Czterdziestu pięciu/Tom II/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XII.
PENITENTKA.

Zapowiedziany przez przeora Panurgiusz, przybył wkrótce.
Następstwa po współimienniku swoim niezawdzięczał on zapewne ani rozsądkowi, ani też moralnemu lub fizycznemu ukształceniu, ale raczej oślej swojej nazwie, która roztropnej fizyonomii jego, zbyt wielką krzywdę czyniła.
Brat Panurgiusz, z przyczyny małych oczu, śpiczastego nosa i wystającej szczęki, podobnym był do lisa.
Chicot patrzył nań przez chwilę i mimo, że ta chwila trwała krótko, zdołał ocenić całą wartość posłańca klasztornego.
Panurgiusz pokornie stał przy drzwiach.
— Zbliż się, mości gończe — rzekł Chicot — czy znasz Luwr?...
— Znam panie — odpowiedział Panurgiusz.
— A w Luwrze czy znasz niejakiego Henryka Walezyusza?
— Króla?..
— Niewiem czy on rzeczywiście jest królem — powiedział Chicot — ale tak go zwykle tytułują.
— A więc będę miał do czynienia z królem?...
— Tak jest, czy znasz go?...
— Bardzo dobrze.
— Będziesz zatem prosił, aby cię do niego puszczono.
— Ale czy tylko wpuszczą mię?...
— Aż do kamerdynera, twój habit posłuży ci za paszport; zapewne wiesz, że Jego królewska mość jest bardzo nabożny.
— I cóż powiem kamerdynerowi Jego królewskiej mości?...
— Powiesz, że „Cień” cię przysyła.
— Jaki „Cień”?...
— Ciekawość, to brzydka wada, bracie.
— Przepraszam.
— Powiesz więc, że „Cień” cię przysyła — Dobrze.
— I że przyszedłeś po list.
— Jaki list?...
— Czy znowu!...
— A! prawda.
— Mój przeorze — rzekł Chicot, obracając się do Gorenflota — wołałbym tamtego Panurgiusza.
— Czy tylko to mam dopełnić?... — zapytał goniec.
— Dodasz, że „Cień” tymczasem zaczeka na drodze do Charenton.
— A więc na tej drodze mam się z panem spotkać?...
— Tak.
Panurgiusz zmierzył ku drzwiom i podniósł zasłonę chcąc wyjść; przyczem zdawało się Chicotowi, że Panurgiusz czyniąc to, odsłonił jakiegoś podsłuchiwacza.
Ale zasłona tak szybko napowrót opadła, iż Chicot niemógłby zaręczyć, czyli to, co brał za rzeczywistość, nie było tylko przywidzeniem.
Jednakże wnet prawie zupełnego nabył przekonania, że podsłuchującym jest brat Boromeusz.
— A!.. podsłuchujesz — pomyślał — tem lepiej, bo umyślnie będę mówił tak, abyś słyszał.
— Tak więc, kochany przyjacielu, król zaszczyca cię poselstwem?..
— Tak jest, poselstwem poufnem.
— Które zapewne ma związek z polityką?..
— Tak mniemam.
— Jakto?... nie wiesz jakiego masz dopełnić poselstwa?
— To tylko wiem, że list wiozę.
— Zapewne dotyczący jakiejś tajemnicy stanu?...
— Być może.
— I nic się nie domyślasz?
— Nie wiem czy jesteśmy sami i czy mogę powiedzieć ci wszystko co myślę?
— Mów; tajemnice giną we mnie, jak w grobie.
— Otóż! król postanowił nakoniec posiłkować księcia Andegaweńskiego.
— Doprawdy?
— Pan de Joyeuse miał w tym celu wyjechać dzisiejszej nocy.
— A ty przyjacielu?
— Ja, jadę ku Hiszpanii.
— A jak jedziesz?..
— Ba!... tak jak jeździliśmy dawniej; konno, pieszo, wozem, słowem jak się zdarzy.
— Będziesz miał dobrego towarzysza podróży z Jakóba i dobrze uczyniłeś, żeś o niego prosił; mały łotr rozumie po łacinie.
— Wyznaję, że mi się bardzo podobał.
— Już dlatego samego byłbym ci go dał, przyjacielu; ale mniemam także, że w razie spotkania, będziesz miał w nim pomocnika dzielnego.
— Dziękuję, kochany przyjacielu, teraz już mi tylko pozostaje pożegnać cię.
— Bywaj zdrów.
— Co czynisz?
— Myślę udzielić ci błogosławieństwa.
— Ba! bezpotrzebnie, mówiąc między nami — rzekł Chicot.
— Masz słuszność — odparł Gorenflot — to dobre dla nieznajomych.
I obaj przyjaciele czule się uściskali.
— Jakóbie, — zawołał przeor — Jakóbie!
Panurgiusz wyjrzał z pomiędzy drzwi.
— Co?... jeszcze niepojechałeś?.. — zawołał Cbicot.
— Przepraszam pana.
— Ruszaj żywo — rzekł Gorenflot — bo panu Briquet pilno; a gdzie Jakób?...
W tem pokazał się brat Boromeusz, ze słodziuchną minką i uśmiechem na twarzy.
— Gdzie brat Jakób? — powtórzył przeor.
— Pojechał — odpowiedział podskarbi.
— Jakto pojechał!.. — zawołał Chicot.
— Wszakże pan żądałeś, aby kogo posłać do Luwru.
— Ależ tym posłańcem miał być brat Panurgiusz — rzekł Gorenflot.
— O!... jakiż ja głupi!... a mnie się zdawało, że to Jakób — odparł Boromeusz, uderzając się w czoło.
Chicot zmarszczył brwi, lecz Boromeusz zdawał się tak szczerze pomyłki swojej żałować, iż niepodobna było czynić mu wyrzutów.
— No — rzekł — to zaczekam, aż Jakób wróci.
Boromeusz ukłonił się, marszcząc brwi także.
— Ale, ale, zapomniałem po co przyszedłem... Oto, nieznajoma dama tylko co przybyła i prosi Waszej wielebności o posłuchanie.
Chicot nadstawił ogromne uszy.
— Czy sama przybyła?... — zapytał Gorenflot.
— Tylko z jednym sługą.
Przyjacielu — powiedział Gorenflot do mniemanego Roberta Briquet — pojmujesz...
— Pojmuję — odparł Chicot — i wychodzę; zaczekam w przyległym pokoju lub na dziedzińcu.
— Dobrze mój kochany.
— Ztąd do Luwru daleko — odezwał się Boromeusz — brat Jakób może się spóźnić, tem bardziej, że osoba, do której pan pisałeś, może wahać się będzie z powierzeniem dziecku listu tak ważnego.
— Trochę niewczesna uwaga bracie Boromeuszu.
— Ba! o niczem niewiedziałem, szkoda...
— Nic nie szkodzi — rzekł Chicot — tymczasem pójdę powoli ku Charenton, a posłaniec, ktokolwiek on jest, może mię spotkać na drodze.
I poszedł ku schodom.
— Nie tędy, panie, nie tędy — żywo rzekł Boromeusz — tu droga damy nieznajomej, która nie życzy sobie spotkać się z kimkolwiek.
— Słusznie — z uśmiechem odpowiedział Chicot — udam się przez małe schody.
I skierował ku drzwiom innym.
— Ja zaś — rzekł Boromeusz — będę miał zaszczyt wprowadzić penitentkę do wielebnego przeora; a czy znasz pan drogę?.. — spytał niespokojnie.
— Doskonale.
Chicot wyszedł przez gabinet.
Za tym gabinetem, był znowu pokój, przy progu którego znajdowały się tak zwane małe schody.
Chicot powiedział prawdę, znał drogę, ale pokoju nie mógł poznać.
W rzeczy samej, od czasu ostatniej jego bytności w klasztorze, pokój ten zmienił się zupełnie; dawniej cichy i spokojny, teraz przybrał postać wojenną; na ścianach wisiało pełno broni, na stolach i konsolach leżały pałasze, szpady i pistolety, a wszystkie kąty zastawione były muszkietami i strzelbami.
Chicot zatrzymał się na chwilę w tym pokoju, bo czuł potrzebę zebrania myśli.
— Ukrywają mi Jakóba, ukrywają mi damę, każą mi wychodzić przez małe schody, abym na wielkich niezawadzał, jasna rzecz, że chcą rozłączyć mię z młodym mnichem i nie chcą abym widział tę damę. Jako dobry strategik, powinienem na złość im uczynić właśnie to, czego sobie nie życzą. A zatem, poczekam na powrót Jakóba i znajdę sobie stanowisko, z którego będę mógł dostrzedz tajemniczą damę. A!.. co za prześliczna szmelcowana pancerna koszula leży tu w kącie!
I podniósł ją z podziwieniem.
— Właśnie coś podobnego szukałem — rzekł — lekka, jak lniana, a na przeora zaciasna. Doprawdy, powiedzieć można, że na mnie robiona; pożyczę jej u dom Modesta, a skoro wrócę, to mu ją oddam.
To mówiąc, szybko zwinął koszulę i włożył ją pod kaftan.
Zaledwie tego dopełnił, Boromeusz ukazał się na progu.
— O! ho!.. — szepnął Chicot — jeszcze ty?.. ale spóźniłeś się przyjacielu.
Założył ręce na plecy, w tył się podał i udawał, że podziwia zebrane w pokoju trofea.
— Czy pan Robert Briquet szuka broni, któraby mu do gustu przypadła?.. — zapytał Boromeusz.
— Ja... kochany przyjacielu, a na cóż mi broń?...
— Ba!.. skoro się nią tak dobrze włada.
— Teorya, kochany bracie, teorya, nic więcej; ja biedny mieszczanin mogę mieć zgrabne ręce i nogi, ale brakuje mi i zawsze brakować będzie serca żołnierskiego. W mojej dłoni floret dosyć ładnie błyszczy, lecz, wierz mi, Jakób ze szpadą w ręku, prędko dałby mi radę, na drodze do Charenton.
— Doprawdy?.. — powiedział Boromeusz na w pół przekonany szczerą i dobroduszną miną Chicota. który wyznajmy, zrobił się bardziej niż kiedykolwiek garbaty, pokrzywiony i zezowaty.
— A przytem tchu mi brakuje — dodał Chicot — uważałeś zapewne, że nogi mi już nie służą. Oto cała moja wada.
— Niech mi wolno będzie zrobić panu uwagę, że ta wada szkodliwszą jest jeszcze w podróży, niż w robieniu bronią.
— A! to pan wiesz, że ja mam podróż przed sobą? — niedbale zagadnął Chicot.
— Panurgiusz mi to powiedział — odparł zarumieniony Boromeusz.
— Dziwna rzecz, nie sądzę, abym o tem co wspominał Panurgiuszowi; ale nic nie szkodzi, nie mam powodu ukrywania. Tak bracie, wybieram się w podróż do mojego kraju, gdzie majątek posiadam.
— Czy wiesz panie Briquet, że zbyt wielki zaszczyt czynisz bratu Jakubowi?
— Tem, że ma mi towarzyszyć?
— Raz tem, a drugi raz, że króla zobaczy.
— Albo jego kamerdynera; być może, a nawet najpewniej brat Jakób, nic innego nie zobaczy.
— Pana więc bardzo dobrze znają w Luwrze?...
— O!.. jak najlepiej, ja dostarczałem pończoch królowi i młodym panom dworskim.
— Królowi?..
— Już u mnie kupował, kiedy jeszcze był księciem Andegaweńskim. Za powrotem z Polski, przypomniał mię sobie i mianował dostawcą nadwornym.
— Piękną znajomość masz panie Briquet.
— Znajomość z Jego królewską mością?..
— Tak jest.
— Nie każdy tem się pochlubić może, bracie Boromeuszu.
— O!., mianowicie sprzymierzeńcy ligi.
— Dzisiaj prawie wszyscy są jej sprzymierzeńcami.
— I pan zapewne trochę...
— Ja?... dlaczego?
— Kto osobiście zna króla?...
— E!... e!.. ja równie jak drudzy mam moję politykę — powiedział Chicot.
— Tak, ale polityka pańska zgadza się z polityką króla.
— Nie wierz temu, bracie, często się spieramy.
— Jeżeli się spieracie, dlaczegóż poruczył panu poselstwo?
— To zlecenie tylko...
— Poselstwo czy zlecenie, mniejsza o to, ale czy jedno czy drugie, zawsze jest dowodem zaufania.
— Król żąda tylko, abym potrafi! wziąć debrą miarę.
— Miarę?...
— Tak jest.
— Polityczną czy finansową?..
— Nie, materyalną.
— Jakto?... — spytał zdumiony Boromeusz.
— Czekaj bracie, zaraz ci to wyjaśnię.
— Słucham...
— Wiadomo ci, że król odbywał pielgrzymkę do Najświętszej Panny w Chartres?..
— Tak, dla uproszenia następcy.
— Zgadłeś. Wiadomo ci także, iż istnieje jeden tylko środek otrzymania rezultatu, jakiego król pragnie.
— Jednak zdaje się, że król nie używa tego środka.
— Bracie Boromeuszu! — rzekł Chicot.
— Co?...
— Wiesz dobrze, iż idzie o otrzymanie następcy tronu za pomocą cudu, a nieinaczej.
— Więc o ten cud?...
— Błaga się Najświętszej Panny z Chartres.
— A! prawda, koszula?...
— Tak jest. Król więc zabrał koszulę Najświętszej Panny z Chartres i dał ją królowej, a w zamian pragnie sprawić do Chartres koszulę taką samą, jak ma Najświętsza panna w Toledo, która jak słychać, jest najpiękniejsza i najbogatsza w świecie.
— A więc pan jedziesz..
— Do Toledo, kochany bracie Boromeuszu, do Toledo, wziąć miarę na tę koszulę i kazać zrobić podobną.
Boromeusz zdawał się namyślać, czy ma wierzyć słowom Chicota lub nie.
Mamy prawo mniemać, że po dojrzałej rozwadze, nieuwierzył mu.
— Pojmujesz zatem — mówił dalej Chicot, jakby zupełnie niewiedział, co się dzieje w duszy brata podskarbiego, pojmujesz, iż towarzystwo zakonnika byłoby mi wielce przyjemnem w podobnej okoliczności. Ale czas ubiega, brat Jakób już zapewne wkrótce powróci. Zresztą zaczekam na niego w polu, naprzykład przy krzyżu Faubin.
— Mniemam, że pan dobrze zrobisz — rzekł Boromeusz.
— Będziesz więc łaskaw oświadczyć mu to, skoro przybędzie.
— Bobrze.
— I przyślesz mi go?
— Niezawodnie.
— Dziękuję kochany bracie Boromeuszu, milo mi, że cię poznałem.
Obaj ukłonili się nawzajem; Chicot wyszedł przez schody, a brat Boromeusz zamknął za nim drzwi na klucz.
— Jak uważam — rzekł Chicot do siebie — wiele im na tem zależy, abym tej damy nie widział; muszę ją zatem widzieć.
I dla wykonania zamiaru, Chicot wyszedł z przeoratu Jakobitów o ile można było najwidoczniej, przez chwilę pomówił z bratem odźwiernym i środkiem drogi ruszył ku krzyżowi Daubin.
Lecz skoro tam przybył, natychmiast znikł po za folwarcznym murem, a czując, że się niepotrzebuje lękać argusów przeora, chociażby mieli sokole oczy jak Boromeusz, powlókł się wzdłuż budynków, zdążał rowem dotykającym płotu i niepostrzeżony, na zawrocie, dostał się w dosyć gęste zarośla, tuz naprzeciw klasztoru położone.
Znalazłszy tu stanowisko obserwacyjne, jakiego mu właśnie potrzeba było, usiadł a raczej położył się i czekał, aż brat Jakób wróci do klasztoru a nieznajoma dama wyjdzie z niego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.