Hrabia Monte Christo/Część VIII/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część VIII
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
TELEGRAF.

Gdy państwo de Villefort wrócili do swych apartamentów, służba zawiadomiła ich, iż przed chwilą właśnie przybył hrabia Monte Christo z wizytą i że oczekuje w salonie.
Pani de Villefort, czując się bardzo wzruszoną, nie chciała wyjść odrazu do gościa i udała się na chwilę do swej sypialni, natomiast prokurator królewski, ufając w swe siły, poszedł natychmiast do przybyłego.
Aczkolwiek był panem swych wzruszeń i umiał układać swą twarz zależnie od okoliczności, nie zdołał jednak w tak krótkim czasie rozpędzić chmur ze swego czoła: to też hrabia dostrzegł je odrazu, od pierwszego spojrzenia.
— Co panu jest, panie de Villefort? — zapytał Monte Christo, po ceremonjalnem powitaniu — przybyłem może w nieodpowiedniej chwili, może pan referował właśnie jakieś doniosłego znaczenia oskarżenie?
Villfort złożył usta do uśmiechu.
— Nie, panie hrabio, w całem zdarzeniu, które przed chwilą w mym domu się rozegrało, ja jeden pono jestem ofiarą, ja to przegram sprawę, co jest tem przykrzejsze, iż prosty upór, a nawet poprostu głupstwo, wyrok na mnie wydało.
— Co to ma znaczyć? — zapytał Monte Christo z zainteresowaniem — czyżby istotnie miało spotkać pana jakieś nieszczęście?
— Nie warto nawet mówić — odpowiedział de Villefort ze spokojem, w którym jednak gorycz przebijała — fakt drobny. Poprostu — niewielka strata pieniędzy.
— Jeżeli tak, to istotnie, strata materjalna musi być dla człowieka tego pokroju co pan, bez znaczenia — odpowiedział Monte Christo. Cóż to znaczy — strata pieniędzy, dla pana, który posiadasz tak znaczny majątek i umysł nietylko głębin pełen, ale i tak wzniosły!?
— To też nie strata pieniędzy mnie poruszyła — dał de Villefort wyjaśnienie — aczkolwiek, bądź co bądź, 900.000 franków jest to suma nie do pogardzenia, więcej mnie boli natomiast niesprawiedliwość, czy fatalność, bo nie wiem nawet, jak nazwać tę potęgę, która mi ciosy wymierza, rani i obraca wniwecz me nadzieje, jak w tym wypadku — wpłynąć chce na przyszłość mej córki. W istocie rzeczy jednak, jest to przedewszystkiem kaprys zdziecinniałego starca.
— Więc to pan Noirtier jest sprawcą tego smutku!... Ależ, o ile mnie pamięć nie myli, mówił mi pan przecież, iż jest on tknięty paraliżem?
— Tak, zapewne, nie porusza się, mówić nawet nie może, lecz mimo to myśli, ma swą wolę i — aczkolwiek w zupełności bezwładny — działa. Przed chwilą właśnie wróciłem od niego, dyktuje on teraz notarjuszowi swój testament.
— Jakto?... Przemówił więc chyba?...
— Wcale nie, co nie przeszkadza, że wyraża swą wolę.
— Jakim więc dziać się to może sposobem?
— Mój ojciec wyraża swe myśli za pośrednictwem oczu, które żyć nie przestały i jest zdolny temi oczami — zabijać nawet.
— Mój przyjacielu — odezwała się pani de Villefort, wchodząc do salonu — zdaje mi się, że na to zło zbyt wielkiemi patrzysz oczyma.
— Pozwoli się pani powitać — przemówił hrabia z głębokim ukłonem.
Pani de Villefort odkłoniła się gościowi z wdzięcznym uśmiechem.
— Niezwykłe rzeczy opowiada mi tutaj mąż pani — zagaił rozmowę Monte Christo — czy jednak niema sposobu, ażeby testator zmienił swe decyzje?
— Byłoby to bardzo, o ile mi się zdaje, trudne — odpowiedziała pani de Villefort — od mego męża jednak zależy, ażeby testament ten, jego córkę wydziedziczający, okazał się dla niej korzystny w ostatecznych swych skutkach.
Hrabia widząc, iż rozmowa małżonków przybierać zaczyna charakter poufny, cofnął się dyskretnie, zwracając natomiast swą uwagę, pozornie przynajmniej, na zachowanie się Edwardka, który właśnie był zajęty wylewaniem atramentu do żłobka, z którego piły ptaki.
— Moja droga — odpowiedział de Villefort — śmiało powiedzieć mogę, iż zawsze ojca mojego szanowałem, zwłaszcza, że do wrodzonego uczucia synowskiego dołączało się jeszcze przekonanie o jego wyższości umysłowej. Dziś jednak nie mogę się już korzyć przed umysłowością sparaliżowanego starca, który przez pamięć nienawiści, jaka żywił dla ojca, prześladuje teraz nawet jego syna. To też ja, bez względu na cios pieniężny, woli mej nie zmienię i niechaj świat osądzi, przy kim jest słuszność? Córka moja musi pójść i pójdzie za Franciszka barona d‘Epinay, ponieważ według mego zdania, związek ten jest dobry i zaszczytny.
— A dlaczegóż to — zagadnął hrabia, na którego prokurator królewski bezustannie zwracał uwagę — dlaczegóż to pan Noirtier, jak państwo mówicie, wydziedzicza pannę Walentynę? Czyżby dlatego jedynie, że ma zaślubić pana barona d‘Epinay?
— Tylko dlatego, to jest jedyna przyczyna jego decyzji — odrzekł de Villefort, wzruszając ramionami.
— Jest to rzecz zadziwiająca — dodała pani de Villefort — ciekawe byłoby dowiedzieć się, dlaczego pan d‘Epinay tak dalece nie podoba się ojcu mego męża?
— Jest to istotnie rzecz bardzo dziwna — zrobił uwagę hrabia — znam przecież wcale dobrze pana d‘Epinay i nicbym nie miał mu do zarzucenia. Wszak jest on synem generała de Quesnel, któremu Karol X nadał tytuł barona d‘Epinay?
— Ten sam — powiedział de Villevort — bardzo przyzwoity i bezwzględnie prawy młodzieniec.
— Może nienawiść ma podkład polityczny? — zrobił uwagę hrabia.
— Jest to bardzo możliwe — przyznał de Villefort — ojciec mój i ojciec pana d‘Epinay żyli w czasach bardzo burzliwych.
— Ojciec pański był, o ile mi się zdaje, bonapartystą?
— Ojciec mój był przedewszystkiem Jakobinem i to jednym z najbardziej zagorzałych — odpowiedział de Villefort z uniesieniem — mundur senatora, jakim Napoleon okrył ramiona mego ojca, zmienił tylko zewnętrznie jego postać, ale nie zmienił jego serca. Mój ojciec nie był zwolennikiem cesarza, lecz przeciwnikiem Burbonów przedewszystkiem.
— A więc zgadłem — rzekł Monte Christo — panowie Noirtier i d‘Epinay byli nieprzyjaciółmi na polu politycznem. Pan generał d‘Epinay, aczkolwiek służył Napoleonowi, w głębi duszy zachował miłość dla Burbonów, gdy z panem Noirtier było wprost przeciwnie. Oto więc mamy jądro nienawiści. Generał d‘Epinay został, o ile pamiętam, zamordowany, po wyjściu z klubu Bonapartystów, dokąd go wciągnięto, w nadziei pozyskania w nim stronnika?... Czy tak?
Villefort spojrzał na hrabiego zmieszany i prawie przerażony.
— Może się mylę? — zapytał Monte Christo z najniewinniejszą miną...
— Bynajmniej — odpowiedziała pani de Villefort — wszystko to, co do słowa, jest prawdą. I właśnie w pragnieniu, by nienawiść załagodzić, mąż mój powziął ideję połączenia związkiem małżeńskim dwóch wrogich politycznie domów.
— Myśl zaprawdę wzniosła, pełna ludzkości! — powiedział Monte Christo — której świat winien przyklasnąć, bo w rzeczy samej jakby to pięknie było ujrzeć połączonych: pannę de Villefort, z panem baronem d‘Epinay! Albo inaczej mówiąc: pannę Noirtier, jako panią de Quesel!
De Villefort zadrżał i spojrzał badawczo na Monte Christa, jakby chciał z głębin jego duszy wydobyć jego myśl istotną.
Hrabia przybrał jednak wyraz twarzy jak najbardziej niewinny, tak, że pan prokurator królewski, mimo badawczości swego spojrzenia, nie zdołał przejrzeć go do głębi.
— Aczkolwiek jest to dużym dla Walentyny ciosem, — ciągnął dalej de Villefort — że traci ona spadek po swym dziadku, nie przypuszczam, by małżeństwo zamierzone miało nie dojść z tego powodu do skutku. Nie sądzę, by pan d‘Epinay był zdolny do cofnięcia swego słowa z przyczyn materjalnych, zwłaszcza, że moja córka i bez tego jest dość bogata po swej matce. Ten ostatni majątek bezustannie wzrasta pod baczną opieką państwa de Saint Meran.
— Państwo de S. Meran — uzupełniła słowa męża pani de Villefort — wkrótce przyjadą zapewne do Paryża; Walentyna spodziewa się ich przyjazdu za miesiąc.
— Zdaje mi się — rzekł Monte Christo, po chwili dłuższego milczenia — zdaje mi się, że pan Noirtier, wydziedziczając pannę Walentynę za to, iż ta ma poślubić młodzieńca, którego ojca nienawidził, nie ma najmniejszego powodu pozbawiać dziedzictwa również i kochanego Edwardka?
— Nieprawdaż, panie? — zawołała pani de Villefort — nieprawdaż, iż byłoby to już wprost niewiarogodną niegodziwością?! Biedny Edwardek!... Czyż nie jest on również jak Walentyna, wnukiem pana Noirtier? A jednak gdyby Walentyna nie miała poślubić pana Franciszka, byłby on jej zapisał cały swój majątek.
Hrabia nic nie mówił, cały się w słuch zamieniając.
— Przestańmy — przerwał żonie prokurator królewski — przestańmy, panie hrabio, mówić o tych kłopotach familijnych. A ponieważ ja przyrzekłem panu d‘Epinay rentę, od powyższej, dziś dla Walentyny straconej sumy, to będzie on ją miał, chociażbym miał się sam wyzuć ze wszystkiego.
— A możeby lepiej było — rzuciła szybko pani de Villefort, pochłonięta jedną tylko myślą — ażeby pana d‘Epinay zawiadomić o wszystkiem natychmiast i z decyzjami wstrzymać się aż do nadejścia jego odpowiedzi?
— Nie — odpowiedział de Villefort — nie mogę narażać na to mej córki. Jeżeli małżeństwo nie dochodzi do skutku, wszystko jedno z jakich przyczyn, wypadek taki jest zawsze nader niekorzystny dla opinji młodej panienki. W dodatku, dawne pogłoski, które właśnie małżeństwem tem przytłumić chciałem, odżyłyby na nowo. Są to zresztą obawy najzupełniej płonne. Pan Franciszek d‘Epinay jest, w co wierzę głęboko, człowiekiem bezwzględnie prawym, to też dla przyczyn materjalnych nie cofnie się z pewnością. W przeciwnym razie postąpiłby sobie jak zwykły karjerowicz.
— Przychylam się w zupełności do tego zdania — powiedział hrabia, nie spuszczając z de Villeforta wzroku. — Pan baron d‘Epinay ma już niezadługo powrócić do kraju, jak mi mówiono. Zaproszę go wtedy do siebie i otwarcie się z nim w tej sprawie rozmówię, zaznaczając, iż zerwanie związku z przyczyn niezależnych rzuciłoby nań światło bardzo niekorzystne. Chętnie zaprosiłbym do siebie i więcej osób, godnych pozycji i rodu de Villefortów.
Prokurator królewski, po usłyszeniu słów tych, powstał uradowany, lica jego żony natomiast powlokły się bladością.
— Jestem panu, panie hrabio, szczerze za jego dobre chęci wdzięczny i jego pomoc z radością przyjmuję. Prosiłbym jedynie do czasu o dyskrecję. Świat jest złośliwy bardzo...
— Panie de Villefort — odpowiedział hrabia — jakkolwiek świat w swych opinjach bardzo rzadko bywa sprawiedliwy, w tym wypadku napewno po pańskiej stanie stronie.
Po wymówieniu słów tych, Monte Christo powstał, zabierając się do odejścia.
— Już nas opuszczasz, hrabio? — odezwała się pani domu.
— Jestem do tego zmuszony sprawami memi, pani. Pozwoliłem sobie odwiedzić państwa, ażeby im przypomnieć obietnicę, iż zechcecie przybyć do mnie w sobotę.
— Sądzisz pan, iż moglibyśmy zapomnieć o tem?
— Jesteś pani zbyt łaskawa dla mnie, pan Villefort ma tyle pracy wszelako...
— Mąż mój dał już panu słowo, a jak pan widzisz, dla dotrzymania słowa swego jest on zdolny do złożenia ofiar jak najdalej idących.
— Towarzystwo, przez pana zaproszone zebrać się ma w pałacu pańskim przy polach Elizejskich się znajdującym, nieprawdaż?
— O nie, — odpowiedział Monte Christo — państwo najwidoczniej zapomnieli, że ich prosiłem o przybycie do mej rezydencji letniej.
— Gdzież to? — zapewne gdzieś niedaleko od Paryża?
— O, tuż pod miastem, w Auteuil.
— Więc pan masz pałac letni w Auteuil! zawołał de Villefort, z dziwnym odcieniem głosu. — A przy jakiej ulicy?
— Ulica Fontaine Nr. 28.
— Ależ to pałacyk państwa de St. Meran!
— Czyż tak? — odpowiedział Monte Christo, z doskonale udanem zdziwieniem w głosie — nic o tem nie wiedziałem, sprawą kupna bowiem zajmował się mój intendent.
— Prawda, panie — odezwała się pani de Villefort — że to bardzo ładny pałacyk?
— Tak mi się zdaje przynajmniej.
— Otóż wiedz, iż mąż mój przez jakiś dziwny upór nie chciał tam nigdy zamieszkać.
— Nie lubię Auteuil — powiedział prokurator królewski z chmurą w głosie, aczkolwiek starał się przybrać obojętny wyraz twarzy.
— To jednak nie pozbawi mnie szczęścia ujrzenia państwa u siebie? — zapytał Monte Christo.
— Bądź spokojny o to, panie hrabio, i wiedz, że gdy raz dam słowo, to już go zawsze dotrzymam.
— A więc dziękuję, a teraz pozwolicie się państwo pożegnać.
— I dokąd to, jeżeli zapytać się wolno, dąży pan z takim pośpiechem? — rzuciła pytanie pani de Villefort.
— Zaprawdę pani — odpowiedział Monte Christo — nie wiem, czy będzie właściwe powiedzieć pani: dokąd idę?
— Eh! wszystko jedno. Powiedz pan.
— Nie widziałem jeszcze nigdy powietrznego telegrafu, więc postanowiłem sobie raz zobaczyć to cudo.
— Zobaczyć telegraf? — ze szczerem zdziwieniem zawołała pani de Villefort.
— Tak jest, telegraf. Pewnego razu, w czasie jednej z mych podróży, na dalekiem wzgórzu ujrzałem czarne ramiona podnoszące się w górę, to znów łamiące się w kształt jakby jakiegoś potwornego gadu. Następnie ruchom skrzydeł takich przyglądałem się niejednokrotnie i zawsze z uczuciem ni to wzruszenia, ni to lęku. Miałem wrażenie zawsze, patrząc na te niesamowite znaki w przestrzeni się poruszające i jakby z jakąś nienawiścią, a mrożącą przytem dokładnością, powietrze przecinające — że nie są one przenoszeniem myśli człowieczej, lecz wolą jakiejś wszechmocnej istoty, w ten sposób wypowiadającej się. Myślałem zawsze, że to jakieś gnomy, jakieś bogi światła czy ciemności są czynnikami, wprawiającymi w ruch te czarne, na tle niebios skrzydła. Rzeczywistość rozwiała jednak te ułudy; dowiedziałem się mianowicie, że sprężyną każdego telegrafu jest skromny urzędniczyna, który za tysiąc dwieście franków rocznej płacy, przez całe dnie jest zniewalany do bezustannego patrzenia: nie w niebo, lecz w każdym razie w górę, by dojrzeć znaki dawane mu przez korespondenta, o cztery, pięć mil oddalonego. Wówczas rozbudziła się we mnie nieposkromiona niczem chęć poznania całego mechanizmu.
— By rzecz zbadać jak najdokładniej, udasz się pan zapewne do ministerstwa poczt i telegrafów?
— O nie... pani. Chcę zachować wszystkie me złudzenia, chcę zobaczyć telegraf na otwartem polu i zobaczyć się tam z poczciwcem, skamieniałym przy pracy.
— Jesteś pan, hrabio, niezwykłym, naprawdę, magnatem — oryginałem — powiedział z uśmiechem de Villefort.
— Ha! cóż poradzić na to, gdy takim właśnie na świat przyszedłem! Nie wiem tylko, jaką linję mam wybrać?
— Hiszpańską, naturalnie, w obecnej chwili ona właśnie w największym znajduje się ruchu — rzekła pani de Villefort — lecz jeżeli pan chce nas już porzucić koniecznie dla tego tam telegrafu, to niechże się pan spieszy, bo za dwie godziny będzie już ciemno i nic pan nie zobaczy. Linja Bajońska jest więc najbardziej odpowiednia dla pana, ponieważ jest od nas najbliższa. A więc do Chatillon niech się pan wieźć każe, do wieży Monthlery.
— Bardzo pani dziękuję za tę informację. W sobotę pozwolę sobie opowiedzieć państwu me wrażenia.
Wychodząc, hrabia spotkał się we drzwiach z dwoma notarjuszami, którzy wydziedziczyli Walentynę i wychodzili uradowani, że im się udało spisać ten akt, przynoszący niewątpliwie zaszczyt ich przenikliwości.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.