Czterdziestu pięciu/Tom II/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XIII.
CZATY.

Wiadomo, że Chicot co pomyślał, to wnet wykonał.
Teraz zaś postanowił czekać i to jak można najwygodniej.
Znalazł więc sobie miejsce, z którego mógł widzieć pomiędzy krzakami, kto będzie tam lub napowrót przechodził.
Na drodze było pusto.
O ile tylko wzrok Chicota zdołał w dal przeniknąć, nigdzie nie dostrzegł ani jezdnego, ani ciekawego, ani wieśniaka.
Cały tłum wczorajszy znikł wraz z widowiskiem, które go sprowadziło.
Chicot zatem nic więcej niewidział, prócz jakiegoś człowieka, dosyć nędznie ubranego, który się przechadzał po drodze i długim ostro zakończonym kijem, mierzył bruk Najjaśniejszego króla Francyi.
Chicot nie miał nic zgoła do roboty, z radością więc zajął się uważaniem co ten człowiek robi.
— Co on mierzy?.. i dla czego?... Nad tem przez parę minut głęboko rozmyślał pan Robert Briquet.
Wreszcie postanowił nie spuszczać go z oczu.
Na nieszczęście, w chwili gdy skończył mierzenie i nasz człowiek miał podnieść głowę, daleko ważniejsze odkrycie ściągnęło całą uwagę Chicota i zmusiło do skierowania spojrzeń na inny przedmiot.
Okno na balkonie Gorenflota otworzyło się na roścież, i ukazała się w niem szanowna okrągłość dom Modesta, który z wytrzeszczonemi oczyma, z uśmiechem tylko na dni uroczyste chowanym i z największą uprzejmością, prowadził jakąś damę osłoniętą salopą aksamitną futrem okradaną.
— O!.. ho!.. — rzekł Chicot do siebie, otóż i penitentka. Jakaś młoda powierzchowność; obaczmyż twarz; tak, dobrze, obróćno się pani jeszcze trochę w tę stronę; wybornie. Dziwna rzecz doprawdy, upatruję podobieństwo we wszystkich figurach, które widzę. Co to za szkaradna mania!.. Brawo, otóż i masztalerz. O!.. o! co do tego to się nie mylę, to pan Mayneville. Tak, tak, ten wąs pokrętny, szpada z rękojeścią muszlowatą, to jego, ale porozum ujmy trochę: jeżeli się nic mylę względem Maynevilla, do pioruna!... dla czegóż miałbym mylić się względem pani de Montpensier?.... bo ta kobieta, e!... dalibóg to księżna.
Rozumie się, że Chicot zaniechał człowieka mierzącego, a nie spuszczał z oczu osób dostojnych.
Prawie natychmiast ujrzał pojawiającą się za niemi bladą twarz Boromeusza, któremu Mayneville zadawał kilkakrotne pytania.
— Otóż — rzekł Chicot — wszyscy są tutaj; brawo!... knujmy spiski, bo to teraz w modzie; ale cóż u licha!... czy przypadkiem księżna nie chce zamieszkać w klasztorze mojego przyjaciela dom Modesta, chociaż o sto kroków ztąd ma już mieszkanie w Beleshat?
W tej chwili coś nowego zwróciło baczność Chicota.
Podczas gdy księżna rozmawiała z Gorenflotem, a raczej słuchała go, pan de Mayneville skinął na kogoś zewnątrz będącego.
Chicot jednak nie widział nikogo, prócz człowieka, który drogę mierzył.
Właśnie do niego stosowało się to skinienie, bo natychmiast zaprzestał roboty, a stanął naprzeciw balkonu, twarzą ku Paryżowi obrócony.
Gorenflot ciągle nadskakiwał penitentce.
Pan de Mayneville powiedział coś Boromeuszowi do ucha, a ten natychmiast, ukryty za przeorem, zaczął dawać rozmaite znaki, niezrozumiałe dla Chicota, lecz pojęte, jak się zdawało, przez człowieka mierzącego, bo zaraz odszedł i obrał inne stanowisko, na którem go nowe skinienie Boromeusza i Maynevilla, jak gwóźdź przybiło na miejscu.
Po kilko chwilowem zastanowieniu się, na inny znak brata Boromeusza, mierniczy zaczął odbywać nowe ćwiczenia, których celu Chicot pojąć nie mógł, pobiegł bowiem z miejsca na którem stał, a pan de Mayneville, tymczasem patrzył na zegarek.
— Do dyabła! — mruknął Chicot — w tem wszystkiem jest coś podejrzanego; trudna to wprawdzie zagadka, ale mimo to, może dojdę jej znaczenia, skoro ujrzę twarz człowieka mierzącego.
W tej chwili właśnie, spełniło się życzenie Chicota, bo nasz człowiek obrócił się a Chicot poznał w nim Mikołaja Poulain, któremu wczoraj sprzedał starą zbroję swoją.
— Ha — rzekł — niech żyje liga!... już dosyć widziałem, przy Boskiej pomocy zgadnę resztę... a więc zgoda, zadajmy sobie nieco pracy.
Jeszcze czas jakiś trwała rozmowa między księżną, Gorenflotem i Maynevillem, poczem Boromeusz zamknął okno, ponieważ wszyscy ustąpili z balkonu.
Księżna i jej koniuszy wyszli z przeoratu i wsiedli do oczekującej karety.
Dom Modest, ciągle kłaniając się, odprowadził ich aż do bramy.
Księżna odpowiadając na uprzejmość przeora, nie spuściła jeszcze sztorów, gdy młody Jakóbita wracający z Paryża, przez bramę Świętego Antoniego, przeszedł obok koni, i ciekawie na nie spojrzał, potem obok karety, w którą wzrok swój zapuścił.
Chicot poznał w nim młodego brata Jakóba, który szybko wracał z Luwru i stanął oczarowany widokiem księżny de Montpensier.
— No — pomyślał — mam szczęście. Gdyby Jakób prędzej był przybył, nie byłbym widział księżnej, bo musiałbym zdążać na spotkanie pod krzyżem Faubin. Teraz kiedy pani de Montpensier odjechała dokonawszy swojego spisku, kolej na Pana M:kołaja Poulain; ale ja go za dziesięć minut wyekspedyuję.
W rzeczy samej, księżna przejechała obok Chicota wcale go niewidząc, a Mikołaj Poulain zamyślał zdążać za nią do Paryża.
I jemu równie jak księżnie, wypadała droga obok płotu, ukrywającego Chicota.
Chicot patrzył na nadchodzącego, jak myśliwy patrzy na przebiegające zwierzę, gotów strzelić skoro się ku niemu zbliży.
Skoro Poulain zbliżył się, Chicot strzelił.
— Hej! kochanku — zawołał ze swojej dziury, spojrzyj no tutaj z łaski swojej.
Poulain zadrżał i obrócił głowę w stronę rowu.
— Widziałeś mię?. bardzo dobrze!.. — mówił dalej Chicot — nie udawaj więc panie Mikołaju... Poulain!
Mikołaj podskoczył, jak koza postrzelona.
— Kto jesteś? — spytał — i czego żądasz?
— Kto jestem?
— Tak.
— Przyjaciel, wprawdzie nowy ale poufały. Ale czego żądam?... to nie tak łatwo powiedzieć.
— Lecz nakoniec powiedz?
— Żądam abyś tu do mnie przyszedł.
— Do ciebie?
— Tak, do mnie; tutaj, do rowu...
— A to na co?
— Dowiesz się, tylko zejdź...
— Ale...
— I żebyś usiadł tyłem do płotu.
— Cóż więcej?
— Abyś udał, że nie patrzysz na mnie, że się nawet nie domyślasz, iż tutaj jestem.
— Panie?
— Wiem, że za wiele wymagam; ale co czynić? Robert Briquet ma prawo być wymagającym.
— Robert Briquet!... — zawołał Poulain i natychmiast wykonał nakazany sobie obrót.
— Teraz dobrze, siadaj-no tylko... A! ha! zdaje się, żeśmy wymierzali drogę do Vincennes.
— Ja?
— Bezwątpienia; ale cóż dziwnego, że wykonywasz swój obowiązek, skoro się sposobność do tego nastręcza.
— Prawda — rzekł nieco uspokojony Poulain — mierzyłem.
— Zwłaszcza — mówił znowu Chicot — że pod okiem arcy dostojnych osób.
— Arcy dostojnych osób? nie rozumiem.
— Jakto! miałbyś niewiedzieć?...
— Nie wiem co pan myślisz...
— Nie wiedziałeś kto są ta pani i pan, którzy stali na balkonie i dopiero co odjechali do Paryża?
— Przysięgam, że niewiem.
— A! jakżem szczęśliwy, że mogę panu udzielić wiadomość tak wielką! Wystaw sobie panie Poulain, że twoją mierniczą pracę podziwiała księżna de Montpensier wraz z panem hrabią de Mayneville, ale nie ruszaj się, bądź łaskaw...
— Panie — odparł Mikołaj Poulain usiłując przeczyć, ta mowa i sposób w jaki ją do mnie stosujesz...
— Jeżeli się ruszysz, kochany panie Poulain — rzekł znowu Chicot — zmusisz mię do jakiej ostateczności. Siedźże spokojnie.
Poulain westchnął.
— Tak, to dobrze. Mówiłem więc, mój szanowny panie, że byłoby dla ciebie zbyt korzystnem, gdyby inna jaka dostojna osoba, naprzykład król, patrzyła na twą pracę, niby wcale na cię niezważając, jak to podług ciebie, niedawno miało miejsce.
— Król?
— Tak jest, król, panie Poulain; upewniam pana, że lubi patrzeć na wszelką pracę i wynagradzać wszelkie trudy.
— A! panie Briquet, przez litość!
— Powtarzam ci, kochany panie Poulain, że jeżeli się ruszysz, to zginiesz; siedź-że spokojnie, skoro chcesz uniknąć tej niełaski.
— Ależ na imię nieba, co pan chcesz odemnie?
— Dobra twojego, nic więcej; wszak powiedziałem, że jestem twoim przyjacielem?
— Panie!... — zawołał Mikołaj Poulain w rozpaczy, niewiem w istocie w czem zawiniłem Jego królewskiej mości, panu, albo komukolwiek w świecie!
— Kochany panie Poulain, wytłumaczysz się z tego przed tym, kto z prawa będzie cię mógł zapytywać; mnie to wcale nie obchodzi widzisz, ja mam moje przywidzenia i przy nich obstaję; otóż zdaje mi się, że król niepochwaliłby tego wcale, iż jeden z jego urzędników mierząc pole, posłuszny jest skinieniom i znakom pana de Mayneville; a zresztą kto wie, czy król nieuważałby tego za złe, że jego urzędnik zapomniał zamieścić w codziennym raporcie, iż księżna de Montpensier i pan de Mayneville wczoraj rano przybyli do dobrego miasta Paryża? Zważ tylko, panie Poulain, że nawet taka drobnostka, niezawodnie mogłaby cię poróżnić z Jego królewską mością.
— Panie Briquet, opuszczenie nie jest jeszcze zbrodnią, a Jego królewska mość jest niezawodnie tyle światłym....
— Kochany panie Poulain, uważam, żeś pełen urojeń; lecz jaśniej ja widzę w tym interesie.
— I cóż pan widzisz?...
— Ładną i doskonalą szubienicę.
— Panie Briquet?..
— Czekaj-że, do dyabła!... z nowym stryczkiem, czterema żołnierzami, na czterech głównych rogach, nie małą liczbą paryżan w koło szubienicy i z pewnym znanym mi urzędnikiem na stryczku.
Mikołaj Poulain drżał tak mocno, iż całym płotem wstrząsał.
— Panie — rzekł załamując dłonie.
— Ale ja, kochany panie Poulain — mówił dalej Chicot — jestem twoim przyjacielem i z tego tytułu dam ci jedne radę.
— Radę!..
— Tak jest, bardzo łatwą do wykonania. Dzięki Bogu!... Oto, udasz się natychmiast.. tylko mię dobrze zrozumiej... udasz się do...
— Do kogo?... — przerwał pełen trwogi Mikołaj Poulain — do kogo?...
— Czekaj, niech pomyślę — rzekł Chicot — do... do... pana d’Epernon.
— Do pana d’Epernon!.... przyjaciela króla?...
— Właśnie. Weźmiesz go na bok...
— Pana d’Epernon?...
— Tak jest, i opowiesz mu cały wypadek o mierzeniu drogi.
— Czyś pan oszalał?
— Owszem, sama mądrość, najwyższa mądrość, przemawia przezemnie.
— Nie pojmuję.
— A jednak mówię jasno i wyraźnie.... Jeżeli pana po prostu oskarżę, jako trudniącego się miernictwem i handlem zbroi, to cię powieszą.... jeżeli przeciwnie, pan wypełnisz dobrowolnie to, co zalecam, obsypią cię wdzięcznością i zaszczytami... Co?... jeszcze ci nie trafiłem do przekonania?... Ha!... widzę, że będę musiał trudzić się aż do Luwru... ale, na honor pójdę!... bo czegóżbym dla pana nie uczynił.
Mikołaj Poulain usłyszał, że Chicot wstając, poruszył gałęziami.
— Nie... nie... — rzekł — zostań pan, ja sam pójdę.
— To co innego, ale pojmujesz kochany panie Poulain, że mię zwodzić nie można, bo jutro napiszę do króla, z którym tak jak mię widzisz a raczej nie widzisz, mam zaszczyt zostawać w przyjaźni poufałej; tak więc, będziesz dopiero wisiał pojutrze, ale za to wyżej i krócej.
— Idę panie — powiedział pognębiony Poulain, ale mię pan dziwnie nadużywasz...
— Ja!
— O!
— E!.. kochany panie Poulain, stawiaj mi raczej ołtarze; przed pięciu minutami jeszcze byłeś zdrajcą, ja zaś przemieniam cię w zbawcę ojczyzny. Biegaj żywo kochany panie Poulain, bo spieszno mi wyjść ztąd; a nie mogę uczynić tego, aż się oddalisz; a pamiętaj, pałac d’Epernon.
Mikołaj Poulain wstał i rozpaczą przejęty, poleciał jak strzała w kierunku bramy Świętego Antoniego.
— A!.. — rzekł Chicot — już czas, bo oto wychodzą z przeoratu. Ale to nie mój mały Jakób. E!.. e!.. cóż to za dziwak, kształtem przypomina projekt budowniczego Alexandra, który tak wyobrażał górę Athos?... Do pioruna!.. to za duży pies do towarzystwa tak małemu jak ja szczenięciu.
I ujrzawszy przeorowskiego wysłańca, Chicot czemprędzej pobiegł do krzyża Faubin, jako do miejsca schadzki.
Że zaś musiał się tam udać boczny drogą, a zatem mnich idący prosto i do tego sążnistemi kroki, pierwszy stanął pod krzyżem.
Z resztą Chicot stracił nieco czasu na przypatrywanie się przez drogę, temu człowiekowi, którego fizyonomii wcale sobie nie przypominał.
W rzeczy samej, ten mnich był to prawdziwy filistyn.
W pośpiechu zapomniał zapiąć habit, który się nieco odwinął i odsłonił muskularne nogi ubrane w świeckie spodnie, a z pod źle zapuszczonego kaptura, wyglądała czupryna, po której nieprzeszły jeszcze nożyczki przeoratu.
Wreszcie głębokie kąty ust jego zgoła niemiały w sobie wyrazu duchownego, a skoro chciał im coraz to nowy uśmiech nakazać, pokazywał trzy zęby, podobne do palisady, wbitej po za wałem warg grubych.
Długie ale grubsze jak u Chicota ramiona, barki zdolne dźwigać bramę z Gaza, ogromny kuchenny nóż za pasem, worek niby tarcza na piersi wdziany, stanowiły zaczepny i odporną broń tego Goliata Jakobitów.
— Jest on bez zaprzeczenia bardzo brzydki — rzekł Chicot do siebie — a jeżeli nie przynosi mi dobrej wiadomości, mniemam, że takie stworzenie wcale na świecie nie potrzebne.
Mnich widząc, że Chicot nadchodzi, pozdrowił go prawie po wojskowemu.
— Czego chcesz, przyjacielu?... — zapytał Chicot.
— Czy pan jesteś Robert Briquet?..
— Ja w mojej własnej osobie.
— Mam do pana list od księdza przeora.
— Proszę o list.
Chicot wziął list i przeczytał co następuje:

„Kochany przyjacielu!”

„Od chwili naszego pożegnania namyśliłem się inaczej.”
„Rzeczywiście niepodobna mi narażać na pożarcie przez światowych wilków owieczki, którą mi Pan powierzył.”
„Pojmujesz zapewne, że mówię tu o naszym młodym Jakóbie Clement, którego niedawno król przyjmował, i który najdoskonalej wypełnił zlecenie twoje.
„Zamiast Jakóba, zbyt jeszcze młodego i usługi swoje przeoratowi winnego, posyłam ci dobrego i zacnego brata naszego zgromadzenia.
„Jest to człowiek łagodny i prawie bez żółci, pewno więc przyjmiesz go za towarzysza podróży”
— Dobrze, dobrze — pomyślał Chicot z pod oka patrząc na mnicha — możesz na to rachować.
I czytał dalej.
„Dołączam do tego listu moje błogosławieństwo, ubolewając, że ci go na głos udzielić nie mogę”
„Bywaj zdrów, drogi przyjacielu.”
— To mi dopiero piękne pismo — rzekł Chicot gdy czytać przestał — ręczę, że ten list pisał podskarbi; co to za wprawna ręka!
— W rzeczy samej, brat Boromeusz pisał ten list — odpowiedział Goliat.
— Skoro tak mój przyjacielu — rzekł znowu Chicot słodko się do mnicha uśmiechając — możesz wrócić do klasztoru.
— Ja?
— Tak jest; powiesz Jego wielebności, że zmieniłem zdanie i sam podróżować pragnę.
— Jakto!.. nie zabierasz mię pan z sobą?.... — spytał mnich z groźnem zadziwieniem.
— Nie, przyjacielu, nie zabiorę.
— A dlaczego, jeżeli spytać wolno?..
— Bo muszę być oszczędnym w wydatkach... czasy ciężkie, a ty pewno ogromny masz apetyt.
Olbrzym wyszczerzył trzy wielkie zęby.
— Jakób jada tyle co i ja — rzekł.
— Tak, ale Jakób zakonnik.... — odparł Chicot.
— A ja, co?...
— Ty przyjacielu, alboś parobek, albo drab jaki, co między nami mówiąc, mogłoby przerazić Najświętszą Pannę, do której się z poselstwem udaję.
— Co pan znowu prawisz o parobku lub drabie?... — odparł mnich.
— Jestem Jakóbitą, alboż pan tego po mojej sukni nie poznajesz?..
— Habit nie stanowi mnicha, przyjacielu — rzekł Cbicot — ale nóż stanowi żołnierza; bądź łaskaw powiedz to bratu Boromeuszowi.
Chicot ukłonił się olbrzymowi, który wrócił do klasztoru, warcząc jak pies odpędzony. Nasz podróżny tymczasem dozwolił oddalić się olbrzymowi, który miał mu towarzyszyć, a skoro dostrzegł, że już znikł za bramą klasztorną, skrył się za płotem, zdjął kaftan i wdział znaną nam cienką żelazną koszulę, pod swoją płócienną.
Tak ubrany, ruszył przez pola, dążąc na drogę do Charenton.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.