się z niemi spotkał w salonie.
W odpowiedzi na te pozdrowienia, odpowiedziały powiewania chustek, zwilżonych łzami.
Caboche zbliżył się do Coconnasa i spojrzał nań znacząco.
— Tak, tak — odpowiedział piemontczyk.
Następnie, zwracając się do La Mola, dodał:
— Uściśnij mnie, przyjacielu, i umrzej. Dla ciebie śmierć nie jest tak straszną; jesteś odważnym.
— A! — wyszeptał La Mole — niewielka rzecz dla mnie umrzeć z odwagą; przecież wiesz, jak cierpię!
Kapłan zbliżył się i podał La Molowi krucyfiks.
La Mole z uśmiechem wskazał mu palcem swoję relikwię.
— Wszystko jedno — powiedział kapłan — proś o pomoc Tego, co cierpiał również jak i ty.
La Mole ucałował krucyfiks.
— Spiesz się! śpiesz się! przyjacielu — zawołał Coconnas — patrząc na ciebie, sam słabnę.
— Czy możesz pan trzymać głowę prosto? — zapytał Caboche, zamierzając się mieczem na klęczącego La Mola.
— Spodziewam się, że będę mógł.
— A więc wszystko pójdzie dobrze.
— Lecz nie zapomnisz o tem, o co cię prosiłem? Ta relikwia otworzy ci wszystkie drzwi.
— Bądź pan spokojny. Lecz czy nie mógłbyś pan trochę prościej trzymać głowy?
La Mole wyprostował szyję, a zwróciwszy wzrok na wieżyczkę, wyszeptał:
— Bądź zdrowa, Małgorzato! bądź szczę...
Nie dokończył; miecz błysnął, przeciął powietrze jak błyskawica, i piękna głowa La Mola potoczyła się do nóg Coconnasa.
Tułów zwolna upadł na pokład.
Tysiące głosów wykrzyknęło jednocześnie.
Piemontczykowi zdawało się, że odróżnił jeden głos kobiecy, bardziej przenikliwy od innych.
— Dziękuję ci, mój przyjacielu — powiedział Coconnas, już po trzeci raz ściskając rękę kata.
— Mój synu — rzekł kapłan do Coconnasa — czy nie masz czasem z czego zwierzyć się Bogu?...
— Na honor!.. nie, mój ojcze — odpowiedział piemontczyk — wszystko, co tylko miałem do powiedzenia, powiedziałem ci już wczoraj.
Następnie, zwrócił się jeszcze raz do mistrza Caboche, i rzekł:
— Kacie, mój ostatni przyjacielu, wyświadcz mi jeszcze jednę łaskę!...
I Coconnas zanim ukląkł, spojrzał na tłumy tak łagodnie i z taką spokojnością, że szmer uwielbienia jeszcze raz pogłaskał jego ucho i uśmiech dumy na usta wywołał.
Następnie, przycisnąwszy głowę przyjaciela do swych piersi, pocałował ją w sine usta, rzucił ostatnie spojrzenie na wieżyczkę, ukląkł, a trzymając w rękach tę ukochaną głowę, zawołał:
— Kacie!... pełń swoję powinność.
Zaledwie zdążył wymówić te słowa, a już głowa spadła.
Caboche zadrżał.
— Już też czas było skończyć — wyjąkał — nieszczęśliwy!...
Kat z trudnością wyjął ze skostniałych palców La Mola relikwiję, zawieszoną na złotym łańcuszku, potem zarzucił wielki płaszcz na trupy dwóch przyjaciół, które na tym samym wózku miały być odwiezione do jego domu.
Widowisko się skończyło.
Tłumy się rozeszły.


Rozdział XIII.
WIEŻA PILORI.

Noc zapadła nad miastem, jeszcze nieuspokojonem po egzekucyi, której szczegóły przechodziły z ust do ust, zasmucając w każdym domu wesołą godzinę posiłku rodzinnego grona.
Miasto było milczące, ponure i smutne, przeciwnie zaś Luwr był wesoły, huczący i oświetlony.
W zamku była uczta.
Uczta, dana na rozkaz Karola JX-go, który w jednymże czasie, na rano oznaczył egzekucyę, a na wieczór bal.
Królowa Nawarry jeszcze w przeddzień otrzymała rozkaz, ażeby nań przybyła.
Małgorzata, mając nadzieję, że La Mole i Coconnas uratują się w nocy ucieczką,, do której, było wszystko przygotowane, odpowiedziała bratu że zadosyć uczyni jego życzeniu.
Lecz straciwszy ostatnią nadzieję po scenie zaszłej w kaplicy, widząc egzekucyę, postanowiła nie słuchać ani proźb, ani gróźb i nie pokazywać się na wesołym balu w Luwrze tego samego dnia, w którym na placu Saint-Jean-en-Grève odbyła się tak smutna scena.
Tego też dnia, Karol znowu dał nowy dowód swej niezłomnej woli, która może w nikim nie dochodziła do tego stopnia; przeleżawszy dwa tygodnie, słaby, prawie konający, blady jak trup, o godzinie piątej wstał z łóżka i ubrał się w najkosztowniejsze suknie.
Wprawdzie, podczas ubierania, król trzy razy zemdlał.
O godzinie ósmej zapytał co robi siostra.
Nikt nie odpowiedział: królowa Nawarry, powróciwszy do siebie o jedenastej rano, zamknęła się w pokoju i nie kazała nikogo wpuszczać.
Lecz dla Karola zamkniętych drzwi nie było.
Król, wsparłszy się na ręku kapitana de Nancey, zawlókł się do pokoju Małgorzaty i nagle, tajemnemi drzwiczkami, wszedł do siostry.
Karol przygotował się do ujrzenia smutnej sceny, lecz rzeczywistość przewyższyła jego oczekiwania.
Małgorzata, na wpół martwa, leżała w wielkim fotelu z ukrytą w poduszkach głową; nie płakała ona, nie modliła się, lecz jęczała, jak gdyby była konającą.
W drugim kącie pokoju, księżna de Nevers, ta kobieta nieustraszona, leżała bez zmysłów na dywanie.
Powróciwszy z placu Saint-Jean-en-Grève, również jak Małgorzata, utraciła siły.
Biedna Gillonna biegała od jednej do drugiej, nie śmiejąc powiedzieć ani słowa na ich pocieszenie.
Podczas przesileń, jakie zwykle następują po wielkich wzruszeniach, człowiek lubuje się w boleści okrutnej i uważa za nieprzyjaciela każdego, co go chce pocieszyć.
Karol otworzył drzwi, pozostawiwszy kapitana w korytarzu; wszedł blady i drżący.
Nikt go nie spostrzegł.
Wkrótce jednak Gillonna, klęcząca nad Henrietą, podniosła się i z przestrachem spojrzała na króla.
Król dał jej znak ręką, i Gillonna, ukłoniwszy się, wyszła.
Wtedy Karol zbliżył się do siostry, milcząc patrzał na nią chwil kilka, a przybrawszy ton głosu jak najprzyjemniejszy, powiedział:
— Margot! moja siostro!
Małgorzata zadrżała i zerwała się.
— A! to Wasza królewska mość.
— Odwagi, moja siostro! Małgorzata wzniosła oczy ku niebu.
— Wiem wszystko — powiedział Karol — lecz wysłuchaj mnie...
Królowa Nawarry dała znak, że słucha.
— Obiecałaś mi, że przyjdziesz na bal — rzekł król.
— Ja!... — wykrzyknęła Małgorzata.
— Tak jest, i wskutek danej przez ciebie obietnicy, wszyscy czekają; jeżeli nie przyjdziesz, dziwić się będą...
— Daruj mi, bracie; przecież widzisz, żem słaba.
— Sprobój!
Małgorzata jakby przez chwilę przywoływała, odwagi; lecz potem nagle opuściła znowu głowę na poduszki.
— Nie... nie... nie pójdę — powiedziała.
Karol wziął ją za rękę i usiadł obok na krześle.
— Margot! ty straciłaś przyjaciela — przemówił — wiem o tem; lecz ja, czyliż nie straciłem wszystkich przyjaciół? i jeszcze co większa, czyliż nie straciłem matki? Ty zawsze możesz płakać, jak i teraz płaczesz; ja, w największych zmartwieniach, zawsze i zawsze śmiać się musiałem; ty cierpisz, lecz spójrz na mnie; ja umieram... Bądź więc odważną, Margot! Proszę cię oto w imieniu naszej chwały! Dobra sława naszego domu — to nasz krzyż; nieśmy go więc, a jeżelibyśmy przypadkiem potknęli się na drodze — wstaniemy i pójdziemy dalej.
— O! mój Boże! mój Boże!... — zawołała Małgorzata.
— Tak — mówił dalej Karol, odgadując myśl siostry — tak; ta ofiara, siostro, jest straszną; lecz każdy musi poświęcić albo swój honor, albo życie. Czyż myślisz, że ja, w dwudziestym piątym roku życia zasiadając na najpiękniejszym tronie w świecie, umieram z ochotą? Spójrz na mnie... moje oczy, cera twarzy, blade usta... wszystko mówi, że już konam; lecz ten uśmiech... czyż nie zmusza innych do myślenia, że jeszcze żyć mam nadzieję? A jednak za tydzień, za dwa tygodnie, a najdalej za miesiąc, będziesz opłakiwała brata, tak jak dzisiaj opłakujesz przyjaciela.
— Bracie! nie mów tego! — zawołała Małgorzata, obejmując go rękoma.
— Kochana Margot, ubieraj się już — powiedział król — spędź tę bladość z twarzy i przyjdź na bal. Rozkazałem ci przynieść nowe brylanty i nowe stroje, godne twej piękności.
— Brylanty! suknie! Co mi teraz po nich?
— Życie jeszcze długie — odrzekł Karol, uśmiechając się — przynajmniej twoje....
— O! nie, nie!...
— Siostro, pamiętaj tylko o tem: bardzo często nie można lepiej uczcić pamiątki nieboszczyka, jak tając w sercu rozpacz.
— Dobrze — powiedziała drżąca Małgorzata — przyjdę.
Łza ukrywana, błysnęła na powiece Karola.
Pocałował siostrę w czoło, zatrzymał się chwilę przed Henrietą, która nic nie widziała i nie słyszała i rzekł:
— Biedna!
Potem wyszedł.
Wkrótce po wyjściu króla, kilku paziów weszło z pudelkami i koszykami.
Małgorzata dała znak, żeby wszystko położyli na podłodze.
Paziowie wykonali rozkaz i wyszli. Pozostała tylko Gillonna.
— Przygotuj dla mnie stroje — rzekła Małgorzata.
Gillonna z zadziwieniem spojrzała na panią.
— Tak — powtórzyła Małgorzata głosem, w którym się przebijała gorycz.
— Tak, ja się ubiorę, pójdę na bal... na mnie czekają.
— A księżna? — zapytała Gillonna.
— A! ona szczęśliwa; ona może pozostać tutaj, może płakać, może cierpieć. Lecz ona nie jest córką króla, siostrą króla, żoną króla. Ona nie jest królową,... Gillonno pomóż mi się ubrać.
Gillonna była posłuszną.
Drogie kamienie były prześliczne; suknie wspaniałe.
Nigdy Małgorzata nie była tak piękną.
Przejrzała się w lustrze.
— Brat ma słuszność — pomyślała — człowiek jest stworzeniem, godnem litości.
W tej chwili weszła Gillonna.
— Jakiś człowiek pyta się o panią — powiedziała Gillonna.
— O mnie?
— Tak jest.
— Kto taki?
— Nie wiem, lecz jego wejrzenie jest straszne; zobaczywszy go, zadrżałam.
— Zapytaj, jak się nazywa — rzekła Małgorzata bledniejąc.
Gillonna wyszła i wkrótce powróciła.
— Nieznajomy nie chce powiedzieć swego nazwiska, lecz kazał to oddać Waszej królewskiej mości.
Gillonna podała relikwię, którą, w przed dzień tego dnia. Małgorzata dała La Molowi.
— Wprowadź go! wprowadź! — zawołała Małgorzata.
Królowa zbladła jeszcze bardziej.
Ciężkie kroki dały się słyszeć i wkrótce nieznajomy stanął we drzwiach.
— To ty....? — zapytała Małgorzata.
— Tak, jestem ten, któregoś Wasza królewska mość spotkała kiedyś w Montfaucon; ja to odwiozłem w swoim wózku dwóch ranionych panów.
— A! tak, tak, poznaję cię; jesteś Caboche.
— Kat okręgu paryskiego, Wasza królewska mość.
Ze wszystkiego, co mówiono już przeszło od kwadransa, Henrieta te pierwsze słowa usłyszała.
Odjęła ręce od białej twarzy, podniosła się cokolwiek i patrzała na kata zielonawemi, dziko błyszczącemi oczyma.
— I ty przyszedłeś?... — zapytała Małgorzata drżąca.
— Przypomnieć ci pani obietnicę, daną przez ciebie młodszemu, temu samemu, który ci kazał zwrócić tę relikwię. Czy pani sobie przypominasz?
— Tak, tak! — zawołała królowa —. nikt nie jest w stanie lepiej uczcić pamiątki wspaniałomyślnego człowieka; lecz gdzież „ona” jest?
— Jest u mnie razem z ciałom.
— U ciebie? I dlaczegóż jej nie przyniosłeś?
— Mogliby mnie zatrzymać u bramy Luwru; mogliby mnie zapytać, co niosę pod płaszczem; a cóżby powiedzieli, gdyby zobaczyli głowę?
— Dobrze! niech będzie u ciebie; jutro przyjdę po nią.
— Jutro! Lecz jutro, pani, może być już zapóźno.
— Dla czego?
— Ponieważ królowa-matka rozkazała odłożyć dla siebie dwie głowy pierwszych skazanych; głowy te mają jej posłużyć do jakichciś kabalistycznych doświadczeń.
— O świętokradztwo! Ich głowy! Henrieto! — zawołała królowa, przybiegając do księżnej, która się nagle zerwała.
— Henrieto! czy słyszałaś, co on mówił?
— Słyszałam. I cóż zrobimy?
— Idźmy z nim.
Małgorzata zarzuciła na nagie plecy aksamitną mantylę.
— Chodźmy, chodźmy! — zawołała. — Jeszcze raz ich zobaczymy.
Małgorzata rozkazała pozamykać wszystkie drzwi, lektykę podać do tajemnych drzwiczek, i, wziąwszy Henrietę pod rękę, zeszła na dół, dając znak katowi, ażeby się udał za niemi.
Na dole przy drzwiach czekała już lektyka; przy bramie Luwru stał pomocnik kata z latarnią w ręku.
Lektykarze Małgorzaty byli to ludzie wierni, głusi i niemi, można się było na nich zdać zupełnie.
Caboche, jego pomocnik z latarnią i lektyka za niemi, po dziesięciu minutach drogi zatrzymali się.
Kat otworzył drzwi; pomocnik jego wszedł naprzód.
Małgorzata wysiadła i pomogła wysiąść Henriecie.
Nerwowy organizm królowej, pośród dręczącego ją smutku, okazał się silniejszym.
Wieża Pilori wzniosła się przed niemi, jak ponury, pokrzywiony olbrzym.
Z dwóch otworów wieży biło silne światło.
Sługa powrócił do drzwi z latarnią.
— Wasza królewska mość możesz wejść — powiedział Caboche — w wieży wszyscy śpią.
W tejże chwili ogień na wierzchołku wieży zgasł.
Kobiety przycisnęły się nawzajem do siebie, ze strachem przestąpiły maleńkie drzwiczki i wstąpiły na wilgotną kamienną posadzkę.
W głębi krzywego korytarza ujrzały światełko, udały się więc w jego kierunku, postępując za strasznym gospodarzem.
Skoro weszły, drzwi zamknęły się za niemi.
Caboche, z pochodnią w ręku, wprowadził je do nizkiej zakopconej izby.
Na środku stał stół z trzema nakryciami, zapewne dla kata, jego żony i pierwszego pomocnika.
Na najwidoczniejszem miejscu ściany wisiał wielki pargamin, opatrzony królewską pieczęcią.
Był to patent na kata.
W kącie stał ogromny miecz z długą rękojeścią.
Był to miecz sprawiedliwości.
Gdzie niegdzie wisiały obrazy świętych męczenników, męczonych na różne sposoby.
Tutaj Caboche ukłonił się.
— Daruj mi, Wasza królewska mość, iż ośmieliłem się przyprowadzić ją z Luwru tutaj do mnie. Lecz taka była jego ostatnia wola, musiałem...
— Dobrześ zrobił — przerwała Małgorzata — i oto nagroda za twoję gorliwośCabć.

oche ze smutkiem spojrzał na kiesę złotą, którą Małgorzata na stół rzuciła.
— Złoto i wiecznie złoto! — wyszeptał. — A! niestety! dlaczegóż za cenę złota nie mogłem wykupić krwi, którą dzisiaj przelać musiałem!...
— Słuchaj! — rzekła Małgorzata, oglądając się dokoła — mamyż jeszcze iść dalej? Nie widzę...
— Wasza królewska mość, są one tutaj! Lecz jestto smutny widok.... mogę panią od niego uwolnić; przyniosę ją zawiniętą...
Małgorzata zamieniła spojrzenie z Henrietą.
— Nie, nie! — zawołała wyczytawszy w oczach Henriety tę żsamą myśl — nie, wskaż nam drogę a udamy się za tobą.
Caboche wziął do ręki pochodnię, i otworzył małe dębowe drzwiczki, prowadzące do piwnicy.
W tej chwili przeciąg powietrza, miotając światłem pochodni, przyniósł nieprzyjemny odór krwi i zgnilizny.
Henrieta, blada jak alabastrowa statua, wsparła się na ręku przyjaciółki, która szła odważniej; lecz na pierwszym stopniu zatrzęsła się.
— Nie, nie mogę! — wyszeptała.
— Kto kocha szczerze — uczyniła uwagę Henrieta — ten kocha i trupa swego kochanka.
Straszną i wzruszającą była ta scena, gdy dwie piękno, w kwiecie wieku i wspaniale ubrane kobiety, schyliły się, idąc pod wilgotnem sklepianiem. Słabsza z nich wspierała się na ręku silniejszej, a silniejsza na ręku kata.
Nareszcie stanęły na ostatnim-stopniu.
W głębi piwniczki leżały dwa trupy, owinięte wielkim czarnym płaszczem.
Caboche uniósł kraj płaszcza, wzniósł pochodnię i powiedział:
— Patrz, Wasza królewska mość!
Zdawało się, jak gdyby ci dwaj młodzieńcy w czarnem odzieniu spali obok siebie w strasznej symetryi śmierci.
Głowy przyłożone do korpusów, zdawały się być tylko odłączonemi od tułowi czerwonemi kresami.
Śmierć nie rozerwała ich rąk; czy przypadkiem, czy też dzięki poczuciu kata, prawa ręka La Mola spoczywała w lewej Coconnasa.
Zdawało się, że pod powiekami La Mola, spojrzenie promieniało miłością.
Jak gdyby pogarda malowała się na twarzy Coconnasa.
Małgorzata uklękła i rękami, połyskującemi od drogich kamieni, uniosła głowę, którą tak gorąco kochała.
Księżna, przyciśnięta do muru, nie mogła spuścić oczu z bladej twarzy, na której tak często szukała radości i miłości.
— La Molu! kochany La Molu! — mówiła Małgorzata.
— Annibalu! Annibalu! — zawołała księżna — piękny, dumny i mężny kochanku, już mi nie odpowiadasz!...
I łzy gradem posypały się jej z oczu.
Ta kobieta, tak płocha w szczęściu, sięgająca w sceptycyzmie do ostatnich krańców, a w namiętności aż do okrucieństwa — kobieta ta, nigdy nie myślała o śmierci...
Małgorzata dała jej przykład.
Włożyła głowę La Mola w worek wyszyty perłami i uperfumowany najlepszemi pachnidłami; głowa powinna była zachować swoje kształty, gdyż worek był nabalsamowany.
Henrieta także owinęła głowę Coconnasa w róg swojej mantyli.
Kobiety jeszcze raz spojrzały na trupy, które miały pozostać u kata, i wyszły.
— Wasza królewska mość niech się nie obawia — powiedział kat, pojąwszy to spojrzenie królowej. — Przysięgam, że ich rozkażę pochować, jak się należy.
— A za to, każesz odprawiać msze za ich duszę — powiedziała Henrieta, zrywając z szyi rubinowe kolie i dając je katowi.
Przyjaciółki powróciły do Luwru.
Królowa wysiadła z lektyki, weszła do swoich apartamentów, złożyła smutny ciężar w gabinecie, który od tej chwili zamienił się w kaplicę, rozkazała Henriecie pilnować pokojów, i bledsza, a jednak piękniejsza niż zwykle, weszła o godzinie dziesiątej na balową salę, w której przed dwoma i pół laty zaczęła się nasza powieść.
Oczy wszystkich zwróciły się na nią.
Małgorzata z uśmiechem spoglądała na tłumy.
Karol IX-ty spostrzegłszy ją, przecisnął się przez strojne tłumy, i powiedział głośno:
— Dziękuję ci, siostro!..
Potem dodał cicho:
— Strzeż się!.. na ręku masz krwawą plamę.
— Nic nie szkodzi, Najjaśniejszy panie — odpowiedziała Małgorzata — byleby tylko na ustach był uśmiech.


Rozdział XIV.
KRWAWY POT.

W kilka dni po strasznej scenie na placu Grève, to jest dnia trzydziestego Maja 1574 ro« ku, dwór przeniósł się do Vincennes.
Pewnego dnia rano w pokoju króla dał się słyszeć wielki hałas.
Podczas balu, danego w sam dzień śmierci La Mola i Coconnasa, król zasłabł mocniej, i doktorzy radzili mu wyjechać za miasto, ażeby odetchnął świeżem powietrzem.
Było to o godzinie ósmej zrana.
Kilku dworzan było w przedpokoju, kiedy nagle w sypialni króla usłyszano krzyk i na progu pokazała się mamka, zapłakana, załamująca ręce i wołająca:
— Ratujcie króla!.. Ratujcie!...
— Jakto, więc Jego królewska mość ma się gorzej?... — zapytał kapitan de Nancey, którego król, jak widzieliśmy, uwolnił od spełniania rozkazów królowej-matki.
— A!.. co krwi, co krwi!... — zawołała mamka.
— Doktorów!.. zawołajcie doktorów! Mazille i Ambroży Paré ciągle się zmieniali przy chorym królu.
Paré, będący na służbie, widząc, że król spokojnie zasnął, korzystał z tego, ażeby cokolwiek odpocząć.
Podczas nieobecności doktora, obfity po wystąpił na króla.
Karol cierpiał na osłabienie porów, i skutkiem tego, sączyła mu się krew z za skóry.
Pot krwawy króla zatrwożył mamkę, która nigdy nie mogła przywyknąć do tego strasznego widoku, i, jako niezachwiana protestantka, bezustannie zapewniała Karola IX-go, że to krew zamordowanych protestantów w nocy Ś-go Bartłomieja, wydobywa na wierzch jego krew własną.
Dworzanie rozbiegli się na wszystkie strony.
Doktór nie mógł być daleko, mieli więc nadzieję prędkiego znalezienia.
Przedpokój pozostał pusty, gdyż każdy chciał okazać swoję gorliwość w szukaniu doktora.
Nagle drzwi się otworzyły i weszła Katarzyna.
Szybko przebiegła przedpokój i wpadła do sypialni syna.
Karol leżał wyciągnięty na łóżku, z błyszczącym wzrokiem, nie mogąc pochwycić tchu; naga ręka zwisła po za łóżkiem, na każdym końcu palca wisiała kropelka krwi.
Widok to był straszny.
Jednakowoż Karol usłyszawszy, że się ktoś zbliża, powstał.
Zdawało się, że po chodzie poznał matkę.
— Daruj mi, matko — powiedział — lecz chciałbym umrzeć spokojnie.
— Umrzeć! mój synu!... — zawołała Katarzyna.
— Nie, nie... nie trać nadziei, to tylko krótkotrwały napad... to przejdzie.
— Mówię ci, pani, że już czuję, iż moja dusza oddziela się od ciała; mówię ci pani, że śmierć już się zbliża; tak, na wszystkich dyabłów!... Czuje, co czuję, i wiem, co mówię.
— Najjaśniejszy panie — odparła królowa — twoja wyobraźnia zabija cię więcej aniżeli choroba; od czasu, jak tych dwóch łotrów La Mola i Coconasa ścięto, cierpienia twoje powinny się były ukoić! Już tylko moralne udręczenia wyniszczają twe ciało; gdybym mogła pomówić z tobą, drogi synu, nie więcej nad dziesięć minut, dowiodłabym ci....
— Mamko!... — zawołał król — pilnuj drzwi i nie wpuszczaj nikogo: królowa Katarzyna de Médicis chce pomówić ze swoim synem Karolem IX-ym.
Mamka była posłuszną.
— W samej rzeczy — powiedział Karol — czas tej rozmowy jeżeli nie dzisiaj, to jutro by nastąpił; a zatem lepiej pomówmy dzisiaj niż jutro. Jutro, zapewne, byłoby zapóźno... Tylko potrzeba, ażeby przy naszej rozmowie był obecnym ktoś trzeci.
— Dla czego?
— Ponieważ, powtarzam pani, śmierć jest już blizka — rzekł Karol z uroczystą powagą — ponieważ za kilka minut przestąpi ona próg tego pokoju, blada i niema jak pani, nie zapytawszy wprzódy, czy jej wejść pozwolą. W nocy uporządkowałem moje interesy osobiste, teraz już nadszedł czas do uporządkowania interesów państwa.
— Kogóż więc chcesz widzieć, mój synu?.. — zapytała Katarzyna.
— Mego brata, pani. Niechaj go zawołają.
— Z wielkiem zadowoleniem widzę — powiedziała Katarzyna — że nienawiść ustępuje z twego umysłu i zapewne wkrótce ustąpi i z twego serca. Mamko! mamko!
Mamka otworzyła drzwi.
— Skoro przyjdzie pan de Nancey, rozkaz mu w imieniu mego syna, ażeby zawołał księcia d’Alençon.
Karol uczynił znak, na który mamka nagle zatrzymała się, już gotowa wypełnić rozkaz krółowej-matki.
— Mówiłem mego brata, pani — rzekł Karol.
Oczy Katarzyny wylazły na wierzch, jak oczy rozżartej tygrysicy.
Lecz Karol rozkazująco wzniósł rękę do góry.
— Chcę mówić z bratem Henrykiem!... — zawołał — tylko Henryk jest moim bratem i to nie ten, co zasiada na tronie Polskim, lecz ten, co siedzi w więzieniu. Ten otóż Henryk, dowie się o mojej ostatniej woli.
— Ja zaś — wykrzyknęła Katarzyna ze śmiałością, jakiej przykładu jeszcze nigdy nie dała, tak dalece nienawiść ku Bearneńczykowi zepsuła jej zwykłe udawanie — ja zaś, jeżeli jesteś tak blizkim grobu, jak twierdzisz, czy sądzisz, że odstąpię komukolwiek mych praw, dozwalających mi znajdować się przy twoim zgonie... mych praw królowej i matki?
— Pani — powiedział Karol — jeszcze jestem królem a więc jeszcze rozkazuję; mówię ci, że chcę mówić z mym bratem Henrykiem, a pani nie chcesz zawołać do mnie służbowego kapitana. Do tysiąca dyabłów! Uprzedzam panią, że jeszcze mam dosyć sił, ażeby iść po niego samemu.
I Karol chciał zerwać się z łóżka.
— Najjaśniejszy panie! — zawołała Katarzyna, zatrzymując go — wszystkich nas znieważasz; zapominasz uraz, wyrządzonych twojej rodzinie, — wyrzekasz się naszej krwi; tylko książę krwi Francuski powinien zgiąć kolana u śmiertelnego łoża króla. Mnie zaś, wskazuje miejsce przy tubie natura i etykieta; pozostaję więc na swojem stanowisku.
— A na zasadzie jakiego prawa pani pozostajesz tutaj?... — zapytał Karol.
— Na zasadzie prawa matki!
— Pani jesteś tak samo moją matką, jak książę d’Alençon jest moim bratem.
— Panie, jesteś w malignie. O! jakiegoż to czasu dawczyni życia nie jest matką tego, któremu dała życie?
— Od tego czasu, pani, kiedy matka odebrała dziecku to, co mu dała — odpowiedział Karol, ocierając usta z czerwonej piany.
— Karolu, co chcesz mówić!... — zawołała Katarzyna. — Ja ciebie nie rozumiem — wyszeptała, z zadziwieniem patrząc na syna.
— Zaraz pani wszystko zrozumiesz.
Karol wyjął z pod poduszki maleńki srebrny kluczyk.
— Weź pani ten klucz, i otwórz moję podróżną szkatułkę; znajdujące się tam papiery, odpowiedzą pani za mnie.
Karol wyciągnął rękę w kierunku, gdzie na marmurowej konsolce stała przepyszna żelazna szkatułka, rzeźbiona ażurowo.
Katarzyna była posłuszną; zwolna zbliżyła się do szkatułki, otworzyła, zajrzała wewnątrz i nagle odskoczyła, jak gdyby w szkatułce spostrzegła śpiącą żmiję.
— Czego się pani przelękłaś?... — zapytał Karol, nie spuszczając oczu z matki.
— To nic — odpowiedziała Katarzyna.
— W takim razie, włóż pani rękę i wydostań ze szkatułki książkę... tam powinna być książka; nieprawdaż, że jest?... — dodał król z uśmiechem, który na jego ustach był gorszym, aniżeli groźba.
— Jest — wyszeptała Katarzyna.
— Traktuje o myśliwstwie?... — ciągnął Karol.
— Tak.
— Weź ją pani i przynieś tutaj.
Katarzyna zbladła, zadrżała i, biorąc książkę do ręki, ledwo zdołała wyrzec:
— Straszliwy losie!
— Dobrze — powiedział Karol. — Teraz słuchaj pani; byłem szalony... lubiłem polowanie nadewszystko... ta książka myśliwska... ja ją czytałem cokolwiek za pilnie... Czy pani teraz rozumiesz?
Katarzyna głucho jęknęła.
— Była to moja słabość — mówił dalej Karol — teraz spal ją pani! Słaba strona króla nie powinna być nikomu znaną.
Katarzyna zbliżyła się do komina, rzućła książkę w ogień, i, stojąc nieporuszenie, patrzała, jak zielonawy płomień pochłaniał zatrute karty.
Silny i ostry zapach czosnku rozszedł się po pokoju.
Wkrótce książka zgorzała zupełnie.
— Teraz, pani, zawołaj mego brata — powiedział Karol z powagą.
Katarzyna, zgnębiona różnorodnemi uczuciami, których ani pojąć, ani też pomimo wszelkich usiłowań, zawładnąć niemi nie mogła — chciała przemówić.
Matka czuła zgryzoty sumienia; królowa bojaźń; trucicielka nienawiść.
To ostatnie uczucie przemogło nad innemi.
— Niech będzie przeklęty! — zawołała królowa, wychodząc z pokoju. — On tryumfuje, on blizki celu. Niech będzie przeklęty!..
— Czy słyszysz pani!.. brata!.. brata!.. — wołał za nią Karol. — Brata Henryka, z którym chcę natychmiast pomówić w przedmiocie regencyi!
W tej chwili wszedł Paré i zatrzymał się we drzwiach, wąchając powietrze.
— Kto tu palił arszenik? — zapytał.
— Ja!... — odpowiedział król.


Rozdział XV.
TARAS NA WIEŻY ZAMKU VINCENNES.

Henryk Nawarrski chodził zamyślony po tarasie wieży, wiedział, że dwór znajduje się w zamku i przez grube mury widział umierającego Karola.
Pogoda była prześliczna.
Słońce roztoczyło purpurowe promienie, i przepysznie oświeciło wierzchołki lasu, tylko co okrytego zielenią.
Zdawało się, że nawet ponure ściany zamku nasyciły się przyjemnem ciepłem; bratki, zaniesione wschodnim wiatrem i osadzone w szczelinach ścian, wyścibiały główki zdobne w żółty i fioletowy aksamit.
Lecz wzrok Henryka nie zatrzymywał się ani na zielonych dolinach, ani na ozłoconych słońcem wierzchołkach lasu; wzrok jego pełen dumy przenosił się ku stolicy Francyi, której z czasem los przeznaczył być stolicą, świata całego.
— Paryż — mówił do siebie Henryk — Paryż!.. radość, tryumf, sława, potęga i szczęście; Paryż, w którym jest Luwr i dwór, w którym jest tron!... I od tego Paryża być oddzielonym temi nędznemi fortyfikacyami, rozciągającemi się u stóp moich, które zresztą mieszczą w sobie i mego nieprzyjaciela.
I wiodąc wzrok z Paryża ku Vincennes, Henryk spostrzegł na lewo, pomiędzy kwitnącemi drzewami migdałów, człowieka, na którego kirysie światło słońca łamało się ukośnie.
Król śledził to światło migocące w przestrzeni, odpowiednio do ruchów jeźdźca.
Nieznajomy siedział na dziarskim koniu, i wiódł za lejce drugiego, który wydawał się nie mniej być bystrym.
Król śledził wzrokiem jeźdźca, który, dobywszy szpady, przyczepił do niej białą chorągiewkę i zaczął nią powiewać, jakby dając jakieś sygnały.
W tejże chwili, z przeciwnego wzgórka odpowiedziano podobnym sygnałem, a wkrótce, naokoło całego zamku zaczęły powiewać biało chorągiewki.
Nieznajomym jeźdźcem był de Mouy, a po wiewający chorągiewkami byli hugonoci.
Wiedząc, że król umiera, a obawiając się zamachu na życie Henryka, zebrali się więc, ażeby go bronić, lub z nim razem walczyć.
Henryk znowu spojrzał na jeźdźca, którego najprzód zobaczył, przechylił się przez balustradę, zakrył oczy od słońca i poznał młodego hugonota.
— De Mouy! — zawołał jak gdyby bugonot mógł usłyszeć.
Uradowany, że go otaczają przyjaciele, sam zaczął powiewać szarfą w powietrzu.
Znowu wszystkie białe chorągiewki zaczęły powiewać, okazując radość.
— A! oni na mnie czekają — rzekł Henryk — a ja nie mogę się do nich przyłączyć. Szkoda, trzeba było dawniej spróbować. Teraz już zapóźno.
Henryk ruchem dał im znać, że już zapóźno; lecz de Mouy odpowiedział mu drugim, znaczącym: Zaczekam.
W tej chwili Henryk usłyszał, że ktoś idzie po kamiennych schodach.
Szybko więc oddalił się od balustrady.
Hugonoci domyślili się przyczyny tego nagłego odskoczenia; szpady powróciły do pochew i białe chorągiewki zniknęły.
Henryk zobaczył na schodach kobietę, zadyszaną wskutek szybkiego biegu, i nie bez strachu poznał w niej Katarzynę de Médicis.
Za nią na schodach zatrzymało się dwóch żołnierzy.
— Oho! — pomyślał Henryk — musiało coś zajść bardzo ważnego, kiedy aż tutaj do mnie przybyła.
Katarzyna usiadła na kamiennej ławce tuż przed blankami muru i zaczęła silnie oddychać.
Henryk zbliżył się do niej z uśmiechem na ustach i zapytał:
— Czy czasem nie mnie pani szukasz?
— Tak jest, chciałam ci dać ostatni dowód mego ku tobie przywiązania. Okoliczności są poważne: król umiera i chce z tobą pomówić.
— Ze mną? — zapytał Henryk, drżący z radości.
— Tak jest, z tobą. Jestem przekonaną iż mu powiedziano, że pan nietylko żałujesz korony nawarskiej, lecz nawet domagasz się korony francuskiej.
— O! nie — odpowiedział Henryk.
— To nieprawda, wiem o tem: lecz on w to wierzy: i niema żadnej wątpliwości, że ta ostatnia rozmowa nie będzie niczem więcej niż siecią, w którą cię chce złowić.
— Mnie?
— Tak jest. Karol umierając, chce wiedzieć, czy może na ciebie liczyć lub się ciebie obawiać; nie zapominaj, że od odpowiedzi na jego pytania będzie zależeć twoje życie lub śmierć.
— Lecz o cóż on mnie będzie pytał?
— Nie wiem! Zapewne o coś nie do wykonania...
— Czy pani się nie domyślasz?
— Nie; lecz myślę, że naprzykład...
Katarzyna zatrzymała się.
— O cóż?
— Ja myślę, że król, znając dumne zamiary pańskie, chce z twoich własnych ust usłyszeć ich potwierdzenie. Wystaw sobie, że najprzód będzie cię badał, jak dawniej badano przestępców, ażeby otrzymać wyznanie bez tortur; wystaw sobie — mówiła dalej Katarzyna, bacznie patrząc w oczy Henrykowi — że król ofiaruje ci koronę albo regencyę.
Serce Henryka przepełniło się radością.
Lecz poznał zasadzkę, i to uczucie wcale nim nie zawładnęło.
— Mnie? — odpowiedział Henryk — nie, nie; zasadzka ta byłaby zbyt niezręczną; mnie powierzać regencyę, kiedy jesteś pani i książę d’Alençon?
Katarzyna przygryzła wargi, ażeby ukryć swe zadowolenie.
— A więc pan odmówisz przyjęcia regencyi?
— Król zapewne umarł — pomyślał Henryk — a ona zastawia na mnie sieci.
Król Nawarry odpowiedział:
— Najprzód, muszę słyszeć, co mi powie król, ponieważ, jak pani sama się zgadzasz, wszystko, cośmy tylko mówili, było przypuszczeniem.
— Bezwątpienia, lecz pan zawsze możesz być odpowiedzialnym za swoje zamiary.
— E! mój Boże! — odpowiedział Henryk dobrodusznie — ja nie mam żadnych zamiarów, bo i jakież mógłbym mieć zamiary?
— To nie odpowiedź — odparła Katarzyna uważając zaś, że czas uchodzi a zapalając się gniewem, dodała:
— Czy pan masz, czy nie masz żadnych zamiarów, odpowiedz jednak stanowczo.
— Nie mogę dać odpowiedzi stanowczej na przypuszczenia; ostatecznie postanowić coś, jest tak trudno... dlatego muszę czekać na istotne wypadki.
— Słuchaj pan! Czasu do stracenia niema ani chwilki, a my go tracimy na próżnych sporach i udawaniach. Odegrajmy tę rolę, jak przystoi na króla i królowę. Jeżeli pan przyjmiesz regencyę, zginiesz nieochybnie.
— Król jeszcze żyje — pomyślał Henryk i rzekł:
— Życie ludzi i królów spoczywa w ręku Boga, który mnie natchnie. Możesz pani powiedzieć królowi, że jestem gotów mu służyć.
— Pomyśl pan jeszcze.
— Pani! już dwa lata jestem na wygnaniu i miesiąc w więzieniu — odpowiedział Henryk uroczyście — miałem więc czas namyślić się i już się namyśliłem. Racz więc pani oznajmić mnie królowi; tych oto dwóch zuchów — dodał Henryk, wskazując na żołnierzy — będzie pilnowało, żebym nie uciekł. Zresztą uciekać wcale nie myślę.
W tej odpowiedzi było tyle stanowczości, iż Katarzyna przekonała się, że wszelkie jej prośby i groźby do niczego nie doprowadzą.
Wyszła więc prędko.
Zaledwie zniknęła, Henryk natychmiast zbliżył się do balustrady, dając znak hugonotom, ażeby się zbliżyli i byli w pogotowiu.
De Mouy, który zsiadł z konia, natychmiast wsiadł znowu i z luźnym koniem podjechał ku wieży, na odległość dwóch strzałów.
Henryk podziękował mu ruchem i zszedł na dół.
Podwójna linia Szwajcarów i lekkiej jazdy broniła wejścia na podwórze, i ażeby dostać się do zamku, trzeba było przejść pod podwójnym rzędem halabard.
Tutaj czekała królowa-matka.
Katarzyna dała znak, ażeby straż się oddala i rzekła do Henryka:
— To podwórze ma dwie bramy; za tą, która jest za pokojem króla, jeżeli nie przyjmiesz regencyi, czeka cię dobry koń i wolność: a jeżeli usłuchasz głosu swej dumy, to u tej drugiej czeka cię... Co pan chcesz mówić?
— Chcę powiedzieć, że jeżeli król zrobi mnie regentem, to ja, a nie pani, będę wydawał rozkazy wojsku. Chcę powiedzieć, że jeżeli wyjdę regentem z zamku, wszystkie te piki, halabardy i muszkiety schylą się przedemną.
— Szalony! — zawołała Katarzyna. — Radzę ci nie grać z Katarzyną de Médicis w tę straszną grę: o śmierć lub życie.
— Dlaczego nie — odpowiedział Henryk z zimną krwią. — Dlaczegóżbym z panią nie miał grać na życie? Przecież dotychczas wygrywałem.
— A więc idź pan do króla, skoro niczemu nie chcesz wierzyć! — powiedziała Katarzyna, wskazując schody i bawiąc się dwoma zatrutymi sztyletami, które zawsze nosiła na swej czarnej historycznej szarfie.
— Racz pani iść naprzód — powiedział Henryk — ponieważ jeszcze nie jestem regentem, pierwszeństwo więc pani się należy.
Katarzyna, zupełnie zgnębiona, nic nie mówiąc, poszła pierwsza.


Rozdział XVI.
REGENCYA.

Król zaczął się niecierpliwić.
Rozkazał zawołać pana de Nancey i polecił mu, aby on sam przyprowadził Henryka, lecz w tej samej chwili, król Nawarry stanął na progu.
Zobaczywszy swego szwagra we drzwiach, Karol krzyknął z radości.
Henryk zaś przeląkł się; zdawało mu się, że stoi przed trupem.
Dwaj doktorzy i kapłan, przygotowujący króla do chrześciańskiej śmierci, wyszli.
Karol IX-ty nie był lubiany, pomimo to, w ościennych pokojach wielu rzewnie płakało.
Przy śmierci królów zawsze się znajdują ludzie, którzy coś tracą, i obawiają się nie pozyskać od następcy i tego, co posiadali.
Ta żałoba, szlochania i jęki, ponure słowa Katarzyny, posępne i uroczyste chwile ostatnich tchnień króla, sam widok jego, cierpiącego na słabość dotychczas nie znaną nauce — wywarły na młodego Henryka wrażenia tak straszne, iż pomimo wszelkich usiłowań, nie mógł, jak widzieliśmy, ukryć przestrachu, który się wypiętnował na jego obliczu przy widoku umierającego króla, kąpiącego się w swej własnej krwi.
Karol smutnie się uśmiechnął; umierający bowiem nie straci ani jednego wyrazu, malującego się na twarzach otaczających.
— Zbliż się, Henryku — powiedział wyciągając ku niemu rękę — zbliż się; cierpiałem nie widząc cię. Wielem cię dręczył przez cało życie, mój przyjacielu, i wierz mi, że teraz bardzo tego żałuję. Często pomagałem tym, którzy cię dręczyli; lecz wiesz, że wypadki nie zależą od króla, i oprócz mojej matki Katarzyny, oprócz mego brata Andegaweńskiego, oprócz mego brata d’Alençon, nademną przez cale życie wisiało cóś takiego, co dopiero skończy się z mem życiem: był to interes państwa.
— Najjaśniejszy panie — rzekł Henryk — ja o wszystkiem zapomniałem, oprócz miłości którą pałam ku tobie, jako bratu, i uszanowania, jakie mam dla swego króla.
— Tak, tak, masz słuszność — odparł Karol — i dziękuję ci, Henryku, za te słowa, gdyż w samej rzeczy bardzo wiele cierpiałeś w przeciągu całego swego życia, nie mówiąc już o utracie twej matki. Lecz zapewne widziałeś, że bardzo często działałem, nie podług swej woli. Czasami opierałem się; lecz czasami zmordowany ustępowałem. Ale przestańmy mówić o przeszłości, gdyż mnie obecnie zajmuje teraźniejszość, a przestrasza przyszłość.
Wymówiwszy te słowa, król wychudłemi rękoma zakrył twarz zsiniałą.
Następnie, po chwili milczenia, potrząsnąwszy głową, jak gdyby chciał odpędzić ponure myśli, poruszeniem tem zmoczył całą pościel krwawym deszczem.
— Trzeba zbawić państwo — dodał Karol pocichu, nachyliwszy się ku Henrykowi. — Potrzeba je wyrwać z rąk fanatyków i kobiet.
Karol, jak powiedzieliśmy, wyrzekł te słowa pocichu; pomimo to jednak Henrykowi zdawało się, że za kotarą dało się słyszeć zgrzytnięcie zębów.
Być może, że przez jakiś otwór, zrobiony w murze, o którym nawet sam Karol nie wiedział, Katarzyna słyszała przedśmiertną, rozmowę.
— I kobiet? — powtórzył Henryk, jak gdyby czekając na objaśnienia.
— Tak jest, Henryku — odparł Karol — moja matka chciałaby zostać regentką przez czas, dopókiby mój brat Andegaweński nie powrócił z Polski. Lecz słuchaj, co ci powiem; on nie powróci!
— Jakto, nic powróci? — zapytał Henryk, a serce z radości silniej bić zaczęło.
— Nie, nie powróci — powtórzył Karol — Polacy go nie puszczą.
— Lecz — powiedział Henryk — Najjaśniejszy panie! czy myślisz, że królowa-matka nie zawiadomi go zawczasu?
— Już go zawiadomiła. Lecz Nancey schwytał jej gońca w Château-Thierry, i przywiózł list do mnie; w tym liście pisała ona, że ja muszę umrzeć. Lecz i ja napisałem list do Krakowa: list mój dojdzie niezawodnie, a w liście tym upominam Polaków, żeby dobrze pilnowali swego brata. A więc, Henryku, zdaje mi się, że tron będzie wolnym.
Drugie zgrzytnięcie, głośniejsze niż pierwsze, dało się słyszeć w przyległym pokoju.
— Niezawodnie — pomyślał Henryk — ona tam jest, podsłuchuje i czeka!
Karol nic nie słyszał.
— Umieram — mówił dalej król — bez następcy płci męzkiej.
Karol nagle zatrzymał się.
Zdawało się, że jakaś słodka myśl oświeciła twarz króla.
Po chwili zapytał Henryka:
— Czy pamiętasz też, Henryku, to biedne, maleńkie dziecię, które ci raz pokazałem pewnego wieczora?.... śpiące w jedwabnej kolebce pod pieczą anioła.... A!... Henryku!... Oni zabiją to dziecko.
— O nie, Najjaśniejszy panie! — zawołał Henryk ze łzami w oczach — przysięgam ci na Boga, że dni i noce moje poświęcę, ażeby tylko ocalić to dziecię! Rozkaz mi, królu!...
— Dziękuję ci, Henryku, dziękuję — przerwał mu król z łaskawością, której dotychczas nie okazywał. — Wierzę twojemu słowu. Lecz nie zrób go czasem królem.... szczęściem, że ono nie jest urodzone do korony; lecz uczyń je tylko szczęśliwem. Nie przeznaczam mu stanu: oby tylko posiadał umysł i serce matki. Zapewne byłoby dla niego najlepiej, ażeby się poświęcił stanowi duchownemu; wtedy nie będą się go obawiać.... O! zdaje mi się, że teraz umarłbym, jeżeli nie szczęśliwym, to przynajmniej spokojnym, gdybym mógł przed śmiercią nacieszyć się pieszczotami mego małego dziecięcia, i ujrzeć śliczną twarz jego matki.
— Najjaśniejszy panie! alboż nie możesz ich do siebie przywołać?
— Nieszczęśliwy!.... onaby już ztąd wraz z dzieckiem nie wyszła. Oto stanowisko królów na tym świecie, mój Henryku. Nie mogą ani żyć, ani umierać, podług swojej woli. Lecz po twojej obietnicy, uspokoiłem się już cokolwiek.
Henryk pogrążył się w zadumie.
— Tak, Najjaśniejszy panie! to prawda, że ci obiecałem, lecz czy będę w stanie obietnicę wypełnić?
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Ja sam nie jestem pewien swego życia. Może będę wypędzony. Wszak ja człowiek, a ono tylko dziecię.
— Mylisz się — odpowiedział Karol — po mojej śmierci, będziesz silnym i możnym; właśnie ten papier da ci siłę i moc.
Przy tych słowach, umierający król wyciągnął z pod poduszki zwój pargaminowy.
— Weź to! — rzekł.
Henryk przebiegł oczyma pargamin, opatrzony pieczęcią państwa.
— Ja, Najjaśniejszy panie, mam być regentem! — zawołał Henryk, blednąc z radości.
— Tak jest; będziesz regentem, dopóki książę Andegaweński nie powróci z Polski; a ponieważ zdaje się, że król Polski nie powróci, więc papier ten czyni cię nie regentem, lecz daje ci tron.
— Mnie, tron? — wybełkotał Henryk.
— Tak jest; tylko ty jeden godzien jesteś zasiadać na tronie Francyi, tylko ty jeden możesz rządzić tymi rozpustnymi dworzanami, temi kobietami, nasycającemi się łzami i krwią. Mój brat książę d’Alençon jest zdrajcą, zdradzałby więc wszystkich. Brat Andegaweński może za trzy lub cztery miesiące ucieknie z Polski, przybędzie do Paryża, i zechce, ażebyś mu zwrócił tron — odpowiesz mu na to okazaniem bulli papieskiej. O bullę tę już się staram w Rzymie przez księcia de Nevers; otrzymasz ją wkrótce.
— O! mój królu!
— Obawiaj się tylko, Henryku, wojny domowej. Lecz przeszedłszy na wiarę rzymsko katolicką, możesz jej uniknąć; stronnictwo hugonotów będzie silne tylko wtedy, kiedy ty będziesz stał na jego czele, a książę Kondeusz nie będzie miał tyle sił, ażeby z tobą walczyć. Henryku!... Henryku!... Francya jest krajem równin, a zatem jest krajem katolickim. Król Francuzki musi więc być królem katolików a nie hugonotów, dlatego, że król Francja powinien być królem większości. Powiadają, że czuję zgryzoty sumienia za rozlaną krew w nocy Ś-go Bartłomieja; to nieprawda. Powiadają, że to krew hugonotów występuje z mojej skóry. Ja wiem, co ze mnie tę krew wyciąga, to arszenik, a nie krew hugonotów.
— A!.. Najjaśniejszy panie, co mówisz.
— Nic, Henryku!.. Jeżeli moja śmierć ma być kiedyś pomszczoną, to tylko jeden Bóg może się za nią pomścić. Będziemy więc o niej teraz mówić o tyle, o ile okaże się potrzebną do obliczenia jej następstw. Pozostawiam ci dobry parlament i dobrą armię. Opieraj się na parlamencie i armii w walce ze swymi dwoma nieprzyjaciółmi: moją matką, Katarzyną de Médicis, i księciem d’Alençon.
W tej chwili, w przedpokoju dał się słyszeć szczęk broni i wydawanie rozkazów wojskowych.
— Zginąłem!... — pomyślał Henryk.
— Jakto?... boisz się?... wahasz się?.. — zawołał Karol z niecierpliwością.
— Nie, Najjaśniejszy panie — szybko odparł Henryk — nie boję i nie waham, przyjmuję regencyę.
Karol IX-ty ścisnął go za rękę, na znak zadowolenia.
W tej chwili zbliżyła się do króla mamka z lekarstwem, przygotowanem w sąsiednim pokoju.
Mamka ani się domyślała, że nie dalej jak trzy kroki od niej, rozstrzygał się los Francyi.
Król powiedział do niej:
— Dobra mamko! zawołaj do mnie królowę-matkę, i rozkaż zawołać pana d’Alençon.


Rozdział XVII.
KRÓL UMARŁ: NIECH ŻYJE KRÓL!

Katarzyna i książę d’Alençon, zsinieli ze strachu i drżący z wściekłości, weszli po chwili.
Jak Henryk odgadł, Katarzyna wiedziała o wszystkiem i w kilku słowach zawiadomiła Franciszka.
Postąpili kilka kroków i zatrzymali się czekając.
Henryk stał przy wezgłowiu łóżka Karola.
Król, nie wiedząc o tem, co zaszło, objawił im swą wolę.
— Gdybym miał syna — powiedział do matki — pani byłabyś regentką, a gdyby pani nie było, byłby regentem król Polski, a w braku jego byłby mój brat Franciszek; lecz ja nie mam syna, i tron po mnie należy do mego brata, księcia Andegaweńskiego, który jest nieobecnym. Ponieważ kiedyś przyszedłby on upomnieć się o ten tron, nie chcę, żeby na nim znalazł człowieka, który, swojemi prawie równemi prawami, mógłby zaprzeczać mu jego praw, i który wskutek tego wystawiłby państwo na wojnę pretendentów. Otóż dlatego nie czynię pani regentką, gdyż musiałabyś wybierać pomiędzy dwoma synami, co byłoby za ciężko dla serca matki. Nie wybieram zaś mego brata Franciszka, dlatego, że mój brat Franciszek mógłby powiedzieć starszemu bratu: „Miałeś tron, na cóżeś go opuścił?” Wybieram więc regenta, który mógłby zachować koronę i strzedz ją pod ręką a nie na głowie. Regentem tym... skłoń mu się pani, skłoń mu się, mój bracie! regentem tym, jest król Nawarry.
I gestem, w którym przebijał się rodzaj jakiejś wyższości, król pozdrowił ręką Henryka.
Katarzyna i d’Alençon uczynili poruszenie mające coś pośredniego między nerwowem drżeniem i ukłonem.
— Weź, panie regencie — rzekł Karol do króla Nawarry — ten oto pargamin, który do powrotu króla Polskiego daje ci dowództwo nad wojskiem, klucze od skarbu, prawo i władzę królewską.
Katarzyna pożerała Henryka spojrzeniem; Franciszek tak się chwiał, że zaledwie mógł ustać; lecz słabość jednego i moc drugiej, zamiast uspokoić Henryka, przedstawiały mu blizkie a groźne niebezpieczeństwo.
Henryk starał się panować nad wzruszeniem, a przezwyciężając wszystkie obawy, wziął zwitek z rąk króla, i wyprostowawszy się na całą swoją wysokość, utkwił w Katarzynie i Franciszku spojrzenie, które mówiło:
— Strzeżcie się, jestem waszym panem!
Katarzyna zrozumiała to spojrzenie.
— Nie, nie, nigdy!... — powiedziała — nigdy mój ród nie ugnie głowy przed cudzym rodem; nigdy Bourbon panować nie będzie we Francyi, póki w niej żyje jeszcze choć jeden Walezyusz.
— Moja matko!... — zawołał Karol IX-ty, podnosząc się na zakrwawionej pościeli, straszniejszy niż zwykle — strzeż się, bo jeszcze jestem królem, chociaż wiem, że nie nadługo; lecz nie wiele potrzeba czasu do wydania rozkazu; nic wiele, aby ukarać morderców i trucicieli.
— A więc, daj ten rozkaz jeśli śmiesz. Ja, pójdę wydać rozkazy. Chodź, Franciszku, chodź.
I szybko wyszła, uprowadzając z sobą księcia d’Alençon.
— Nancey!... — krzyknął Karol — Nancey, do mnie, do mnie! Rozkazuję, chcę tego, Nancey! aresztować moją matkę, aresztować mego brata; aresztować!
Krew rzuciła się i przerwała mowę Karola właśnie w chwili, kiedy kapitan straży otworzył drzwi, i król, dusząc się śmiertelnie, padł w znak na poduszki.
— Pilnuj pan drzwi — rzekł Henryk i nie wpuszczaj nikogo.
Nancey pokłonił się i wyszedł.
Henryk zwrócił wzrok na to nieruchome ciało, które możnaby było wziąć za trupa, gdyby lekki oddech nie poruszał chwałami pianą, pokrywającą usta.
Długo tak spoglądał, potem, mówił sam do siebie:
— Otóż stanowcza chwila... czy panować czy też żyć?
W tejże chwili zasłona alkowy podniosła się, pokazała się z za niej blada twarz, i pośród grobowego milczenia, zalegającego królewski pokój, rozległ się głos:
— Żyj!
— René!... — zawołał Henryk.
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— A więc twoja przepowiednia jest fałszywą: nie będę królem?... — wykrzyknął Henryk.
— Będziesz nim, Najjaśniejszy panie; lecz czas jeszcze nie nadszedł.
— Zkąd o tem wiesz? Mów! Chcę wiedzieć czy mogę ci wierzyć?
— Słuchaj, Najjaśniejszy panie.
— Słucham.
— Schyl się, Najjaśniejszy panie.
Henryk nachylił się nad ciałem Karola.
René pochylił się także.
Dzieliła ich tylko szerokość łóżka, a odległość tę zmniejszało jeszcze ich wzajemne pochylenie.
Między nimi leżało milczące i nieruchome ciało konającego króla.
— Posłuchaj panie — rzekł René. — Ukryty tu jestem przez królowę-matkę, ażeby cię panie zgubić; wolę jednak ci służyć, gdyż wierzę w twój horoskop, a jeszcze dlatego, że służąc doznaję podwójnej korzyści: tak dla ciała, jak i dla duszy.
— Czy to także królowa-matka rozkazała ci powiedzieć?... — zapytał Henryk, pełen wątpliwości i niepokoju.
— Nie — rzekł René — lecz wysłuchaj królu tajemnicy.
I schylił się jeszcze bardziej.
Henryk poszedł za jego przykładem: tym sposobem głowy ich prawie się stykały.
W rozmowie tych dwóch ludzi, pochylonych nad ciałem umierającego króla, było coś tak ponurego, że włosy zabobonnego Florentczyka powstały na głowie, a obfity pot wystąpił na twarz Henryka.
— Słuchaj panie — mówił dalej René — dowiesz się tajemnicy, mnie jednemu wiadomej; odkryję ją, jeśli mi przysięgniesz nad ciałem tego konającego, iż mi przebaczysz śmierć twojej matki.
— Jużem ci to raz obiecał — rzekł Henryk, a twarz się jego zasępiła.
— Obiecałeś, lecz nie przysiągłeś — powiedział René, cofając się w tył.
— Przysięgam — rzekł Henryk, wyciągając prawą rękę nad głową króla.
— A więc, Najjaśniejszy panie — szybko powiedział florentczyk — król polski wkrótce przybędzie.
— Nie — odpowiedział Henryk — kuryer zatrzymany przez króla Karola...
— Król Karol zatrzymał tylko jednego na drodze z Château-Thierry; lecz królowa-matka w swej przezorności, wysłała ich trzech, trzema różnemi drogami.
— O! biada mi! — rzekł Henryk.
— Dziś rano przybył goniec z Warszawy. Król wyjechał tuż za nim i nikt nie myślał zatrzymywać go, gdyż w Warszawie nie wiedziano jeszcze o chorobie króla. Przybędzie za kilka godzin.
— O! gdybym miał chociaż ośm dni! — powiedział Henryk.
— Tak; lecz nie masz panie i ośmiu godzin. Czyś słyszał dźwięk przygotowywanej broni?
— Słyszałem.
— Broń ta przygotowywała się przeciwko tobie. Przyjdą zabić cię nawet tutaj w pokoju króla.
— Król jeszcze nie umarł.
René uważnie spojrzał na Karola.
— Za dziesięć minut już żyć przestanie. Pozostaje ci więc dziesięć minut życia, a może i mniej.
— Cóż więc robić?
— Uciekać, nic tracąc ani minuty, ani sekundy.
— Lecz którędy? Jeśli czekają w przedpokoju, zabiją mnie, gdy wyjdę.
— Dla ciebie, panie, na wszystko się odważę, tylko nigdy tego nie zapomnij!
— Bądź spokojny.
— Udaj się ze mną do tajemnego wejścia, zaprowadzę cię królu do podziemnej galeryi. Potem, aby ci dać więcej czasu, pójdę powiedzieć królowej matce, że zaraz zejdziesz; będą myśleli, żeś sam odkrył to tajemne przejście i żeś skorzystał z niego, aby uciec; chodźmy, chodźmy.
Henryk nachylił się nad Karolem i pocałował go w czoło.
— Żegnam cię, mój bracie — powiedział — nigdy nie zapomnę, że ostatnią twoją chęcią było widzieć mię swoim następcą. Nie zapomnę, że twoją ostatnią wolą było, zrobić mię królem. Umieraj w spokoju! W imieniu naszych brać przebaczam ci krew rozlaną.
— Prędzej! prędzej! — zawołał René — król przychodzi do siebie. Uciekaj, nim otworzy oczy, uciekaj!
— Mamko! — mruknął Karol — mamko.
Henryk porwał z wezgłowia Karola szpadę nieużyteczną odtąd umierającemu królowi, schował w zanadrze pargamin, mianujący go regentem, pocałował po raz ostatni w czoło Karola, obszedł łóżko, i rzucił się szybko otworem, który się za nim zamknął.
— Mamko! — krzyknął król mocniejszym głosem — mamko!
Dobra kobieta przybiegła.
— Co ci jest, mój Karolku? — zapytała.
— Mamko! — rzekł król, z otwartą powieką i okiem rozszerzonem od strasznej pewności zbliżającej się śmierci — musiało się tu coś stać podczas gdy spałem: widzę wielkie światło; widzę Boga, naszego Stwórcę; widzę Pana Jezusa; widzę błogosławioną Matkę Boską. Oni Go proszą, błagają za mną: Wszechmocny i litościwy Pan przebacza mi.. On woła mnie... Boże mój! Boże mój! zapomnij, że byłem królem, gdy staję przed Tobą bez berła i korony... Boże mój! zapomnij występki króla i pamiętaj tylko cierpienia człowieka... Boże mój!... otóż staję przed Tobą...
I Karol, który, wymawiając te wyrazy, podnosił się coraz bardziej, jak gdyby idąc na spotkanie przywołującego głosu — wydał po ostatnich wyrazach westchnienie i padł bez ducha i zdrętwiały na ręce mamki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tymczasem, gdy żołnierze, pod dowództwem Katarzyny, zajmowali wszystkim znane wyjścia, — Henryk, w towarzystwie Renégo przeszedł tajemniczy korytarz, dobiegł do furtki, wskoczył na czekającego nań konia i sunął do miejsca, gdzie miał znaleźć de Mouya.
Nagle, na hałas, sprawiony galopem konia, biegnącego po brzmiącym bruku, kilka placówek odwróciło się, krzycząc:
— On ucieka!.. ucieka!..
— Kto taki?... — spytała królowa-matka, zbliżając się do okna.
— Król Henryk, król Nawarry!... — krzyczały warty.
— Ognia!.. — zawołała Katarzyna — strzelać do niego.
Żołnierze wzięli na cel; lecz Henryk był już bardzo daleko.
— On ucieka — zawołała królowa-matka — a więc jest zwyciężony.
— On ucieka — poszepnął książę d’Alençon — a więc ja jestem królem.
Lecz w tejże samej chwili, gdy jeszcze Franciszek i matka jego byli przy oknie, zwodzony most zatrzeszczał pod kopytami koni; rozległ się odgłos oręży, i z wielkim hałasem, wpadł galopem na podwórze młodzieniec, z kapeluszem w ręku, krzycząc „Francya!...” Za nim wjechało czterech rycerzy, okrytych, tak jak i on, potem, pianą i kurzem
— Mój synu!... — zawołała Katarzyna, wyciągając ręce z okna.
— Moja matko!... — odpowiedział młodzieniec, zeskakując z konia.
— Mój brat Andegaweński!.. — ze strachem zawołał Franciszek, odskoczywszy w tył.
— Czy nie za późno?... — zapytał Henryk Andegaweński swej matki.
— Przeciwnie; sam Bóg nie mógłby cię sprowadzić w lepszą porę; patrz i słuchaj:
W rzeczy samej, Nancey, kapitan gwardyi, wychodził w tej chwili na balkon królewskiej komnaty.
Wszystkie oczy na niego się zwróciły.
Złamał on laseczkę na dwa kawałki i rozpostarłszy ręce, trzymając w każdem ręku po kawałku, zawołał po trzykroć:
— Król Karol IX-ty umarł!.. Król Karol IX-ty umarł!... Król Karol IX-ty umarł!..
I rzucił oba kawałki laseczki.
— Niech żyje król Henryk III-ci — zawołała wtedy Katarzyna, żegnając się z pobożną wdzięcznością. — Niech żyje król Henryk III-ci!..
Wszyscy powtórzyli ten okrzyk, wyjąwszy księcia Franciszka.
— A!... więc ona żartowała sobie ze mnie — rzekł do siebie, szarpiąc piersi paznogciami.
— Zwyciężyłam — zawołała Katarzyna — a ten nienawistny Henryk, król Nawarry, panować nie będzie!..


EPILOG.

Rok upłynął od śmierci króla Karola IX-go i wstąpienia na tron jego następcy.
Henryk III-ci szczęśliwie panujący z łaski Bożej i swej matki Katarzyny, udał się na uroczystą procesyę, odbywaną na cześć Najświętszej Maryi Panny z Cléry.
Król wyszedł piechotą z żoną i całym dworem.
Henryk III-ci bezpiecznie mógł się oddawać tym małym rozrywkom; żadna troska nie ciężyła nad nim w tym czasie.
Król Nawarry uciekł do Nawarry, gdzie od tak dawna znajdować się pragnął, i bardzo się zajmował, mówiono, jakąś piękną dziewczyną, z rodu Montmorency, którą nazywał la Fosseuse.
Małgorzata była przy nim, smutna i posępna, znajdując w swych pięknych górach jeśli nie rozrywkę, to przynajmniej złagodzenie dwóch najgłówniejszych utrapień życia: nieobecności i śmierci.
Paryż był bardzo spokojny, a królowa matka, będąca zupełną regentką od czasu, kiedy jej kochany syn Henryk został królom, mieszkała to w Luwrze, to w pałacu „Soissons“, położonym w miejscu, gdzie teraz stoi skład zboża, i z którego pozostała tylko wspaniała kolumna, jaką jeszcze widzieć można naprzeciw ulicy.
Pewnego wieczoru, kiedy królowa bardzo była zajętą badaniem gwiazd z Reném, o którego małych zdradach wcale nie wiedziała, i który wszedł znowu w jej łaski, za fałszywie podane świadectwo w sprawie Coconnasa i La Mola — dano jej znać, że jakiś człowiek, mający jej udzielić rzeczy wielkiej wagi, oczekuje na nią w modlitewni.
Prędko zeszła i zastała Maurevela.
— On jest tutaj — zawołał były kapitan minierów, wbrew dworskiej etykiecie, nie dając Katarzynie pierwszeństwa w zadaniu mu pytania.
— Kto, on?... — zapytała Katarzyna.
— Któżby inny, jeśli nie król Nawarry.
— Tutaj!... — powiedziała Katarzyna — tutaj... on... Henryk!... A pocóż on nierozsądny tu przybył?
— Gdyby wierzyć pozorom, przybył aby zobaczyć się z panią do Sauve. Gdyby wierzyć prawdopodobieństwu, przybył aby knuć spisek przeciwko królowi.
— A zkąd wiesz, że on jest tutaj?
— Wczoraj widziałem, jak wchodził do pewnego domu; po chwili przyjechała tamże i pani de Sauve.
— Czy jesteś pewny, że to on?
— Czekałem póki nie wyjdzie, to jest część nocy. O trzeciej godzinie, dwoje kochanków wyszło. Król odprowadził panią de Sauve do bramy Luwru; tam, dzięki odźwiernemu, który bezwątpienia jest po ich stronie, weszła ona bardzo spokojnie, a król, nucąc jakąś piosenkę, poszedł wolnym krokiem, tak jak gdyby się znajdował pośród gór swoich.
— Dokąd powrócił?
— Na ulicę do l’Abre-Sec, do oberży pod „Piękną Gwiazdą“; do tego samego oberżysty, u którego mieszkali dwaj czarnoksiężnicy, ścięci z rozkazu Waszej królewskiej mości w zeszłym roku.
— Dlaczegóż natychmiast o tem mi nie doniosłeś? — Dlatego, że nie byłem dość tego pewnym.
— Gdy tymczasem teraz?...
— Teraz, jestem pewny zupełnie.
— Widziałeś go?
— Widziałem. Schowałem się naprzeciwko u kupca win i czuwałem. Najprzód wszedł do tego samego domu co i dnia poprzedzającego; potem, ponieważ pani do Sauve długo nie było widać, nieostrożnie pokazał się w oknie pierwszego piętra. Tym razem nie pozostawało żadnej wątpliwości, tem bardziej, że w chwilę później, pani de Sauve znowu przyjechała.
— I sądzisz, że pozostaną jak i zeszłej nocy do godziny trzeciej zrana?
— Być może.
— Gdzie jest ten dom?
— Blizko Croix-des-Petits-Champs, około Saint-Honoré.
— Dobrze — powiedziała Katarzyna. — Czy pan de Sauve nie zna twego charakteru pisma?
— Nie.
— Usiądź tu i pisz.
Maurevel spełnił rozkaz, i biorąc pióro, rzekł:
— Jestem gotów pani.
Katarzyna dyktowała:

„Gdy baron de Sauve pełni swą służbę w Luwrze, baronowa, z jakimś elegancikiem, jednym z jego przyjaciół, znajduje się w domu, stojącym w pobliżu Croix-des-Petits Champs, około Saint-Honoré. Baron de Sauve pozna dom po czerwonym krzyżu na murze.”

— Cóż dalej?... — zapytał Maurevel.
— Zrób kopię tego listu — powiedziała Katarzyna.
Maurevel machinalnie był posłusznym.
— Teraz — rzekła królowa — każ jakiemu zręcznemu człowiekowi wręczyć jeden z tych listów baronowi de Sauve, a drugi porzucić w korytarzach Luwru.
— Nie rozumiem — rzekł Maurevel.
Katarzyna wzruszyła ramionami.
— Czy nie rozumiesz, że mąż, odbierający podobny list, rozgniewa się?
— Lecz zdaje mi się, pani, że wprzódy nie gniewał się na króla Nawarry?
— Ten, który przepuszcza niektóre rzeczy królowi, być może, nie przepuści ich prostemu gachowi, Zresztą, jeśli się nie rozgniewa, ty będziesz się musiał za niego rozgniewać.
— Ja?
— Bezwątpienia, Weźmiesz czterech a nawet i sześciu ludzi, jeśli będzie potrzeba; zamaskujesz się, wybijasz drzwi, jak gdybyś był wysłany od barona, zdybiesz kochanków sam na sam, i uderzysz w imieniu męża; a nazajutrz list, porzucony w korytarzu Luwru, znaleziony przez jaką miłosierną duszę, i szybko puszczony w obieg, zaświadczy, że to była zemsta męża. Tylko nieszczęśliwy zbieg okoliczności zrządził, że gachem był król Nawarry; lecz któż to mógł zgadnąć, kiedy wszyscy myśleli, iż on jest w Pau.
Maurevel z podziwieniom spojrzał na Katarzynę, ukłonił się i wyszedł.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W tym samym czasie, kiedy Maurevel wychodził z pałacu „Soissons” — pani de Sauve wchodziła do małego domku przy Croix-des-Petits-Champs.
Henryk oczekiwał na nią u na wpół otwartych drzwi.
Skoro ją tylko spostrzegł na schodach, zapytał zaraz:
— Czy nikt nie szedł za tobą?
— Nikt, o ile mi się zdaje — odpowiedziała Karolina.
— A mnie — rzekł Henryk — zdaje się, że nietylko śledzony byłem w nocy, lecz nawet dzisiaj wieczorem.
— O! mój Boże! przestraszasz mnie, Najjaśniejszy panie!... — zawołała Karolina.
— Jeśli pamięć dawnej przyjaźni, będzie przyczyną twojego nieszczęścia, nigdy się nie pocieszę.
— Bądź spokojna, moja przyjaciółko — rzekł Bearneńczyk — strzegą nas trzy szpady.
— Trzy? to mało, Najjaśniejszy panie.
— To dosyć, gdy te szpady należą do de Mouya, Saucourta i Barthelemy.
— A więc de Mouy jest z tobą w Paryżu.
— Bezwątpienia.
— On się ośmielił powrócić do stolicy! On więc ma, tak jak i ty, jaką biedną, zakochaną w nim kobietę?
— Nie. Lecz ma nieprzyjaciela, któremu śmierć poprzysiągł. Nienawiść, moja kochana, może nas zniewalać do popełnienia takich głupstw jak i miłość.
— Dzięknję, Najjaśniejszy panie.
— O!... — rzekł Henryk — nie mówię ja tego o teraźniejszości, lecz o przeszłych i przyszłych głupstwach. Ale nie spierajmy się o to, gdyż nie mamy czasu do stracenia.
— Wyjeżdżasz więc dzisiaj?
— Tej nocy.
— A więc sprawy, które cię powołały do Paryża, są już ukończone.
— Ja tu przybyłem tylko dla ciebie.
— Gaskończyk!
— Na szatana! moja przyjaciółko, mówię prawdę; lecz porzućmy te wspomnienia; pozostaje mi jeszcze dwie lub trzy godziny szczęścia, a potem — wieczna rozłąka.
— A! Najjaśniejszy panie — powiedziała pani de Sauve — jedna tylko miłość moja jest wieczną.
Henryk dopiero co powiedział, że niema czasu do spierania się, a więc się nie spierał; on uwierzył, albo, chociaż był sceptykiem, udawał, że wierzy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

De Mouy i jego dwaj towarzysze, jak powiedział król Nawarry, ukrywali się w blizkości domu.
Zgodzono się, że Henryk wyjdzie z małego domku o północy, zamiast o godzinie trzeciej; że, tak jak i poprzedzającego dnia, odprowadzi panią de Sauve do Luwru, a ztamtąd wszyscy udadzą się do Cerisaie, gdzie mieszkał Maurevel.
De Mouy wczoraj dopiero dowiedział się na pewno, gdzie mieszka jego nieprzyjaciel.
— Czekali już blizko z godzinę, gdy spostrzegli, że do bramy małego domku zbliżył się w towarzystwie pięciu ludzi jakiś człowiek, który zaczął próbować do drzwi rozmaitych kluczy.
De Mouy, ukryty w głębi drzwi sąsiednich jednym skokiem dopadł tego człowieka i porwał go za rękę.
— Zaczekaj — powiedział — tu nie można wchodzić.
Nieznajomy odskoczył w tył; przy tem poruszeniu spadł mu kapelusz.
— De Mouy de Saint-Phale!... — zawołał tenże.
— Maurevel!... — wrzasnął hugonot, obnażając swą szpadę — szukałem cię; a ty sam mi się zjawiasz; dziękuję!
Lecz, pomimo gniewu, nie zapomniał jednak o Henryku: obróciwszy się ku oknu, gwizdnął na sposób bearneńskich pasterzy.
— To wystarczy — rzekł do Saucourta. — Teraz do mnie, morderco! do mnie!
I rzucił się na Maurevela.
Maurevel zdążył wyciągnąć z za pasa pistolet.
— A! na ten raz — powiedział zabójca króla, biorąc na cel młodego człowieka — spodziewam się, że będziesz zabity.
I wystrzelił.
Lecz de Mouy odskoczył w prawo, i kula przeszła, nie trafiwszy go.
— Teraz na mnie kolej — zawołał de Mouy.
I poczęstował Maurevela tak silnem pchnięciem, że chociaż szpada natrafiła na skórzany pas, zwalczyła jednak tę przeszkodę, i zagłębiła się w ciało.
Morderca wydał dziki krzyk, świadczący o tak głębokiej boleści, że zbiry, towarzyszący mu, mając go za zabitego, rzucili się przestraszeni w ulicę Saint-Honoré.
Maurevel nie był odważnym.
Widząc się opuszczony przez swych ludzi, mając przed sobą takiego przeciwnika jak de Mouy, uznał za najlepsze pójść za ich przykładem i zaczął uciekać tąż samą drogą co i oni, krzycząc: Na pomoc.
De Mouy, Saucourt i Barthelemy rzucili się za nimi.
Gdy wbiegli w ulicę Grenelle, żeby odciąć uciekającym drogę, nagle otworzyło się okno i jakiś człowiek wyskoczył z pierwszego piętra na ziemię, świeżo deszczem zroszoną.
Byłto Henryk.
Gwizdnięcie de Mouya zawiadomiło go o niebezpieczeństwie, a wystrzał z pistoletu, świadczący o wielkości tego niebezpieczeństwa, zniewolił go do rzucenia się z okna, na pomoc swoim przyjaciołom.
Zapalony i odważny, pobiegł ich śladami ze szpadą w ręku.
Krzyk, który się rozległ w stronie rogatek des Sergents, naprowadził go na ślad.
Byłto Maurevel, który czując, że go de Mouy dogania, po raz drugi zwoływał na pomoc rozbiegłych ze strachu swych ludzi.
Pozostało mu więc albo się obrócić, albo być przeszytym z tyłu.
Maurevel odwrócił się i spotkał żelazo swego nieprzyjaciela, który prawie natychmiast zadał mu uderzenie tak zręczne, że nawskróś przeszył temblak.
W mgnieniu oka de Mouy powtórzył uderzenie.
Szpada znowu zagłębiła się w ciało i krew dwiema strugami bryzgnęła z podwójnej rany.
— A! złapał się! — krzyknął nadbiegający Henryk. — Nuże, dalej, de Mouyu!
De Mouy nie potrzebował zachęceń.
Znowu rzucił się na Maurevela, lecz Maurevel nie czekał na niego.
Zakrywszy lewą ręką ranę, znowu przedsięwziął rozpaczną ucieczkę.
— Zabij go prędko! zabij! — krzyknął król. Oto jego żołnierze zatrzymali się, a rozpacz tchórzów nic nie znaczy dla odważnych.
Z zapartym oddechem, pokryty krwawym potem, Maurevel upadł nagle ze znużenia; lecz powstał natychmiast na jedno kolano i spotkał de Mouya końcem szpady.
— Przyjaciele! przyjaciele! — krzyczał Maurevel — ich tylko dwóch! Strzelajcie do nich!
W rzeczy samej, Saucourt i Berthelemy pobiegli ścigać dwóch zbirów, którzy uciekli przez ulicę des Poulies: w tej więc chwili król i de Mouy byli tylko sami przeciwko czterem ludziom.
— Strzelajcie! — nie przestawał krzyczeć Maurevel, gdy tymczasem jeden z jego żołnierzy kończył już potrzebne do tego przygotowania.
— Tak; lecz pierwej umieraj zdrajco, umieraj nędzniku, umieraj! i bądź przeklęty, jak morderca.
I porwawszy jedną ręką ostrą szpadę Maurevela, drugą zanurzył swoją do samej rękojeści w piersiach nieprzyjaciela, i to z taką silą, że go przygwoździł do ziemi.
— Strzeż się! strzeż się!... — zawołał Henryk.
De Mouy odskoczył w tył, pozostawiając szpadę w piersiach Maurevela, gdyż jeden z żołnierzy wycelował w niego, i niezawodnie byłby go zabił.
Lecz w tejże chwili, Henryk przeszył na wskroś żołnierza, który upadł obok Maurevela, wydając jęk żałosny.
Inni żołnierze uciekli.
— Chodź! de Mouyu, chodź!... — krzyknął Henryk. — Nie traćmy ani chwili; jeśli nas poznają, to po nas!
— Zaczekaj, Najjaśniejszy panie. A moja szpada?... — rzekł de Mouy.
— Czyż Wasza królewska mość sądzisz, że ją zostawię w cielsku tego nędznika?
Zbliżył się do Maurevela, widocznie leżącego nieruchomiej lecz zaledwie de Moyu oparł rękę na gardzie swej szpady, Maurevel powstał uzbrojony pistoletom, który żołnierz, upuścił w upadku — i wystrzelił w samą, pierś de Mouy’a.
Młodzieniec upadł, nie wydawszy najmniejszego krzyku: już nie żył.
Henryk rzucił się na Maurevela; lecz ten upadł już, i szpada Henryka przebiła tylko trupa.
Czas było uciekać.
Hałas ściągnął mnóstwo ludzi; mogła nadejść straż nocna.
Henryk szukał w gromadzie ciekawych jakiej znajomej twarzy, i nagle krzyknął z radości.
Poznał La Hurièrea.
Ponieważ opisana przez nas scena odbyła się u stóp krzyża du Trahoir, to jest naprzeciw ulicy de l’Arbre-Sec, więc nasz stary znajomy, którego humor, z natury ponury, jeszcze bardziej zasępił się od śmierci La Mola i Coconnasa, jego dwóch ulubionych gości — usłyszawszy hałas, porzucił swoje rondelki, w których przygotowywał kolacyę dla króla Nawarry i przybiegł tutaj.
— Mój kochany La Hurière, oddaję w twoje starania de Mouya, chociaż się obawiam, czy już nie za późno. Zanieś go do siebie, i jeśli jeszcze żyje, nie żałuj niczego: oto mój worek, ten zaś drugi, niech zostanie na miejscu i zgnije jak pies.
— A Wasza królewska mość?... — spytał La Hurière.
— Ja muszę się jeszcze pożegnać. Biegnę, i za dziesięć minut będę u ciebie; niech konie będą gotowe.
I Henryk rzeczywiście pobiegł w kierunku małego domku przy Croix-des-Petits-Champs; lecz dobiegłszy do ulicy Grenelle, zatrzymał się przelękniony.
Liczna gromada zebrała się przed brama domu.
— Co się stało w tym domu?... — zapytał.
— O!.. — odpowiedział ten, do którego król zwrócił swą mowę — wielkie nieszczęście, panie. Dopiero co przebił sztyletem piękną młodą kobietę jej mąż, któremu doniesiono listownie, że jego żona była tu z kochankiem.
— A mąż?... — zapytał Henryk.
— Uciekł.
— A żona?...
— Jest tutaj.
— Nieżywa?...
— Jeszcze nie; lecz, dzięki Bogu, nie ujdzie śmierci.
— O!.. — zawołał Henryk — więc jestem przeklęty!...
I rzucił się do domu.
Pokój był pełen ludzi; wszyscy gromadzili się około łóżka, na którem leżała biedna Karolina, przeszyta dwoma pchnięciami sztyletu.
Jej mąż, który przez dwa lata taił zazdrość przeciwko Henrykowi, skorzystał z tej sposobności i zemścił się.
— Karolino!.. Karolino!... — krzyczał Henryk, przeciskając się przez tłum, i padając na kolana przed łóżkiem.
Karolina otworzyła piękne oczy, osłonione mrokiem śmierci, i wydała krzyk, od którego krew trysnęła z dwóch ran; po chwili podniosła się i powiedziała:
— O?.. wiedziałam, że nie mogę umrzeć, nie zobaczywszy ciebie.
I, w rzeczy samej, jak gdyby tylko czekała tej chwili, aby oddać Henrykowi tę duszę, która go tak kochała, złożyła pocałunek na jego czole,
wyrzekła jeszcze po raz ostatni: „Kocham cię”, i padła nieżywa.
Henryk nie mógł zostać długo, bez narażania się na zgubę.
Wyjął sztylet, odciął pukiel tych pięknych blond-włosów, które tak często rozplatał, aby podziwiać ich długość, i wyszedł, szlochając, pośród jęków przytomnych, którzy się nie domyślali, jak wielkie opłakiwali nieszczęście.
— Przyjaciele!.. miłość!.. — zawołał zrozpaczony Henryk — wszystko mię opuszcza, porzuca, wszystkiego jestem na raz pozbawiony!
— Tak, Najjaśniejszy panie — rzekł do niego po cichu człowiek, który oddzielił się od grupy ciekawych, zebranych przed małym domkiem, i postępował za Henrykiem — lecz pozostaje ci tron.
— René!.. — zawołał Henryk.
— Tak, Najjaśniejszy panie, René, który czuwa nad tobą; Maurevel, oddając ducha, nazwał cię po imieniu; wiedzą teraz, że jesteś w Paryżu, i szukają cię; uciekaj, uciekaj!...
— I mówisz, że będę królem, René?.. Ja, wygnaniec?...
— Spójrz, Najjaśniejszy panie — powiedział Florentczyk, wskazując królowi gwiazdę, która błyszcząc, wydobywała się z po za czarnej chmury — nie ja to mówię, lecz ona.
Henryk westchnął głęboko i zniknął w pomroce nocy.

Koniec.




  1. Korzystnie jest ćwiczyć duszę w umartwieniu a żołądek w głodzie.
  2. Rana ciężka, lecz nie jest śmiertelna.
  3. Tu leży — lecz to źle powiedzianem — słowo to dla niego za szlachetne, tu wisi admirał za nogi, w braku głowy.
  4. — Kto stoi obok lektyki?
    — Dwóch paziów i giermek.
    — Dobrze! to barbarzyńcy; powiedz mi, La Molu kogo znalazłeś w swoim pokoju?
    — Księcia Franciszka.
    — Co robiącego?
    — Nie wiem co.
    — A z kim?
    — Z jakimś nieznajomym.
  5. We dwie kieszonki wielkiego vertugadinu (listewka wywatowana, jaką dawniej kobiety nosiły poniżej stanika sukni) wkładała puszki z nabalsamowancmi sercami swoich zabitych kochanków. Vertugadin ten, wieszała na haczyku, w skrytce łóżka, zamykanej na kłódeczkę.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Brakujący fragment uzupełniono na podstawie wydania Królowa Margo Alexandra Dumas Tom IV str. 13-14 rok wydania 1848 Warszawa w Drukarni Jana Jaworskiego
  7. Przypis własny Wikiźródeł Brakujący fragment uzupełniono na podstawie wydania Królowa Margo Alexandra Dumas Tom IV str. 14-15 rok wydania 1848 Warszawa w Drukarni Jana Jaworskiego
  8. Mowa królowej Małgorzaty do posłów Sarmackich.
  9. Tak zginął wskutek nieostrożności ten, którego się wszyscy bali.
  10. Wasza niespodziewana obecność w tej sali, sprawiłaby wielką radość mnie i memu mężowi, gdyby nie pociągała za sobą nieszczęścia, wskutek którego nietylko traciemy brata lecz i przyjaciela.
  11. Jest nam bardzo boleśnie rozstawać się z tobą, gdyż zawsze obcięlibyśmy ci towarzyszyć. Lecz ten sam los, który cię zmusza do opuszczenia naszej Lutecyi (Paryża), nas tutaj zatrzymuje. Jedź więc bracie nasz; jedź nasz przyjacielu; jedź bez nas. Będą ci towarzyszyć nasze nadzieje i życzenia przyszłego szczęścia.
  12. Dosłownie.
  13. Przypis własny Wikiźródeł Brakujący fragment uzupełniono na podstawie wydania Królowa Margo Alexandra Dumas Tom VI str. 93 rok wydania 1848 Warszawa w Drukarni Jana Jaworskiego
  14. Przypis własny Wikiźródeł Brakujący fragment uzupełniono na podstawie wydania Królowa Margo Alexandra Dumas Tom VI str. 94 rok wydania 1848 Warszawa w Drukarni Jana Jaworskiego
  15. Miejsce pojedynków. (Przyp. tłóm.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.