Czterdziestu pięciu/Tom V/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział II.
DRZWI SIĘ OTWIERAJĄ.

Kiedy Henryk przybył do drzwi tajemniczego domu, zwykłe wahanie znowu go opanowało.
— Odwagi!... — rzekł sam do siebie — pukajmy!...
I jeszcze krok postąpił.
Ale nim zapukał, raz jeszcze spojrzał za siebie i widział na drodze odbłysk światła z okien zajazdu.
— Tam — rzekł — przybywają dla miłości i rozkoszy ludzie, których przyzwano, a którzy tego nawet nie żądali.
Dlaczegóż niemam spokojnego serca i wesołego uśmiechu?... I ja wszedłbym tam może, zamiast tutaj czekać napróżno.
Dzwonek z Saint-Germain-des-Près melancholijnie odezwał się w powietrzu.
— Dalej, oto druga wybiła — rzekł Henryk.
Stanął na progu i podniósł młotek.
— Straszne życie — rzekł — życie starca... A!.. kiedyż będę mógł powiedzieć: Śliczna śmierci, rozkoszna śmierci, witaj!
I dwakroć młotkiem uderzył.
— Tak — rzekł słuchając — oto skrzypienie drzwi wewnętrznych, szelest po schodach i stąpanie zawsze to samo.
Powtórnie zapukał.
— Jeszcze raz — rzekł — raz jeden i ostatni; chód staje się coraz lżejszy, służący patrzy przez kratę, widzi moją bladą złowróżbną postać i oddala się nic nie mówiąc i nie otwierając.
Zupełna cichość usprawiedliwiła przepowiednie nieszczęśliwego młodzieńca.
— Żegnam cię domie okrutny, żegnam do jutra!
I schylając się tak, aby czołem dotknął kamiennego progu, serdeczny na nim złożył pocałunek, aż zadrżał twardy granit, mniej jednak twardy, niż serca mieszkańców.
Następnie, jak wczoraj, jak jutro miał uczynić, oddalił się.
Lecz zaledwie dwa kroki wtył zrobił, aż oto drzwi skrzypnęły, otwarły się i służący nisko się skłonił.
Był to ten sam, któregośmy opisali w czasie widzenia się z Robertem Briquet.
— Dobry wieczór panu — rzekł głosem chrapowatym, który jednak, zdawał się Bouchageowi przyjemniejszym, niż wszystkie chóry anielskie, o których marzymy w młodości.
Henryk drżący, bezprzytomny zbliżył się z pośpiechem i składając ręce, zachwiał się tak widocznie, że służący przytrzymał go, aby nie upadł na progu; wszystko to uczynił z wyrazem pełnym poszanowania i litości.
— Otóż jestem, mój panie — rzekł — powiedz mi czego żądasz.
— Tyle kochałem — odpowiedział młodzieniec — że nie wiem nawet czy kocham jeszcze; moje serce tak mocno biło, że nie wiem czy bije jeszcze.
— Czy raczysz pan — rzekł służący z uszanowaniem — usiąść przy mnie i pomówić?
— Najchętniej.
Służący dał znak ręką. Henryk był posłuszny temu znakowi.
— Mów pan — rzekł służący skoro usiedli — i powiedz czego żądasz.
— Mój przyjacielu — odpowiedział du Bouchage — nie pierwszy raz widzimy się i nie pierwszy raz mówimy z sobą. Kilkakroć pochwyciłem cię na załamku ulicy i ofiarowałem tyle złota, że najchciwszemu byłoby dosyć; kilkakroć chciałem cię nastraszyć, a nigdy nie chciałeś-mnie słuchać, nie obciąłeś na mnie patrzeć i nie ulitowałeś się moich cierpień. Dzisiaj pozwalasz, abym mówił z tobą, abym powiedział czego żądam; jakaż szczęśliwa zmiana, albo raczej jakie nowe nieszczęście czyni cię dla mnie powolniejszym?
Służący westchnął. Widać, że miał serce, a nawet czułe, pod twardą powłoką.
Westchnienie to natchnęło odwagą Henryka.
— Wiesz — mówił dalej — że kocham i jak kocham; widziałeś mnie jak goniłem za pewną damą i pomimo jej usiłowań zdołałem ją odnaleźć; w największych cierpieniach, nie wyrwał mi się przeciw niej wyraz gorzki, w najokropniejszych boleściach nie przyszło mi na myśl użyć gwałtu jaki rozpacz doradza.
— Prawda, mój panie — odpowiedział służacy — w tym względzie moja pani i ja oddajemy ci słuszność.
— Przyznaj więc — mówił dalej Henryk ściskając rękę służącego — czyż nie mogłem kiedykolwiek, gdyście wzbraniali wejścia do domu, wyważyć drzwi i wejść gwałtem, jak czynić zwykli pijani, lub szaleńcy? Wtedy, chociaż przez chwilę, widziałbym tę kobietę i mówił z nią...
— I to jeszcze prawda.
— Nakoniec! — mówił dalej młody hrabia ze słodyczą i smutkiem nieopisanym — wszakże jestem czemś na świecie, majątek mam znaczny, król sam mnie proteguje; niedawno nawet król żądał odemnie wyznania cierpień i pomoc swoję przyrzekał.
Służący westchnął z widoczną niespokojnością.
— Ale nic nie chciałem, wszystko odrzuciłem; przyszedłem błagać ze złożonemi rękami, aby się dla mnie otworzyły te drzwi, które zawsze były zamknięte.
— Panie hrabio, masz szlachetne serce i godnym jesteś kochania.
— A dla czegóż — przerwał Henryk — tego człowieka ze szlachetnem sercem i godnego kochania potępiasz? Co ranek, mój paź przynosi list, którego nie przyjmujesz nawet, co wieczór ja sam pukam do drzwi i co wieczór mnie odpychają, pozwalając cierpieć, konać na ulicy, nie czując litości, jakąby się miało dla psa wyjącego. A! mój przyjacielu, powiadam ci, ta kobieta niema serca; można nie kochać nieszczęśliwego, bo wiem, że nie można sercu rozkazać, ale należy mieć litość nad cierpiącym, należy do niego wyrzec słowo pociechy, należy podać mu rękę aby go podnieść; ale jak widać, ta kobieta bawi się mojem cierpieniem, ta kobieta niema serca, bo gdyby je miała, zabiłaby mnie jednym odmownym a wtedy mniejbym cierpiał daleko.
Panie hrabio — odpowiedział służący, po pilnem wysłuchaniu tego co mówił młodzieniec — kobieta, którą oskarżasz, że niema serca i że jest okrutną, cierpi także, widziała cię, pojęła swoje boleści i sympatyę uczuwa dla ciebie.
Zapewne tylko litość — zawołał młodzieniec obcierając zimny pot płynący ze skroni. O!.. przyjdzie czas, że owo serce, które wysławiasz, uczuje miłość taką jak moja. Jeżeli zaś, za tę jej miłość odpłacą tylko litością, będę pomszczony.
— Panie hrabio, to nie dowód, że się nie kocha, gdy się nie odpowiada miłości; ta kobieta znała może silniejszą niż twoja namiętność, ta kobieta kochała, jak ty może nigdy nie będziesz.
Henryk wzniósł ręce do góry.
— Kto raz kocha, kocha na zawsze!... — zawołał.
— A czy panu mówiłem, że ona już nip kocha? — zapytał służący.
Henryk wydał krzyk bolesny i zachwiał się na nogach.
— Kocha! — zawołał — kocha! o Boże!
— Tak jest kocha, ale nie zazdrość pan ukochanemu przez nią mężczyźnie, panie hrabio, ten człowiek nie należy już do tego świata; moja pani jest wdową — dodał z politowaniem, sądząc, że tem uspokoi boleść młodzieńca.
I wrzeczy samej, jakby czarem, te słowa powróciły mu życie i nadzieję.
— W Imię Boga — rzekł — wdową jest, i zapewne niedawno, zatem oschną jej łzy. Wdową, mój przyjacielu, zatem nie kocha nikogo, ponieważ kocha umarłego, cień, nazwisko. Mówić, że kocha umarłego, to jest dać jeszcze nadzieję. O! Boże, wszak wszystkie boleści przemijają, wszak czas wszystko leczy! kiedy wdowa Mauzola wieczną przysięgała boleść, nie wiedziała, że jej łzy się wyczerpią.
Służący potrząsł głową.
— Ta pani, hrabio — odpowiedział — jak wdowa po Mauzolu, wieczną przysięgła wiarę i znam ją, że słowa dotrzyma.
— Zaczekam dziesięć lat, jeżeli potrzeba, zaczekam... Wszak Bóg nie pozwoli, abym skrócił sobie życie, albo żeby mnie ona zabiła, a skoro ona i ja żyjemy, mogę mieć nadzieję.
— O!... młodzieńcze, młodzieńcze — rzekł służący ze smutnym uśmiechem — nie mieszaj żyjących z u marłemi. Ona żyje — mówisz — ona żyje — ale czy wiesz dlaczego?.. (Joyeuse zadrżał). Ona ma do spełnienia postanowienie, które ją przywiązuje do życia. Czy sądzisz, że ona może znaleźć pociechę?... O!.. nie panie hrabio, nigdy!.. Ja ci to powiadam, ja ci to zaprzysięgam, ja, który byłem służącym nieboszczyka, ja, który póki on żył, byłem nabożnym, pełnym ufności i nadziei, ja który po jego zgonie, stałem się nieczułym; ja panie, ja ci powiadam, że i ja po jego stracie jestem niepocieszony.
— Ten człowiek tak żałowany — przerwał Henryk — ten szczęśliwy nieboszczyk, ten mąż...
— On nie był mężem, ale kochankiem, panie hrabio, a kobieta, którą ty na twoje nieszczęście kochasz, jednego tylko w życiu miała kochanka.
— Mój przyjacielu! — zawołał młodzieniec przestraszony dziką powagą człowieka, który pod gruba odzieżą, wyższe okazywał uczucia — mój przyjacielu błagam cię, wstaw się za mną.
— Ja! — zawołał — ja! Słuchaj panie hrabio, gdybym cię sądził zdolnym do gwałtu przeciw mojej pani, zabiłbym cię moją własną ręką.
I wydobył z pod płaszcza silną żylastą rękę, zdającą się należeć do trzydziestoletniego mężczyzny: włosy zaś jego siwe i twarz pomarszczona nadawały pozór starości.
— Gdyby zaś przeciwnie, moja pani kochała cię, ją bym zabił. Powiedziałem panie hrabio co miałem powiedzieć; teraz nie wymagaj nic więcej.
Henryk powstał z sercem zamarłem.
— Dziękuję ci — rzekł — żeś się ulitował nad mojem cierpieniem... uczyniłem już postanowienie.
— Zatem, będziesz spokojniejszym panie hrabio, zatem oddalisz się od nas i zostawisz nas naszemu przeznaczeniu?
— Tak, oddalę się, bądź spokojny i oddalę na zawsze.
— Rozumiem, chcesz umrzeć.
— Na co mam ukrywać?.. nie mogę żyć bez niej; zatem niech umrę nie mogąc jej posiadać.
— Panie hrabio, nieraz z moją panią mówiliśmy o śmierci; wierzaj mi, ciężka to śmierć, którą własnemi rękami zadajemy.
— Właśnie ja nie taką obiorę; dla ludzi mojego stanu, zawsze jest śmierć, którą mienią zaszczytną, jest to zgon za monarchę i ojczyznę.
— Jeżeli pan cierpisz nad siły, jeżeli żadnych nie masz obowiązków, jeżeli możesz zginąć na polu bitwy, umieraj zatem; gdybym nie musiał żyć, dawnobym umarł.
— Żegnam cię i dziękuję — odpowiedział Joyeuse podając rękę nieznajomemu słudze. Do zobaczenia na innym świecie.
I oddalił się spiesznie, rzucając pod nogi służącego pełną sakiewkę złota.
Północ wybiła na kościele Ś-go Germana des-Prés.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.