Czterdziestu pięciu/Tom II/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XIV.
GWIZYUSZE.

Wieczorem tego samego dnia, w którym Chicot wyjechał do Nawarry, znajdujemy w wielkiej sali pałacu Gwizyuszów, owego młodzieńca z żywem okiem, który przybył do Paryża na jednym koniu z Ernautonem de Carmainges, a którym, jak już wiemy, była piękna penitentka dom Modesta Gorenflot.
Nie potrzebowała teraz bynajmniej ukrywać ani swojej osoby, ani płci swojej.
Księżna de Montpensier, w eleganckiej wygorsowanej sukni, z brylantami we włosach, stosownie do ówczesnej mody, siedząc we wklęsłości okna, niecierpliwie oczekiwała czyjegoś przybycia.
Ponieważ coraz większy zmrok zapadał, księżna zatem zaledwie z wielka trudnością dostrzegała bramę pałacu, w której wzrok jej tkwił nieustannie.
Nakoniec, dał się słyszeć tentent konia, a w dziesięć minut później, głos odźwiernego tajemniczo oznajmił księżnie przybycie pana de Mayenne.
Pani de Montpensier wstała i tak spiesznie pobiegła naprzeciw brata, iż zapomniała stąpać na palcach prawej nogi, co zwykle czyniła aby nie kuleć.
— Sam bracie?... — spytała — sam przybywasz?
— Tak, siostro — rzekł książę siadając i całując rękę księżny.
— Gdzież jest Henryk?.. Czy wiesz, że go tu wszyscy oczekują?
— Henryk, moja siostro, jeszcze w Paryżu niepotrzebny, a przeciwnie wiele ma dotąd do czynienia w miastach Flandryi i Pikardyi. Praca nasza powolna i podziemna, tam mamy robotę; na cóż więc opuszczać ją i przybywać do Paryża, gdzie wszystko już zrobione?
— Prawda; lecz cała robota pójdzie na nic skoro się opóźniać będziecie.
— Ba!
— Ba! myśl co chcesz, bracie, ale ja powiadam, że obywatele już niepoprzestają na tych powodach, że pragną widzieć księcia Henryka, że to jest ich pragnienie, ich szaleństwo..
— Obaczą go w chwili stosownej. Alboż im Mayneville tego wszystkiego niewyjaśnił?
— Wyjaśnił; ale wiesz, że głos jego nie tyle co twój może.
— Mówmy o tem, co pilniejsze, siostro... a Salcède?...
— Umarł.
— I nic niepowiedział?
— Ani słowa.
— Dobrze. A uzbrojenie?...
— Skończone.
— A Paryż?...
— Podzielony na dwanaście okręgów.
— I każdy okręg ma przez nas wyznaczonego naczelnika?...
— Tak jest.
— Siedźmyż więc spokojnie! to samo powtórzę naszym dobrym obywatelom.
— Nie usłuchają cię.
— Ba!...
— Powiadam ci, że są zniecierpliwieni.
— Moja siostro, za nadto przywykłaś sądzić o drugich po sobie.
— Miałżebyś mi to na prawdę wyrzucać?..
— Niech mię Bóg broni!.. ale to co powiada mój brat Henryk, musi być wykonane, on zaś powiada, aby się niespieszyć zgoła.
— Cóż tedy czynić?... — niecierpliwie zapytała księżna.
— Czy nas co nagli, siostro?
— Wszystko, jeżeli mam wyznać.
— Od czegóż więc zacząć?... podług twojego zdania.
— Od pojmania króla.
— To myśl twoja niezmienna. Nie mówię, że zła, gdyby się wykonać dała; ale projektować a wykonać, nie jest jedno i to samo; pomyślno, ile to już razy nam się nie udało.
— Czasy się zmieniły. Król niema już żadnego obrońcy.
— Prawda, ale ma szwajcarów, szkotów i gwardyę francuzką.
— Jeżeli zechcesz bracie, ja, która do ciebie mówię, pokażę ci go na wielkiej drodze, jadącego jedynie w towarzystwie dwóch lokajów.
— Stokroć mi to powtarzano, ale ani razu niepokazano.
— Pozostań w Paryżu choć przez trzy dni, a przekonasz się naocznie. Mam jeszcze projekt jeden!..
— Plan powiedz raczej; udziel mi go zatem.
— O! jest to pomysł kobiecy i zapewne śmiech w tobie wzbudzi.
— Niech mię Bóg broni, abym miał ranić twoję autorską miłość własną! No, jakiż jest ten plan?
— Żartujesz sobie ze mnie, Mayenne.
— Nie, słucham cię owszem.
— Otóż! krótko mówiąc...
Wtem odźwierny uchylił zasłonę.
— Czy Wasze Wysokości raczą przyjąć pana de Mayneville?... — zapytał.
— Mój wspólnik — rzekła księżna, niech wejdzie.
Pan de Mayneville wszedł rzeczywiście, i ucałował rękę księcia de Mayenne.
— Słówko, Jaśnie oświecony panie — rzekł przybywam z Luwru.
— I cóż?... — zawołali razem Mayenne i księżna.
— Domyślają się, że Wasza książęca mość przybyłeś.
— Jakto?
— Rozmawiałem z dowódcą posterunku przy Saint-Germain l’Ąuxerrois, w tem przejeżdżali dwaj gaskończycy.
— Czy znasz ich?
— Nie; byli zupełnie nowi i nieznani.
— Krwi boska!... — powiedział jeden, przepyszny masz kaftan, ale w razie potrzeby, nie wyświadczy ci on takiej przysługi jak wczorajszy pancerz.
— Ba! ba! choć miecz pana de Mayenne bardzo mocny — odparł drugi — załóżmy się, że nie uszkodzi zarówno tego atłasu, jakby nie uszkodził pancerza.
I gaskończyk zaczął się rozszerzać z przechwałkami zapowiadającemi, iż wiedzą, że jesteś blisko.
— A do kogóż należą ci gaskończycy?
— Niewiem.
— I odjechali?
— O! nie, owszem, wśród głośnych okrzyków powtórzyli kilkakrotnie imię Waszej wysokości, a kilku przechodniów zatrzymało się pytając, czy Wasza wysokość przybyłeś na prawdę. Właśnie mieli odpowiedzieć na to pytanie, gdy znagła jakiś człowiek przystąpił do gaskończyka i dotknął jego ramienia; jeżeli się nie mylę, człowiekiem tym był Loignac.
— Cóż więcej?... — spytała księżna.
— Gdy kilka słów pocichu z sobą zamienili, gaskończyk wstał i z największą, uległością, udał się za tym, który mu przerwał.
— Tak że?...
— Tak, że nic więcej dowiedzieć się nie mogłem; jednak niech się Wasza wysokość ma na ostrożności.
— I nie udałeś się za niemi?
— Owszem, zdaleka szedłem, bo lękałem się aby niepoznali we mnie szambelana Waszej wysokości. Udali się ku Luwrowi, i znikli po za składem mebli. Lecz potem słyszałem znowu ciągłe powtarzania: „Mayenne! Mayenne!“
— Bardzo prostym sposobem potrafię odpowiedzieć na to — rzekł książę.
— Jakim?... — spytała go siostra.
— Pójdę dzisiaj wieczorem przywitać króla.
— Przywitać króla?
— A tak... Przybywam do Paryża i przywożę mu wiadomości z jego dobrych miast w Pikardyi; cóż można mieć przeciw temu?
— Dobry sposób — powiedział Mayneville.
— Ale nieroztropny — rzekła księżna.
— Jednak niezbędny, siostro, skoro rzeczywiście domyślają się mojego przybycia do Paryża. Wreszcie i brat nasz Henryk radził, abym w podróżnem ubraniu zsiadł obok Luwru, i w imieniu całej rodziny złożył królowi hołdy. Skoro tego dopełnię, będę mógł przyjmować kogo mi się podoba.
— Naprzykład członków komitetu, którzy czekają na ciebie.
— Przyjmę ich w pałacu Saint-Denis, skoro wrócę z Luwru — rzekł Mayenne. — Każ więc, Mayneville, niech mi przyprowadzą konia, tak jak jest, niewyczyszczonego. Pojedziesz ze mną do Luwru; ty zaś, siostro, racz na nas zaczekać.
— Tu, bracie?...
— Nie, w pałacu Saint-Denis, gdzie zostawiłem moje ekwipaże i gdzie nocuję, jak myślą. Będziemy tam za parę godzin.

Koniec tomu drugiego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.