Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom II/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Królowa Margot
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Reine Margot
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział II.
ZWIERZENIA.

— Lecz przedewszystkiem dokąd się udamy? zapytała Małgorzata — spodziewam się, że nie na most Młynarski?.. Już dosyć napatrzyłam się na rzeź od wczorajszego dnia!
— Otrzymałam pozwolenie odprowadzić Waszą królewską mość...
— Przedewszystkiem, upraszam cię zapomnieć o mojej królewskiej mości... Odprowadzisz mnie więc...
— Do pałacu Gwizyuszów, jeżeli się tylko pani zgodzisz.
— Dlaczegóż nie!... Do ciebie, Henrieto; wszak księcia Gwizyusza tam niema?... i twego męża również?...
— O, nie!... — zawołała księżna z błyszczącemi z radości oczyma — nie!... niema ani mego szwagra, ani mego męża, ani nikogo. Jestem wolna, wolna jak powietrze, jak ptak, jak chmura... wolna, moja królowo, czy słyszysz?... Czy pojmujesz, ile to szczęścia zawiera w sobie ten wyraz: wolna?... Idę dokąd chcę, rozkazuję! A! biedna królowo!... nie jesteś wolną, dlatego też wzdychasz...
— Idziesz, dokąd chcesz, rozkazujesz! Czy to już dosyć? I na tem tylko ograniczasz swoję wolność? Nie, na taką wolność jesteś za bardzo wesołą?
— Wasza królewska Mość obiecałaś mi zwierzyć się.
— Znowu: Moja królewska mość; ej! bo się pogniewamy, Henrieto. Czyż już zapomniałaś o naszej umowie?
— Nie! Jestem twoją uniżoną sługą w obecności ludzi, lecz szczerą przyjaciółką, kiedy jesteśmy same. Czyż nie tak, pani?..
— Czyż nie tak, kochana Małgorzato?
— Tak, tak — rzekła królowa, śmiejąc się.
— Precz familijna nienawiści, precz wiarołomność przyjaźni; wszystko prosto, otwarcie, szczerze, słowem, związek obronny i odporny, z jednym celem, schwytania w locie, jeżeli się uda, przemijające szczęście.
— Tak, tak, Henrieto, a na znak zobopólnego przymierza uściśnijmy się.
I obiedwie zachwycające twarzyczki, jedna blada i smętna, druga rumiana, blond-włosa i wesoła, nachyliły się ku sobie i złączyły swe usta, tak, jak już złączyły swe myśli.
— A więc masz jakie nowiny? — zapytała księżna, z wielką ciekawością spoglądając na Małgorzatę.
— Alboż te dwa dni nie są pełne nowin?
— O! ja mówię o miłości, nie zaś o polityce. Jak będziemy w tym wieku, co pani Katarzyna, twoja matka, wtedy się będziem mogły nią zajmować. Lecz mamy dosyć czasu czekać na ten wiek, jeszcze przynajmniej ze dwadzieścia lat, moja piękna królowo. Mówmy o czem innem. Czy czasem nie pójdziesz zamąż?
— A za kogo? — zapytała, śmiejąc się, Małgorzata.
— A! uspokoiłaś mnie tą odpowiedzią.
— Tak, Henrieto! Lecz właśnie to, co ciebie uspakaja, mnie zatrważa. Powinnam iść zamąż?...
— Kiedy?..
— Jutro.
— A! biedna przyjaciółko! I czy to konieczne?
— Tak.
— Kroćset dyabłów! jak mówi pewien mój znajomy, to nieprzyjemnie.
— Masz znajomego, który mówi: kroćset dyabłów?.. śmiejąc się, zapytała Małgorzata.
— Tak.
— Któż to taki?
— Ciągle mnie wypytujesz, zamiast sama mówić. Dokończ, a ja wtedy zacznę.
— Otóż w kilku słowach powiem ci, o co rzecz chodzi: król Nawarry jest zakochany i mnie nie chce. Ja się nie kocham, lecz także nie chcę. Tymczasem powinniśmy oboje zmienić nasze myśli jeszcze przed jutrem, choćby tylko aby udawać...
— A. więc, zmień je, a możesz być pewną, że i on swe zmieni.
— Lecz właśnie to jest niepodobieństwem; gdyż mniej niż kiedykolwiek jestem usposobioną do zmiany naszych zobopólnych stosunków.
— Lecz co do twego męża?
— Henrieto, już powątpiewam, waham się.
— Dlaczegóż?
— Ze względu na religię, Czy ty znajdujesz jaką różnicę między katolikami i protestantami?
— Czy w polityce?
— Tak.
— O! bezwątpienia.
— A w miłości?
— Kochana przyjaciółko, my kobiety, jesteśmy takieini pogankami, że przypuszczamy do swojej miłości ludzi, wszystkich jakie tylko mogą istnieć sekt; co się zaś tyczy bogów, wyznajemy ich bardzo wielu...
— W osobie jednego, nieprawdaż?
— Tak jest — odrzekła księżna z błyszczącem w oczach bałwochwalstwem — tak, tego, którego nazywają Eros-Cupido-Amor; tak, tego, który ma kołczan, opaskę na czole i skrzydła, Kroćset dyabłów, niech żyje nabożność!
— Jednak ty masz wyłączny sposób modlenia się; zabijasz hugonotów kamieniami.
— Niech sobie tam mówią... A! Małgorzato, jak to najlepsze myśli, najszlachetniejsze czyny, przekręcają usta pospólstwa!
— Pospólstwa!.. Lecz, zdaje mi się, że za ten czyn podziękował ci mój brat, Karol.
— Twój brat, Karol IX-ty, jest wielkim strzelcem, który trąbi w róg cały dzień, przez co taki chudy... Od takich, jak on, nie przyjmuję grzeczności. Zresztą, odpowiedziałam twemu bratu, Karolowi... Czyż nie słyszałaś mojej odpowiedzi?...
— Nie! mówiłaś tak cicho!
— Tem lepiej, udzielę ci więcej wiadomości. Lecz dokończże pierwej swego wyznania, Małgorzato?
— Otóż, jeżeli...
— Cóż?...
— Jeżeli kamień — rzekła z uśmiechem królowa — o którym mówił mój brat, Karol IX-ty, jest kamieniem historycznym, to wolę już nic więcej nie powiedzieć.
— Dobrze! — zawołała Henrieta — ty wybrałaś hugonota. Nie obawiaj się jednak; ażeby zaspokoić twoje sumienie, obiecuję ci wybrać sobie hugonota przy pierwszej sposobności.
— Zdaje się, że tym razem wybrałaś już sobie katolika.
— Kroćset dyabłów! — zawołała księżna.
— A! już rozumiem, rozumiem.
— Cóż to za jeden ten hugonot?
— Nie wybierałam go; ten młodzieniec niema i bezwątpienia nie będzie miał u mnie nigdy żadnego znaczenia.
— No lecz jak on wygląda? to wcale nie przeszkadza, abyś go opisała; wiesz przecież, jak jestem ciekawą.
— Piękny, jak Apollo belwederski jest ten młodzieniec... który unikając pogoni, ukrył się w moim pokoju.
— O!... o!... więc nie ty go zaprosiłaś?...
— Biedny chłopiec!... Nie śmiej się tak, Henrieto, on jeszcze zawieszony między życiem i śmiercią.
— Więc taki słaby.
— Ciężko ranny.
— O! to nieznośna rzecz; raniony hugonot... osobliwie też w tych czasach; lecz cóż ty robisz z tym hugonotem, który niema i bezwątpienia nie będzie miał dla ciebie nigdy żadnego znaczenia?
— Jest w moim gabinecie; schowałam go i pragnę uratować.
— Ładny, młody, raniony.... Ukryłaś go w swoim gabinecie, pragniesz go uratować?... Przynajmniej powinno obudzić się w nim uczucie wdzięczności.
— Ono się już obudziło... obawiam się tylko, czy nie jest silniejszem, aniżelibym sobie tego życzyła.
— Więc on cię zajmuje... ten nieszczęśliwy młodzieniec?
— Tylko w skutek ludzkości.
— Ludzkości! a! biedna królowo, ta cnota gubi zawsze naszą pleć!
— Wiesz, że król, królowa-matka, książę d’Alençon, nawet mój mąż... — mają wolny wstęp do moich pokojów.
— Więc chcesz mnie prosić, ażebym ukryła twego hugonotę, nieprawdaż?... to jest, dopóki będzie chory, z warunkiem jednak powrócenia go, skoro tylko wyzdrowieje?
— Figlarko!... — rzekła Małgorzata.
— Nie, przysięgam ci, że nie sięgam myślą tak daleko. Czyż nie możesz go tylko ukryć, zachować mu to życie, które ja uratowałam? Zapewniam cię, że byłabym ci bardzo wdzięczną. Jesteś wolna w pałacu Gwizyuszów, niemasz ani szwagra, ani męża, któryby cię podglądał lub męczył; oprócz tego, za twoim pokojem jest podobny jak u mnie gabinet, z tą tylko różnicą, że nikt niema prawa wchodzić do niego. A więc! pożycz mi tego gabinetu dla mego hugonoty; jak wyzdrowieje otworzysz mu klatkę a ptak uleci.
— Jest tu tylko jedna trudność, kochana królowo; oto, klatka już zajęta.
— Jakto, czyż i ty kogo ratowałaś?
— Właśnie odpowiedziałam to twemu bratu.
— A! rozumiem; dlatego też — mówiłaś tak cicho, że nie mogłam cię dosłyszeć.
— Posłuchaj, Małgorzato, to cudowna historya, wcale nie gorsza od twojej. Pozostawiwszy ci sześciu żołnierzy, powróciłam z drugimi sześcioma do pałacu Gwizyuszów, i przypatrywałam się jak palą i rabują dom, oddzielony od pałacu mego brata tylko ulicą des Quatre-Fils. Nagle usłyszałam krzyk kobiet i przekleństwa mężczyzn. Wychodzę na balkon, i przedewszyątkiem spostrzegam szpadę, która zdawała się oświecać swoim blaskiem całą tę scenę. Podziwiam ruchy tego wściekłego oręża; wiesz, jak ja lubię ładne rzeczy!... Naturalnie, zaczynam potem rozpoznawać rękę robiącą szpadą i osobę, do której ta ręka należy. Nakoniec, pośród bitwy i krzyków, rozpoznaję człowieka, i widzę... widzę bohatera, a! królowo! Ajaxa Telamona. Słyszę głos... głos stentora. Wpadam w uwielbienie, lękam się, drżę przy każdem cięciu, grożącem mu, przy każdym zamachu jego szpady; kwadrans czułam jakieś wzruszenie, którego do tej chwili nie doświadczałam, którego istnienia nie przeczuwałam nawet. Oniemiałam, zaledwie już mogłam oddychać; nagle mój bohater zniknął.
— Jakto?
— Pod kamieniem, którym rzuciła na niego jakaś staruszka; wtedy, tak jak Cyrus, odzyskałam mowę i Zaczęłam wołać: „Na pomoc, na pomoc!” Nasi żołnierze wypadli, porwali go i wnieśli do pokoju, o który prosisz dla swego protegowanego.
— A! rozumiem tę historyę tem lepiej kochana Henrieto, że ona prawie podobna do mojej.
— Z tą jednak różnicą, moja królowo, że służąc memu królowi i będąc ze mną jednej religii, nie potrzebuję wcale odsyłać od siebie pana Annibala de Coconnas.
— Nazywa się Annibal de Coconnas?... — zapytała, Małgorzata parsknąwszy od śmiechu.
— Straszne nazwisko, nieprawdaż?... — odrzekła Henrieta.
— Lecz ten, który je nosi, godzien jest niego. Co za rycerz, kroćset dyabłów! a ile on przelał krwi. Włóż, królowo, maskę, już przybyłyśmy.
— Po cóż mam kłaść maskę?
— Dlatego, że chcę ci pokazać mojego bohatera.
— Czy piękny?
— Wydawał mi się prześlicznym podczas bitwy. Wprawdzie, było, to w nocy przy blasku pochodni. Dzisiaj rano przy dziennem świetle, przyznam, że cokolwiek zbrzydł. Jednak sądzę, że będziesz z niego zadowoloną?
— A więc mego protegowanego nie będzie można umieścić w pałacu Gwizyusza; szkoda gdyż tutaj na ostatku przyszliby dopiero szukać hugonota.
— Dla czegóż nie. Każę go tu przynieść dziś wieczorem; jeden będzie leżał w kącie na prawo, drugi zaś w kącie na lewo.
— Lecz jak się dowiedzą, że jeden z nich jest hugonotem a drugi katolikiem, to się zjedzą nawzajem.
— O! tego, to niemasz się co obawiać. Pan de Coconnas tak jest zraniony w twarz, że nic prawie nie widzi; twój hugonot raniony w piersi — tak, że zaledwie się rusza. Oprócz tego, zalecisz mu milczenie co się tyczy religii, a wszystko pójdzie jak najlepiej.
— Dobrze!
— Wejdźmyż. To już rzecz skończona.
— Dziękuję ci — powiedziała Małgorzata, ściskając Henrietę za rękę.
— Tutaj — rzekła księżną de Nevers — zamieniasz się znowu na królowę; pozwólżeż mi służyć ci jako królowej Nawarry.
I księżna, wyszedłszy z lektyki, uklękła prawie, ażeby dopomódz wyjść Małgorzacie; następnie, wskazując jej drzwi pałacu, strzeżone przez dwóch żołnierzy rusznicami uzbrojonych, udała się za królową, zachowując pełną uszanowania powierzchowność, dopóki mogła być widzianą. Przyszedłszy do swego pokoju, księżna zamknęła drzwi i zawołała na garderobiany, żywą i przenikliwą Sycyliankę:
— Mica — zapytała ją po włosku — a cóż hrabia?
— Ma się lepiej.
— Cóż robi?
— Zdaje mi się, że teraz coś zajada.
— Dobrze — rzekła Małgorzata — powrót apetytu jest dobrym znakiem.
— A! prawda, zapomniałam, że jesteś uczennicą Ambrożego Paré. Idź Mica.
— Odsyłasz ją?
— Tak; przecież trzeba żeby ktoś czuwał.
Mica wyszła.
— Teraz — rzekła księżna — co chcesz? czy iść do niego, czy zawołać go tutaj?
— Ani to, ani to; chciałabym go widzieć nie będąc widzianą.
— Na cóż to wszystko, wszak jesteś W masce?
— Może mnie poznać po włosach, po rękach, po jakim klejnocie.
— A! jak jesteś przezorną od czasu pójścia za mąż!
Małgorzata uśmiechnęła się.
— Na to jest tylko jeden sposób — mówiła dalej księżna.
— Jakiż?
— Zobaczyć go przez dziurkę od klucza.
— Dobrze! prowadź mnie więc.
Księżna wzięła Małgorzatę za rękę, poprowadziła ją do drzwi osłonionych dywanem, uklękła i przyłożyła oko do zamku, w którym nie było klucza.
— Właśnie — rzekła — widać go, — siedzi twarzą obrócony w tę stronę. Patrz.
Małgorzata zastąpiła miejsce księżnej i z kolei spojrzała przez dziurkę od klucza.
Coconnas siedział przed bogato zastawionym stołem i nie zważając na rany, — jadł doskonale.
— A! mój Boże!... — zawołała Małgorzata, odskoczywszy w tył.
— Cóż tam takiego?... — zapytała zdziwiona księżna.
— Niepodobna! Nie! O! na mą duszę! to on sam!
— Kto taki?
— Tss!... — mruknęła Małgorzata, wstając i chwytając księżnę za rękę.
— To ten sam co chciał zabić mego hugonota, wpadł za nim aż do mego pokoju, zranił go nawet w moich rękach. O!... Henrietto, co za szczęście, że mnie on nie widział!
— No, sama go widziałaś przy robocie; nie prawdaż, że piękny?...
— Nie wiem — powiedziała Małgorzata — gdyż patrzałam na tego, którego on napastował.
— A ten, którego on napastował, nazywa się?
— Lecz nie powtórzysz przy nim jego nazwiska?...
— Nie, ręczę ci.
— Hrabia Lérac de La Mole.
— Jakżeż on ci się wydaje?
— Pan de La Mole?
— Nie, pan de Coconnas.
— Na honor! — rzekła Małgorzata — przyznam ci się, że...
Tu się zatrzymała.
— Widzę, że gniewasz się na niego, za rany twojego hugonota.
— Lecz mi się zdaje — odrzekła z uśmiechem Małgorzata — że mój hugonot nic mu nie winien; ta blizna na twarzy...
— A więc skwitowali się i możemy ich pogodzić. Przyślij mi swego rannego.
— Nie, nie teraz; potem.
— A kiedyż?...
— Jak przeznaczysz dla swego osobny pokój.
— Lecz któryż?
Małgorzata spojrzała na swą przyjaciółkę, która po chwili milczenia także na nią spojrzała, i śmiać się zaczęła. — Niech i tak będzie! — powiedziała księżna.
— Związek więc nasz jest jeszcze ściślejszy aniżeli wprzódy?
— Wiecznie szczera przyjaźń!... — odrzekła królowa.
— A hasło, znak umówiony, jeżelibyśmy co od siebie potrzebowały?
— Potrójne imię twego potrójnego boga: „Eros”. „Cupido”, „Amor”.
I obie kobiety pożegnały się, ucałowawszy i uścisnąwszy za ręce przynajmniej ze dwadzieścia razy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.