Czterdziestu pięciu/Tom V/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział I.
CZERWONE I BIAŁE PIÓRO.

Powróciwszy do ludzi, powróćmy nieco także do rzeczy.
Była ósma wieczorem.
Dom Roberta Briquet samotny i ponury, rysował się dachem trójkątnym na tle szarego nieba.
Ten dom, wiejący pustką, godnem był dopełnieniem owego tajemniczego dworku, o którym mieliśmy przyjemność mówić już naszym czytelnikom, a który wznosił się wprost niego.
Filozofowie, którzy powiadają, że rzeczy nieżywe nie mówią i nie czują, widząc te domy naprzeciw siebie, rzekliby, że one poziewają.
Nie daleko ztamtąd słychać było wielki hałas pomieszanych głosów, jakby bachantki obchodziły tajemnice dobrej bogini.
Żapewne ten hałas przyciągał młodzieńca w fioletowym kapeluszu z czerwonem piórem i w szarym płaszczu; pięknego jeźdzca, który się zatrzymywał, to znów zamyślony ze spuszczoną głową, powracał przed dom Roberta Briquet.
Ta dzika symfonia składa się najprzód ze szczęku rondli, powtóre z siekania, skwierczenia i pieczenia mięsa, potrzecie z krzyku pani Fournichon, porządkującej buduary w wieżyczkach.
Kiedy młodzieniec w fioletowym kapeluszu dobrze sie przypatrzył ogniowi, nawąchał zapachu pieczystego i nazaglądał za firanki, powracał i znowu badać zaczynał.
Pomimo, że jego krok na pierwszy rzut oka zdawał się swobodnym, była jednak granica, której nie przekraczał, tą granicą był rynsztok dzielący ulicę przed posiadłością Roberta Briquet i kończący się przed tajemniczym domkiem.
Trzeba także dodać, że ilekroć przybywał nad tę granicę, spotykał straż czujną.
Tą strażą był inny młodzieniec, prawie tego samego co on wieku, w czarnym kapeluszu z białem piórem, w płaszczu fioletowym, z ręką na rękojeści miecza, jakby chciał mówić:
— Nie pójdziesz dalej.
Młodzieniec z piórem czerwonem, to jest pierwszy, któregośmy wprowadzili na scenę, przeszedł ze dwadzieścia razy na nic nie zważając, tak bardzo był zajęty.
Zapewne widział on człowieka chodzącego po ulicy, lecz ponieważ był porządnie ubrany, nie miał go za złodzieja i był zupełnie spokojny.
Drugi przeciwnie, ilekroć powracało pióro czerwone, krył się w cień, a tem samem czynił widoczniejszem swoje białe pióro i zwracał na siebie uwagę czerwonego.
Podniósł głowę i wyczytał na twarzy tego, który był przed nim, złe zamiary, jakie zdawał się mieć względem niego.
To naturalnie wprowadziło go na myśl, że był natrętnym, a ta myśl obudziła chęć dowiedzenia się dla czego tak było.
Uważnie więc przypatrywał się domowi Roberta Briquet.
Następnie, z tego domu, przeszedł do przyległego.
Nakoniec, kiedy jednemu i drugiemu dosyć się napatrzył, nie troszcząc się, albo raczej nie zdając się uważać dla czego młodzieniec z białem piórem patrzył na niego, odwrócił się i powrócił ku pachnącym kuchniom Fournichona.
Białe pióro uradowane, że pokonało przeciwnika, bo odwrócenie się uważało za porażkę, białe pióro mówimy, zaczęło postępować swoją drogą, to jest z południa na zachód, kiedy drugie postępowało z zachodu na południe.
Lecz kiedy każde z nich przybyło do punktu oznaczonego, zwracało się i szło w prostej linii jedno na drugie, tak że gdyby nie ów rynsztok, nowy Rubikon, który przebyć było potrzeba, byliby się niezawodnie zetknęli.
Mężczyzna z białem piórem pokręcił wąsa z oznaką niecierpliwości widocznej.
Mężczyzna z czerwonom piórem przybrał wyraz zadziwienia i znowu spojrzał na dom tajemniczy.
Wtedy można było zauważyć, że mężczyzna z białem piórem ma zamiar przebyć Rubikon, lecz czerwone pióro cofnęło się i chód wsteczny znowu się rozpoczął.
Przez pięć minut, zdawało się, że zejdą się chyba w antypodach, wkrótce jednak obadwa się zawrócili.
Jak dwie chmury, pędzone przeciwnym wiatrem, tak dwaj młodzi ludzie stanęli naprzeciw siebie, w zamiarze niecofania kroku.
Mężczyzna z białem piórem, więcej niecierpliwy, przekroczył rynsztok i natarł na przeciwnika, który nie spodziewając się napadu, miał ręce założone pod płaszczem i o mało nie stracił równowagi.
— Panie, czy oszalałeś! — krzyknął zaczepiony — dla czego mnie znieważasz?
— Chcę ci dać poznać, że jesteś natrętnym zdawało mi się, że ci tego mówić nie będę potrzebował i że to sam spostrzeżesz.
— Byłeś pan w błędzie, nigdy tego nie widzę, czego widzieć nie chcę.
— Są jednak rzeczy, które zwracają twoją uwagę i na które patrzysz.
I łącząc czyn ze słowem, młodzieniec z białem piórem wydobył miecz, który błysnął przy świetle księżyca, ukazującego się z po za chmury.
Czerwone pióro stało nieporuszone.
— Możnaby myśleć — rzekł — że pierwszy raz wydobyłeś miecz z pochwy, tak go spiesznie wyciągasz przeciwko temu, który się nie broni.
— Lecz sądzę, że bronić się będzie.
Człowiek z czerwonem piórem uśmiechnął się spokojnie, co podwoiło gniew jego przeciwnika.
— Jak pan możesz zabraniać mi chodzić po ulicy?
— Dlaczego chodzisz po tej właśnie?
— Dziwne pytanie! bo mi się tak podoba.
— Panu się podoba?
— Zapewne; wszakże i pan spacerujesz, chyba, że masz wyłączne pozwolenie od króla, szlifowania bruku przy ulicy Bussy?
— Czy mam, czy nie, mniejsza o to.
— Wcale nie mniejsza, przeciwnie, jesteś pan w błędzie; ja jestem wiernym poddanym Jego królewskiej mości i nie chcę przestępować jego rozkazów.
— Jak widzę, pan żartujesz.
— Chociażby i tak? a pan grozisz.
— Do szatana! powiadam panu, że jesteś natrętnym i jeżeli się nie oddalisz dobrowolnie, zmuszę cię siłą.
— Zobaczymy.
— I ja powiadam, zobaczymy.
— Powiadam panu, że mam osobisty interes w tej części miasta. Teraz, jeżeli jesteś upartym, możemy się spróbować, ale się nie oddalę.
— Panie — rzekł mężczyzna z białem piórem, wywijając mieczem i stając do walki, nazywam się hrabia Henryk du Bouchage, jestem bratem księcia de Joyeuse, pytam cię więc, czy chcesz ustąpić.
— Panie — odparł mężczyzna z czerwonem piórem, nazywam się wice-hrabia Ernauton de Carmainges; zupełnie mi pan nie jesteś natrętnym i zezwalam, abyś tu pozostał.
Du Bouchage rozważał przez chwilę i miecz schował do pochwy.
— Przebacz mi pan — rzekł — jestem na pół waryatem, bo jestem zakochany.
— I ja jestem zakochany, ale dlatego nie zwaryowałem.
Henryk zbladł.
— Pan zakochany?
— Tak panie.
— Przyznajesz?
— A od jakiegoż to czasu kochać jest zbrodnią?
— Ale kochać na tej ulicy?
— Nawet i na tej ulicy.
— Na Boga, błagam cię panie, powiedz kogo kochasz?...
— A!... panie du Bouchage, nierozważne zadałeś pytanie; wiesz że szlachcic nie może zdradzić tajemnicy, która w połowie tylko do niego należy.
— Prawda, prawda, przebacz mi panie de Carmainges; ale i to prawda, że nademnie nie ma nieszczęśliwszego pod słońcem...
Tyle było boleści i rozpaczy w tych wyrazach, że Ernauton się rozczulił.
— Rozumiem; pan lękasz się, abyśmy nie byli współzawodnikami.
— Tak, lękam się.
— A więc, rzekł Ernauton, ja będę szczerym.
Joyeuse zbladł i ręką potarł czoło.
— Lecz — mówił dalej Ernauton — ja mam naznaczoną schadzkę.
— Schadzkę?
— Tak.
— Na tej ulicy?
— Na tej ulicy.
— Czy na piśmie?..
— Tak, nawet bardzo ładną ręką.
— Kobiecą?
— Męzką.
— Męzką?.. co to ma znaczyć?..
— Nic innego jak to, co mówię. Mam schadzkę z kobietą przez list pięknie napisany, ale ta kobieta, jak się zdaje, ma sekretarza.
— Kończ pan, kończ na Boga — mówił Henryk.
— Pan tak czule prosisz, że ci odmówić nic można; powiem ci więc treść listu.
— Słucham.
— Zobaczysz czy ta sama.
— Dosyć panie... miej litość... mnie nie naznaczono schadzki; ja nie otrzymałem listu...
Ernauton wyjął z kieszeni mały papierek.
— Oto bilecik — rzekł — trudno mi go przeczytać po ciemku; lecz krótki jest i umiem go na pamięć, osądź, czy cię on obchodzi.
— Dobrze.
— Otóż treść jego:
„Panie Ernauton, mój sekretarz ma polecone powiedzieć ci, że mam interes mówić z tobą; twoja wartość zwróciła moją uwagę.
— Czy tak? — zapytał du Bouchage.
— Nie inaczej, nawet wyrażenie to podkreślone, opuszczam drugie mniej pochlebne.
— I czekają na ciebie?
— Ja czekam, jak pan widzisz.
— Kiedy tak, to panu drzwi otworzą.
— Bynajmniej; mają prze okno gwizdnąć trzy razy.
Henryk cały drżący wsparł się na ramieniu Ernautona, a drugą ręką wskazał dom tajemniczy.
— Czy ztamtąd? — zapytał.
— Bynajmniej — odpowiedział Ernauton wskazując wieżyczki pod „Pięknym rycerzem” — ztamtąd.
Henryk wydał okrzyk radości.
— Ale tutaj pan nie pójdziesz? — rzekł.
— List wyraźnie wskazuje zajazd pod „Pięknym rycerzem”.
— Dzięki, panie — rzekł młodzieniec, ściskając mu rękę. O!... przebacz mojej niegrzeczności i mojemu głupstwu. Wiesz dobrze, że dla mężczyzny, który szczerze kocha, nic nie ma oprócz jego ulubionej, widząc cię zaś chodzącym około tego domu, sądziłem, że ona czeka ciebie.
— Nie mam panu co przebaczać — odpowiedział Ernauton z uśmiechem, albowiem przez chwilę te same co tobie, przychodziły mi myśli.
— I nic mi nie mówiłeś?.. o! ty nie kochasz.
— Na honor, posłuchaj pan, nie miałem prawa. Te wielkie panie są dziwaczki, często lubią mistyfikować...
— Dobrze, dobrze, panie Carmainges, ale ty tak jak ja nie kochasz... jednakże...
— Co jednakże? — powtórzył Ernauton.
— Jednak jesteś szczęśliwszym.
— A! więc okrutni ludzie w tym domu mieszkają?
— Panie de Carmainges — rzekł Joyeuse — od trzech miesięcy jak szaleję za tą kobietą, a jeszcze nie miałem szczęścia słyszeć jej głosu.
— Do dyabła!.. toś pan nie daleko zaszedł... Ale słuchajmy.
— Czego?
— Czy nie gwizdano?
— Zdaje mi się, że coś słyszałem.
Gwizdnięcie w kierunku domu pod „Pięknym rycerzem” dało się słyszeć.
— Panie hrabio, przebacz, że cię opuszczam — rzekł Ernauton — oto mój znak.
Trzeci raz gwizdnięto.
— Idź pan — rzekł Henryk — dobrego powodzenia.
Ernauton spiesznie się oddalił, a Henryk widział go niknącego w cieniach nocy, następnie, ukazującego się w świetle, jakie rzucały okna zajazdu pod „Pięknym rycerzem”.
Co do niego, posępniejszy był niż wprzódy, bo ten rodzaj walki wyrwał go z letargu.
— Dalej — rzekł — prowadźmy zwykłe rzemiosło, pukajmy jak zwykle do drzwi, które się nie otwierają.
I mówiąc te słowa, postąpił chwiejąc się ku bramie tajemniczego domu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.