Cyrulik Sewilski/Całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Pierre Beaumarchais
Tytuł Cyrulik Sewilski
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Zakł. Wydawn. M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
BEAUMARCHAIS
CYRULIK SEWILSKI

BIBLJOTEKA BOYA, WARSZAWA, SMOLNA 11



SPIS RZECZY

Od tłumacza
Umiarkowany list o upadku i krytyce Cyrulika Sewilskiego

Osoby

Akt I Akt II Akt III Akt IV






BIBLJOTEKA BOYA
ARCYDZIEŁA LITERATURY FRANCUSKIEJ

Przełożył i wstępem opatrzył
Tadeusz Żeleński (Boy)

BIBLJOTEKA BOYA, WARSZAWA, SMOLNA 11


Wydanie nowe
Drukarnia
Zakładów
Wydawniczych
M. Arct, S. A.
w  Warszawie.






OD TŁUMACZA

Mówiąc swojego czasu o Wyznaniach Jana Jakóba, zaznaczyłem, iż, ze wszystkich dzieł tego pisarza, najbliższem dla nas pozostało to, w którem kreśli dzieje swego życia, w przeciwieństwie do wielu pisarzy XVIII wieku, których życie jest dla zrozumienia ich dzieł niemal obojętne. Nie może się to odnosić do autora Wesela Figara. Dopiero w świetle życia tego pisarza można ustalić i zrozumieć wszystkie perspektywy jego dzieła; pozatem, życiorys jego jest, sam przez się, tak bogaty w ciekawe szczegóły i tak znamienny dla epoki, iż jedynie żałować mi przychodzi, iż muszę ściągnąć go tutaj do szczupłego zarysu.
Piotr Augustyn Caron, który później przybrał nazwisko de Beaumarchais, urodził się w Paryżu, w r. 1732, jako syn zegarmistrza. Ojciec, nawrócony kalwin, był człowiekiem uczciwym, światłym i przedsiębiorczym. Straciwszy trzech synów, pragnął aby ostatni jaki mu pozostał był jego następcą w rzemiośle; dlatego nie umieścił go w żadnym wyższym zakładzie naukowym, ale dał mu wykształcenie ściśle zawodowe. Wszystko, co Beaumarchais posiądzie w dziedzinie ducha, będzie zawdzięczał jedynie sobie i życiu, które w tym wypadku okazało się nader szczęśliwym nauczycielem. Po wcześnie rozbudzonem pół-dziecięctwie Cherubina i dość burzliwych latach młodzieńczych, młody Caron daje dowody wybitnego uzdolnienia w swoim zawodzie, jak również szerokości horyzontów, sięgającej poza jego granice. Chodziło o wynalazek z zakresu zegarmistrzowstwa, dokonany przez przyszłego komedjopisarza, a którego pierwszeństwo chciał mu zagarnąć kto inny. Beaumarchais wytacza proces — pierwszy z serji procesów, które miały towarzyszyć mu przez całe życie — równocześnie apeluje do Akademji Nauk, do opinji zapomocą artykułów w Mercure de France i — wygrywa sprawę. Mikroskopijny zegareczek w pierścionku, ofiarowany w hołdzie pani de Pompadour, daje go poznać na dworze, dokąd wzywa go sam monarcha. To wszystko nie zaspakajało ambicji młodego człowieka. Ubóstwiany całe życie przez kobiety, kobiecej też rączce zawdzięczać będzie pierwszy krok ku wywyższeniu. Znajomość zawarta w sklepie z klijentką, panią Franquet, przynosi mu najpierw mały lecz dość honorowy urzędzik, tanio odkupiony — modą XVIII w. — od jej męża, a następnie, po śmierci tegoż, małżeństwo z bogatą, o dziesięć lat starszą wdową. W niespełna rok, żona umiera; mimo że Caron zabezpieczył sobie kontraktem prawo dziedzictwa, brak pewnych formalności oraz zabiegi rodziny zdołały go zeń wyzuć. Zostało mu jedynie „szlacheckie“ nazwisko de Beaumarchais, które, wedle praktykowanego zwyczaju, przybrał był od folwarczku, będącego własnością żony. Gdzie, w jakiej okolicy Francji leżało owo Beaumarchais, było zawsze i jest do dziś dnia rzeczą niezbadaną. Beaumarchais nie traci głowy w trudnej sytuacji. Raz zwróciwszy na siebie uwagę Wersalu jako zegarmistrz, wypływa tam obecnie jako muzyk, harfista, popierany przez córki Ludwika XV, miłośniczki muzyki. Beaumarchais daje im lekcje, układa dla nich utwory muzyczne, organizuje koncerty. Równocześnie uprawia i inne stosunki, jest zażyły w domu pana Le Normand, męża pani de Pompadour, tam wchodzi w świat finansów i uświadamia sobie własne w tym kierunku talenty. Oddaje, dzięki łasce dworu, przysługę finansiście Duvernay, który, przez wdzięczność, wprowadza go w świat interesów i pozwala, przy sobie, dojść do fortuny. Pierwszem staraniem Beaumarchais’go po zbogaceniu było wznieść się do stanu szlacheckiego. Skłania ojca do poniechania zawodu zegarmistrza, sam zaś, kupując za 56.000 fr. dyplom sekretarza królewskiego, staje się, tem samem, szlachcicem. „Nie mogąc zmienić przesądu, trzeba mu się poddać“, powiada z filozofją godną Figara.
Dobrze zaopatrzony w pieniądze i rekomendacje, puszcza się do Hiszpanji. Podróż ta miała rozmaite cele. Najpierw sprawy rodzinne[1]; dalej pomysły ekonomiczno-finansowe; wreszcie pociąg do uciech i wrażeń. Temperament Beaumarchais’go nastarczy wszystkiemu: widzimy go, jak rozrzuca fantastycznie śmiałe pomysły handlu kolonjalnego, gra grubo u ambasadorów, bałamuci ich żony, układa wiersze na nutę melodyj hiszpańskich, słowem wchodzi w skórę madryckiego Kawalera pierwszej wody. A jako jeszcze jeden rezultat podróży, memorjał przedłożony księciu de Choiseul o stanie politycznym Europy i Hiszpanji. Treść tego „politycznego“ rzutu oka, jest, w głównym zarysie, taka: chodzi o to, aby zjednać dla Francji sympatje króla Hiszpanji; otóż, król się nudzi; trzeba mu dać kochankę z ramienia Francji; Beaumarchais znalazł osobę, zdolną wywiązać się z tych funkcyj z pożytkiem dla kraju; osobą tą jest margrabina de la Croix... (Aby dobrze ocenić tę akcję polityczną, trzeba wiedzieć, iż Beaumarchais był od roku jawnym kochankiem margrabiny). Intryga powiodła się; król się rozkochał, margrabia otrzymał krzyż brylantowy i komandorję św. Jakóba, margrabina zajęła oficjalne stanowisko na dworze, Beaumarchais wrócił do Francji okryty laurem swej dyplomatycznej tranzakcji. Pomysły jego finansowe nie znalazły w Hiszpanji gruntu; sam powiada, iż furia francese rozbiła się o bezwładność hiszpańskiej flegmy.
Wróciwszy do Paryża, Beaumarchais pcha się dalej do fortuny i wywyższenia, ale to nie wystarcza jego bujnej naturze. Rzuca się w teatr; pisze sztukę p. t. Eugenia, w rodzaju sentymentalnego dramatu, zapoczątkowanym przez Diderota, Sedaine i La Chausée; rodzaj sprzeczny zresztą z jego talentem i naturą. Mimo iż Beaumarchais przygotował grunt dla sztuki — tak jak to on tylko potrafił — odczytując ją po salonach i z góry tworząc jej stronnictwo, nie uzyskała powodzenia; ledwie później, przerobiona i skrócona, zdobyła wątłe życie na deskach scenicznych. Najwytrawniejsi znawcy, Grimm, Wolter, Collé, odsądzali, po tej próbie, pisarza od wszelkich nadziei.
W r. 1769, żeni się Beaumarchais powtórnie; z panią Léveque, młodą i bogatą wdową; żona umiera mu po paru latach, jak również syn z tego małżeństwa, które nie przyniosło Beaumarchais’mu prawie nic pod względem majątkowym, ponieważ majątek żony był głównie dożywociem. Ale Beaumarchais miał wrogów; już po śmierci pierwszej żony, poprzedzonej rychłym zgonem jej męża, puszczano przeciw pisarzowi podejrzenia trucicielstwa; obecnie, niedorzeczne te pogłoski zaczęły obiegać ze zdwojoną siłą. Zaiste, Beaumarchais ze świadomością rzeczy mógł, ustami don Bazylja, wyśpiewać ów boleśnie-ironiczmy hymn na cześć potwarzy!
Nowa sztuka Dwaj przyjaciele czyli Kupiec z Ljonu, również nie zdobyła powodzenia. Beaumarchais poznaje gorycze, jakiemi świat poi wygwizdanego autora. Wogóle, lata te stanowią w życiu pisarza okres niepowodzeń, z których zdołał się wydźwignąć jedynie mocą swej niespożytej energji, żywotności i talentu. Niewczesny koncept, jaki, dla rozerwania króla, podsunął staremu dworakowi, księciu de la Vallière, ściąga na Beaumarchais’go niełaskę dworu. Wreszcie, — najcięższe z nieszczęść — w r. 1770 umiera przyjaciel jego i protektor, Duvernay, uregulowawszy, na trzy miesiące przed śmiercią, rachunki swoje z pisarzem i zostawiwszy mu formalne pokwitowanie. Hrabia de la Blache, spadkobierca finansisty, nienawidził Beaumarchais’go. „Nienawidzę tego człowieka, mówił, tak jak się kocha kochankę“. Odmówił uznania rachunków, zarzucił fałszerstwo aktu i wpisanie punktów którym Duvernay był, jego zdaniem, obcy. Wszczął się zawiły proces; Beaumarchais wygrywa w pierwszej instancji, ale hrabia apeluje.
Wśród tego, Beaumarchais napisał słowa i muzykę opery p. t. Cyrulik Sewilski i przedłożył ją aktorom włoskiego teatru. Operę odrzucono. Niewyczerpany w energji autor przerabia, na poczekaniu, operę na komedję i czyta ją aktorom Komedji Francuskiej, gdzie zyskuje przyjęcie. Ale nieprzewidziany wypadek krzyżuje plany. W toku prób, wybucha zwada między pisarzem a księciem de Chaulnes, zazdrosnym o względy aktorki Menard. Dochodzi między rywalami do publicznej bójki; skandal jest taki, iż obaj zapaśnicy dostają się do więzienia. Hrabia de la Blache korzysta z pobytu Beaumarchais’go w For-l’Evêque, aby dosięgnąć sparaliżowanego w obronie przeciwnika i uzyskać osądzenie sprawy. Beaumarchais miota się w swem zamknięciu; uzyskuje wreszcie, iż, pod strażą, wypuszczają go kilka razy, aby mógł się zająć procesem. Referentem sprawy był sędzia Goëzman, nieżyczliwy dla pisarza. Beaumarchais, po długich staraniach, zdobywa u niego audjencję, za cenę stu ludwików i zegarka z brylantami, ofiarowanych żonie sędziego, plus piętnaście ludwików, rzekomo „dla sekretarza“.
Beaumarchais przegrywa proces. Pani Goëzman zwraca mu — jak umówiono w razie przegranej — sto ludwików i zegarek, ale piętnaście ludwików sekretarza przepadły, jak kamień w wodzie. Beaumarchais, podrażniony niepowodzeniami, podnosi krzyk, domaga się zwrotu; Goëzman wytacza niebacznie skargę o usiłowanie przekupstwa i zniewagę żony sędziego! Wszczyna się nowy proces, pamiętny w dziejach literatury tem, iż daje asumpt do słynnych Memorjałów pisarza, które bawiły i elektryzowały Francję od najlichszego z mieszkańców Paryża aż do samego króla. „Nie znam — pisze w którymś z listów Wolter — zabawniejszej komedji, tragedji bardziej wzruszającej, a zwłaszcza lepiej oświetlonej drażliwej sprawy...“ A w innym, pisanym do d’Alemberta: „Co za człowiek! Łączy wszystko: dowcip, powagę, rozsądek, wesołość, siłę, zdolność wzruszania, wszystkie rodzaje wymowy bez ubiegania się o żaden; miażdży przeciwników i daje lekcje swoim sędziom...“ Poza talentem pisarskim, jaki ujawnił się tu pierwszy raz w całej pełni, Beaumarchais miał tę zręczność, iż umiał wyzyskać na swą korzyść wszystkie pasje polityczne i wszystkie niezadowolenia nurtujące wówczas w Paryżu, i, w ten sposób, uczynił własną sprawę sprawą ogółu; ale, poza tem wszystkiem, Memorjały jego wyrastają ponad lokalne znaczenie procesu: to potężne i niechybne ciosy, zadawane w najsłabsze punkty strupieszałego już sądownictwa i całego na feudalnych przeżytkach opartego systemu. Sprawa zakończyła się naganą sądu zarówno dla Goëzmana jak dla Beaumarchais’go, ale, w oczach opinji, pisarz wygrał. On, przed niespełna rokiem włóczony w błocie, jest tryumfatorem, bohaterem Paryża.
Mimo to, położenie Beaumarchais’go nie było najlepsze. W dawnej jurysprudencji, „nagana“ taka była wyrokiem śmierci cywilnej; brakło tylko kilku głosów, aby Beaumarchais był skazany na galery. Hr. de la Blache wyzuł go z majątku; o wystawieniu Cyrulika, którego próby zawieszono, nie mogło być mowy. Aby uzyskać, na drodze łaski królewskiej, nadzieję unicestwienia wyroku, Beaumarchais oddaje dworowi usługi dość dwuznaczne, z zakresu policji polityczno-literackiej: wyławia pamflet przygotowany do ogłoszenia w Anglji przeciw pani du Barry, wykupuje rękopis i przeprowadza jego zniszczenie. Wśród tego, król umiera, następca zaś jego, Ludwik XVI, nie ma przyczyny solidaryzować się w obowiązkach wdzięczności dla obrońcy honoru pani du Barry... Na szczęście, pamfletów nie brak; krążą, i nader złośliwe, wymierzone w Marję Antoninę. Nowa wyprawa Beaumarchais’go, pełna romantycznych przygód, które okazują się jedynie Szelmoskiemi sztuczkami Skapena i sprowadzają nań, zamiast nagrody, uwięzienie w Wiedniu, z podejrzeniem, niezupełnie niepodobnem do wiary, że to on sam... był autorem pamfletu, którego przychwyceniem się chlubił. Wypuszczony za wstawiennictwem tajnej policji francuskiej (również dość dwuznaczną odgrywającej w tej sprawie rolę), odszkodowany za 31-dniowe więzienie tysiącem dukatów które odrzuca i djamentem który przyjmuje, wraca do Paryża.
Wróciwszy, Beaumarchais uzyskuje podjęcie prób Cyrulika Sewilskiego i wreszcie, po trzechletniej odwłoce, doczekuje się jego wystawienia, 23 lutego 1775 r. W tryumfalnej przedmowie, jaką opatruje swą komedję ogłaszając ją drukiem, pisze w nagłówku: „...komedja, wystawiona i położona na scenie Komedji Francuskiej, dnia...“ etc. To niemal prawda. Paryż za długo czekał na Cyrulika i za wiele się spodziewał. Sztuka, która zyskała żywy poklask czytana w salonach przez autora, na scenie wydała się rozwlekła, przeładowana i — prawie że padła. Beaumarchais wziął się zaraz nazajutrz do roboty, oczyścił, skupił, ściągnął do czterech aktów i, w tej nowej postaci, zdobył niespodziany i tym razem trwały sukces.
Tutaj następuje w życiu Beaumarchais’go — mimo iż przyzwyczaiło nas ono do niespodzianek — okres niemal fantastyczny. Była to chwila, kiedy kolonje angielskie w Ameryce oderwały się od pnia macierzystego i podjęły wolnościową wojnę. Beaumarchais, jeden z pierwszych, już w r. 1775, ocenił doniosłość wydarzeń. Obyczajem XVIII wieku, zasypuje memorjałami króla i ministrów; odradza jawne wystąpienie przeciw Anglji, ale zaklina o tajemne udzielenie posiłków „buntownikom“. Rząd francuski uznaje trafność jego poglądów; pozwala mu zorganizować całe biuro dostawy broni, i opatruje je miljonową subwencją, do której przyczynia się również miljonem rząd hiszpański. Dom powstaje pod firmą Rodrigue Hortalez et C-ie. Beaumarchais rozwija coraz szerzej swoje plany; osiąga to, iż wystawia własną „flotę wojenną“, złożoną z jednego wprawdzie, ale znakomicie uzbrojonego okrętu. Działalność jego utyka wskutek nierzetelności Stanów, od których Beaumarchais miał otrzymywać w zamian za amunicję tytoń i bawełnę, a nie otrzymał nic, prócz weksli Franklina i teoretycznego uznania swych pretensyj. Zaledwie w r. 1835, rodzina Beaumarchais’go windykuje, w drodze ugody, 800.000 fr., jako spłatę długu, który w r. 1793 uznany został w wysokości blisko półtrzecia miljona.
W r. 1776, Beaumarchais uzyskał swą rehabilitację z wyroku w sprawie z Goëzmanem, wszczął na nowo proces przeciw hrabiemu de la Blache, przysporzył uciechy i emocji Francji nowymi memorjałami, i — tryumfalnie wygrał. Mieszkańcy Aix, przed którego to miasta trybunałem rzecz się toczyła, uczcili ten wynik iluminacją, serenadami, etc. Temperament Beaumarchais’go, niewyczerpany tak różnorodną działalnością, znajduje sobie jeszcze nowe pole. Podejmuje on sprawę, mimo iż skromniejszą co do rozmiarów, ale z pewnością nie najmniej drażliwą. Doświadczywszy, w stosunkach swoich z teatrami, jak dalece autorzy dramatyczni są ofiarą wyzysku przedsiębiorstw teatralnych, organizuje — więcej z potrzeby działania i poczucia sprawiedliwości niż z własnego interesu, gdyż dochody autorskie nie mogły stanowić rubryki w jego milionowych pozycjach — syndykat autorów dramatycznych, prowadzi walkę przeciw aktorom, i — po latach — uzyskuje ustawowe uregulowanie kwestji. Ale wszystko to, to jedynie cząstka czynności, jaką Beaumarchais rozwija na wszystkich polach. Można powiedzieć, iż był on Figarem całego Paryża. Od ministrów i wynalazców, aż do uwiedzionych dziewcząt szukających rady i pomocy, wszyscy zwracają się do niego: dla każdego ma w zanadrzu pomysł, kombinację, radę, pożyczkę. Zaś, w nawale tych najróżnorodniejszych spraw i zatrudnień — jakże odległych od literatury! — powstaje dzieło, które ma jeszcze raz zelektryzować Francję i unieśmiertelnić swego twórcę: Wesele Figara.
Ukończone w r. 1778, przyjęte przez Komedję Francuską w r. 1781, Wesele Figara doczekało się wystawienia dopiero w r. 1784. Trzy lata Beaumarchais walczył przeciw powadze zakazu królewskiego, i zwyciężył, dzięki zręczności, z jaką umiał wygrywać jedyną prawdziwą potęgę owej doby — opinję.
Cenzor, któremu zrazu przedłożono sztukę, aprobował ją. Ale zawieziono rękopis do Wersalu, król i królowa kazali go sobie przeczytać. Ludwik XVI oświadczył wręcz: „To ohydne; nigdy nie pozwolę wystawić tej sztuki“. Powiadają, iż Beaumarchais odzywał się głośno w Paryżu: „Król nie chce, aby Wesele Figara było grane: zatem, będzie grane“.
Skoro rozeszła się wieść o zakazie, cały Paryż chciał poznać sztukę. Beaumarchais zręcznie gospodarował faworem lektury, użyczanym co najwpływowszym osobom. Przez chwilę zdawało się, że będzie można sztukę odegrać dla zamkniętego grona; aktorzy Komedji umieli już role, bilety były rozdane. W ostatniej chwili, król zabronił. Wedle relacji pani Campan, „nigdy, w owych dniach poprzedzających upadek tronu, słowa ucisk i tyranja nie były wymawiane z większą pasją i gwałtownością“. A wymawiały je usta klasy najdostojniejszej i najbliżej stojącej tronu, dla tej komedji, której treścią i celem było okryć tę właśnie klasę śmiesznością i wstydem! W końcu, po nieskończonych zabiegach, zezwolono na widowisko prywatne, a wreszcie, 27 kwietnia 1784 r., publiczne. Co się działo pod teatrem i w teatrze, tego nie pamiętają dzieje sceny. Najwyżsi dostojnicy tłoczyli się z roznosicielami afiszów; złamano kordon straży i kratę żelazną; parę osób uduszono w ścisku. Trzysta osób z największego świata jadło obiad w garderobach aktorek, aby tem pewniej dostać się na salę. Księżne i margrabiny czuły się szczęśliwe wciśnięte gdzieś w kącik na galerji, obok osób więcej niż wątpliwego towarzystwa.
Wesele Figara miało sześćdziesiąt osiem przedstawień niemal jednym ciągiem; ilość na owe czasy olbrzymia. Można się domyślić, iż zawistni i wrogowie nie patrzyli spokojnie na ten tryumf. Przedmowa do Wesela Figara, jedna z najbłyskotliwszych kart pióra Beaumarchais’go, odzwierciedla zajadłość walki. Wśród coraz żywszej polemiki, prowadzonej zapomocą piosenek, artykułów, listów otwartych, wymknęła się Beaumarchais’mu nieszczęśliwa aluzja do udaremnionego zakazu królewskiego. Wyzyskano tę okoliczność, aby poruszyć króla przeciw niemu. Nie wstając od stołu karcianego przy którym się zabawiał, Ludwik XVI skreślił na siódemce pik rozkaz uwięzienia Beaumarchais’go i odprowadzenia go do św. Łazarza, domu poprawy dla rozpustnej młodzieży. Paryż, przez kilka dni, bawił się nieszczęściem pisarza, poczem nastąpił zwrot w opinji: zaczęto się oburzać na samowolę władzy. Dwór spostrzegł, iż popełnił krok fałszywy. Beaumarchais’go wypuszczono na wolność; w dzień jego uwolnienia wszyscy niemal ministrowie byli obecni na przedstawieniu Figara; co więcej, Ludwik XVI kazał wystawić w Trianon Cyrulika, gdzie sama królowa grała rolę Rozyny! Wreszcie, wypłacono przeszło 2 miljony fr., należne pisarzowi tytułem odszkodowania, za uszczerbki jakie ucierpiała w bitwie morskiej jego „flota“, a których wypłacenia dotąd napróżno się domagał. Epizod ten jest jednym z najwymowniejszych rysów malujących ostatnie podrygi „dawnego porządku“, w których samowola łączy się w zdumiewający sposób ze słabością.
Był to zarazem ostatni przebłysk gwiazdy Beaumarchais’go. W licznych i zawiłych sprawach, jakie ściągnęły nań i nadal jego śmiałe i awanturnicze nieraz przedsiębiorstwa, opinja, ta najwyższa wówczas instancja, do której zawsze apelował i na której umiał grać po mistrzowsku, obraca się teraz stale przeciw niemu, a na korzyść przeciwników. Bo też te ostatnie lata monarchji, pędzące z zawrotną szybkością ku przewrotowi, jak również i sama epoka Rewolucji, innej wymagają broni i wymowy. Skończył się czas śmiechu i lekkiej ironji: namaszczony patos, deklamacja, waląca maczugą inwektywa, oto hasła chwili. Przekonał się o tem Beaumarchais, spotkawszy się z takim przeciwnikiem jak Mirabeau, który, świeżo wypuszczony z więzienia, zrujnowany i żądny rozgłosu, dał się użyć za narzędzie wrogich Beaumarchais’mu finansistów paryskich. Zresztą Beaumarchais nie ma już dawnego zapału. Bogaty, szczęśliwy w nowo stworzonem ognisku rodzinnem, myśli raczej o spoczynku. Buduje i zdobi pałac, położony na bulwarze, naprzeciwko Bastylji. W swoim czasie, Ludwik XVI, słuchając monologu Figara, mówił: „To ohydne; nigdy nie pozwolę tego wystawić; trzebaby zburzyć Bastylję, jeśli wystawianie tej sztuki nie miałoby być groźną niekonsekwencją“. Minęło kilka lat: lud ciągnie burzyć Bastylję: Beaumarchais zgłasza prośbę, aby mu powierzono nadzór burzenia cytadeli, iżby (powiada) sąsiednie domy nie poniosły przytem uszczerbku. „Roztropna przezorność. Cudowny symbol!“ czyni w tem miejscu słuszną uwagę jego biograf. W toku rewolucji, spotwarzany, denuncjowany, zmuszony niemal bronić życia, Beaumarchais znajduje energję, aby wystawić sztukę Występna matka, w której jeszcze raz wprowadza na scenę Figara, przykrojonego na nową modłę. Sztuka, słaba zresztą, padła; czasy nie były pomyślne dla literatury. Prześladowania walą się nań w dalszym ciągu. Uwięziony, jedynie wpływom dawnej kochanki, pani Houret, zawdzięcza ocalenie; 9-ty Termidor ratuje od gilotyny żonę jego, siostrę i córkę. Kilka lat tuła się za granicą, wreszcie, w r. 1796, wraca, aby kosztować spokoju na resztkach, dość pokaźnych zresztą, dawnej fortuny. Umiera nagle, w r. 1799.
Takiem było życie Beaumarchais’go. Jak wspomniałem, z żalem ograniczam się do skreślenia go w najogólniejszych rysach, gdyż dopiero w szczegółach nabiera ono pełni wyrazu. Można powiedzieć, iż życie pisarza jest satyrą ancien regime’u, co najmniej równie kapitalną jak jego dzieła. I dzieła te są z niem ściśle związane, wypływają zeń niejako. Pierwiastek awanturniczej swobody i śmiałości, jaki cechuje sprawy jego życia, jest i w jego pismach; twórczość nie jest u Beaumarchais’go celem, ale epizodem jego wielostronnej działalności. Idzie też linją bardzo nierówną. Po słabych — mimo iż nie tak młodzieńczych — początkach, po których nawet wytrawni sędziowie odsądzali autora od przyszłości, następuje kilka lat, w których talent jego, smagany naprzemian sukcesem i przeciwnościami, rozgrzany pasją i karmiony wszelkiego rodzaju doświadczeniem, skupia się, mężnieje, sypie iskrami — i znowuż, po tych kilku latach, omdlewa, traci prawdę i życie. O „dramatach“ — nazwa ta była wówczas nowością — Beaumarchais’go nie mówi się zupełnie. Rodzaj t. zw. „łzawej komedji“ (comédie larmoyante), w przeciwieństwie do tragedji, która prawo cierpienia i szlachetności przyznawała jedynie królom i bohaterom, rozwinął się później, w XIX wieku, jako „dramat mieszczański“ i udowodnił trafność poglądów pierwszych jego twórców; niemniej, pierwsze dzieła na tej drodze — tak Diderota jak la Chaussée, nie mówiąc o idących w te ślady pierwszych sztukach Beaumarchais’go — są to płody martwo urodzone. Dopiero Memorjały ujawniają talent pisarski, który tutaj, pod wpływem pasji i desperacji, zapomniał o wzorach i literaturze, i odkrył bogatą, sobie tylko właściwą żyłę twórczości. Niestety, mimo świetnych zalet, Memorjały dzielą los okolicznościowych broszur, ściśle związanych ze sprawą której aktualność przebrzmiała: mało kto ma dziś odwagę zapuszczać się w ten gąszcz zawiłej kontrowersji i odszukiwać w nim rysy werwy i dowcipu autora, skoro może rozkoszować się niemi w miłej, świeżej i łatwo dostępnej formie dwu jego nieśmiertelnych komedyj. Tak więc, dzieło życia Beaumarchais’go streszcza się w dwóch utworach: Cyruliku Sewilskim i Weselu Figara. Dwie te sztuki skupiły w sobie niejako rasowe elementy francuskiego teatru, odmłodziły je, przetworzyły w nowe formy i przekazały następnym pokoleniom, stając się podwaliną nowoczesnej sceny francuskiej. Cały niemal późniejszy teatr, począwszy od Scribe’a, poprzez Sardou i współczesnych mu dramaturgów, aż do Króla Caillaveta i Flersa, tego „Wesela Figara“ à rebours, mieści się, w zarodku, w dziele Beaumarchais’go.
Jak wspomniałem, Beaumarchais, jako komedjopisarz, mimo swej beztroski i świeżości tworzenia, ma we krwi cały poprzedzający teatr francuski. Ogólna treść i założenie jego sztuk prostotą swą przypominają tradycyjne farces średniowiecza; intryga ma wiele z owych imbroglio, które przeniknęły z Włoch na scenę francuską; z Moliera przejmuje śmiałe rysy charakterów, jasność i zwięzłość ekspozycji, i, w razie potrzeby, gwałtowność inwektywy; z następców jego bogactwo i urozmaicenie w wikłaniu akcji; z Marivaux tchnienie erotyczne i subtelność profilów kobiecych: ale jakże to wszystko przetworzone, przepojone nowem życiem! Z jaką swobodą miesza wszystkie rodzaje, stapiając je w nowe twory! Komiczne imbroglio splata się z komedją charakterów: pustota farsy z satyrą społeczną i tchnieniem rewolucyjnem: wszystkie dawne elementy, pod dotknięciem tego jedynego talentu, stają się czemś nawskroś nowem. Weźmy treść Cyrulika: opiekun czyhający na rękę i majątek pupilki; młody panicz, krzyżujący, przy pomocy sprytnego lokaja, jego plany; przebrania, lekcja śpiewu, wymiana listów; wreszcie nieodzowny rejent, ślub... czy może być, na pozór, coś bardziej zużytego? Ale jak to wszystko, począwszy od pierwszej sceny spotkania hrabiego z Figarem, tętni życiem, jak iskrzy się, czaruje świeżością! Ta urocza Rozyna, ze swą przebiegłością i prostotą, z tkliwą uległością i dziewiczą dumą, o ileż cieplej jest kobieca od „pupilek“ dawnej komedji! Ten sługus-wyga, stanowiący, od Plauta do Moliera i jego następców, sprężynę komicznego teatru, jakże nowe zyskuje perspektywy w postaci nieśmiertelnego dziecięcia XVIII w., Figara! A Bazyljo, rozkoszny Bazyljo! Czy można wcielenie podłoty przedstawić w formie bardziej rozbrajającej niewinności? Zakończenie sztuki nawet, przy tak konwencjonalnych środkach, ileż posiada tutaj dramatycznego życia i ludzkich walorów! A djalog!
Hrabia Almawiwa, krążąc pod domem nieznajomej piękności, spotyka się z dawnym sługą:

HRABIA. ...nie poznałem cię zrazu. Roztyłeś się, zaokrągliłeś...
FIGARO. Cóż Wasza Dostojność chce: nędza!
HRABIA. ...Przypominam sobie, że już w mojej służbie, był z ciebie wielki nicpoń.
FIGARO. Ech, mój Boże, Ekscelencjo, bo też, gdy ktoś jest biedakiem, żąda się aby był bez wad.
HRABIA. Leniwy, nieporządny...
FIGARO. Wedle miary cnót jakich wymaga się od służącego, czy Ekscelencja zna wielu panów którzyby byli godni zostać lokajami?


Jakżeśmy daleko od Skapenów i Maskarylów dawnej komedji! Replika po replice pędzi z zawrotną chyżością, nie dając czasu na opamiętanie, nie zostawiając miejsca na hałaśliwy wybuch śmiechu; nim wrażenie zdążyło się utrwalić, już spędza je drugie, trzecie, scena mija nakształt świetnego fajerwerku. Tu już jesteśmy w całej pełni w nowożytnym teatrze, i to najlepszym.
I Bartolo, tradycyjny zazdrosny opiekun, przeobraził się od czasu Moliera; parę słów wystarcza autorowi aby go „postawić“:

ROZYNA. ...Zawsze pan złorzeczysz naszym biednym czasom.
BARTOLO. A to dobre! I cóż one wydały takiego aby je chwalić? Głupstwa wszelkiego rodzaju: wolność myśli, przyciąganie ziemi, elektryczność, tolerancję, szczepienie ospy, chininę, encyklopedję i dramat...


A po scenie, w której dziewczyna, z chytrością natchnioną przez miłość, wywiodła go najbezwstydniej w pole:

BARTOLO. ...Skoro pokój zawarty, serdeńko, podaj mi rękę. Gdybyś ty mogła mnie pokochać, ach! jakabyś była szczęśliwa!
ROZYNA, spuszczając oczy. Gdyby pan mógł mi się podobać, ach, jakbym pana kochała!


A wśród tej niepohamowanej, lekkiej, musującej wesołości, szczytowy punkt stanowi zawsze zjawienie się łajdaka Bazylja. I któżby pamiętał o tem, ilu gorzkich doświadczeń samego autora jest owocem ta Arja o oszczerstwie, tak spopularyzowana dzięki muzyce Rossiniego:

BAZYLI. ...Oszczerstwo, doktorze? nie wiesz chyba sam co lekceważysz; widziałem najzacniejszych ludzi bliskich zguby pod tem brzemieniem. Wierz mi pan, niema tak płaskiej złośliwości, takiej ohydy, tak niedorzecznej baśni, którejby, dobrze wziąwszy się do rzeczy, nie udało się wmówić mieszkańcom wielkiego miasta; mamy tu do tego ludzi wprost genjalnych!... Zrazu, lekki szmerek, muskający ziemię niby jaskółka przed burzą, pianissimo, szemrze, śmiga, i, pomykając, sieje zatrute strzały. Jedne, drugie usta podejmują go, i, piano, piano, sączą misternie w uszy. Zło już poczęte: kiełkuje, pełza, wędruje, i, rinforzando, z ust do ust, idzie, sam djabeł wie dokąd; następnie, nagle, niewiadomo skąd, widzisz potwarz jak podnosi się, wypręża, świszcze, wzdyma, rośnie w mgnieniu oka. Rzuca się, rozwija loty, wiruje, ogarnia, rwie, bucha, grzmi, i zmienia się, dzięki niebu, w powszechny krzyk, w crescendo publiczne, jeden chorus nienawiści i potępienia...

Jeżeli w Cyruliku, autor, wziąwszy dawne formy, potrafił je odrodzić, w Weselu Figara posunął się jeszcze dalej w twórczej oryginalności. Wesele Figara jest sztuką jedyną w swoim rodzaju, nie przypominającą absolutnie niczego; dziełem, w którem pisarz dał całego siebie. Z niego, nim samym niemal, jest ów Figaro, pogłębiony tu i silniej narysowany, ze swą aż nadto bogatą przeszłością, swemi gorzkiemi doświadczeniami, kipiącą żywotnością i radością życia. Z niego, z bolesnych przeżyć pisarza, ta walka talentu z „urodzeniem“, słuszności z przywilejem. Z siebie przekazuje autor Figarowi tę namiętność intrygi, często wikłającej sprawę dla przyjemności intrygowania, tę łatwą filozofję życia, i ten... powiedzmy, niedostatek skrupułów moralnych. Z siebie wreszcie, Beaumarchais, całe życie namiętnie kochany przez kobiety i umiejący je kochać, daje tę drażniącą atmosferę zmysłów, delikatną gamę kobiecości, — tego czarującego Cherubina wreszcie, najśmielej, najoryginalniej może stworzoną postać w całej sztuce: dziecko przeradzające się w mężczyznę, budzącą się płeć z której bije elektryczność i przejmuje rozkosznym pół-niewinnym a pół-niepokojącym dreszczykiem wszystkie kobiety w sztuce. Ten mały pazik, urwis, który, wyrastając wszędzie pod nogami hrabiego i doprowadzając go niemal do szaleństwa, przysparza akcji tyle niezrównanych efektów, kocha wszystkiemi pierwocinami swego trzynastoletniego serca; kogo? — gdybyż on sam wiedział!
Ale świeżość Wesela Figara jako utworu scenicznego nie wyczerpuje bynajmniej bogatych i różnorodnych perspektyw tego dzieła. Napoleon mówił o Weselu Figara, że to „Rewolucja już w czynie“; Danton wołał głośno, że „Figaro zabił szlachtę“. W jakim stopniu tedy możemy uważać Beaumarchais’go za współtwórcę Rewolucji?
Nie ulega wątpliwości, że, podobnie jak większość pisarzy XVIII w. którzy Rewolucję przygotowali, Beaumarchais nie był rewolucjonistą. Dawny porządek rzeczy, zwłaszcza od czasu gdy wywalczył sobie w nim dość poczesne miejsce, znacznie lepiej odpowiadał temperamentowi pisarza, niż nadchodząca epoka republikańskiej „cnoty“. Ale, w ciągu swego niespokojnego życia, miał sposobność zajrzeć za wszystkie kulisy rządu, społeczeństwa i obyczajów; połknął niejedno upokorzenie; doznał niejednej krzywdy; na własnej skórze przekonał się, iż prawa i urządzenia dogorywającego świata nie odpowiadają potrzebom dojrzewających mas narodu. Nasiąknął — nie mogło być inaczej — wszystkiemi ideami, dyskusjami, całą filozofją swego wieku. I miał talent. Zrobił, w Weselu Figara (a po części w Cyruliku) na swój sposób to, co czynił Wolter w ulotnych pasemkach, któremi, przez pół wieku blisko, zasypywał Francję; wszystkie prawdy, po tysiąc razy dyskutowane, przyjęte, niemal utarte, przebił stemplem swego talentu na monetę obiegową; nadał im formę najzwięźlejszą, najlotniejszą, i tem samem, mocą potężnego wpływu słowa padającego ze sceny, wraził je tem głębiej w mózgi i serca współczesnych. Żadna z tych prawd nie była nowa; ale to właśnie — uwagę tę czyni Sarcey, znawca psychologji teatralnej — stanowiło ich siłę: prawda nowa, padająca ze sceny, oszałamia i nie znajduje współdźwięku; prawda znana, uznana, podana w scenicznej plastyce słowa, zyskuje potężny odgłos u zachwyconych słuchaczy. Od tych „prawd“ roi się komedja Beaumarchais’go; niema chyba obyczaju, prawa, urządzenia jego epoki, któreby nie przeszły przez ognisty tusz tego fajerwerku.
Przedewszystkiem, sądownictwo. Z niem, jak to wiemy z życiorysu pisarza, osobliwie miał na pieńku. Miał też i dawne wzory, i sięgnął po nie swobodną ręką. Wziął, niemal żywcem, rabelesoską figurę sędziego (ledwie zdrobniwszy jego nazwisko: Brid’oie — na Brid’oison) i pokazał ją w ruchu, w działaniu. Scena procesu w akcie III-cim musiała do współczesnych przemawiać wymowniej, niż tomy całe spisane od paru wieków przeciw śmiesznej i przestarzałej procedurze i nadużyciom sądownictwa.

MARCELINA, do Gąski. Panie sędzio, niech pan wysłucha sprawy.
GĄSKA, w todze sędziowskiej, zająkuje się nieco. Do-o-brze więc! werba-alizujemy.
BARTOLO. Chodzi o przyrzeczenie małżeństwa.
MARCELINA. Połączone z pożyczką pieniężną.
GĄSKA. Ro-ozumiem, et caetera, jak na-astępuje.
MARCELINA. Nie, panie sędzio, bez et caetera.
GĄSKA. Ro-ozumiem; czy masz pani sumę?
MARCELINA. Nie, panie sędzio, to ja pożyczyłam.
GĄSKA. Ro-ozumiem, ro-ozumiem; żądasz pani zwrotu pieniędzy?
MARCELINA. Nie panie sędzio; żądam, aby mnie zaślubił.
GĄSKA. Ro-ozumiem do-oskonale. A on, czy chce panią za-aślubić?
MARCELINA. Nie panie sędzio; o to właśnie proces.
GĄSKA. Czy pa-ani mniemasz, że ja nie ro-ozumiem procesu?
MARCELINA. Nie, panie sędzio (do Bartola). W kogóżeśmy wpadli! (do Gąski). Jakto! to pan będziesz nas sądził?
GĄSKA. Czyż w innym celu nabyłem moją po-osadę?
MARCELINA, wzdychając. To wielkie nadużycie taki handel.
GĄSKA. Tak; le-epiejby było dawać je nam da-armo.
FIGARO. ...Panie radco, zdaję się na pańską sprawiedliwość, mimo że jesteś sędzią...


Drugi cel pocisków, to przywilej urodzenia, najbardziej znienawidzony ze wszystkich, bolączka „trzeciego Stanu“, przeciw której przedewszystkiem zwróciła się Rewolucja. Beaumarchais, jak wspomniałem w życiorysie, „nie mogąc zwalczyć przywileju, poddał się mu“ i nabył szlachectwo za brzęczącą monetę; ale zbyt wiele ucierpiał w życiu od przewag „urodzenia“, aby nie miało się to odbić w całem jego dziele. Nie bierzmy zbyt dosłownie ustępu apoteozującego szlachectwo, który sam z własnych Memorjałów cytuje w przedmowie[2]. Te same saturnalja, które, w kilka lat potem, w sposób krwawy, święci Rewolucja, tu odbywają się na scenie, w formie której wesołość maskuje oblicze jadowitej satyry. Już samo założenie sztuki jest postawieniem na głowie dotychczasowego teatralnego porządku, w którym „panowie“ bawili się na scenie kosztem prostaczków: tutaj, w rezultacie, rozum, uczciwość, wdzięk, słowem „piękna rola“ jest po stronie pary służących; figurą zaś pocieszną sztuki, Grzegorzem Dyndałą niemal, raz po raz wystrychniętym na dudka, jest — Hrabia. A czyż trzeba przypominać nieuszanowanie, jakiem tchną wszystkie repliki Figara, i wszystkie zjadliwe groty, wypuszczone na fortecę przywileju!

HRABIA. ...Reputację masz fatalną!
FIGARO. A jeśli więcej wart jestem od niej? Czy dużo jest wielkich panów, którzyby mogli to samo powiedzieć?
HRABIA. ...Przy swoim talencie i zaletach, mógłbyś kiedyś dobić się awansu.
FIGARO. Talent drogą do awansu? Wasza Dostojność żartuje. Mierność i płaszczenie się: oto środki aby dojść do wszystkiego.

HRABIA. ...Lokaje ubierają się w tym domu dłużej niż panowie!
FIGARO. Bo nie mają służących, którzyby im pomagali.

HRABIA. ...W trybunale, sędzia zapomina o sobie i ma na oczach jedynie prawo...
FIGARO. Pobłażliwe dla wielkich, twarde dla małych.

A sławny monolog Figara w piątym akcie:

...Nie, panie hrabio... dlatego, że jesteś wielkim panem, uważasz się za genjusza!... Szlachectwo, majątek, stanowisko, urzędy, wszystko to czyni tak pysznym! Cóżeś uczynił dla zyskania tylu przywilejów? Zadałeś sobie trud, aby się urodzić, nic więcej...

Oto sztuka, o której wystawienie walczył przez trzy lata przeciw królowi sam kwiat „uprzywilejowanych“, aby, blisko przez setkę przedstawień z rzędu, oklaskiwać na scenie włóczenie w błocie wszystkiego, na czem wspierało się ich istnienie i stanowisko. Walka ta, i okoliczności w jakich uzyskano wystawienie Figara, potężnie wzmogły doniosłość jego wpływu.
Wesele Figara jest dziełem bardziej genjalnem niż doskonałem. Uderzające jest, ile wad i nieprawdopodobieństw wykazuje ta sztuka, wzięta pod skalpel krytycznej analizy. Zdaniem Sainte-Beuve’a akcja łamie się w akcie III, w dość niesmacznej sentymentalnej scenie, gdy Marcelina poznaje w Figarze własnego syna. Sarcey zwraca uwagę, jak logicznie słabo nakreślona jest rola samego Figara: ma on pozory niespożytej czynności, a właściwie nie robi nic, wszystkie jego intrygi okazują się zawodne lub bezużyteczne, nic z tego co przewiduje się nie sprawdza, a wszystko robią inni lub przypadek. Ale, naodwrót, możnaby to wziąć jako punkt wyjścia do podziwu dla prestidigitatorstwa scenicznego autora i jego poczucia optyki teatralnej, skoro te wszystkie braki występują jedynie przy zimnem rozważaniu, a nie w świetle rampy.
Zresztą, niesłuszne byłoby szukać w sztuce rzeczy, których autor nie miał zamiaru w niej pomieścić. Chciał dać swoim współczesnym wesołość; — i dał ją, i ileż jeszcze poza tem, i na jak długo! Ale, nawet w końcowym „wodewilu“, kiedy, w atmosferze ogólnego pojednania i pustoty, każdy z aktorów sztuki rzuca swój pożegnalny kuplet rozbawionemu parterowi, i wówczas, pod wesołą nutą, dźwięczy akcent brzemiennego przyszłością protestu:

Różnie los ludzi obdarza:
Królem ten, pastuchem ów;
Traf różnicę całą stwarza,

DUCH ją zatrzeć może znów;
Tysiące królów, z ołtarza,
Śmierci zmiótł wszechmocny gest:
Wolter nieśmiertelny jest.

Daremnie optymizm sędziego Gąski stara się uspokoić siebie i publiczność:

Ot, panowie, ko-omedyja
W bu-udzie prze-edstawiona tej,
Wiernie ży-ycie wam odbija,
Ludku, co dziś słu-ucha jej;
Krzywdzą go: gwałt, wrzaski, hryja;
Aż w końcu, z tych wszy-ystkich burz,
Kropnie pio-osenkę — i już!

Tym razem nie skończyło się na piosence!


∗             ∗

Sądy krytyczne, jakie wywołały obie komedje Beaumarchais’go, były bardzo rozbieżne; echa ich znajdują odbicie w Przedmowach autora, które, przedewszystkiem dla ich historycznego znaczenia, zamieściłem tu, po raz pierwszy po polsku, w całości. To pewna, iż nawet ci, którzy najpochlebniej oceniali obie sztuki, dalecy byli od podejrzewania ich znaczenia dla rozwoju przyszłego teatru we Francji.
Jak wspomniałem, Figaro pojawia się jeszcze po raz trzeci na scenie, w sztuce p. t. Występna matka. Jestto utwór słaby, nie mający nic z prawdziwego Beaumarchais’go; wystygła werwa pisarza szuka ucieczki w modnej za czasów Beaumarchais’go sentymentalnej deklamacji.
Cyrulik Sewilski i Wesele Figara pojawiły się w polskim przekładzie niemal bezpośrednio po ich ogłoszeniu drukiem w języku francuskim[3]. Przekład obu sztuk (bez przedmów autora), ogłoszony bezimiennie, nie odpowiada, jak większość przekładów owej epoki, dzisiejszym wymaganiom; na swój czas, był wcale dobry i sumienny. Rękopiśmienny egzemplarz przekładu Wesela Figara (bezimiennego również), wedle którego grywało się tę sztukę, poza wydatnemi skróceniami (prawie cały monolog Figara w akcie V-tym!), często dość swobodną stopą przechodzi obok oryginalnego tekstu. Sądzę zatem, że niniejsze wydanie utworów Beaumarchais’go okaże się usprawiedliwione i potrzebne; dla większości polskich czytelników stanie się ono — nawet pomimo pojawienia się co kilkanaście lat Wesela Figara w teatrze — prawdziwą rewelacją tego bujnego, żywego, a tak mało do dziś dnia naruszonego przez czas talentu.

Kraków, w marcu 1917.





UMIARKOWANY LIST
O UPADKU I KRYTYCE
CYRULIKA SEWILSKIEGO

(Autor, skromnie ubrany i zgięty w pas, przedstawia swą sztukę czytelnikowi).

Dostojny Panie!
Mam zaszczyt przedłożyć nowe dziełko własnego chowu. Życzę sobie trafić u ciebie na jeden z tych szczęśliwych momentów, w którym, wolny od trosk, zadowolony ze zdrowia, interesów, kochanki, obiadu, żołądka, mógłbyś znaleźć chwilę przyjemności w lekturze Cyrulika; trzeba bowiem wszystkich tych okoliczności, aby czytelnik stał się pobłażliwy i podatny do zabawienia.
Ale, jeśli wypadek jaki zamącił ci zdrowie; jeśli stanowisko twoje jest zachwiane, luba sprzeniewierzyła się przysięgom, obiad był lichy lub trawienie uciążliwe, ach! zostaw Cyrulika; nie chwila potemu: zbadaj stan swoich rozchodów, przestudjuj memorjał adwersarza, odczytaj wiarołomny bilecik przychwycony u Różyczki, lub też przeczytaj arcydzieła Tissota o wstrzemięźliwości, i oddaj się politycznym, ekonomicznym, djetetycznym, filozoficznym lub moralnym refleksjom.
Albo, jeżeli stan twój jest tego rodzaju, iż trzeba ci koniecznie szukać zapomnienia, zanurz się w berżerkę, otwórz dziennik założony w Bouillon z encyklopedją, aprobatą i przywilejem, i zdrzemnij się smacznie godzinkę lub dwie.
Jakiż urok mógłby mieć utwór nawskroś lekki wśród najczarniejszych waporów? I co cię, w istocie, obchodzi, czy cyrulik Figaro zadrwił sobie na potęgę z lekarza Bartolo, ułatwiając rywalowi zdmuchnięcie mu kochanki? Nie łatwo bawimy się cudzą wesołością, kiedy sami mamy powód do zgryzoty.
I cóż cię również obchodzi, że ten hiszpański cyrulik, przybywszy do Paryża, spotkał się z różnemi utrapieniami, i że zapory stawiane jego talentom pobudziły imaginację autora do wybryków? Człowiek interesuje się sprawami drugich jedynie wówczas, kiedy jest spokojny o własne.
Ale może wszystko jest u ciebie w porządku? Masz, jak pragniesz, żołądek z żelaza, kucharza-artystę, wierną kochankę i niezmącony spokój? Ach, w takim razie, pomówmy z sobą, proszę: użycz audjencji memu Cyrulikowi.
Czuję aż nadto dobrze, drogi panie, że minął już czas, gdy, trzymając w pogotowiu rękopis, podobny zalotnisi, odmawiającej często tego, czem zawsze ma ochotę obdarzyć, uszczęśliwiałem zrzadka lekturą ludzi wybranych, którzy czuli się w obowiązku szczodrą pochwałą opłacić to wyróżnienie.
O szczęśliwe dni! Miejsce, czas, z góry dobrze uprzedzone audytorjum, czarodziejstwo zręcznej lektury, wszystko sprzyjało powodzeniu; ślizgałem się po słabszych ustępach, podkreślając udatne szczegóły; następnie, z pyszną skromnością, od niechcenia okiem zbierając opinje, syciłem się tryumfem, tembardziej lubym, iż gra jakiegoś ladaco aktora nie wydzierała mi go w trzech czwartych dla siebie.
Cóż mi zostało, niestety! z całego tego arsenału? W chwili, gdy trzebaby cudów aby cię podbić, kiedy zaledwie starczyłaby na to różdżka Mojżesza, nie mam do rozporządzenia nawet kija Jakóbowego; żadnego szalbierstwa, oszukaństwa, kokieterji, modulacji głosu, złudzenia sceny, nic. Masz sądzić moje talenty w ich najwłaśniejszej postaci, na goło.
Niech cię tedy nie dziwi, jeśli, dostrajając styl do sytuacji, nie czynię jak owi pisarze, którzy dodają sobie wagi tem, iż tytułują cię niedbale czytelnikiem, miłym czytelnikiem, łaskawym lub pobłażliwym czytelnikiem, lub innem poufałem, powiedziałbym nawet nieprzystojnem przezwiskiem, dzięki któremu ci zuchwalcy silą się postawić na równej stopie ze swym sędzią, a które często jedna im tylko jego nieżyczliwość. Przekonałem się zawsze, iż nadrabianie miną nie zaimponuje nikomu; jedynie skromność może tchnąć nieco pobłażliwości w wyniosłego czytelnika.
Ach! któryż pisarz potrzebował jej kiedy więcej odemnie? Daremnieby ukrywać: miałem, swego czasu, tę słabość, iż przedstawiłem ci, znakomity Panie, w rozmaitej porze, dwa smutne dramaty, poczwarne, jak wszystkim wiadomo, produkcje, nie jest bowiem nikomu tajne, iż między komedją a tragedją nie może istnieć nic; to punkt osądzony; mistrz tak powiedział, aż szkoła odegrzmiała. Co do mnie, jestem o tem tak święcie przekonany, iż, gdybym chciał dziś wprowadzić do teatru zrozpaczoną matkę, zdradzoną małżonkę, nieszczęśliwą siostrę, wydziedziczonego syna, wówczas, pragnąc ich przyzwoicie przedstawić publiczności, wymyśliłbym im najpierw jakie nadobne królestwo, gdzieby panowali sobie najrozkoszniej w świecie, gdzieś na archipelagu, lub też w innym kącie świata; poczem byłbym pewien, iż nieprawdopodobieństwo romansu, potworność wydarzeń, przesada charakterów, gigantyczność idej i koloru języka, nietylko nie ściągną nagany, ale staną się rękojmią sukcesu.
Przedstawiać ludzi średniego stanu doświadczonych przez los, i w nieszczęściu! pfe! cóż znowu! Należy ich zawsze pokazywać jedynie zohydzonych. Obywatele śmieszni, a królowie nieszczęśliwi, oto jedyny istniejący i możebny teatr; chylę z pokorą czoło, stało się, nie chcę już wszczynać o to zwady.
Miałem tedy niegdyś tę słabość, znakomity panie, aby płodzić dramaty, które nie były w dobrym rodzaju; boleję nad tem nieskończenie.
Później, przyciśnięty okolicznościami, puściłem w świat nieszczęśliwe Memorjały, o których nieprzyjaciele orzekli, iż nie są w dobrym stylu; co dotąd mnie przyprawia o srogie wyrzuty.
Dziś, podsuwam wam komedję nader wesołą, o której mistrze smaku twierdzą, iż nie jest w dobrym tonie; jestem wręcz niepocieszony.
Może, pewnego dnia, ośmielę się obrazić wasze ucho operą, o której młodzi ludzie wczorajszej doby powiedzą, iż muzyka nie jest pisana dobrą francuszczyzną; wstydzę się już z góry.
I tak, z błędów w przeprosiny, z omyłek w usprawiedliwienia, spędzę życie, zdobywając sobie twą pobłażliwość przez tę naiwną szczerość z jaką uznawać będę jedne, przedstawiając ci uniżenie drugie.
Co się tyczy Cyrulika Sewilskiego, to, jeśli tu przybieram ton pełen uszanowania, to nie dla omamienia twego, panie, sądu: ale upewniono mnie niechybnie, iż, skoro autor wyjdzie, mimo że pokiereszowany, z teatru jako zwycięzca, brak mu jedynie przyjęcia przez ciebie, znakomity panie, i zbazgrania w paru dziennikach, aby uzyskać wszystkie laury literackie. Sława ma jest tedy pewna, jeżeli raczysz mi udzielić lauru twej aprobaty; przekonany bowiem jestem, iż niejeden z pp. dziennikarzy nie odmówi mi łaski swego wymyślania.
Już jeden z nich, osiadły w Bouillon z aprobatą i przywilejem, uczynił mi encyklopedyczny zaszczyt, upewniając abonentów, iż sztuka moja jest pozbawiona planu, budowy, charakterów, wyzuta z intrygi i wyprana z komizmu.
Inny, jeszcze prostoduszniejszy, coprawda bez aprobaty, bez przywileju, i nawet bez encyklopedji, dodaje po niewinnem streszczeniu, do laurów swej krytyki tę pochwałę, jakże pochlebną dla mojej osoby: „Reputacja pana de Beaumarchais bardzo upadła; przyzwoici ludzie przekonali się wreszcie, iż, skoro mu się wydrze pawie pióra, zostanie jedynie brzydki czarny kruk, z kruczą bezczelnością i kruczem łakomstwem“.
Skoro, w istocie, miałem tę bezczelność, aby napisać Cyrulika Sewilskiego, pragnę wypełnić już cały horoskop. Posunę łakomstwo do tego stopnia, iż poproszę cię, znakomity panie, abyś mnie sądził sam, bez względu na przeszłe, obecne i przyszłe krytyki; wiesz bowiem, iż, z profesji, gazeciarze są często wrogami pisarzy. Będę miał nawet tę zachłanność, aby cię uprzedzić, iż, raz wziąwszy w ręce akta sprawy, czy chcesz czy nie, musisz bezwarunkowo być mym sędzią, jesteś bowiem moim czytelnikiem.
Czujesz wszak dobrze, znakomity panie, iż, gdybyś, dla uniknięcia kłopotu, lub udowodnienia mi błędu w rozumowaniu, gdybyś, powiadam, odmówił wręcz czytania, popełniłbyś tem samem błąd petitio principii, niegodny twego wysokiego oświecenia: nie będąc bowiem moim czytelnikiem, nie byłbyś tym do którego zwraca się ta apelacja.
Gdybyś zaś, podrażniony przymusem który rzekomo ci nakładam, ośmielił się rzucić książkę w tejże oto chwili; to byłoby tak, jakgdyby, wśród wszelkiej innej sądowej czynności, wydarła cię z łona trybunału śmierć lub jaki wypadek wymazujący cię z listy urzędników. Możesz uniknąć sądzenia mnie, jedynie stając się żadnym, negatywnym, unicestwionym; przestając istnieć w charakterze czytelnika.
Ech! i w czemże uczyniłem ci krzywdę, wynosząc cię powyżej siebie? Po szczęściu rozkazywania ludziom, żali najwyższym zaszczytem nie jest sądzić ich?
Zatem, sprawa ułożona. Nie uznaję już innego sędziego prócz ciebie; nie wyłączając panów widzów, którzy, sądząc w pierwszej instancji, często spotykają się z obaleniem ich wyroku przez twój trybunał.
Sprawa toczyła się najpierw przed nimi w teatrze; że zaś śmiali się do rozpuku, mogłem myśleć że wygrałem proces. Wcale nie; dziennikarz z Bouillon twierdzi, że to ze mnie się śmiano. Ale to są, wielkomożny panie, jedynie, jak to nazywają w trybunale, prokuratorskie sztuczki; celem moim było zabawić widzów, czy więc śmiali się z komedji czy ze mnie, o ile śmiali się ze szczerego serca, cel osiągnięty: stanowczo tedy twierdzę, iż na rozprawie wygrałem.
Ten sam dziennikarz upewnia, lub bodaj daje do zrozumienia, że starałem się pozyskać niektórych członków trybunału, czytając oddzielnie sztukę i kupując z góry głosy zapomocą tego wyróżnienia. Ale i to, znakomity panie, to jedynie szykana niemieckiego gryzipiórka. Jasne jest, iż zamiarem moim było jedynie obznajmić ich z przedmiotem; rodzaj konsultacji, w której wyświetlałem jasno istotę sprawy. To, iż konsultanci, po udzieleniu swego zdania, wmieszali się pomiędzy sędziów, na to, pojmujesz, znakomity panie, nie mogłem nic poradzić: ich-to rzeczą było uchylić się, przez delikatność, o ile się czuli stronniczo usposobieni na rzecz andaluzyjskiego cyrulika.
Ach! dałożby niebo, aby zachowali nieco życzliwości dla młodego przybłędy! mniej ciężkoby nam było udźwignąć nasze przelotne nieszczęście. Tacy są ludzie: powiodło ci się, przyjmują cię, obnoszą, pieszczą, szczycą się tobą; ale strzeż się potknąć: za najmniejszem złem stąpnięciem, „o, moi przyjaciele! pamiętajcie, że niema przyjaciół!“
I oto właśnie, co się nam zdarzyło, nazajutrz po najsmutniejszym z wieczorów. Mogliście oglądać, jak wątli przyjaciele Cyrulika rozproszyli się, skryli twarz, lub uciekli. Kobiety, zawsze tak śmiałe gdy chodzi o protegowanie kogoś, zawinęły się w kapturki po sam nosek i spuściły zawstydzone oczy; mężczyźni biegali od loży do loży, kajając się z pochlebnych sądów głoszonych wprzód o mej sztuce, i zganiając na przeklęty sposób czytania fałszywą przyjemność, którą w niej znaleźli. Słowem, zupełna dezercja, obraz wprost rozpaczliwy.
Jedni zerkali na lewo, czując że przechodzę po prawej i udawali że mnie nie widzą: och, bogowie! Drudzy, odważniejsi, ale bacząc dobrze czy ich nikt nie widzi, ciągnęli mnie do kąta, mówiąc: „Dalibóg, jakim cudem zdołałeś nas tak omamić? trzeba bowiem przyznać, kochasiu, sztuka jest płaska do ostateczności.
— Niestety, panowie, czytałem, doprawdy, mą płaskość równie płasko jak ją napisałem; ale, w imię dobroci z jaką odzywacie się do mnie jeszcze po mej katastrofie, i dla honoru waszego dzisiejszego sądu, nie pozwólcie, aby sztuka miała wrócić jeszcze kiedy na scenę: gdyby, nieszczęściem, zagrano ją tak jak ją czytałem, jeszcze raz może wyprowadzonoby was w pole. Mielibyście do mnie pretensje, że nie wiecie kiedy mieliście rację, a kiedy nie; od czego niech was Bóg broni!“
Nie uwierzono mi; pozwolono zagrać sztukę na nowo, i oto nagle stałem się prorokiem w ojczyźnie. Biedny Figaro, osmagany przez klikę i niemal pogrzebany w piątek, nie uczynił jak Kandyd; wziął się w kupę i oto mój bohater podniósł się w niedzielę z martwych, z siłą, której surowość Wielkiego Postu i znużenie siedemnastoma publicznemi występami nie zdołały jeszcze osłabić. Ale kto wie, jak długo to potrwa? Nie przysięgałbym wręcz, czy wspomni kto o mej sztuce za jakie pięć lub sześć wieków, tak nasz naród jest lekki i niestały!
Dzieła teatralne, drogi panie, są niby dzieci. Poczęte z rozkoszą, donoszone z wysiłkiem, rodzone z boleścią, rzadko żyją dość długo, aby opłacić rodzicom ich kłopoty: kosztują więcej zgryzot niż dają przyjemności. Przyjrzyjcie się ich losom: ledwie ujrzą światło, już, pod pozorem rozwlekłości, aplikuje się im nożyce; wiele z nich traci przy tej operacji swe męskie klejnoty. Miast igrać z niemi łagodnie, okrutny partner poszturchuje je i obala. Często, kołysząc je, autor je uszkodzi. Jeżeli stracicie je na chwilę z oczu, ujrzycie je później włóczące się wszędzie, ale oskubane, zniekształcone, zjedzone streszczeniami i oślinione krytyką. Uszedłszy tylu nieszczęść, jeśli błysną na chwilę, dosięga ich największa z niedoli: zabija je śmiertelne zapomnienie: umierają, i, pogrążone z powrotem w nicość, gubią się na zawsze w otchłani książek.
Pytałem kogoś, poco te walki, ta zajadła wojna między widownią a autorem w dzień pierwszego przedstawienia dzieł, nawet takich, które mają kiedyś zyskać uznanie. „Nie wiesz, odpowiedział, iż Sofokles i stary Djonizjusz umarli z radości, zdobywszy palmę poezji w teatrze? Nadto kochamy autorów, nie możemy ścierpieć aby nadmiar radości miał ich nam wydrzeć: toteż, dbamy pilnie aby tryumf nie był nigdy tak czysty, by mogli ducha wyzionąć z rozkoszy“.
Jakiekolwiek być mogą pobudki tej srogości, faktem jest, iż dziecię mych wywczasów, ów młody, niewinny Cyrulik, tak wzgardzony pierwszego dnia, daleki od tego aby nazajutrz nadużywać swego tryumfu lub okazywać humory krytykom, tem skwapliwiej starał się ich rozbroić wesołością.
Rzadki i uderzający przykład, drogi panie, w tym wieku ergotyzmu, gdzie oblicza się wszystko, aż do śmiechu; gdzie lada rozbieżność mniemań staje się zarodkiem śmiertelnych nienawiści; gdzie byle igraszka obraca się w wojnę; gdzie obelgę płaci się z powrotem obelgą, aż znowu inna, wymazując ostatnią, zrodzi z kolei dalszą, źródło kilku następnych i szerzy w ten sposób kwasy w nieskończoność, od śmiechu aż do sytości, aż do niesmaku, aż do oburzenia najbardziej nawet kostycznego czytelnika.
Co do mnie, panie, jeśli prawdą jest, jak powiedziano, że wszyscy ludzie są braćmi (piękna to myśl), chciałbym, aby można było skłonić braci-literatów, iżby poniechali w dyskusji ostrego i zarozumiałego tonu, zostawiając go braciom-publicystom, którzy władają nim tak dobrze! jak również obelgi braciom-adwokatom... którzy też niezgorzej wywiązują się z zadania! Chciałbym zwłaszcza nakłonić braci-dziennikarzy, aby odstąpili od tej bakałarsko-magistralnej powagi, z jaką strofują synów Apollina i bawią głupotę kosztem talentu.
Otwórzcie dziennik: nie macie uczucia, że widzicie surowego pedagoga, jak, z ferułą lub trzcinką podniesioną na opieszałych uczniów, traktuje ich gorzej niewolników za najlżejszym błędem w zadaniu? Ej, bracia, czyż tutaj chodzi o pensum! literatura jest wytchnieniem i słodką rekreacją!
Co się mnie tyczy, nie spodziewajcie się, aby, w igraszkach swoich, mój umysł poddał się kiedy pod jarzmo. Niepoprawny jest; skoro raz odłoży pensa i wydostanie się z klasy, staje się tak płochy i figlarny, iż mogę z nim tylko igrać. Jak upierzony wolant na rakiecie, wznosi się, spada, cieszy moje oczy, znów się wzbija, młynkuje i znowuż wraca. Jeśli zręczny gracz chce wkupić się do partji i podbijać, wraz ze mną, lekkiego wolanta moich myśli, wyśmienicie: jeśli oddaje mi go lekko i z wdziękiem, gra bawi mnie i gotów jestem stawić mu czoło. Ujrzelibyście wówczas rzuty podawane, parowane, przyjęte, oddane, przyspieszone, nagłe, chyże, zwinne, zdolne zarówno ubawić widzów jak podniecić aktorów.
Taką przynajmniej, drogi panie, winna być krytyka; w ten sposób zawsze pojmowałem dysputę między dobrze wychowanymi ludźmi, którzy pielęgnują sztukę.
Zobaczmyż, czy ów dziennikarz z Bouillon zachował w swej krytyce ów charakter uprzejmości, a zwłaszcza dobrej wiary.
Sztuka jest farsą, powiada.
Pomińmy terminy. Barbarzyńskie imiona, które cudzoziemski kucharz daje francuskim zaprawom, nie psują w niczem ich smaku; psują się dopiero, przechodząc przez jego ręce. Zanalizujmy farsę Bouillońską.
Sztuka, powiada, nie posiada planu.
Czy dlatego, że zbyt prosty, uchodzi przenikliwości młodocianego krytyka?
Zakochany starzec zamierza, w ciągu doby, zaślubić pupilkę; młody kochanek, zręczniejszy odeń, uprzedza go, i, tegoż dnia jeszcze, żeni się z nią pod samym nosem i w domu opiekuna. Oto treść, z której można było sporządzić, z równem powodzeniem, tragedję, komedję, dramat, operę, et caetera. Czy Skąpiec Moliera jest czem innem? Czy wielki Mitrydates jest czem innem? Rodzaj sztuki, jak wogóle wszelkiego dzieła, zależy nietyle od przedmiotu, co od charakterów które go wcielają.
Co do mnie, wobec tego, iż miałem zamiar zbudować z tego planu zabawną i lekką sztukę, rodzaj imbroglio, wystarczyło mi, iż maszynista, zamiast być czarnym zbrodniarzem, jest uciesznym chłopcem, niefrasobliwym człowiekiem, który śmieje się zarówno z powodzenia jak z upadku swoich przedsięwzięć; w ten sposób, dzieło, dalekie od poważnego dramatu, stało się wesołą komedją. Z samego faktu że opiekun jest nieco mniej głupi, niż tradycyjne dudki wyprowadzane w pole na deskach scenicznych, wynikło w sztuce wiele ruchu, a zwłaszcza przymus wzbogacenia pomysłowości dybiących nań intrygantów.
Gdybym, miast zostać w komicznej prostocie, zechciał wikłać, rozciągać i szrubować plan wedle tragicznej lub dramicznej maniery, czy wyobrażacie sobie, że zbrakłoby mi środków, w przygodzie, w której spożytkowałem na scenie jedynie cząstkę najmniej cudowną?
W istocie, nikomu dziś nie jest tajne, że, w historycznej epoce, w której sztuka kończy się wesoło w moich ręku, zaczyna się (możnaby rzec za kurtyną) poważna sprzeczka między doktorem a Figarem w przedmiocie stu talarów. Od obelg, przychodzi do razów. Doktór, dławiony przez Figara, strąca, szamocąc się, siatkę, która stroi głowę cyrulika; i oto, ukazuje się, nie bez zdumienia widzów, znamię w kształcie łopatki wyciśniętej na ogolonej głowie. Podążaj tylko dalej za mną, znamienity panie.
Na ten widok, lekarz, mimo że cały posiniaczony, krzyczy z uniesieniem: „Mój syn! o nieba! mój syn! drogi syn!...“ Ale, nim Figaro go usłyszał, nie przestaje, ze zdwojoną energją, tłamsić swego ojca. W istocie, to jego ojciec!
Ów Figaro, który z całej rodziny, znał niegdyś jedynie matkę, jest naturalnym synem doktora Bartolo. W młodości, lekarz miał dziecko z osobą stanu służebnego, którą skutki nierozsądku pozbawiły służby i wtrąciły w najokropniejsze niedole.
W chwili rozstania, zrozpaczony Bartolo, wówczas frater, rozżarzył w ogniu łopatkę i napiętnował syna na potylicy, aby go poznać kiedyś, jeśli los pozwoli się im spotkać. Matka i dziecko spędzili sześć lat w uczciwej nędzy. Pewnego dnia, herszt cyganów, potomek Łukasza Gauric[4], przejeżdżając przez Andaluzję ze swą zgrają, gdy matka przyszła doń po wróżbę losów syna, wykradł potajemnie dziecko i zostawił, w jego miejsce, ten horoskop:

Wylewając krew, z której w łonie jest poczęty,
Syn twój ojca osoby nie oszczędzi świętej:
Wreszcie, ku sobie w szale cios zwracając krwawy,
Zrani się, i wraz będzie szczęśliwy i prawy.

Zmieniając bezwiednie stan, nieszczęśliwy młodzian zmienił mimowoli i imię: wychowano go pod mianem Figara; uchował się. Matką jego jest ta Marcelina, która, na starość, została gospodynią u doktora, pocieszona okropnym horoskopem po utracie synalka. Ale dziś wszystko się ziściło.
Puszczając Marcelinie krew z nogi, jak to widzimy lub raczej nie widzimy w sztuce, Figaro spełnił pierwszy wiersz:

Wylewając krew, z której w łonie jest poczęty...

Kiedy niewinnie tłamsi doktora po zapuszczeniu kurtyny, spełnia wiersz drugi:

Syn twój ojca osoby nie oszczędzi świętej.

W tejże chwili, następuje wielce wzruszająca konfrontacja między lekarzem, starą, a Figarem: To ty! to on! to wy! to ja! Cóż za efekt! Ale syn, w rozpaczy z powodu swej niewinnej porywczości, zalewa się łzami i zadaje sobie cięcie brzytwą, zgodnie z treścią trzeciego wiersza:

Wreszcie, ku sobie w szale zwracając cios krwawy,
Zrani się i...

Cóż za obraz: Nie wyjaśniając, czy tą brzytwą podcina sobie gardło, czy tylko szczeć na brodzie, widzicie, iż mogłem zakończyć sztukę w regjonach najwyższej patetyczności. Wreszcie, doktór zaślubia starą; Figaro zaś, wedle ostatniego wersetu,

...wraz będzie szczęśliwy i prawy.

Cóż za rozwiązanie! Kosztowałoby mnie jedynie szósty akt! I co za szósty akt! Nigdy żadna tragedja w Komedji Francuskiej... Wystarczy. Podejmijmy sztukę w stanie, w którym ją odegrano i skrytykowano. Kiedy mi wyrzucają cierpko to co zrobiłem, nie pora wychwalać to, co mogłem był zrobić.
„Przebieg akcji jest nieprawdopodobny“, powiedział jeszcze dziennikarz, usadowiony w Bouillon na aprobacie i przywileju.
— Nieprawdopodobny! Roztrząśnijmy to, z przyjemnością“.
Jego Excelencja hrabia Almawiwa, którego mam zaszczyt, od dawna, być osobistym przyjacielem, jest to młody magnat... a raczej, aby rzec lepiej, był; wiek bowiem i wysokie godności uczyniły zeń później bardzo poważnego człowieka, jakim i ja sam stałem się od tego czasu. Jego Dostojność był to młody hiszpański magnat, żywy, namiętny, jak wszyscy kochankowie z tej rasy, którą świat uważa za chłodną, a która jest tylko leniwą.
Puścił się tajemnie na poszukiwanie ładnej osóbki, którą był ujrzał w Madrycie, a którą opiekun rychło odwiózł w miejsce urodzenia. Jednego ranka, kiedy się przechadzał pod jej oknami w Sewilli, gdzie od tygodnia starał się ściągnąć uwagę młodej osoby, przypadek sprowadził w to samo miejsce cyrulika Figaro. — Aha! przypadek, powie krytyk; a gdyby przypadek nie sprowadził tego dnia cyrulika w to miejsce, cóż stałoby się ze sztuką? — Zaczęłaby się, bracie, w innej epoce. — Niepodobna, skoro, jak sam powiadasz, opiekun ma zaślubić młodą osobę nazajutrz. — Zatem, nie byłoby sztuki; albo byłaby inna. Czy rzecz jakaś jest nieprawdopodobna, przez to że się mogła dziać inaczej?
Doprawdy, sprzyka z ciebie. Kiedy kardynał de Retz powiada nam spokojnie: „Jednego dnia, potrzeba mi było człowieka: lub raczej roił mi się jeno cień: byłbym pragnął, aby był wnukiem Henryka Wielkiego; aby miał długie włosy blond, aby był piękny, zręcznej postawy, junacki, aby posiadał gwarę i sympatje ulicy; i oto przypadek zesłał mi pana de Beaufort, który wymknął się świeżo z więzienia Stanu: był to ściśle człowiek, jakiego mi było trzeba“; czyż powiecie koadjutorowi: Ba! przypadek! Ale gdybyś nie spotkał pana de Beaufort! Ale to, ale tamto?...
Przypadek sprawił, iż przybył w to samo miejsce Figaro, cyrulik o wyparzonej gębie, lichy poeta, rezolutny muzyk, srogi brzdąkacz na gitarze, niegdyś pokojowiec hrabiego, dziś obywatel Sewilli, golący z powodzeniem brody, klecący romanse i małżeństwa; dzierżący porówni lancet i serengę; postrach mężów, ulubieniec kobiet, człowiek jakiego nam trzeba. Że zaś, ściśle wziąwszy, to, co nazywamy namiętnością, jest nie czem innem, jak tylko podrażnionem przeciwnościami pragnieniem, młody kochanek, który, odczułby może jedynie przelotną skłonność gdyby spotkał swą uwielbianą w zwyczajnych warunkach, rozkochuje się w niej, ponieważ jest zamknięta: słowem, gotów jest poruszyć niebo i ziemię aby ją zaślubić.
Ale dawać tu całkowite streszczenie sztuki, znaczyłoby wątpić o twej przenikliwości, o zwinności z jaką zdolny jesteś uchwycić zamiar autora, i przez niewinny labirynt dążyć za nitką intrygi. Mniej uprzedzony niż dziennik z Bouillon, który, z aprobatą i przywilejem, ma najfałszywsze pojęcie o planie sztuki, ujrzysz, iż wszystkie zabiegi kochanka nie zmierzają wyłącznie do doręczenia listu — który jest jedynie lekkim przydatkiem intrygi — ale do tego, aby się osiedzieć w fortecy bronionej przez czujność i podejrzenie, a zwłaszcza aby oszukać człowieka, który, bezustanku wyłapując podstęp, zmusza nieprzyjaciela do ratowania się coraz to nowym zwinnym obrotem.
I skoro ujrzysz, iż cała wartość rozwiązania polega na tem, że opiekun zamknął drzwi, oddając klucz Bazylemu, tak aby tylko on i rejent mogli wejść i dopełnić obrzędu małżeństwa, zdumiejesz się niezawodnie, iż krytyk tak sprawiedliwy może sobie igrać z zaufaniem czytelników, lub też mylić się do tego stopnia, pisząc: Hrabia zadaje sobie trud wspinania się po drabinie wraz z Figarem, mimo że drzwi nie są zamknięte.
Wreszcie, skoro ujrzysz nieszczęśliwego opiekuna, zmamionego wszystkiemi ostrożnościami, które podjął aby uniknąć swego losu, zmuszonego wkońcu podpisać kontrakt ślubny i zgodzić się na to czemu nie umiał zapobiec, zostawisz krytykowi rozstrzygnienie, czy ten opiekun był głupcem, dlatego iż nie odgadł intrygi, którą ukrywano mu starannie, podczas gdy krytyk, któremu nie ukrywano jej zgoła, nie odgadł jej zupełnie tak samo.
W istocie, gdyby ją dobrze pojął, czy nie pospieszyłby oddać pochwały wszystkim pięknościom dzieła?
Że nie zauważył sposobu, w jaki pierwszy akt zapowiada i rozwija, na wesoło, charaktery działających osób, można mu wybaczyć.
Że nie spostrzegł walorów komicznych w owej scenie drugiego aktu, gdzie, mimo nieufności i wściekłości zazdrośnika, pupilka umie odwrócić uwagę od listu doręczonego w jego obecności i doprowadzić tyrana do tego, iż błaga o przebaczenie za swe posądzenia — i to jeszcze pojmuję.
Że nie wspomniał ani słowa o zdumieniu Bazylja w trzecim akcie, scenie, która, w teatrze, zdała się wszystkim tak nowa i tak bardzo ubawiła widzów, również się nie dziwię.
Mniejsza jeszcze i o to, że się nie poznał na trudności, jaką autor podjął dobrowolnie w ostatnim akcie, każąc pupilce wyznać opiekunowi, iż hrabia wykradł klucz; i na tem, jak, w dwóch słowach, wśród igraszki, autor wyplątał się z kłopotu oraz z nowego niepokoju w jaki wtrącił widzów. To jeszcze byłaby drobnostka.
Godzę się z tem, iż nie przyszło mu na myśl, że sztuka, jedna z najweselszych jakie widziano w teatrze, napisana jest bez najmniejszego dwuznacznika, bez jednej myśli, słowa, któreby mogły zaniepokoić skromność, nawet publiczności w krytych lożach; co wszelako jest nielada rzeczą, drogi panie, w wieku, w którym hipokryzja obyczajności posunięta jest niemal tak daleko jak rozwiązłość obyczajów! I na to przystaję. Wszystko to, bezwątpienia, mogło być niegodne uwagi krytyka niosącego się tak górnie.
Ale, w jaki sposób mógł nie podziwiać tego, na co żaden z poczciwych ludzi nie zdołał patrzeć bez łez rozczulenia i rozkoszy: mam na myśli synowskie oddanie zacnego Figara, który nie zdolny jest zapomnieć swej matki?
Znasz więc tego opiekuna? powiada hrabia w pierwszym akcie. Jak swoją matkę, odpowiada Figaro. Skąpiec powiedziałby: Jak swoją kieszeń. Fircyk odpowiedziałby: Jak samego siebie; Karjerowicz: Jak drogę do Wersalu; dziennikarz z Bouillon: Jak mego księgarza; jako że każdy czerpie porównanie z przedmiotu który go obchodzi. Jak moją matkę, oto odpowiedź syna tkliwego i pełnego szacunku.
W innem miejscu jeszcze: Przemiły jesteś! powiada mu opiekun. I ten dobry, zacny chłopak, który mógł z lekkiem sercem dołączyć tę pochwałę do wszystkich tych jakiemi obsypywały go damy jego serca, wraca ciągle do myśli o dobrej matce, i na owo: Przemiły jesteś! odpowiada — Prawda, panie, iż matka mówiła mi to niekiedy. I dziennik z Bouillon nie podnosi podobnych rysów! Trzeba mieć bardzo wysuszony mózg, aby ich nie widzieć, lub też bardzo twarde serce, aby ich nie czuć.
Nie liczę tysiąca innych delikatnych szczegółów, rozrzuconych pełnemi garściami w tem dziele. Wiadomo naprzykład, że aktorzy rozmnożyli w nieskończoność swoje działy i rodzaje: rodzaj wielkiej, średniej i małej bohaterki; wielkich, średnich i małych lokai; głupca, natręta, hultaja, chłopa, doktora, sędziego: ale wiadomo, że nie usystemizowali jeszcze rodzaju ziewającego. Cóż uczynił autor, aby niezbyt wytrawnego aktora zmusić do otwierania szeroko gęby na scenie? Zadał sobie ten trud, aby zebrać, w jednem zdaniu, wszystkie ziewające sylaby języka: sylaby, które pobudziłyby do ziewania umarłego i rozwarły zęby samej nawet zawiści!
W tym cudownym ustępie, gdzie, nagabywany wyrzutami opiekuna, który nań krzyczy: Co powiesz temu nieszczęśliwemu, który ziewa i śpi stojąc? A tamtemu, który od trzech godzin kicha, że omal czaszka mu nie pęknie i mózg nie wypryśnie? Co im powiesz? Dobroduszny cyrulik odpowiada: Tam do kata! temu co kicha powiem: „Na zdrowie!“ Temu zaś co ziewa: „Połóż się pan spać“. Odpowiedź, w istocie, tak słuszna, tak chrześcijańska i cudowna, iż jeden z owych bitych krytyków, posiadających gratisowy wstęp na paradyz, nie mógł wstrzymać się od wykrzyknika: „Tam do djaska! autor musiał z tydzień myśleć, nim wymyślił tę odpowiedź!“
I dziennik z Bouillon, miast chwalić te piękności bez liku, zużywa papier i atrament, aprobatę i przywilej, aby stawiać podobne dzieło zgoła poniżej krytyki! Choćby mi mieli uciąć szyję, nie potrafiłbym zmilczeć!
Czyż ten okrutnik nie posunął się tak daleko, iż orzekł, że, aby utrzymać tego Cyrulika przy życiu na scenie, trzebaby go okroić, zmienić, przetopić, ściągnąć do czterech aktów, i oczyścić z mnogości błazeństw i kalamburów, gier słów, słowem z płaskiego komizmu?
Widząc jak macha piórem i rąbie na oślep, łatwo osądzić, że nie zrozumiał ani słowa z dzieła nad którem się znęca. Ale mam zaszczyt upewnić tego dziennikarza, zarówno jak młodego człowieka który mu ostrzy pióro i dowcip, że, daleki od oczyszczania sztuki z kalamburów, gier słów, etc., które jej rzekomo zaszkodziły na pierwszem przedstawieniu, autor wprowadził w akty, które pozostały na scenie, wszystko co mógł ocalić z aktu schowanego w tece: tak jak gospodarny cieśla szuka, wśród wiórów rozsypanych po warsztacie, każdego ułomka, zdolnego posłużyć do utkania szczelin.
Mamyż pominąć milczeniem ostry wyrzut, jaki nasz krytyk czyni młodej osobie, że posiada wszystkie przywary źle wychowanej panny? Prawda, iż, aby uniknąć następstw takiego zarzutu, stara się go zepchnąć na kogoś drugiego, jakgdyby nie był sam jego autorem, uciekając się do banalnego zdania: Znajdują, iż młoda osoba, etc. Znajdują!...
Cóż tedy, jego zdaniem, miała uczynić? Hę? Zamiast mile przyjąć starania młodego człowieka pełnego zalet i który okazuje się, w dodatku, młodzieńcem znamienitego rodu, urocza dzieweczka miała może zaślubić podagrycznego doktora? Piękne w istocie zamęźcie przeznacza jej pan krytyk! I dlatego że ośmiela się być w tem innego zdania, posiada wszystkie przywary źle wychowanej panny!
W istocie, jeżeli dziennik z Bouillon zdobywa sobie we Francji przyjaciół trafnością i szczerością krytyk, trzeba przyznać, że będzie ich miał o wiele mniej z tamtej strony Pirenejów; ile że jest nieco twardy dla dam hiszpańskich.
Ej! kto wie, czy jej Ekscelencja pani hrabina Almawiwa, wzór kobiet swego stanu i żyjąca jak anioł z mężem, mimo że go już nie kocha, nie upomni się kiedyś o zuchwalstwo, na jakie, względem jej osoby, pozwalają sobie w Bouillon, z aprobatą i przywilejem?
Czy niebaczny dziennikarz zastanowił się bodaj, że Jej Excelencja, posiadając, dzięki stanowisku męża, przemożne wpływy, mogłaby mu uzyskać jakąś synekurę w Gazecie Hiszpańskiej, ba, nawet może w Dzienniku Urzędowym; i że, w karjerze jaką obrał, trzeba się obchodzić nieco oględniej z damami wielkiego świata? Cóż mnie to zresztą obchodzi? Każdy czuje, że mówię wyłącznie w interesie tego jegomościa.
Czas zostawić tego przeciwnika, mimo że stoi na czele ludzi, którzy twierdzą, iż, nie mogąc się utrzymać na scenie w pięciu aktach, skurczyłem się do czterech, aby zwabić z powrotem publiczność. A choćby! W momencie niebezpieczeństwa, czyliż nie lepiej poświęcić piątą część mienia, niż pozwolić by wszystko padło ofiarą rozboju?
Ale nie popadaj, drogi czytelniku... (chciałem powiedzieć, znakomity Panie), nie popadaj w pospolity błąd, któryby wyrządził krzywdę twemu sądowi o rzeczach.
Sztuka moja, która, na pozór, ma dziś tylko cztery akty, posiada ich w istocie i faktycznie pięć; mianowicie, pierwszy, drugi, trzeci, czwarty i piąty, jak zwykle.
Prawda, iż, w dniu walki, widząc przeciwników rozżartych, parter chwiejący się, niespokojny, szemrzący zdala niby fale morskie, i będąc pewny iż te głuche szemrania wróżące burzę sprowadziły niejedno rozbicie, zastanowiłem się, iż wiele sztuk w pięciu aktach (jak moja), wszystkie zresztą doskonale napisane (jak moja), nie byłyby poszły w zupełności w djabły (jak moja), gdyby autor zdobył się na energiczne postanowienie (jak moje).
Bóg intrygi jest pogniewany, rzekłem z mocą do aktorów:

Dzieci! poświęceń wymaga ta chwila.

Wówczas, składając ofiarę djabłu i rozdzierając rękopis: „Boże gwizdających, sykających, ucierających nosy, kaszlących i mącących spokój, wykrzyknąłem; trzeba ci krwi; wychłeptaj czwarty akt i niech wściekłość twoja się uśmierzy!“
Natychmiast ujrzelibyście, jak piekielny hałas, który przyprawiał aktorów o bladość i drżenie, słabnie, oddala się, milknie; jak następują po nim oklaski; jak, z odmętów parteru, wznosi się powszechne brawo! i obiega w krąg, aż do najwyższych ławek paradyzu.
Z tego przedstawienia rzeczy, wynika, wielkomożny Panie, że sztuka moja została w pięciu aktach, które są: pierwszy, drugi, trzeci w teatrze, czwarty w djabłach, piąty w następstwie trzech pierwszych. Niejeden autor upewni was nawet, iż ten czwarty akt, którego się nie widzi, mimo to, najwięcej przyczynia się do zalet sztuki, przez to samo że się go nie widzi.
Pozwólmy światu gadać; wystarcza mi, że udowodniłem to co mówię; wystarcza, że, płodząc swoich pięć aktów, okazałem szacunek dla Arystotelesa, Horacego, Aubignaka i współczesnych, i zadokumentowałem w ten sposób publicznie mą cześć dla reguł.
Dzięki temu drugiemu załatwieniu sprawy, djabeł otrzymał swą cząstkę; wózek toczy się niezgorzej bez piątego koła: publiczność jest zadowolona, ja również. Czemu dziennik z Bouillon nie jest zadowolony? — Ba! czemu? temu, że djabelnie trudno jest zadowolić ludzi, którym, z rzemiosła, rzeczy wesołe muszą się wydawać zawsze nie dość serjo, a rzeczy poważne zawsze nie dość ucieszne.
Pochlebiam sobie, wielkomożny panie, iż to się nazywa rozumowanie zasadnicze, i że nie jesteś nierad z mego sylogizmu.
Pozostaje odpowiedzieć na uwagi, któremi niektóre osoby zaszczyciły najbłahszy z dramatów, jaki, od stu lat, pojawił się na scenie.
Odkładam na stronę listy do aktorów, do mnie samego, bez podpisu, pospolicie zwane anonimami. Można sądzić z cierpkości stylu, iż autorowie ich, mało obyci z krytyką, nie dosyć mieli poczucie, iż zła sztuka nie jest złym uczynkiem, i że ta lub owa obelga, słusznie zastosowana do lichego człowieka, zawsze jest nie na miejscu wobec lichego autora. Przejdźmy do innych.
Znawcy zauważyli, iż popadłem w tę omyłkę, aby krytykować francuskie zwyczaje ustami żartownisia sewilskiego w Sewilli; gdy prawdopodobieństwo wymaga, aby się znęcał nad obyczajami hiszpańskiemi. Mają słuszność: tak dalece sam myślałem o tem, iż, aby uczynić prawdopodobieństwo tem doskonalszem, postanowiłem zrazu napisać i wystawić sztukę po hiszpańsku, ale pewien człowiek o wytrawnym smaku zwrócił mi uwagę, iż, w ten sposób, komedja straci może nieco na wesołości dla publiki paryskiej; która to racja skłoniła mnie do napisania jej po francusku. Tak zatem, jak się okazuje, uczyniłem mnóstwo ofiar na rzecz wesołości, nie zdoławszy wszelako rozchmurzyć czoła dziennikowi z Bouillon.
W kilka dni później (to już poważniejsze), w mieszkaniu pewnej niedomagającej damy, poważny pan, w czarnem ubraniu, obfitej peruce i z zakrzywioną laską którą zlekka dotykał rączki gospodyni, wyraził grzecznie parę wątpliwości co do pocisków wypuszczonych w stronę lekarzy. „Panie szanowny, rzekłem, czy jesteś przyjacielem którego z naszych Eskulapów? Byłbym w rozpaczy, że niewinny żarcik... — Ani odrobinę: widzę, że mnie pan nie zna; ja nigdy nie biorę niczyjej strony osobiście; mówię tu o korporacji wogóle“. To sprawiło, iż zacząłem się głęboko zastanawiać, kimby mógł być ów człowiek. „Gdy chodzi o koncept, dodałem, wiadomo panu, że nigdy nie należy pytać czy prawdziwy, tylko czy dobry. — Ej! czy myślisz pan, że z tej próby wyjdziesz obronniejszą ręką? — Brawo, doktorze, rzekła dama. To istny potwór! czyż nie ośmielił się mówić źle i o nas? Podajmy sobie ręce do obrony“.
Na to słowo: doktorze, zacząłem podejrzewać iż mówi do swego lekarza. „To prawda, szanowni państwo, odparłem skromnie, iż pozwoliłem sobie na te lekkie przewiny, tem śmielej iż nie są one dla nikogo groźne“.
Ej! któż mógłby zaszkodzić dwom potężnym ciałom, których władza ogarnia kulę ziemską i dzieli świat między siebie? Naprzekór zawistnym, płeć piękna zawsze będzie w nim władać przez rozkosz, a lekarze przez cierpienie: nadmiar zdrowia zawsze wieść będzie ku miłości, jak znów choroba odda nas z powrotem medycynie.
Mimo to, nie wiem, czy, na szali zysków, Fakultet nie przeważy nieco samej Piękności. Często zdarza się, iż bóstwa nasze oddają nas w ręce lekarzy; ale częściej jeszcze lekarze zatrzymują swój łup i nie zwracają go już boginiom.
Żartując tedy, trzebaby może mieć wzgląd na nierównomierność represyj, i pamiętać, iż, jeżeli Piękności mszczą się opuszczając nas, jestto zło jedynie negatywne podczas gdy lekarze mszczą się zagarniając na własność, co staje się nawskroś pozytywnem.
Że, kiedy ci ostatni nas dzierżą, robią z nami wszystko co zechcą; gdy Piękności, bodaj najpiękniejsze, robią tylko to co mogą.
Iż obcowanie z płcią piękną czyni nam ją niebawem mniej konieczną; gdy obcowanie z lekarzem czyni go w końcu nieodzownym.
Wreszcie, iż jedna z tych potęg zdaje się istnieć jedynie poto aby zapewnić trwanie drugiej: im więcej hoża młodość oddaje się miłości, tem niezawodniej wyblakła starość przypada medycynie.
Zresztą, ponieważ zawarliście sojusz przeciw mnie, słuszne było, łaskawa pani, i ty, panie doktorze, abym wam przedłożył wspólnie swoje usprawiedliwienia. Bądźcie tedy przekonani, iż, z rzemiosła niejako ubóstwiając płeć piękną a obawiając się lekarzy, jeżeli mówię źle o Pięknościach, to jeno żartem, tak samo jak nigdy nie zdarza mi się żartować potrosze z Medycyny bez drżenia.
Co się was tyczy, łaskawe panie, oświadczenia mego nie wolno podawać w wątpliwość: najzacieklejsi wrogowie muszą przyznać, iż, w chwili złego humoru, kiedy moja uraza do jednej z Piękności miała skrupić się zbyt swobodnie na wszystkich innych, naraz, w oczach całej publiczności, zatrzymałem się przy dwudziestym piątym kuplecie, i, w najrychlejszej skrusze, żebrałem, w dwudziestym szóstym, przebaczenia pogniewanych bogiń w następującej formie:

Jeślim kiedy wasze serce
Obwiniał, bóstwa czarowne,
Wy, w miłości przeniewierce,
W rozkoszy zawsze wymowne,
Darujcie mi, o, boginie:
To puste bajania zrzędy,
Co skrycie z ochoty ginie
Dzielić wasze słodkie błędy.

Co do pana, panie doktorze, wiadomo dobrze, iż Molier...
„Jestem w rozpaczy, rzekł wstając, że nie mogę dłużej korzystać z pańskiej światłej konwersacji; ale cierpiąca ludzkość nie powinna pokutować za moje przyjemności“. Opuścił mnie, na honor! nim jeszcze zdołałem zamknąć gębę w pół zdania. „Nie wiem, rzekła urocza chora śmiejąc się, czy przebaczę panu; ale widzę jasno, że nasz doktór nie przebaczy.
— Nasz, powiada pani? nie będzie nigdy moim.
— Ej, dlaczego?
— Nie wiem; lękałbym się, iż może się okazać poniżej swego rzemiosła, skoro nie stoi powyżej żartów na jakie można zeń sobie pozwolić“.
Ten doktór nie jest człowiekiem w moim guście. Człowiek dość wytrawny w swej sztuce, aby, z dobrą wiarą, przyznać jej niepewność; dość sprytny, aby śmiać się, wraz ze mną, z tych którzy głoszą jej nieomylność, oto lekarz po mojej myśli. Użyczając mi opieki pod nazwą wizyt, dając rady, które nazywa konsultacją, spełnia godnie i bez napuszenia najszlachetniejszą funkcję oświeconej i ludzkiej duszy. Mając więcej bystrości, dalej posuwa się w rachunku prawdopodobieństwa, i oto wszystko co można osiągnąć w tej równie użytecznej jak niepewnej sztuce. Przemawia do rozsądku, pociesza mnie, prowadzi, a natura robi resztę. Toteż, daleki od obrażania się o żart, pierwszy gotów jest przeciwstawić go pedantyzmowi. Pyszałkowi, który mówi z powagą: „Z ośmdziesięciu fluxyj płuc, jakie leczyłem tej jesieni, jeden tylko chory zginął w moich rękach“; mój doktór odpowiada z uśmiechem: „Co do mnie, udzieliłem pomocy więcej niż stu chorym tej zimy; niestety! ledwie jednego zdołałem ocalić!“ Takim jest mój kochany lekarz. — Znam go. — Pozwoli pani zatem, że nie zamienię go na twego. Pedant tak samo nie będzie miał mego zaufania w chorobie, jak świętoszka nie zyskałaby hołdów w zdrowiu. Ale cóż ze mnie za głupiec! Miast powtarzać pani swoje przeprosiny płci pięknej, winienbym prześpiewać doktorowi kuplecik świętoszków; jak stworzony dla niego:

By ożywić me utwory
Pendzlem malarza-poety,
Gromadzę w nich, każdej pory,
Obrazki — nigdy portrety:
Prawdziwie godnego człeka
Nie zranią one z pewnością:
Zaś obłudnik, co się wścieka,
Zdradza się swą własną złością.

— Ale, ale, gdy mowa o piosence, rzekła dama, pięknie to z pańskiej strony wystawiać swą sztukę w Teatrze Francuskim! wiesz pan przecież, że ja trzymam lożę we Włoskim. Czemuż nie zużyć tego przedmiotu do opery komicznej? Mówią, że to była pańska pierwotna myśl. Rodzaj sztuki doskonale zgodziłby się z muzyką.
— Nie wiem, czy muzyka byłaby go zniosła, czy też pomyliłem się zrazu w swojem przypuszczeniu; ale, nie wchodząc w racje które kazały mi zmienić zdanie, oto, łaskawa pani, jedna, i niechaj starczy za wszystkie.
Nasza muzyka operowa nadto jeszcze głęboko tkwi w stylu piosenki, abyśmy mogli po niej oczekiwać prawdziwego wzruszenia lub szczerej wesołości. Można będzie zacząć się nią posługiwać w teatrze poważnie, kiedy wykonawcy zrozumieją, że śpiew jest jedynie po to aby dodać akcentu słowom; kiedy śpiewacy zbliżą się do natury, a zwłaszcza zaprzestaną się trzymać niedorzecznego prawidła, aby wracać do pierwszej części arji, skoro odśpiewali już drugą. Czy istnieją powtórzenia i ronda w dramacie? To okrutne gadulstwo jest śmiercią zaciekawienia i zdradza nieznośną pustkę myśli.
Ja, który zawsze kochałem muzykę, nie sprzeniewierzając się jej ani na chwilę, często, słuchając sztuki która najżywiej mnie interesuje, łapię się na tem, iż mimowoli wzruszam ramionami i wołam zniecierpliwiony: „Ech! jedźże naprzód, muzyko! poco ciągle powtarzać? Nie dosyć wolno się wleczesz? Miast opowiadać żywo, bajdurzysz! Zamiast malować namiętność, czepiasz się wyrazów! Poeta czyni wszelkie wysiłki aby ścisnąć wydarzenia, a ty je rozwadniasz! Naco mu się zda iż osiągnie styl energiczny i zwięzły, jeśli ty go grzebiesz bezużytecznem brzdąkaniem? Skoro trwasz w swej jałowej rozwlekłości, zabawiaj się piosenką, póki nie poznasz szczytnej i gwałtownej wymowy uczuć!“
W istocie, jeżeli w teatrze deklamacja jest już nadużyciem opowiadania, śpiew, który jest nadużyciem deklamacji, jest, najoczywiściej, jedynie nadużyciem nadużycia. Dodajcie do tego powtarzanie zdań, i patrzcie w co się obraca zainteresowanie! Gdy ta wada potęguje się z każdym aktem, zaciekawienie cofa się w przeciwnym kierunku; akcja słabnie; czegoś mi brak; staję się roztargniony; ogarnia mnie nuda. Staram się odgadnąć czegobym pragnął, i często zdarza mi się spostrzec, iż pragnąłbym końca przedstawienia.
Jest inny rodzaj naśladownictwa, naogół o wiele mniej rozwinięty niż muzyka, ale który mógłby, na tym punkcie, służyć jej za naukę. Przez samą swą rozmaitość, wysoki taniec jest prawdziwym wzorem dla śpiewu.
Popatrzcie, jak wspaniały Vestris albo pyszny d’Auberval zaczyna charakterystyczny krok. Nie tańczy jeszcze, ale, ledwie się ukaże, już chód jego, swobodny i śmiały, ściąga spojrzenia widzów. Budzi tyleż dumy, ile wróży przyjemności... Zaczyna... Gdy śpiewak powtarza dwadzieścia razy zdania i monotonizuje ruchy, tancerz odmienia swoje w nieskończoność.
Widzicie go, jak lekko posuwa się drobnemi skokami, jak cofa się wielkim krokiem, i każe zapominać o całej swej sztuce pełną wdzięku i smaku niedbałością? To znów, na jednej nodze, zachowując kunsztowną równowagę, bez ruchu przez kilka taktów, dziwi, zdumiewa martwotą... I nagle, jakgdyby żałował czasu spoczynku, puszcza się jak strzała, pędzi w głąb, i wraca piruetami, z szybkością której ledwie oko może nadążyć.
Arja może zaczynać wciąż na nowo, zawracać, powtarzać, ględzić, on się nie powtarza! Rozwijając męskie piękności gibkiego krzepkiego ciała, maluje gwałtowne wzruszenia duszy: rzuca namiętne spojrzenie, któremu ramiona jego, miękko rozwarte, dodają wymowy; i, jakgdyby się rychło znużył waszym zachwytem, podnosi się ze wzgardą, umyka się oku które go ściga... Wówczas, najburzliwsza namiętność zdaje się rodzić i wzbierać z najsłodszego upojenia. Gwałtowny, porywczy, wyraża tak wrzący i prawdziwy gniew, iż wyrywam się z fotela, marszczę brwi... Ale oto znów, wracając do gestu i akcentu spokojnej rozkoszy, błądzi niedbale, z wdziękiem, miękko, ruchami tak delikatnemi, że porywa tyleż serc, ile jest spojrzeń przykutych do tego czarodziejskiego tańca.
Muzycy, śpiewajcie jak on tańczy, a będziemy mieli, miast opery, dramaty muzyczne! Ale słyszę mego wiekuistego cenzora (nie wiem już sam, skądinąd czy z Bouillon?), jak mruczy: Czego on chce dowieść tym obrazkiem? Widzę tu znamienity talent, a nie taniec w ogólności. Aby porównywać, trzeba brać sztukę w jej przeciętnych objawach, a nie w najszczytniejszych wzlotach. Czyż nie mamy...
Przerywam i ja z kolei. — Ej, do kata! jeśli chcę odmalować konia, i utworzyć sobie właściwy sąd o tem szlachetnem zwierzęciu, czy będę go szukał dychawicznym i starym, jęczącym przy dorożkarskim dyszlu, lub człapiącym pod razami bata? Szukam go w stadninie, dumnego ogiera, dzielnego, ognistego, z płomiennem okiem, jak kopie ziemię i wyrzuca płomienie z nozdrzy; jak parska od żądz i niecierpliwości, lub pruje powietrze, napełniając je elektrycznością; jak, gwałtownem rżeniem, weseli człowieka i przyprawia o drżenie klacze całej okolicy. Taki jest mój tancerz.
I kiedy kreślę obraz sztuki, rozumiem, iż trzeba mi szukać modelów między wielkimi mistrzami, którzy ją uprawiają; wszystkie wysiłki genjuszu... Ale nadto się oddalam od przedmiotu: wróćmy do Cyrulika... lub raczej, znakomity Panie, nie wracajmy doń. Dość już dla takiego drobiazgu. Nieświadomie popadłbym w błąd, jaki, zbyt słusznie, zarzucają nam, Francuzom: że robimy zawsze małe piosenki z wielkich spraw, a z małych spraw wielkie dyssertacje.

Zostaję, z najgłębszem uszanowaniem, Jaśnie Wielmożnego Pana bardzo uniżownym i powolnym sługą.
Autor.





CYRULIK SEWILSKI

CZYLI
DAREMNA PRZEZORNOŚĆ
KOMEDJA W CZTERECH AKTACH

WYSTAWIONA I POŁOŻONA
NA SCENIE KOMEDJI FKANCUZKIEJ W TUILLERJACH
DNIA 23 LUTEGO 1775


Ha! byłem ojcem i umrzeć nie mogłem!
ZAIRA. AKT II


CYRULIK SEWILSKI

OSOBY:

(Kostjumy aktorów powinny wzorować się na dawnych kostjumach hiszpańskich).

HRABIA ALMAWIWA,
grand hiszpański, nieznajomy zalotnik Rozyny, pojawia się, w pierwszym akcie, w kubraku i w atłasowych spodniach; zawinięty jest w duży, ciemny płaszcz, czyli opończę hiszpańską; czarny kapelusz z opuszczonem rondem, opasany dokoła barwną wstążką. W drugim akcie, uniform kawalerzysty, wąsy, i buty z cholewami. W trzecim, przebrany za szkolarza; włosy równo przycięte, wielka kryza na szyi; kubrak, pludry, pończochy i płaszcz krojem duchownym. W czwartym, ubrany jest we wspaniały strój hiszpański z bogatym płaszczem; na to narzucony obszerny ciemny płaszcz.
BARTOLO,
lekarz, opiekun Rozyny; strój czarny, kusy, zapięty; wielka peruka; kryza i mankiety; czarny pas; kiedy wychodzi z domu, długi szkarłatny płaszcz.
ROZYNA,
młoda osoba szlachetnego pochodzenia, wychowanka Bartola; ubrana z hiszpańska.
FIGARO,
cyrulik z Sewilli: w stroju hiszpańskim. Głowa okryta siatką; kapelusz biały, opasany barwną wstążką, jedwabna chustka okręcona luźno koło szyi, atłasowa kamizelka i spodnie, guziki i dziurki od guzików oszyte srebrem; szeroki jedwabny pas, podwiązki z chwastem spadającym na nogę; jaskrawy kubrak z dużemi wyłogami koloru kamizelki; pończochy białe, trzewiki szare.
DON BAZYLJO,
organista, nauczyciel śpiewu; czarny kapelusz z opuszczonem rondem, sutanna i długi płaszcz bez żabota i mankietów.
MŁOKOS,
stary sługa Bartola.
ŻYWIEC,
drugi służący Bartola, tępy i nieruchawy.
Obaj ubrani w ludowy strój Galicyjski, włosy splecione z tyłu, kamizelka szamowego koloru, szeroki skórzany pas z klamrą; spodnie niebieskie; toż samo kaftan, którego rękawy, rozcięte na ramionach, wiszą z tyłu.
REJENT.
ALKAD,
urzędnik sądowy, z długim białym kijem w ręku.

Kilku strażników i sług z pochodniami.

Rzecz dzieje się w Sewilli; w pierwszym akcie na ulicy pod oknami Rozyny;
w następnych w mieszkaniu doktora Bartolo.


AKT I
Scena przedstawia ulicę w Sewilli; wszystkie okna wychodzące na ulicę są zakratowane.
Scena I
HRABIA, sam w obszernym ciemnym płaszczu i kapeluszu nasuniętym na czoło. Przechadzając się, dobywa zegarka.

Jest wcześniej niż myślałem. Godzina, o której moja piękność zwykła się ukazywać za żaluzją, jest jeszcze daleko. Mniejsza; lepiej przybyć za wcześnie, niż chybić sposobności. Ha! gdyby jaki modniś dworski mógł mnie sobie wyobrazić, o sto mil od Madrytu, wystającego co rano pod oknami kobiety z którą nigdym nie zamienił słowa, wziąłby mnie za Hiszpana z czasów królowej Izabeli. — Czemu nie? Każdy bieży za szczęściem. Dla mnie ono w sercu Rozyny. — Jakto! gonić za kobietą do Sewilli, gdy Madryt i dwór nastręczają na każdym kroku tyle łatwych przyjemności! — Właśnie przed tem uciekam. Znużony jestem zdobyczami, których źródłem interes, ambicja lub próżnostka! Tak słodko być kochanym dla samego siebie! Ach! gdybym, pod tem przebraniem, zyskał pewność... Djabliż niosą natręta!

Scena II
FIGARO, HRABIA, ukryty.
FIGARO, z gitarą, przewiązaną przez plecy szeroką wstążką; podśpiewuje wesoło, trzymając papier i ołówek w ręku:

Precz do czarta ze zgryzotą,
Niech próżno nie trawi nas;
Sączmy wina strugę złotą.
Co grzeje i poi wraz;

Ach, bez rozkoszy,
Co smutki płoszy,
Człowiek żyłby jak ów kret,
No, i umarłby też wnet.

Jak dotąd, wcale nieźle, he, he!

No, i umarłby też wnet.
Lenistwo i wino
Walczą o mą duszę...

Ech, nie, nie walczą, władają w niej zgodnie razem.

Dzielą... moją duszę...

Czy mówi się: dzielą sobie?... Ech! Boże! nasi libreciści operowi nie wglądają tak ściśle. Co nie warte powiedzenia, podkłada się dziś pod muzykę.

Śpiewa:

Lenistwo i wino
Dzielą moją duszę...

Chciałbym, na zakończenie, znaleźć coś pięknego, efektownego, świetnego, coś coby miało pozór myśli. (Przyklęka na jedno kolano, i pisze, nucąc:)

Dzielą moją duszę:
W jednem mą rozkosz pokładam jedyną,
Drugie osładza najcięższe katusze.

Fe! to płaskie. Nie to... Trzeba przeciwstawienia, antytezy:

Jedno... mą... wierną... najmilszą dziewczyną...
Drugiemu...

Tam do kata! Mam:

Drugiemu, biedny, kornie służyć muszę.

Brawo, Figaro! (pisze, nucąc:)

Lenistwo i wino
Dzielą moją duszę:
Jedno mą wierną, najmilszą dziewczyną,
Drugiemu, biedny, kornie służyć muszę;
Jedno mą wierną, najmilszą dziewczyną,
Drugiemu, biedny, kornie służyć muszę.

He, he! Kiedy się dobierze akompanjament, zobaczymy jeszcze, panowie zazdrośnicy, czy i tym razem zdołacie mnie pogrążyć. (Spostrzega hrabiego). Gdzieś już widziałem tego księżyka... (Wstaje ).
HRABIA, na stronie. Ten człowiek nie jest mi obcy.
FIGARO. Ależ nie, to nie żaden klecha! Ta szlachetna i dumna postawa...
HRABIA. To pocieszne wejrzenie...
FIGARO. Nie mylę się: hrabia Almawiwa.
HRABIA. Toż-to ten nicpoń Figaro!
FIGARO. On sam, Wasza Dostojność.
HRABIA. Hultaju! jeśli jedno słowo...
FIGARO. A, poznaję mego pana, po tem łaskawem obejściu, jakiem mnie zawsze zaszczycał.
HRABIA. A ja nie poznałem cię zrazu. Roztyłeś się, zaokrągliłeś...
FIGARO. Cóż Wasza Dostojność chce: nędza!
HRABIA. Biedny chłopak! Cóż ty porabiasz w Sewilli? Wszakże, swego czasu, poleciłem cię w ministerjum na jakąś posadę.
FIGARO. Otrzymałem ją, Wasza Dostojność, i wdzięczność moja...
HRABIA. Nazywaj mnie Lindorem. Nie widzisz z mego przebrania, że chcę pozostać nieznany?
FIGARO. Znikam więc.
HRABIA. Przeciwnie. Czekam tu na kogoś; otóż, dwaj ludzie, którzy gwarzą z sobą, wyglądają mniej podejrzanie, niż jeden który się przechadza. Udawajmy zagadanych. No i cóż? ta posada?
FIGARO. Minister, mając wzgląd na polecenie Waszej Dostojności, kazał mnie natychmiast mianować pomocnikiem aptekarza.
HRABIA. Przy szpitalach armji?
FIGARO. Nie; przy stadninach andaluzyjskich.
HRABIA, śmiejąc się. Dobry początek karjery!
FIGARO. Posada była nienajgorsza: mając wydział opatrunków i leków, sprzedawałem często dobrym ludziom rzetelne końskie lekarstwa...
HRABIA. Które zabijały poddanych Jego Królewskiej Mości!
FIGARO. Ha, ha! niemasz uniwersalnego leku. Zdarzało mi się wszelako wyleczyć temi kordjałami, Galicjan, Katalończyków, Owernjaków.
HRABIA. Czemuż rzuciłeś to miejsce?
FIGARO. Rzuciłem? Ono mnie rzuciło; przystawiono mi stołka.

Zazdrość z wyschniętą łapą, z twarzą siną, bladą...

HRABIA. Och, przyjacielu, litości! litości! Składasz i wiersze? Widziałem przed chwilą, jak gryzmoliłeś coś na kolanie, wyśpiewując od rana.
FIGARO. Oto właśnie przyczyna mego nieszczęścia, Excelencjo. Kiedy doniesiono ministrowi, że składam, ośmielę się powiedzieć, wcale wdzięczne bukieciki dla Chlorydy, szarady do dzienników, że krążą tu i ówdzie madrygały mego pióra; słowem, kiedy się dowiedział, że zdarza mi się czasem wleźć żywcem pod prasę, wziął rzecz bardzo surowo, i odebrał mi posadę, pod pozorem, że zamiłowania do sztuki nie da się zgodzić z powagą stanowiska.
HRABIA. Kapitalne! I nie próbowałeś przedłożyć...
FIGARO. Byłem aż nazbyt szczęśliwy, iż o mnie zapomniano, w przeświadczeniu, iż możni czynią nam dosyć dobrego, kiedy nie czynią nam nic złego.
HRABIA. Coś musi tkwić pozatem. Przypominam sobie, że, już w mojej służbie, był z ciebie wielki nicpoń.
FIGARO. Ech, Boże, Excelencjo, bo też, gdy ktoś jest biedakiem, żąda się, aby był bez wad.
HRABIA. Leniwy, nieporządny...
FIGARO. Wedle miary cnót, jakich wymaga się od służącego, czy Excelencja zna wielu panów, którzyby byli godni być lokajami?
HRABIA, śmiejąc się. Wcale nieźle. I osiedliłeś się tutaj?
FIGARO. Nie zaraz.
HRABIA, przerywając. Chwileczkę... Zdawało mi się, że to ona... Gadaj dalej, słucham.
FIGARO. Wróciwszy do Madrytu, chciałem na nowo spróbować swoich talentów. Teatr wydał mi się zaszczytnem polem...
HRABIA. Och! litości!...
FIGARO. (Podczas gdy mówi, hrabia patrzy z wytężoną uwagą w kierunku żaluzji). W istocie, nie rozumiem, w jaki sposób nie zdobyłem sukcesu, obsadziłem bowiem gęsto parter co najdzielniejszymi pracownikami; ręce... jak łopaty; zabroniłem rękawiczek, lasek, wszystkiego co wydaje jedynie głuche oklaski; przytem, na honor, przed premierą, kawiarnia zdawała się najlepiej usposobiona. Ale, intryga kliki...
HRABIA. Aha! „intrygi“ i „klika“! mości wygwizdany autorze!
FIGARO. Ten dziś, ów jutro; czemużby nie? Wygwizdali mnie, prawda; ale, jeżeli kiedy jeszcze uda mi się dopaść ich w teatrze...
HRABIA. Nuda cię pomści, co?
FIGARO. Och, ja ich...! do kroćset!...
HRABIA. Klniesz? Czy wiesz, że tylko dwadzieścia cztery godzin przysługuje w trybunale prawo złorzeczenia sędziom?
FIGARO. W teatrze, dwadzieścia cztery lat: życie jest za krótkie, aby strawić podobną urazę.
HRABIA. Bawią mnie twoje ucieszne gniewy. Ale nie powiadasz, co cię skłoniło do opuszczenia Madrytu.
FIGARO. Mój dobry anioł, Excelencjo, skoro mam dziś szczęście odnaleźć dawnego pana. Przekonawszy się w Madrycie, iż rzeczpospolita sztuk i nauk jest legowiskiem wilków, szczerzących wzajem ma się zęby, i że, mimo wzgardy jaką sprowadza na nich ta śmieszna zaciekłość, wszystkie owady, mustyki, komary, krytyki, bazgracze, zazdrośniki, feljetoniści, wydawcy, cenzory, słowem wszystko co czepia się skóry nieszczęśliwych autorów, co ich ogryza i wysysa to niewiele miąższu które im zostało, znużony pisaniem, znudzony samym sobą, zmierżony drugimi, przytłoczony długami i goniąc resztką pieniędzy, przekonany zresztą że uczciwy zarobek z brzytwy więcej jest wart niż jałowe zaszczyty pióra, opuściłem Madryt. Z lekkim węzełkiem na plecach, przebiegałem filozoficznie obie Kastylje, Manszę, Estramadurę, Sierra-Morenę, Andaluzję, goszczony w jednem mieście, wtrącony do więzienia w innem, a wszędzie wyższy ponad bieg wydarzeń; chwalony przez jednych, ganiony przez drugich, ciesząc się dobrą chwilą, znosząc z hartem złą, drwiąc sobie z głupoty, stawiając czoło złości, śmiejąc się z własnej nędzy i goląc podbródki całemu światu, wreszcie, jak mnie pan widzi, osiadły w Sewilli i gotów na nowo służyć Waszej Excelencji we wszystkiem, co się jej spodoba rozkazać.
HRABIA. Któż ci dał tak wesołą filozofję?
FIGARO. Przyzwyczajenie do niedoli. Śmieję się skwapliwie ze wszystkiego, z obawy bym nie musiał płakać. Co pan tak patrzy ustawicznie w tę stronę?
HRABIA. Uciekajmy!
FIGARO. Czemu?
HRABIA. Chodźże, niezdaro! gubisz mnie. (Kryją się).

Scena III
BARTOLO, ROZYNA. (Żaluzja na pierwszem piętrze otwiera się; Bartolo i Rozyna ukazują się w oknie).

ROZYNA. Jak miło odetchnąć powietrzem... Ta żaluzja otwiera się tak rzadko...
BARTOLO. Co ty tam masz za papier?
ROZYNA. Kuplecik z Daremnej Przezorności: nauczyciel dał mi go wczoraj.
BARTOLO. Cóż to za Daremna Przezorność?
ROZYNA. Nowa komedja.
BARTOLO. Znowu jakiś dramat! Pewnie nowe głupstwo nowej szkoły[5].
ROZYNA. Nie wiem.
BARTOLO. No, no: dzienniki i władze zrobią z tem porządek. Barbarzyńska epoka!...
ROZYNA. Zawsze pan złorzeczy naszym biednym czasom.
BARTOLO. A to dobre! Cóż one wydały takiego, aby je chwalić? Głupstwa wszelkiego rodzaju: wolność myśli, przyciąganie ziemi, elektryczność, tolerancję, szczepienie ospy, chininę, encyklopedię i dramat...
ROZYNA, upuszczając, niby mimowoli, papier na ulicę. Och, moja piosenka! tak się zasłuchałam w to co pan mówi, że piosenka wypadła mi na ulicę. Biegnij pan, biegnij żywo: zginie z pewnością.
BARTOLO. Bo też, u djaska, kiedy się coś trzyma, trzeba trzymać jak należy. (Cofa się z balkonu).
ROZYNA spogląda w głąb i daje znak na ulicę. Pst, pst. (Hrabia zjawia się). Podnieś pan szybko i umykaj. (Hrabia jednym skokiem podnosi papier i chowa się).
BARTOLO wychodzi z domu i szuka. Gdzież jest? nic nie widzę.
ROZYNA. Pod balkonem, tuż koło ściany.
BARTOLO. Ładne mi dajesz zlecenia! Przechodził kto tędy?
ROZYNA. Nie widziałam nikogo.
BARTOLO, do siebie. A ja, który tak dobrodusznie... Bartolo, przyjacielu, dudek z ciebie: powinno cię to nauczyć, aby nigdy nie otwierać żaluzyj od ulicy. (Wchodzi do domu).
ROZYNA, ciągle na balkonie. Niedola moja starczy mi za usprawiedliwienie: sama, pod strażą, wydana na łup wstrętnego człowieka, czyliż popełniam zbrodnię, próbując wyrwać się z niewoli?
BARTOLO, ukazując się na balkonie. Wracaj, senora; moja wina, jeśli zgubiłaś piosenkę; ale to nieszczęście nie zdarzy ci się już nigdy, przysięgam. (Zamyka żaluzję na klucz).

Scena#32;IV
HRABIA, FIGARO, wsuwają się ostrożnie.

HRABIA. Teraz, kiedy nikogo niema, przypatrzmy się tej piosence, w której, z pewnością, mieści się słowo tajemnicy. Bilecik!
FIGARO. Pytał, co to takiego Daremna Przezorność!
HRABIA czyta żywo. „Pańskie zainteresowanie budzi mą ciekawość; skoro opiekun się oddali, zaśpiewaj pan, niby od niechcenia, na melodję tej piosnki, coś, coby mi zdradziło imię, stan i zamiary tego, który zdaje się być szczerze oddany nieszczęsnej Rozynie“.
FIGARO, przedrzeźniając głos Rozyny. „Piosenka, piosenka mi wypadła; biegnij pan, biegnij żywo!“ (Śmieje się). Ha, ha, ha! och, te kobietki! Chcesz pan nauczyć chytrości największą gąskę? zamknij ją pod kluczem.
HRABIA. Droga Rozyna!
FIGARO. Excelencjo, nie potrzebuję już dociekać pobudek twej maskarady; tu pachnie na milę miłością.
HRABIA. Znasz mą tajemnicę; ale, gdybyś się ważył wypaplać...
FIGARO. Ja, paplać! Nie będę się uciekał do frazesów o honorze i uczciwości, frazesów których nadużywa się codzień; powiem tylko jedno: własny interes ręczy za mnie; zważ pan wszystko na tej szali...
HRABIA. Doskonale. Dowiedz się więc, iż losy pozwoliły mi spotkać w Prado, przed pół rokiem, młodą osobę, piękną w istocie jak... Widziałeś przed chwilą. Szukałem jej próżno po całym Madrycie. Dopiero przed kilku dniami odkryłem, że nazywa się Rozyna, pochodzi ze szlachetnej krwi, jest sierotą i żoną starego lekarza w tem mieście, imieniem Bartolo.
FIGARO. Ładny ptaszek, na honor! trudno go będzie wysadzić z gniazdeczka! Ale kto panu powiedział, że ona jest żoną doktora?
HRABIA. Całe miasto.
FIGARO. To bajka, którą ukuł przybywając z Madrytu, aby zmylić tropy i oddalić galantów. Dotąd, Rozyna jest jedynie jego pupilką; ale niebawem...
HRABIA, żywo. Nigdy!... Ach, co za nowina! Byłem gotów na wszystko się ważyć, aby wynurzyć jej me żale; i oto zastaję ją wolną. Niema chwili do stracenia; trzeba zdobyć jej miłość i wyrwać ją z niegodnych więzów, których ma się stać ofiarą. Znasz więc opiekuna?
FIGARO. Jak własną matkę.
HRABIA. Cóż to za człowiek?
FIGARO, żywo. Śliczny, gruby, krótki młody staruszek, szpakowaty, uczerniony, wygolony, chytry, zużyty, przeżyty, który węszy, szpera, stęka i łaje bez przerwy.
HRABIA, niecierpliwie. Ech! widziałem go. Charakter?
FIGARO. Brutal, skąpy, zakochany i zazdrosny bez miary o pupilkę, która nienawidzi go śmiertelnie.
HRABIA. Zatem, widoki jego są...
FIGARO. Żadne.
HRABIA. Tem lepiej. A uczciwość?
FIGARO. Ściśle tyle, ile trzeba, aby uniknąć znajomości ze stryczkiem.
HRABIA. Tem lepiej. Ukarać łajdaka, kupując własne szczęście...
FIGARO. Znaczy osiągnąć jednym zamachem dobro publiczne i własne: w istocie, arcydzieło moralności, Excelencjo!
HRABIA. Powiadasz, że obawa galantów każe mu trzymać drzwi zamknięte...
FIGARO. Dla całego świata: gdyby ją mógł zamurować...
HRABIA. Tam do licha, to gorzej! Masz może przystęp do niego?
FIGARO. Czy mam! Primo, domek, stanowiący moje mieszkanie, należy do doktora, który trzyma mnie w nim gratis.
HRABIA. A! a!
FIGARO. Tak. Ja zaś, przez wdzięczność, przyrzekam mu dziesięć dukatów rocznie, również gratis.
HRABIA, zniecierpliwiony. Jesteś jego lokatorem?
FIGARO. Co więcej, jego cyrulikiem, chirurgiem, aptekarzem: nie uświadczysz pan w domu doktora jednego machnięcia brzytwą, lancetem lub serengą, któreby nie wychodziło z pod ręki pańskiego podnóżka.
HRABIA ściska go. Och, Figaro, przyjacielu, ty będziesz mym aniołem, wybawcą, bóstwem opiekuńczem.
FIGARO. Tam do kata! jak to potrzeba błyskawicznie zmniejsza oddalenie! Niema, jak kochankowie!
HRABIA. Szczęśliwy Figaro! Ujrzysz mą Rozynę. Pojmujesz ty swoje szczęście?
FIGARO. Też bajdy zakochanego! Alboż ja się w niej durzę? Obyś pan mógł zająć moje miejsce!
HRABIA. Ach! gdyby można usunąć wszystkie straże!
FIGARO. Nad tem właśnie myślałem.
HRABIA. Bodaj na kilka godzin.
FIGARO. Zaprzątając ludzi ich własnemi interesami, broni się im szkodzić sprawom drugich.
HRABIA. Zapewne. Cóż więc?
FIGARO, w zamyśleniu. Szukam w głowie, czy moja apteka nie mogłaby dostarczyć niewinnych środeczków...
HRABIA. Zbrodniarzu!
FIGARO. Czyż ja chcę komu szkodzić? Wszyscy w tym domu potrzebują mych usług. Chodzi tylko o to, aby ich zatrudnić naraz.
HRABIA. Ale doktór może powziąć podejrzenie.
FIGARO. Trzeba działać tak szybko, aby nie miało czasu się narodzić. Przychodzi mi myśl. Pułk Następcy tronu przybywa do miasta.
HRABIA. Pułkownik należy do mych przyjaciół.
FIGARO. Doskonale. Przedstaw się pan u doktora w kawaleryjskim mundurze, z biletem kwaterunkowym; będzie musiał pana pomieścić; ja podejmę się reszty.
HRABIA. Wybornie.
FIGARO. Nie byłoby nawet źle, gdybyś pan wyglądał troszkę pod dobrą datą.
HRABIA. Dlaczego?
FIGARO. I zachował się nieco za swobodnie, pod pozorem zaprószonej głowy.
HRABIA. Ale na co?
FIGARO. Aby nic nie podejrzewał i aby mniemał, że panu pilniej do dobrego łóżka, niż do miłostek w jego domu.
HRABIA. Kapitalnie. Ale czemuż ty sam tam nie idziesz?
FIGARO. Ja! Bagatela! Będziemy mogli mówić o szczęściu, jeżeli nie pozna pana: pana, którego nigdy w życiu nie widział na oczy. W jakiż sposób wprowadziłbym pana później?
HRABIA. Masz słuszność.
FIGARO. Boję się, że pan nie potrafi odegrać tej trudnej roli. Kawalerzysta... cokolwiek pod dobrą datą...
HRABIA. Żartujesz chyba. (Przybierając głos pijanego). Czy tutaj mieszkanie doktora Bartolo, mój przyjacielu?
FIGARO. Wcale nieźle, na honor; nogi tylko trzeba lepiej napoić. (Bardziej pijano). Czy tutaj...
HRABIA. Pfe, to pijaństwo gminu!
FIGARO. Ba! najlepsze! w niem radość!
HRABIA. Ktoś uchylił drzwi.
FIGARO. To doktór: usuńmy się, póki nie odejdzie.

Scena V
HRABIA i FIGARO ukryci; BARTOLO.

BARTOLO wychodzi, mówiąc w głąb domu. Wracam za chwilę; nie wpuszczać mi nikogo. Cóż za osieł ze mnie, że zgodziłem się zejść na dół! Z chwilą gdy minie prosiła, powinienem się był domyślić... Ten Bazyljo nie przychodzi! Miał wszystko przygotować, aby małżeństwo mogło się odbyć sekretnie jutro, i przepadł bez słychu! Pójdźmyż zobaczyć, co mogło go zatrzymać.

Scena VI
HRABIA, FIGARO.

HRABIA. Co ja słyszę? Jutro ma zaślubić Rozynę potajemnie!
FIGARO. Excelencjo, trudność dzieła zdwaja jedynie potrzebę determinacji.
HRABIA. Któż to znów ten Bazyljo, który zajmuje się jego małżeństwem?
FIGARO. Et, mizerny człeczyna; obznajmia trochę z nutami pupilkę doktora; zarozumiały ze swej sztuki, łajdus, golec, na kolanach przed talarem; z tym łatwo będzie dojść końca, Excelencjo... (Spoglądając ku żaluzji). Jest, jest!
HRABIA. Kto taki?
FIGARO. Za żaluzją, ona, ona. Nie patrz pan, nie patrzże pan!
HRABIA. Czemu?
FIGARO. Czyż nie pisze: „Zaśpiewaj pan od niechcenia?“ to znaczy, zaśpiewaj pan... tak, jakbyś śpiewał... jedynie aby śpiewać... O, o, jest, jest.
HRABIA. Skoro udało mi się wzbudzić jej sympatję jako nieznajomy, nie porzucajmyż imienia Lindora; tryumf tem więcej będzie miał uroku. (Rozwija papier rzucony przez Rozynę). Ale jak dobrać słów pod tę melodję? Nie umiem składać wierszy...
FIGARO. Wszystko co tylko Waszej Dostojności przyjdzie na myśl, będzie doskonałe: w miłości serce nie jest zbyt wymagające co do produktów dowcipu... weź Excelencja tylko mą gitarę.
HRABIA. Cóż ja z nią pocznę? gram tak licho!
FIGARO. Czyż człowiek pańskiego urodzenia może czegokolwiek nie umieć? Ot, grzbietem dłoni: tram, tram, tram... Śpiewać bez gitary w Sewilli! dalibóg, zarazby pana przejrzano, wytropiono. (Figaro przytula się do ściany pod balkonem).
HRABIA śpiewa, przechadzając się i towarzysząc sobie na gitarze.

Każesz — odkryję me imię w tej dobie;
Nieznany, śmiałem kochać cię zdaleka:
Gdy się dam poznać, i cóż mnie dziś czeka?
Ha, trudno, trzeba być posłusznym tobie.

FIGARO, po cichu. Dalipan, doskonale! Śmiało, Wasza Dostojność!
HRABIA.

Zowię się Lindor, ród mój pospolity,
Serce swe święci ci żaczek ubogi:
Czemuż nie dano, bym wniósł w twoje progi
Pana możnego dolę i zaszczyty?

FIGARO. Tam do licha! ja sam nie ułożyłbym lepiej, ja, który mam pretensję do literatury!
HRABIA.

Co rano przyjdę śpiewać, głosem tkliwym,
Miłość, co wszelki ślad nadziei grzebie;
Całe me szczęście w tem, by widzieć ciebie:
Słysz mnie, ach, błagam, z czuciem równie żywem!

FIGARO. Och, na honor! co to, to już!... (Podsuwa się i całuje kraj płaszcza hrabiego).
HRABIA. Figaro?
FIGARO. Wasza Dostojność?...
HRABIA. Sądzisz, że słyszała?
ROZYNA, wewnątrz domu, śpiewa.

Wszystko mi szepce, że Lindor uroczy,
I że mi trzeba kochać go na wieki...

(Słychać, jak ktoś zatrzaskuje z hałasem okiennicę).
FIGARO. Wierzy pan tym razem, że słyszała?
HRABIA. Zamknęła okno; widocznie ktoś wszedł.
FIGARO. Och, biedna mała! jak się jej głos trząsł! Wzięta jest, Excelencjo.
HRABIA. Posługuje się sposobem, który sama wskazała: „Wszystko mi szepce, że Lindor uroczy...“ Ileż wdzięku! dowcipu!
FIGARO. Ileż podstępu! miłości!
HRABIA. Myślisz, Figaro, że zechce być moją?
FIGARO. Raczej prześlizgnie się przez żaluzję, niżby się miała tego wyrzec.
HRABIA. Stało się, należę już do mej Rozyny... na życie.
FIGARO. Zapomina Wasza Dostojność, że ona już nie słyszy.
HRABIA. Mości Figaro! powiem tylko jedno słowo: będzie moją żoną; i, jeśli zechcesz dzielnie dopomagać mym zamiarom nie zdradzając mego nazwiska... rozumiesz, znasz mnie...
FIGARO. Uchylam czoła. Dalej, Figaro, pędź ku fortunie, mój synu.
HRABIA. Usuńmy się, aby nie ściągnąć podejrzeń.
FIGARO, żywo. Ja wchodzę do tego domu, gdzie, mocą swej sztuki, jednem dotknięciem czarodziejskiej różdżki, uśpię czujność, rozbudzę miłość, zazdrość sprowadzę na manowce, intrydze zamydlę oczy, i obalę wszystkie przeszkody. Wasza Dostojność, dwa kroki do mego mieszkania: mundur żołnierza, bilet kwaterunkowy i złoto w kieszeniach.
HRABIA. Dla kogo złoto?
FIGARO, żywo. Złoto, na miły Bóg, złoto: to nerw wszelkiej intrygi.
HRABIA. Nie gniewaj się, Figaro, wezmę go poddostatkiem.
FIGARO, odchodząc. Będę tam za chwilę.
HRABIA. Figaro?
FIGARO. Co takiego?
HRABIA. Gitara?
FIGARO wraca. Zapominam gitary! ja! oszalałem chyba! (odchodzi).
HRABIA. A twój dom, warjacie?
FIGARO wraca. Nie, doprawdy, na głowę upadłem! Sklepik o cztery kroki stąd, malowany niebiesko, szybki oprawne w ołów, na szyldzie trzy talerze, oko w dłoni, Consilio manuque, FIGARO. (Wybiega).



AKT II
Scena przedstawia mieszkanie Rozyny. W głębi sceny okno, zamknięte okratowaną żaluzją..
Scena I
ROZYNA, sama, ze świecznikiem w dłoni. Bierze ze stołu papier i zabiera się do pisania.

Marcelina słaba, cała służba zajęta, nikt nie zobaczy że piszę. Nie wiem, czy te mury mają oczy i uszy, czy też mój Argus ma jakiegoś złośliwego ducha, który ostrzega go w stosownej chwili; ale nie mogę rzec słowa, ani uczynić kroku, których intencyj natychmiastby nie odgadł... Ach! Lindorze! (Pieczętuje list). Zamknijmy od wypadku list, mimo, że nie wiem kiedy i jak zdołam go doręczyć. Widziałam Lindora przez żaluzję, długo coś rozmawiał z balwierzem Figarem. Ten człowiek okazywał mi niekiedy trochę współczucia: gdybym mogła pomówić z nim chwilę!...

Scena II
ROZYNA, FIGARO.

ROZYNA, zdziwiona. Och, panie Figaro, jakżem rada, że pana widzę!
FIGARO. Jak zdrowie panienki?
ROZYNA. Nieszczególnie, panie Figaro. Nuda zabija mnie.
FIGARO. Bardzo wierzę; tuczy jedynie głupców.
ROZYNA. Z kim rozmawiał pan na ulicy tak żywo? nie słyszałam słów: ale...
FIGARO. Z pewnym młodym studentem, potrosze moim krewnym, chłopcem rokującym najlepsze nadzieje: pełen dowcipu, uczucia, talentu i przytem wcale przystojny.
ROZYNA. Och, bardzo, bardzo, upewniam pana! a nazywa się...?
FIGARO. Lindor. Nie ma nic; ale, gdyby nie opuścił tak nagle Madrytu, mógłby tam znaleźć dobre miejsce.
ROZYNA, nieopatrznie. Znajdzie je, panie Figaro, znajdzie z pewnością. Młody człowiek tak pełen zalet, nie może długo pozostać nieznany.
FIGARO, na stronie. Bardzo dobrze. (Głośno). Ale ma jedną wadę, która mu zawsze będzie szkodziła w karjerze.
ROZYNA. Wadę, panie Figaro, wadę? Czy pan tego pewny?
FIGARO. Jest zakochany.
ROZYNA. Zakochany! pan to nazywa wadą?
FIGARO. Hm, coprawda, jest to wadą tylko przy jego braku środków.
ROZYNA. Ach! jakiż los niesprawiedliwy! A czy wymienił panu osobę, którą kocha? Jestem taka ciekawska...
FIGARO. Pani jesteś ostatnią, której mógłbym to zwierzyć.
ROZYNA, żywo. Czemu, panie Figaro? jestem dyskretna; ten młody człowiek jest panu blizki, mnie obchodzi on niezmiernie... powiedz pan.
FIGARO, patrząc na nią chytrze. Wyobraź więc sobie pani małą ślicznotkę, słodką, tkliwą, zwinną i świeżą, apetyczną jak rzadko; nóżka chybka, figurka strzelista, zgrabna, ramionka toczone, buzia różowa, a rączki! a pysie! ząbki! oczki!...
ROZYNA. I mieszka w tem mieście?
FIGARO. Nawet w tej dzielnicy.
ROZYNA. Na tej ulicy może?
FIGARO. Dwa kroki odemnie.
ROZYNA. Ach, jak to ślicznie... dla pańskiego krewniaka. A ta osoba, to...
FIGARO. Nie nazwałem jej?
ROZYNA, żywo. Właśnie tego jednego zapomniał pan, panie Figaro. Powiedzże, powiedz prędko; gdyby ktoś wszedł, nie dowiedziałabym się...
FIGARO. Chce pani koniecznie? Dobrze więc! zatem, ta osoba jest... pupilką twego opiekuna.
ROZYNA. Pupilką...?
FIGARO. Doktora Bartolo: tak, pani.
ROZYNA, wzruszona. Ach, panie Figaro! nie wierzę panu, zaręczam.
FIGARO. Dlatego właśnie Lindor pała najgorętszą chęcią, aby panią przekonać o tem osobiście.
ROZYNA. Panie Figaro, drżę cała.
FIGARO. Fe, któż widział drżyć! to zła rachuba, pani: kto się poddaje obawie niebezpieczeństwa, odczuwa, tem samem, niebezpieczeństwo obawy. Zresztą, przychodzę, aby panienkę uwolnić od wszystkich strażników aż do jutra.
ROZYNA. Jeśli mnie kocha, powinien tego dowieść zachowując się rozsądnie.
FIGARO. Ech, pani, alboż miłość i rozsądek mogą gnieździć się obok siebie? Biedna młodzież jest dziś tak nieszczęśliwa, że ma przed sobą tylko ten straszliwy wybór: miłość bez rozsądku, albo rozsądek bez miłości.
ROZYNA, spuszczając oczy. Rozsądek bez miłości... zdaje się...
FIGARO. Och, tak: bardzo nudny. Sądzę, w istocie, że miłość bez rozsądku przedstawia się powabniej; i, co do mnie, gdybym był kobietą...
ROZYNA, zakłopotana. To pewne, że młoda osoba nie może bronić godnemu człowiekowi aby ją szacował...
FIGARO. Toteż, mój krewniak szacuje panią nieskończenie.
ROZYNA. Ale, gdyby popełnił jaką nieostrożność, panie Figaro, bylibyśmy zgubieni.
FIGARO, na stronie. Bylibyśmy zgubieni... (Głośno). Gdyby mu tak pani zabroniła tego wyraźnie, małym liścikiem... List może wiele wskórać.
ROZYNA, podaje list świeżo napisany. Nie mam czasu przepisać na nowo, ale, wręczając ten list, powiedz mu pan... powiedz jasno... (nadsłuchuje).
FIGARO. Nikogo niema, pani.
ROZYNA. Że co czynię, to jedynie z czystej przyjaźni.
FIGARO. To przecie widać. Tam do kata! miłość wygląda zupełnie inaczej!
ROZYNA. Jedynie z czystej przyjaźni, rozumie pan? Obawiam się tylko, iż, zrażony trudnościami...
FIGARO. Ech, nie! to nie błędny ognik. Niech pani raczy pamiętać, że wiatr, który gasi świeczkę, roznieca płomień, a my jesteśmy właśnie tym płomieniem. Już mówiąc o tobie, młodzieniec zieje takim ogniem, że nieomal rozżarzył mnie swą namiętnością, mnie, którego to wszystko...
ROZYNA. Boże! słyszę opiekuna. Gdyby cię zastał tutaj... Przejdź pan przez gabinet i wymknij się pocichu.
FIGARO. Bądź panienko spokojna. (Na stronie, pokazując list). Oto, co warte więcej niż wszystkie moje spostrzeżenia. (Wchodzi do gabinetu).

Scena III
ROZYNA, sama.

Umieram z niepokoju, póki nie usłyszę, że już wyszedł... Jak ja go lubię, tego poczciwego Figara! to taki zacny człowiek, taki przywiązany do rodziny! Ach! oto mój tyran; weźmy robótkę. (Gasi świecę, siada i bierze bębenek z haftem).


Scena IV
BARTOLO, ROZYNA.

BARTOLO, rozgniewany. Ha! przekleństwo! wściekły, niegodziwy bandyta Figaro! Czy można wyjść bodaj na chwilę z domu, aby, za powrotem...
ROZYNA. Co pana tak rozgniewało?
BARTOLO. Przeklęty cyrulik ochwacił mi cały dom za jednym zamachem: dał proszek na sen Żywcowi, Młokosowi na kichanie; Marcelinie puścił krew z nogi; nawet mułowi nie przepuścił: biednemu, ślepemu zwierzęciu wyrżnął kataplazm na oczy! Dlatego, że mi winien sto talarów, pilno mu smarować rachunek! Hoho! niech mi się z nim pokaże! I nikogo w przedpokoju! wchodzi się do tego domu jak na plac publiczny.
ROZYNA. I któż inny mógłby wejść prócz pana?
BARTOLO. Wolę raczej lękać się bez przyczyn, niż narażać się bez zastanowienia; świat roi się od ludzi zuchwałych, przedsiębiorczych... Ot, nie dalej jak dziś rano, czyż nie pochwycił ktoś zwinnie twej piosenki, gdy schodziłem aby ją podnieść? Och, ja...
ROZYNA. Doprawdy, za wiele pan przykłada wagi do tego drobiazgu! Może wiatr porwał papier, może jaki przechodzień, czy ja wiem kto wreszcie?
BARTOLO. Wiatr, przechodzień!... Niema wiatru, niema przechodniów na świecie, moja pani; zawsze ktoś stojący na czatach umyślnie podnosi papierki, które kobieta upuszcza niby przez nieuwagę.
ROZYNA. Niby, powiada pan?...
BARTOLO. Tak, panienko, ni-by.
ROZYNA, na stronie. Och! niegodziwy staruch!
BARTOLO. Ale to się już nie powtórzy: każę zakuć tę kratę.
ROZYNA. Zrób pan lepiej: każ odrazu zamurować okna; między więzieniem a kaźnią, to już tak mała różnica!
BARTOLO. Co się tyczy okien na ulicę, myśl nie byłaby zła... Cyrulik nie zachodził bodaj do ciebie?
ROZYNA. Czy i on budzi w panu niepokój?
BARTOLO. Tak jak każdy inny.
ROZYNA. W istocie, bardzo uprzejma odpowiedź!
BARTOLO. Ba! tylko ufaj całemu światu, a będziesz miał niebawem w domu poczciwą żonę, gotową cię zdradzić, poczciwych przyjaciół czyhających aby ci ją zdmuchnąć i poczciwych służących, gotowych w tem pomagać.
ROZYNA. Jakto! tyle pan nawet nie przypuszcza cnoty i zasad, iżby się były zdolne oprzeć pokusom imć Figara?
BARTOLO. Kiż djabeł się wyzna na kaprysach kobiet? Widziałem dosyć owych cnót i zasad...
ROZYNA, w gniewie. Ależ, panie, jeśli wystarczy być mężczyzną aby się podobać kobiecie, czemuż więc pan niepodoba mi się tak strasznie?
BARTOLO, zdumiony. Czemu?... Czemu?... Nie odpowiadasz na pytanie: zatem, ten cyrulik?...
ROZYNA, podrażniona. Więc tak, był, widziałam, rozmawiałam. Nie kryję nawet, że jest mi sympatyczny: i obyś się pan mógł udławić z wściekłości. (Wychodzi).

Scena V
BARTOLO sam.

Och! psy! poganie! ta służba łajdacka! Młokos! Żywiec! Żywiec przeklęty!

Scena VI
BARTOLO, ŻYWIEC.

ŻYWIEC, wchodzi ziewając, zaspany. Uach, uach!
BARTOLO. Gdzieżeś ty siedział, tumanie zatracony, wówczas gdy ten balwierz wszedł do domu?
ŻYWIEC. Panie, byłem... uach, uach!
BARTOLO. Zajęty jakiemś błazeństwem, jak zawsze? I nie widziałeś?
ŻYWIEC. Oczywista, że widziałem. Znalazł mnie ciężko chorym, wedle tego co mówił: musi to być prawda, bo od samego słu-auch-ania tego co mi gadał zaczęło mnie łamać po kościach. Uach, uach.
BARTOLO, przedrzeźniając go. Od samego słuu-ach-ania?... Gdzież ten nicpoń Młokos? karmić lekami smarkacza bez mego zlecenia! W tem tkwi jakieś szelmostwo.

Scena VII
BARTOLO, ŻYWIEC, MŁOKOS, wchodzi krokiem starca, wspierając się na lasce; wchodząc, kicha kilkakrotnie.

ŻYWIEC, wciąż ziewając. Mło-o-okos?...
BARTOLO. Wykichasz się w niedzielę.
MŁOKOS. Oto już więcej niż pięćdziesiąt... pięćdziesiąt razy... w jednej minucie!... (kicha) duszy już nie czuję.
BARTOLO. Ha! pytam was obu, czy był ktoś u Rozyny, i nic mi nie mówicie, że ten cyrulik...
ŻYWIEC, ciągle ziewając. Ech, alboż to jest ktoś, pan Figaro? Uach...
BARTOLO. Założę się, że ten frant jest z nim w zmowie...
MŁOKOS, becząc głupawo. Ja!... ja z kimś w zmowie!
ŻYWIEC, kichając. Ech, panie, czy to... czy to jest spra... sprawiedliwość?
BARTOLO. Sprawiedliwość! Właśnie mi coś dla takich jak wy nędzarzy: sprawiedliwość! Poto jestem waszym panem, abym zawsze wobec was miał rację.
ŻYWIEC, kichając. Ale, dalibóg, kiedy coś jest prawda...
BARTOLO. Kiedy coś jest prawda! a jeśli ja nie chcę żeby była prawda, życzę sobie żeby nie była prawda. Wystarczyłoby tylko pozwolić tym drabom mieć słuszność, a zobaczylibyście rychło w coby się obróciła władza!
ŻYWIEC, kichając. Wolę tedy podziękować za miejsce.. Służba końska, i do tego ciągłe piekło w domu.
MŁOKOS, płacząc. Z biednym uczciwym człowiekiem obchodzą się jak z bydlęciem.
BARTOLO. Ruszaj tedy, biedny uczciwy człowieku. (Przedrzeźnia ich). „Uach“ i „apsik“, jeden kicha mi w twarz, a drugi w nos mi ziewa.
MŁOKOS. Och, panie, przysięgam, że, gdyby nie panienka, nie byłoby... nie byłoby sposobu wytrzymać w domu. (Wychodzi, kichając).
BARTOLO. Do jakiego stanu doprowadził ten Figaro ich wszystkich! Widzę, co w trawie piszczy: hultaj chciał mnie skwitować ze stu talarów nie rozwiązując sakiewki...

Scena VIII
BARTOLO, DON BAZYLJO, FIGARO, ukryty w alkierzu, pokazuje się od czasu do czasu, podsłuchując.

BARTOLO. A, don Bazyljo, przychodzisz na lekcję śpiewu z Rozyną?
BAZYLJO. Ba! są pilniejsze rzeczy.
BARTOLO. Byłem u ciebie, alem cię nie zastał.
BAZYLJO. Wyszedłem na miasto w pańskich sprawach. Dowiedz się pan nowiny dość przykrej.
BARTOLO. Dla ciebie?
BAZYLJO. Nie, dla pana. Hrabia Almawiwa jest w mieście.
BARTOLO. Mów pocichu. Ten, który kazał szukać Rozyny po całym Madrycie?
BAZYLJO. Mieszka w rynku i wychodzi codzień przebrany.
BARTOLO. Niema co i wątpić, o moją skórę idzie. Cóż tedy czynić?
BAZYLJO. Gdyby to był zwykły człowiek, nietrudno byłoby go usunąć.
BARTOLO. Tak, zaczaiwszy się wieczorem, z bronią, w dobrem ukryciu...
BAZYLJO. Bone Deus! Narażać się! Broń Boże! Wpakować go w dwuznaczną sprawę, to co innego! i, podczas ogólnego wrzenia, spotwarzać ile gęby starczy: concedo.
BARTOLO. Osobliwy sposób pozbycia się człowieka!
BAZYLJO. Oszczerstwo, doktorze? nie wiesz chyba co lekceważysz; widziałem najzacniejszych ludzi, bliskich zguby pod tem brzemieniem. Wierz mi pan, niema tak płaskiej złośliwości, takiej ohydy, tak niedorzecznej baśni, którejby, dobrze wziąwszy się do rzeczy, nie udało się wmówić mieszkańcom stolicy; a mamy tu do tego ludzi wprost genialnych!... Zrazu, lekki szmerek muska ziemię niby jaskółka przed burzą, pianissimo; szemrze, śmiga i, pomykając, sieje zatrute strzały. Jedne, drugie usta podejmują go, i, piano, piano, sączą misternie w uszy. Zło już poczęte: kiełkuje, pełza, wędruje, i, rinforzando, z ust do ust, idzie, sam djabeł wie dokąd; następnie, nagle, niewiadomo jak, widzisz potwarz jak podnosi się, pręży, świszcze, wzdyma się, rośnie w mgnieniu oka. Rzuca się, rozwija loty, wiruje, ogarnia, rwie, bucha, grzmi i zmienia się, dzięki niebu, w powszechny krzyk, w crescendo publiczne, chorus powszechny nienawiści i potępienia. Kiż djabeł oparłby się temu?
BARTOLO. Ale cóż ty mi za brednie wyplatasz, Bazyljo? Co za związek może mieć to piano-crescendo z mojem położeniem?
BAZYLJO. Jakto! co za związek? To, co wszędzie się czyni aby uprzątnąć nieprzyjaciela, trzeba uczynić tutaj, aby wrogowi nie dać się zbliżyć.
BARTOLO. Zbliżyć? Tuszę sobie, iż Rozyna będzie moją żoną, nim dowie się zgoła, że pan hrabia istnieje na świecie.
BAZYLJO. W takim razie, niema chwili do stracenia.
BARTOLO. A od kogóż to zależy, mości Bazyljo? Powierzyłem ci wszystkie szczegóły sprawy.
BAZYLJO. Tak; ale skąpiłeś na punkcie kosztów: w harmonji zaś nieskazitelnego porządku, nieformalne małżeństwo, niesprawiedliwy wyrok, jawne pogwałcenie prawa, to dysonanse, które trzeba zawsze przygotować i złagodzić doskonałym akordem brzęku złota.
BARTOLO, dając pieniądze. Muszę spełnić to czego żądasz, ale niech już będzie koniec.
BAZYLJO. To się nazywa mówić. Jutro, wszystko będzie skończone; pańską rzeczą zapobiec, aby, w ciągu dnia, nikt nie mógł przestrzec pupilki.
BARTOLO. Zdaj się na mnie. Przyjdziesz dziś wieczór, Bazyljo?
BAZYLJO. Nie licz na to, doktorze. Sprawa pańska zatrudni mnie cały dzień; nie licz na to.
BARTOLO, przeprowadzając go. Sługa.
BAZYLJO. Zostańże pan, doktorze, zostań.
BARTOLO. Nie, nie. Chcę zamknąć za tobą.

Scena IX
FIGARO, sam, wychodząc z alkierza.

Och! zbawienna ostrożność! Zamykaj, zamykaj bramę, a ja, wychodząc, otworzę ją hrabiemu. To wielki hultaj ten Bazyljo: szczęściem jeszcze większy głupiec. Trzeba stanowiska, rodu, rangi, słowem trzeba być czemś, aby móc coś w świecie osiągnąć potwarzą. Ale taki Bazyljo! mógłby gadać bezeceństwa najprawdziwsze w świecie, niktby mu nie uwierzył.


Scena X
ROZYNA, FIGARO.

ROZYNA, wbiegając. Jakto! pan jeszcze tu, panie Figaro?
FIGARO. Bardzo szczęśliwie dla pani, panno Rozyno. Twój opiekun i nauczyciel śpiewu, mniemając że są sami, mieli ze sobą bardzo szczerą rozmówkę...
ROZYNA. A pan słuchał, panie Figaro? Wie pan, że to bardzo nieładnie.
FIGARO. Słuchać? Ba, to najlepszy sposób aby usłyszeć. Dowiedz się tedy, iż opiekun ma cię zaślubić jutro.
ROZYNA. Och! wielkie bogi!
FIGARO. Niech się pani nie obawia: damy mu tyle zajęcia, że nie będzie miał czasu myśleć o małżeństwie.
ROZYNA. Wraca już: wymknij się pan tylnemi schodkami. Umieram z przestrachu. (Figaro ucieka).

Scena XI
BARTOLO, ROZYNA.

ROZYNA. Czy był ktoś z panem tu przed chwilą?
BARTOLO. Don Bazyljo, którego odprowadziłem dla wszelkiej pewności. Byłabyś wolała pewnie, żeby to był imć Figaro?
ROZYNA. To mi zupełnie obojętne, upewniam.
BARTOLO. Radbym bardzo wiedzieć, co ten cyrulik miał ci tak pilnego do powiedzenia.
ROZYNA. Serjo pan pyta? Zdał mi sprawę ze stanu Marceliny, która, wedle tego co mówi, ma się bardzo nieszczególnie.
BARTOLO. Zdał ci sprawę! Założę się, że mu polecono, aby ci oddał jakiś liścik.
ROZYNA. Od kogóż-to, jeśli łaska?
BARTOLO. Och! od kogo! od kogoś, kogo kobieta nie wymienia nigdy. Cóż ja mogę wiedzieć? Może odpowiedź na papier upuszczony z okna.
ROZYNA, na stronie. Żeby się raz omylił. (Głośno). Wart byłby pan, aby tak było.
BARTOLO, patrząc na palce Rozyny. Tak jest. Ty pisałaś.
ROZYNA, zakłopotana. Byłoby dość zabawne, gdyby pan w istocie uparł się wmówić to we mnie.
BARTOLO, biorąc ją za prawą rękę. Ja? Bynajmniej! Ale ten paluszek, jeszcze czarny od atramentu... Hę... mościa filutko!
ROZYNA, na stronie. Przeklęty człowiek!
BARTOLO, wciąż trzymając ją za rękę. Kobieta zawsze myśli, że jest zupełnie bezpieczna, dlatego że jest sama.
ROZYNA. Och! doprawdy... Ładny dowód!... Przestańże pan, wykręca mi pan rękę. Sparzyłam się, poprawiając knot u świecy; otóż, zawsze słyszałam, że trzeba sparzone miejsce zaraz zanurzyć w atramencie.
BARTOLO. Tak? Zobaczmyż, czy drugi świadek potwierdzi zeznania pierwszego. Oto zeszycik, w którym pewien jestem, że było sześć kartek. Liczę je co rano: było sześć jeszcze dziś.
ROZYNA, na stronie. Och, bałwan!
BARTOLO, licząc. Trzy, cztery, pięć...
ROZYNA. Szósta...
BARTOLO. Widzę wyraźnie, że niema szóstej.
ROZYNA, spuszczając oczy. Szósta? Zrobiłam z niej tutkę na cukierki, które posłałam małej Figaro.
BARTOLO. Małej Figaro? A pióro, które było całkiem nowe? skądże zrobiło się czarne? Czy może od pisania adresu małej Figaro?
ROZYNA, na stronie. Ten człowiek, doprawdy, jest jasnowidzem z zazdrości!... (Głośno). Użyłam go, aby odświeżyć zatarty kwiatek na kamizelce, którą haftuję dla pana na bębenku.
BARTOLO. Jakie to budujące! Jeśli chcesz, aby ci wierzono, moje dziecko, nie trzeba było czerwienić się przekształcając tak prawdę co do joty; ale to sztuka, której jeszcze nie posiadasz.
ROZYNA. Ech! i któżby się nie czerwienił, słysząc, jak pan wyciąga złośliwe wnioski z rzeczy najniewinniejszych w świecie.
BARTOLO. Oczywiście, moja wina: sparzyć sobie palec, umoczyć go w atramencie, zwijać tutkę dla małej Figaro i poprawiać wzór na bębenku, cóż może być niewinniejszego! Ile tu kłamstw nagromadzonych, aby ukryć jeden fakt!... „Jestem sama, nikt mnie nie widzi: mogę skłamać co mi się podoba“. Ale, koniec paluszka jest wciąż czarny, pióro powalane, papieru brak; niesposób o wszystkiem pamiętać. To pewna, moja panno, że, kiedy mi przyjdzie wyjść na miasto, zamknięte na dwa spusty drzwi będą mi najlepszą poręką.

Scena XII
HRABIA, BARTOLO, ROZYNA.
(Hrabia, w mundurze kawalerzysty, z miną człowieka będącego pod dobrą datą, podśpiewuje: „Zbudź się, ach, zbudź się“, etc.).

BARTOLO. Czego chce tutaj ten człowiek? Żołnierz! Wracaj do siebie, senora.
HRABIA, śpiewa dalej „Zbudź się“, i zbliża się do Rozyny. Kto z was dwojga, szanowne panie, nazywa się doktór Balordo? (do Rozyny, pocichu). Jestem Lindor.
BARTOLO. Bartolo!
ROZYNA, na stronie. Wspomniał coś o Lindorze.
HRABIA Balordo, Balosło: kpię sobie zresztą z tego ja-ak. Chodzi tylko o to, który, która z was (do Rozyny, ukazując papier). Weź pani ten list.
BARTOLO. Która! Widzi pan przecie, że to ja! Która! Idź do siebie, Rozyno, ten człowiek, jest, jak się zdaje, po dobrem śniadaniu!
ROZYNA. Właśnie dlatego może lepiej, abym została; jest pan sam: obecność kobiety działa niekiedy uspokajająco.
BARTOLO. Idź do siebie, idź; nie jestem trwożliwy.

Scena XIII
HRABIA, BARTOLO.

HRABIA. Och, poznałem pana odrazu po rysopisie.
BARTOLO, do hrabiego który chowa list. Cóż pan tak chowa?
HRABIA. Chowam poto, abyś pan nie wiedział co.
BARTOLO. Mój rysopis! Tym ludziom zawsze się zdaje, że mówią do swoich żołnierzy.
HRABIA. Czy pan myśli, że to tak trudno sporządzić pański rysopis? (śpiewa):

Głowa trzęsąca, pałka goła,
Oczy wypukłe, niby u woła,
Szyja na bakier, krzywa łopatka,
Kibić zręczna jak u niedźwiadka,
Gęba dzióbata, mina tępa,
Nos zakrzywiony jak u sępa,
Nogi skręcone i koszlawe,
Głos oburkliwy, suknie wszawe;
Postać stworzona do amorów:
Słowem — to brylant wszechdoktorów!

BARTOLO. Cóż to znów ma znaczyć! Przybyłeś tu, aby mnie obrażać? Wynoś mi się zaraz!
HRABIA. Wynoś się! Ha, ha! pfe! brzydkie wyrażenie! Umiesz czytać, doktorze Balosło?
BARTOLO. Znowuż nieprzyzwoite pytanie.
HRABIA. Och! niech o to nie będzie kwestji; ja, który jestem co najmniej równie doktorem jak pan...
BARTOLO. A to jak?
HRABIA. Alboż nie jestem weterynarzem pułkowym? Oto, czemu mnie umyślnie zakwaterowano u kolegi.
BARTOLO. On śmie równać konowała!...
HRABIA, mówi:

Nie, mój doktorze, żadnych praw zwycięztwa,
Nad Hipokrata armią, znaną z męztwa,
Dla sztuki naszej ja nie roszczę sobie:

śpiewa:

Twoja nauka, we wszelkim sposobie
Innym przyświeca niezłomną wyższością:
Jeśli nie zawsze poradzi chorobie,
Choremu za to da rady z pewnością.

Czy to nie uprzejme wyznanie?
BARTOLO. Tobież to przystoi, nędzny manipuło, poniewierać w ten sposób pierwszą, największą i najużyteczniejszą ze sztuk?
HRABIA. Użyteczną bez wątpienia, dla tych co ją wykonywują.
BARTOLO. Sztuką, której zdobycze błyszczą w pełnem słońcu.
HRABIA. Ziemia zaś skwapliwie pokrywa omyłki.
BARTOLO. Widać to, nieuku, że jesteś nawykły mówić jedynie do koni.
HRABIA. Mówić do koni? Och, doktorze! jak na doktorski dowcip... Czyż nie jest stwierdzonym faktem, iż konował zawsze wraca zdrowie pacjentom nie mówiąc do nich nic, gdy lekarz mówi wiele do swoich...
BARTOLO. Nie umiejąc ich wyleczyć, nieprawdaż?
HRABIA. Rzekłeś.
BARTOLO. Kiż djabeł nasłał przeklętego opoja!
HRABIA. Zdaje mi się, że strzelasz we mnie epigramami, Amorze!
BARTOLO. Ostatecznie, czego tu chcesz? czego żądasz?
HRABIA, udając wielki gniew. Cóż do kroćset! co za napaści! Czego chcę? Nie widzi pan?


Scena XIV
ROZYNA, HRABIA, BARTOLO.

ROZYNA, wbiega. Panie żołnierzu, niech się pan nie unosi, przez litość! (do Bartola). Mów pan doń łagodnie, doktorze: toż on jest niepoczytalny.
HRABIA. Masz słuszność: niepoczytalny: ale my zato jesteśmy poczytalni, nieprawdaż? Ty ładna, ja składny... słowem... wystarczy... Faktem jest, iż nie chcę mieć w tym domu z nikim do czynienia, prócz z tobą.
ROZYNA. Co mogę uczynić do pańskich usług, panie żołnierzu?
HRABIA. Drobnostkę, moje dziecko. Ale, jeśli słowa moje będą brzmieć nieco ciemno...
ROZYNA. Postaram się uchwycić ich ducha.
HRABIA, pokazując list. Nie, trzeba brać dosłownie, dosłownie. Chodzi poprostu... to jest, mam na myśli... zrozum to jak najlepiej, najprzyzwoiciej; trzeba mnie przyjąć na noc dziś wieczór.
BARTOLO. Tylko tyle.
HRABIA. Tylko. Przeczytaj pan słodki bilecik, jaki wystosował do pana nasz kwatermistrz.
BARTOLO. Zobaczmyż. (Hrabia chowa list i podaje inny papier. — Bartolo czyta). „Doktór Bartolo da pomieszczenie, życie, gościnę, nocleg...
HRABIA, z naciskiem. Nocleg.
BARTOLO. Na jedną noc tylko, pomienionemu Lindorowi, z przydomkiem Szkolarz, kawalerzyście pułku...“
ROZYNA. To on, to on!
BARTOLO, żywo do Rozyny. Co takiego?
HRABIA. I cóż, ma pan co do zarzucenia, doktorze Barbaro?
BARTOLO. Myślałby ktoś, że temu człowiekowi sprawia przyjemność kaleczyć moje nazwisko na wszelkie sposoby; idźże do czarta ze swoim Barbaro, Balosło! i powiedz swemu cymbałowi kwatermistrzowi, że, od czasu bytności w Madrycie, wolny jestem od kwaterunku.
HRABIA, na stronie. O nieba! fatalna niespodzianka!
BARTOLO. He, he, przyjacielu, to ci się nie podoba! otrzeźwiło cię potrosze? Ale, z tem wszystkiem, wynoś się stąd, w tej chwili.
HRABIA, na stronie. Omal się nie zdradziłem. (Głośno). Wynosić! jeżeli pan jesteś wolny od kwatery, nie jesteś wolny od grzeczności, jak sądzę? Wynosić się! Pokaż mi pan dekret; mimo że nie umiem czytać, zobaczę...
BARTOLO. Niech i tak będzie. Jest w biurku.
HRABIA, podczas gdy doktór idzie do biurka, mówi, nie zmieniając miejsca. Ach, urocza Rozyno!
ROZYNA. Jakto, Lindorze, to ty?
HRABIA. Weź przynajmniej list.
ROZYNA. Uważaj, patrzy.
HRABIA. Wyjmij chusteczkę, upuszczę list na ziemię. (Zbliża się).
BARTOLO. Powoli, powoli, mości żołnierzu, nie lubię, aby się ktoś przyglądał mej żonie tak zbliska.
HRABIA. To pańska żona?
BARTOLO. A któżby?
HRABIA. Wziąłem pana za jej pradziadka po mieczu, po kądzieli, po wszystkich djabłach; przynajmniej trzy pokolenia was dzielą.
BARTOLO, odczytuje pergamin. „Wskutek dobrych i wiernych świadectw, które nam przedłożono...“
HRABIA, podbija z pod spodu ręką pergaminy, które lecą aż pod sufit. A kiż mnie kaduk obchodzą te bzdury?
BARTOLO. Czy wiesz, mój rycerzu, że wystarczy mi zawołać ludzi, aby cię z miejsca potraktować jak na to zasługujesz?
HRABIA. Bitwa? Och! wybornie, bitwa! to moje rzemiosło; a oto (ukazując pistolet tkwiący u pasa) proch do zasypania oczu. Pani może jeszcze nigdy nie widziała bitwy?
ROZYNA. Ani też nie chcę widzieć.
HRABIA. Ba! niema nic weselszego jak bitwa: wyobraź sobie pani (popychając doktora) przedewszystkiem, że nieprzyjaciel jest z jednej strony rzeczki, przyjaciele zaś z drugiej. (Do Rozyny, pokazując list). Wyjmij chusteczkę. (Pluje na ziemię). Oto rzeczka: rozumie pani?
ROZYNA, dobywa chusteczkę, hrabia upuszcza list pomiędzy siebie a nią.
BARTOLO, schylając się. Ho, ho!
HRABIA, podejmuje list i mówi. Ba!... i ja chciałem tę panienkę uczyć sekretów mego rzemiosła... Bardzo dyskretna kobieta, w istocie! Ładnie, ładnie! toć przed chwilą wypadł jej z kieszeni czuły bilecik!
BARTOLO. Dawaj, dawaj.
HRABIA. Dulciter, ojczulku! każdy niech patrzy swego nosa. Gdyby tak tobie z kieszeni wypadła recepta na rumbarbarum?...
ROZYNA, wyciąga rękę. Ach, wiem już co to, panie żołnierzu. (Bierze list i chowa w kieszeń fartuszka).
BARTOLO. Zabierzesz się stąd wreszcie?
HRABIA. Więc dobrze, zabieram się. Bywaj zdrów, doktorze; bez urazy. Maleńka prośba, ślicznotko: módl się do śmierci, aby zapomniała o mnie jeszcze przez kilka kampanij; nigdy życie nie było mi równie drogie.
BARTOLO. No, zmykaj. Ha! gdybym ja posiadał jakie względy u śmierci...
HRABIA. U śmierci? Alboż nie jesteś lekarzem? Robisz dla niej tyle, że i ona nie może ci chyba niczego odmówić (wychodzi).


Scena XV
BARTOLO, ROZYNA.

BARTOLO, spogląda za odchodzącym. Odszedł wreszcie (na stronie). Maskujmy się.
ROZYNA. Przyzna pan, że bardzo ucieszny chłopiec z tego młodego żołnierza! Mimo całego pijaństwa, widać, że nie zbywa mu na dowcipie ani na wychowaniu.
BARTOLO. Szczęście to, duszko, że się nam udało go wyprawić! Ale, czyś nie ciekawa przeczytać wraz ze mną pisma które ci oddał?
ROZYNA. Co za pisma?
BARTOLO. Tego, co to udał że podnosi z ziemi.
ROZYNA. Et, to list od mego krewniaka oficera; wypadł mi z kieszeni.
BARTOLO. Mnie się coś zdaje, że to on go wydobył ze swojej.
ROZYNA. Nie, nie, poznałam list: ten sam.
BARTOLO. Czyż to co kosztuje przyjrzeć się raz jeszcze?
ROZYNA. Nie wiem nawet, co z nim zrobiłam.
BARTOLO, ukazując kieszonkę. Włożyłaś tutaj.
ROZYNA. Och! przez roztargnienie.
BARTOLO. Pewnie, pewnie. Zobaczysz, że to jakiś figiel.
ROZYNA, na stronie. Jeśli nie wpadnę w złość, nie będzie sposobu odmówić.
BARTOLO. Dajże, serdeńko.
ROZYNA. Co panu do głowy wpadło, żeby tak nalegać? znowu jakieś podejrzenie?
BARTOLO. Ale dlaczego ty się tak wzbraniasz?
ROZYNA. Powtarzam panu, to nic: list krewniaka, który oddał mi pan wczoraj otwarty. Skoro już o tem mowa, powiem otwarcie, że ten sposób oburza mnie w najwyższym stopniu.
BARTOLO. Nie rozumiem.
ROZYNA. Czy ja przeglądam papiery, które pan dostaje? Dlaczego pan sobie pozwala otwierać wszystko, co przychodzi pod moim adresem? Jeśli to zazdrość, obraża mnie; jeśli proste nadużycie władzy którą sobie przywłaszczyłeś, oburza mnie jeszcze bardziej.
BAiRTOLO. Jakto, oburza! Odkądże to przemawiasz do mnie tym tonem?
ROZYiNA. Jeśli wstrzymywałam się do dziś, to nie znaczy, iż wolno panu znieważać mnie bezkarnie.
BARTOLO. Gdzie tu zniewaga?
ROZYNA. To wprost niesłychane, pozwalać sobie otwierać cudze listy!
BARTOLO. Listy własnej żony?
ROZYNA. Nie jestem nią jeszcze. A zresztą, czemużby wobec żony miało się przywilej niegodziwości, której nie wyrządza się nikomu?
BARTOLO. Chcesz zmylić trop i odwrócić uwagę od bileciku, który z pewnością pochodzi od jakiegoś galanta! Ale ja go zobaczę, upewniam.
ROZYNA. Nie zobaczy pan. Jeśli zbliżysz się do mnie, uciekam z domu i proszę o schronienie pierwszej spotkanej osoby.
BARTOLO. Która cię nie przyjmie.
ROZYNA. To się dopiero pokaże.
BARTOLO. Nie jesteśmy we Francji, gdzie zawsze przyznają słuszność kobietom; ale, aby ci odjąć ochotę do wybryków, dla pewności zamknę drzwi.
ROZYNA, podczas gdy doktór idzie ku drzwiom. Nieba! co czynić?... Włożę czemprędzej w to miejsce list krewniaka i pozwolę go sobie wydrzeć. (Zamienia szybko listy i kładzie list krewniaka do kieszeni, tak aby róg wystawał).
BARTOLO, wracając. No, teraz, mam nadzieję, że ujrzę ten list.
ROZYNA. Jakiem prawem, jeśli łaska?
BARTOLO. Prawem powszechnie uznanem: prawem silniejszego.
ROZYNA. Raczej dam się zabić, niż pozwolę na to.
BARTOLO, tupiąc nogą. Ech, moja panno!
ROZYNA, pada na fotel, udając że mdleje. Och, cóż za niegodziwość!
BARTOLO. Daj list, lub drżyj przed mym gniewem.
ROZYNA, wpół leżąc w fotelu. Nieszczęśliwa Rozyno!
BARTOLO. Co tobie się dzieje?
ROZYNA. Cóż za straszna przyszłość!
BARTOLO. Rozyno!
ROZYNA. Dławię się z wściekłości!
BARTOLO. Słabo jej.
ROZYNA. Mdleję... umieram.
BARTOLO, maca puls i mówi na stronie. Nieba! list! Przeczytajmy, póki się nic spostrzeże. (Dalej obmacuje puls i bierze list, który stara się przeczytać, odwracając się trochę).
ROZYNA, ciągle wpół omdlała. O, ja nieszczęśliwa!... och!...
BARTOLO, puszcza jej rękę i mówi na stronie. Cóż za szał każe człowiekowi dochodzić tego, czego wciąż lęka się dowiedzieć!
ROZYNA. Och! biedna Rozyno!
BARTOLO. Nadużywanie pachnideł... wywołuje takie spazmatyczne dolegliwości. (Czyta za fotelem, wciąż obmacując puls. Rozyna podnosi się nieco, spogląda nań chytrze, potrząsa głową, i, bez słowa, wraca do poprzedniej pozycji).
BARTOLO, na stronie. O nieba! To naprawdę list krewniaka. Przeklęta podejrzliwość! Jak ją teraz uspokoić? Niech nie wie przynajmniej, że przeczytałem! (Udaje, że podtrzymuje Rozynę i wkłada list zpowrotem do fartuszka).
ROZYNA, wzdycha. Och!
BARTOLO. No, no, to nic, dziecko; troszkę waporów, oto wszystko; puls nawet nie przyśpieszony. (Bierze flakon z konsoli).
ROZYNA, na stronie. Włożył list zpowrotem! doskonale.
BARTOLO. Moja droga Rozyno, trochę wody lawandowej.
ROZYNA. Nie chcę nic od pana: zostaw mnie.
BARTOLO. Przyznaję, byłem nieco porywczy z tym bilecikiem!
ROZYNA. Właśnie chodzi o bilecik! To pański sposób objawiania swej woli oburza mnie.
BARTOLO, na kolanach. Daruj: ja sam uznałem swój błąd; oto mnie widzisz na kolanach, gotowym wszystko naprawić.
ROZYNA. Tak! ślicznie! ale i tak jest pan przekonany, że to nie jest od krewniaka.
BARTOLO. Od niego czy nie od niego, nie żądam już wyjaśnień.
ROZYNA, podając list. Widzi pan, że dobrem obejściem wszystko można ze mną uzyskać. Czytaj pan.
BARTOLO. Twój poczciwy postępek rozprószyłby me podejrzenia, gdybym na swe nieszczęście zachował je jeszcze.
ROZYNA. Niechże pan czyta.
BARTOLO, cofa się. Boże broń, abym ci miał wyrządzić podobną zniewagę!
ROZYNA. Przykrość mi pan robi, odmawiając.
BARTOLO. Przyjm, jako zadośćuczynienie, ten znak mego zupełnego zaufania. Idę odwiedzić biedną Marcelinę, której ten Figaro, nie wiem poco, otworzył żyłę na nodze; pójdziesz ze mną?
ROZYNA. Idę w tej chwili.
BARTOLO. Skoro pokój zawarty, serdeńko, podaj mi rękę. Gdybyś ty mogła mnie kochać, ach! jakabyś była szczęśliwa!
ROZYNA, spuszczając oczy. Gdyby pan mógł mi się podobać, ach, jakbym pana kochała!
BARTOLO. Spodobam ci się, spodobam; ręczę że się spodobam! (Wychodzi).


Scena XVI
ROZYNA, patrząc za odchodzącym.

Ach, Lindorze! Powiada, że mi się spodoba!... Przeczytajmy ten list, który omal nie sprawił mi tyle zmartwienia. (Czyta i wykrzykuje): Ha!... za późno! zaleca bym wszczęła otwartą wojnę z opiekunem; miałam tak świetną sposobność i przepuściłam ją. Podnosząc list, czułam że się rumienię po białka. Och, opiekun ma słuszność; daleka jestem od tej światowej wprawy, która, jak często mi powtarza, daje kobietom pewność siebie w podobnych okazjach! Ale niegodziwy mężczyzna potrafiłby samą niewinność zmienić we wcieloną zdradę!



AKT III
Scena I
BARTOLO, sam, pogrążony w rozpaczy.

Cóż za humory! cóż za humory! Zdawała się już spokojna... Ot, niech mi kto powie, co jej wpadło do głowy, że nie chce już nauki don Bazylja! Wie, że on krząta się koło mego małżeństwa... (Pukanie do drzwi). Róbże, człowieku, co chcesz, aby spodobać się kobiecie; jeśli opuścisz jeden punkcik, ale to jeden jedyny... (Ponowne pukanie). Zobaczmyż, kto to taki.

Scena II
BARTOLO, HRABIA, w stroju studenta.

HRABIA. Niech spokój i wesele mieszkają zawsze w tym domu!
BARTOLO, szorstko. Nigdy życzenie nie zjawiło się bardziej w porę. Czego pan tutaj szuka?
HRABIA. Panie, jestem Alonzo, bakałarz, licencjat...
BARTOLO. Nie trzeba mi preceptora.
HRABIA....Wychowanek don Bazylja, organisty, który ma zaszczyt uczyć muzyki pańską...
BARTOLO. Bazyljo! organista! który ma zaszczyt!... Wiem to wszystko; do rzeczy.
HRABIA, na stronie. Cóż za człowiek! (Głośno). Nagła słabość, która zmusiła go zostać w łóżku...
BARTOLO. W łóżku! Bazyljo! Dobrze, że mnie zawiadomił; idę natychmiast.
HRABIA, na stronie. Tam do licha! (Głośno). Mówiąc: w łóżku, panie doktorze, miałem na myśli: w pokoju.
BARTOLO. Choćby tylko chodziło o lekką niedyspozycję: maszeruj naprzód, idę za tobą.
HRABIA, zakłopotany. Panie, miałem zlecenie... Czy nikt nie może usłyszeć?
BARTOLO, na stronie. To jakiś hultaj. (Głośno). Ech, nie, mości dyplomato! mów bez obaw, jeśli potrafisz.
HRABIA na stronie. Przeklęty staruch. (Głośno). Don Bazyljo polecił mi uwiadomić.
BARTOLO. Mów głośniej, niedosłyszę na jedno ucho.
HRABIA, podnosząc głos. Och, najchętniej... Że hrabia Almawiwa, który zamieszkał na rynku w tem mieście...
BARTOLO, przestraszony. Cicho, mów cicho...
HRABIA, głośniej. ...Wyprowadził się dziś rano. Ponieważ to przeze mnie don Bazyljo dowiedział się, że hrabia Almawiwa...
BARTOLO. Ciszej, ciszej, proszę cię.
HRABIA, tym samym tonem. ...bawi w tem mieście, jak również ja odkryłem, że senora Rozyna pisała doń...
BARTOLO. Pisała doń? Drogi przyjacielu, ciszej, zaklinam! Ot, siądźmy tu i pogwarzmy po przyjacielsku. Odkryłeś tedy, powiadasz, że Rozyna...
HRABIA, z dumą. Rozumie się. Bazyljo, zaniepokojony o pańskie sprawy, prosił mnie, bym panu pokazał list; ale sposób, w jaki pan przyjmuje...
BARTOLO. Ech, Boże! przyjmuję jak najlepiej. Ale czy może pan mówić ciszej?
HRABIA. Nie dosłyszy pan na jedno ucho, mówiłeś.
BARTOLO. Daruj, daruj, mości Alonzo, jeśli wydałem ci się nieufny i twardy; ale jestem tak otoczony intrygantami, pułapkami... a przytem twoja postawa, wiek, mina... Daruj, daruj. Więc cóż? masz list?
HRABIA. Doskonale! Skoro mówimy z tego tonu... Ale obawiam się, czy kto nie podsłuchuje.
BARTOLO. Któżby? Cała służba ochwacona! Rozyna, wściekła, zamknęła się! Jakaś czart wszedł do mego domu. Upewnię się jeszcze raz... (Otwiera ostrożnie drzwi do Rozyny).
HRABIA, na stronie. Wpakowałem się samochcąc! Utaić teraz list! trzeba się będzie wynosić: toby znaczyło tyle, co nie wejść tu wcale... Pokazać!... Jeśli zdołam uprzedzić Rozynę, pokazać list byłoby mistrzowską sztuką.
BARTOLO wraca, stąpając na palcach. Siedzi przy oknie, plecami do drzwi; czyta list krewniaka, który wprzód otwarłem... Zobaczmyż jej pisanie.
HRABIA, oddając mu list Rozyny. Oto jest. (Na stronie). To mój list odczytuje w tej chwili!
BARTOLO czyta. „Od czasu jak mi zwierzyłeś swe imię i stan...“ Ha! żmija! jej pismo.
HRABIA, przestraszony. Panie! ciszej!
BARTOLO. Ileż wdzięczności ci winienem!...
HRABIA. Kiedy wszystko skończy się szczęśliwie, jeżeli zechcesz poczuwać się do trochy wdzięczności, nie krępuję pana. Sądząc z układów, które toczy w tej chwili don Bazyljo z pewnym filarem prawa w sprawie pańskiego małżeństwa...
BARTOLO. Z filarem.... w sprawie mego małżeństwa?...
HRABIA. Czyż byłbym pana zatrzymywał inaczej? Kazał posiedzieć, że wszystko może być gotowe na jutro. Wówczas, jeśli się będzie opierała...
BARTOLO. Będzie się opierała...
HRABIA chce wziąć z powrotem list, Bartolo chowa go przy sobie. Wtedy-to zdołam być panu użyteczny: pokażemy list, a jeśli będzie trzeba (tajemniczo), posunę się jeszcze dalej: powiem, że mam go od kobiety, dla której hrabia ją zdradził. Pojmuje pan, że pomięszanie, wstyd, żal, mogą, w danej chwili, doprowadzić...
BARTOLO, śmiejąc się. Potwarz! Drogi przyjacielu, widzę teraz, że w istocie, przychodzisz z poręki don Bazylja! Ale, aby to wszystko nie robiło wrażenia czegoś uplanowanego, czy nie byłoby dobrze, aby ona poznała cię wprzódy?
HRABIA wstrzymuje mimowolny odruch radości. Tego zdania był don Bazyljo. Ale jak zrobić? późno jest... mamy tak niewiele czasu...
BARTOLO. Powiem że przychodzisz w zastępstwie. Nie zechciałbyś udzielić jej lekcji?
HRABIA. Niema rzeczy, którejbym nie uczynił dla pańskiej miłości. Ale zważ pan, że wszystkie te historje przebranych nauczycieli, to zużyte sztuczki, sposoby ze starych komedyj; gdyby się czegoś domyśliła...
BARTOLO. Jeśli ja cię przedstawię, skądże obawa! Wyglądasz coprawda więcej na przebranego kochanka, niż na usłużnego przyjaciela.
HRABIA. Hm, sądzi pan, że mina moja może się przyczynić do zamydlenia oczu?
BARTOLO. Wyzywam najsprytniejszą, aby się domyśliła czegoś! Rozyna jest dziś wieczór w piekielnym humorze. Ale, gdybyś ją mógł zobaczyć bodaj na chwilę... Klawikord jest w tym gabinecie. Zabaw się jakoś tymczasem; zrobię co w mej mocy, aby ją przyprowadzić.
HRABIA. Niech się pan strzeże wspomnieć coś o liście.
BARTOLO. Przed rozstrzygającą chwilą? Toby znaczyło zmarnować cały efekt. Nie trzeba mi powtarzać dwa razy... mądrej głowie dość na słowie (odchodzi).


Scena III
HRABIA, sam.

Ocalony! Uff! czart nie człowiek! ciężko dać sobie z nim rady! Figaro zna go dobrze. Zacząłem od kłamstwa... to mi dawało płaski i niezręczny wygląd; a on ma oczy!.... Na honor, gdyby nie nagłe natchnienie z tym listem, trzeba przyznać, byłbym się zbłaźnił jak głupiec. O nieba! słychać sprzeczkę. Gdyby Rozyna uparła się nie wyjść! Słuchajmy... Nie chce: stracony owoc podstępu! (Nadsłuchuje znowu). Idą, idą; nie pokazujmy się zrazu. (Wchodzi do alkierza).

Scena IV
HRABIA, ROZYNA, BARTOLO.

ROZYNA, z udanym gniewem. Wszystkie perswazje zupełnie zbyteczne; powiedziałam już: nie chcę słyszeć o muzyce.
BARTOLO. Słuchajże, dziecko, to pan Alonzo, uczeń i przyjaciel don Bazylja, wybrany przezeń dla nas na jednego ze świadków. Muzyka uspokoi cię, ręczę.
ROZYNA. Och, co do tego, może się pan rozstać z tą myślą: ust nie otworzę dziś wieczór!... Gdzież jest ten nauczyciel, którego nie umiesz odprawić? Wyłożę mu w dwóch słowach, co myślę o nim i jego Bazylju. (Spostrzega kochanka i wydaje krzyk). Och!
BARTOLO. Co tobie?
ROZYNA, przyciskając obie ręce do serca, zmieszana. Ach, Boże, panie... Ach, Boże, panie...
BARTOLO. Znów słabo się jej robi! Panie Alonzo!
ROZYNA. Nie, nie słabo... tylko, że, na skręcie... Och!...
HRABIA. Nogę pani wytknęła?
ROZYNA. Tak, tak, nogę wytknęłam. Strasznie zabolało.
HRABIA. Spostrzegłem to.
ROZYNA, spoglądając na hrabiego. Jakby mi coś serce przeszyło.
BARTOLO. Usiądź, usiądź. Cóż to, niema fotela? (Idzie po fotel).
HRABIA. Ach! Rozyno!
ROZYNA. Cóż za nierozwaga!
HRABIA. Mam tysiąc ważnych rzeczy do powiedzenia.
ROZYNA. On nas nie opuści.
HRABIA. Figaro przyjdzie nam pomóc.
BARTOLO przynosi fotel. Masz, duszyczko, usiądź. Nie zanosi się na to, panie bakałarzu, aby mogła odbyć lekcję dziś wieczór; odłóżmy na inny raz. Do widzenia.
ROZYNA, do hrabiego. Nie, zaczekaj pan; cokolwiek zelżało. (Do Bartola). Czuję, że źle się zachowałam: pójdę za pańskim przykładem, starając się naprawić...
BARTOLO. O, o, poczciwe serduszko! Ale, po takiem wzruszeniu, dziecko, nie ścierpię, byś sobie zadawała najmniejszy przymus. Bądź pan zdrów, mości bakałarzu.
ROZYNA, do hrabiego. Chwileczkę, jeśli łaska. (Do Bartola). Będzie mi się zdawało, że pan się gniewa na mnie, jeśli mi pan nie pozwoli dowieść mego żalu i odbyć posłusznie lekcji.
HRABIA, na stronie, do Bartola. Lepiej się nie sprzeciwiać, wierzaj pan.
BARTOLO. Dobrze już, dobrze, kochaneczko. Tak daleki jestem od wszelkiego gniewu, że zostanę tu cały czas, gdy będziesz śpiewać.
ROZYNA. Nie, nie; wiem, że muzyka nie ma dla pana żadnego powabu.
BARTOLO. Upewniam, że dziś wieczór wyda mi się czarująca.
ROZYNA, do hrabiego, na stronie. Męki!
HRABIA, biorąc nuty z pulpitu. Czy ten utwór ma pani ochotę zaśpiewać?
ROZYNA. Tak, to śliczna aryjka z Daremnej Przezorności.
BARTOLO. Ciągle ta Daremna Przezorność!
HRABIA. To dziś najmodniejsza nowość. Mamy tu obrazek wiosny, nakreślony wcale żywo. Jeśli pani chce spróbować...
ROZYNA, patrząc na hrabiego. Z przyjemnością; obrazy wiosny czarują mnie; to młodość natury. Skoro miną dni zimowe, ma się uczucie, że serce wzbiera jakoś mocniej: tak jak więzień długo zamknięty smakuje z większą rozkoszą urok wolności, którą mu wrócono.
BARTOLO, pocichu, do hrabiego. Zawsze w główce te romantyczne koncepta.
HRABIA, cicho. Bierze pan to za aluzję?
BARTOLO. Tam do kata! (Siada na fotelu, który zajmowała Rozyna).
ROZYNA śpiewa[6].

Idzie już, idzie
Czarowna wiosna,
W koło już dyszy
Jej woń miłosna;
Wszystko się budzi
Na nowe życie,
I kwiatów zapach,
I serca bicie;
Bydełko hoże
Wyległo z sioła,

Jagniątka młode
Skaczą dokoła;
Bekiem wesołym
Gwarzą o wiośnie,
Wszystko kiełkuje,
Wszystko het! rośnie,
Kwiateczki, owieczki,
Wesele ziemi;
Czuwają pieseczki
Wierne nad niemi;
A w czułym Lindorze
Aż skacze serce,
Ukoić się nie może
Wciąż, ach, wciąż, myśli o swej pasterce.

Zdala od matki,
Młoda pastuszko.
Gdzie mkniesz, śpiewając,
Tajemną dróżką?
Niby to nie wiesz,
Niby nie szukasz,
Czyż tem śpiewaniem
Kogo oszukasz?
Już piersią prujesz
Szumiące trzciny,
Już płoną lica
Hożej dziewczyny;
Wszystko ją drażni,
Wszystko ją wzrusza,
W biednem dziewczęciu
Zamiera dusza;
W zaroślach się czai
Lindor ze drżeniem.
Obecność swą zdradził
Czułem westchnieniem;
Już tuli ją, ściska,
A dziewczę, rade,
Ząbkami aż błyska.
Choć głośno, głośno, wyrzeka na zdradę


Prośby, przysięgi,
Westchnienia tkliwe,
Słodkie spojrzenia,
Pieszczoty żywe,
Miękczą pomału
Srogość dziewczyny,
I wnet pasterka
Odpuszcza winy.
A gdyby nawet
Natręt zazdrosny,
Próbował zmącić
Duet miłosny,
Serc dwojga chęć młoda
Szczęścia, ach, tyle w słodkiej chwili stwarza,
Że, każda, bodaj najsroższa przeszkoda,
Rozkoszy tylko im nowej przymnaża.

(Słuchając, Bartolo zdrzemnął się. Podczas ostatniego kupletu hrabia odważa się ująć rękę, którą okrywa pocałunkami. Wzruszenie zwalnia śpiew Rozyny, czyni go słabszym, i wreszcie odejmuje jej głos w środku kadencji. Orkiestra oddaje wrażenia śpiewaczki, zwalnia, i milknie wraz z nią. Bartolo, który pod wpływem muzyki usnął, budzi się. Hrabia zrywa się, Rozyna i orkiestra podejmują żywo dalszy ciąg aryjki. W razie powtórzenia ostatniej strofy, powtarza się tąż samą grę).

HRABIA. W istocie, śliczna aryjka i pani wykonała ją, istotnie, ze zrozumieniem...
ROZYNA. Zbyt pan łaskaw: cały zaszczyt po stronie nauczyciela.
BARTOLO, ziewając. Zdaje mi się, że cokolwiek zdrzemnąłem. Człowiek naugania się po chorych; chodzę, biegam, wspinam się po piętrach, i, skoro tylko siądę, moje biedne nogi... (Wstaje i popycha fotel).
ROZYNA, pocichu, do hrabiego. Figaro nie przychodzi!
HRABIA. Starajmy się zyskać na czasie.
BARTOLO. Ale, mości bakałarzu, powiedziałem już raz staremu Bazyljo: czy nie umiałby znaleźć do nauki czegoś weselszego, niż te wielkie arje, co to jeżdżą w górę, na dół, jak na kółkach, hi, ho, a, a, a, a, i które zawsze trącą mi pogrzebem? Ot, coś z tych kuplecików, które śpiewano za czasu mej młodości i które każdemu łatwo wpadały do głowy. Umiałem tego dawniej... hehe! Ot, naprzykład!... (Podczas riturnelli szuka w pamięci, drapiąc się po głowie, i podśpiewuje, strzepując palcami i przebierając kolanami sposobem starców).

Czy chcesz, Rozynko, dostać oto
Mężusia caca, szczere złoto?...

(Do hrabiego, śmiejąc się). W piosence jest Franusia, ale ja podstawiłem „Rozynka“, aby jej umilić piosenkę i dostosować rzecz do okoliczności. He! he! he! he! niezłe, co?
HRABIA, śmiejąc się. Ha! ha! ha! ha! W istocie, wyśmienite.

Scena V
FIGARO w głębi, ROZYNA, BARTOLO, HRABIA.

BARTOLO, śpiewa.

Czy chcesz, Rozynko, dostać oto
Mężusia caca, szczere złoto?
Nie jestem, mówię ci najszczerzej,
Ów czuły Tyrcis, król pasterzy;
Lecz gdy zżyjesz się ze mną,
Uznasz, żem jest dość jary,
Zaś w alkówce, w noc ciemną,
Wszelki kocur jest szary.

(Tańczy w takt melodji; Figaro, niewidziany przez niego, powtarza z tyłu ruchy doktora).

Nie jestem, mówię ci najszczerzej, etc.

(spostrzegając Figara). Och! wejdź, mości cyruliku, bliżej, jesteś czarujący.
FIGARO kłania się. Panie, prawda, iż matka powtarzała mi to niekiedy; ale, od tego czasu, powierzchowność moja ucierpiała nieco. (Na stronie, do hrabiego). Brawo, Excelencjo! (Podczas całej tej sceny, hrabia robi co może aby mówić z Rozyną, ale zawsze mu w tem przeszkadza niespokojne i czujne oko opiekuna, co tworzy niemą grę wszystkich aktorów, niezależną od rozmowy Figara z Doktorem).
BARTOLO. Znowu przychodzisz czyścić, krew puszczać, nadziewać pigułkami, ścinać z nóg cały dom?
FIGARO. Panie łaskawy, nie codzień święty Michał; ale, nie licząc codziennych starań, mógł się pan przekonać, że, ilekroć mnie zapotrzebujesz, gorliwość moja nie czeka rozkazów...
BARTOLO. Nie czeka rozkazów! I cóż powiesz, mospanie gorliwy, o nieboraku, który tam ziewa i śpi z otwartemi oczami? a ten drugi, który, od trzech godzin, kicha, że mało czaszka mu nie pęknie i mózg nie wyskoczy! cóż im powiesz?
FIGARO. Co powiem?
BARTOLO. Tak!
FIGARO. Powiem... Tam do kata! temu, który kicha, powiem: „Na zdrowie“, a temu, który ziewa: „połóż się acan spać“. Od tego z pewnością rachunek mój nie urośnie.
BARTOLO. Hm, pewnie; ale urósłby zato od puszczania krwi i medykamentów, gdybym się dał za nos wodzić. I przez tę gorliwość także opatuliłeś ślepia staremu mułowi; twoje kataplazmy wrócą mu może wzrok?
FIGARO. Jeśli nie wrócą, to z pewnością i nie odejmą.
BARTOLO. Niechno ja znajdę tę pozycję w rachunku!... Wszelka bezczelność ma swoje granice!
FIGARO. Dalibóg, panie doktorze, wobec tego że ludzie mogą wybierać jedynie między głupotą a szaleństwem, tam gdzie nie widzę zysku, chcę bodaj mieć uciechę; niech żyje wesołość! Kto wie, czy świat potrwa jeszcze trzy tygodnie?
BARTOLO. Lepiejbyś uczynił, mości rezonerze, gdybyś mi zapłacił sto talarów z procentami, bez krętactw: ostrzegam.
FIGARO. Wątpi pan o mej uczciwości? Pańskie sto talarów! wolałbym raczej być je winien całe życie, niż zaprzeć się ich na jedną minutę.
BARTOLO. I powiedzno jeszcze: jak smakowały małej Figaro cukierki, które jej zaniosłeś?
FIGARO. Jakie cukierki? O czem pan mówi?
BARTOLO. Tak, cukierki, w tutce sporządzonej z ćwiartki listowego papieru... dziś rano.
FIGARO. Niech mnie djabli porwą, jeżeli...
ROZYNA, przerywając. Czy pamiętał pan bodaj doręczyć je odemnie, panie Figaro? Prosiłam o to.
FIGARO. A, a; te cukierki, dziś rano? Jakiż ze mnie ciemięga! Zupełnie mi wyleciały z głowy... Och, wyborne, pani, cudowne!
BARTOLO. Wyborne! Cudowne! Hm, hm, mości balwierzu, złapałeś się trochę! Ładne rzemiosło uprawiasz tu, jak widzę!
FIGARO. O cóż chodzi?
BARTOLO. I które ci zyska śliczną reputację!
FIGARO. Będę się starał ją podtrzymać.
BARTOLO. Powiedz raczej, ścierpieć.
FIGARO. Jak się panu podoba.
BARTOLO. Z wysokiego tonu bierzesz! Wiedz, mój drogi, że, kiedy dysputuję z głupcem, nie ustępuję nigdy.
FIGARO, odwracając się doń plecami. Różnimy się najzupełniej: ja ustępuję zawsze.
BARTOLO. Hę? co on powiada, mości bakałarzu?
FIGARO. Czy pan sobie wyobrażasz, że masz do czynienia z wiejskim golibrodą, który umie tylko machać brzytwą? Dowiedz się pan, że pióro moje znane jest w Madrycie, i że, gdyby nie zawiść...
BARTOLO. No i czemużeś tam nie został, zamiast odmieniać profesję?
FIGARO. Człowiek robi co może; postaw się pan na mojem miejscu.
BARTOLO. Na twojem miejscu! Ech, do kroćset! dopierożbym głupstwa gadał!
FIGARO. Zaczyna pan wcale nieźle; zdaję się w tem na sąd pańskiego kolegi, który oto stoi zagapiony...
HRABIA, przytomniejąc. Ja... ja nie jestem kolegą doktora.
FIGARO. Nie? Patrząc na pańską konsultację, myślałem, że pracujecie w tym samym ogródku.
BARTOLO. Koniec końców, co cię sprowadza? Masz może jeszcze jaki list do oddania tej pani? Mów, czy mam się usunąć?
FIGARO. Jaki z pana szorstki człowiek! Do kaduka, przychodzę pana poprostu ogolić, to wszystko: czy to nie pański dzień dzisiaj?
BARTOLO. Możesz przyjść później.
FIGARO. Właśnie! później! Cały garnizon bierze jutro rano na przeczyszczenie: uzyskałem, przez swoje wysokie stosunki, iż oddano mi go w arendę. Osądź pan, czy mam czas do stracenia! Przejdzie pan do siebie?
BARTOLO. Nie, nie przejdzie pan do siebie. Ale... czemuż nie miałbyś mnie ogolić tutaj?
ROZYNA, wzgardliwie. Bardzo pan grzeczny! Czemu nie w moim pokoju!
BARTOLO. Gniewasz się? daruj, dziecko, kończ lekcję; nie chciałbym ani na chwilę tracić przyjemności słuchania.
FIGARO, cicho, do hrabiego. Nie wyrwiemy go stąd! (Głośno). Hej tam, Żywiec, Młokos? miednicę, wody, wszystko co trzeba.
BARTOLO. Aha, wołaj, wołaj. Toć zniszczyłeś, zmordowałeś, wycieńczyłeś ich do tego stopnia, że trzeba było czemprędzej wyprawić ich do łóżka.
FIGARO. Dobrze więc! pójdę sam poszukać: wszak wszystko jest w pańskim pokoju? (Pocichu, do hrabiego). Wywabię go stąd.
BARTOLO, zdejmuje pąk kluczy i mówi po chwili zastanowienia. Nie, nie, sam pójdę. (Cicho do hrabiego, odchodząc). Miej na nich oko, proszę.

Scena VI
FIGARO, HRABIA, ROZYNA.

FIGARO. Och, jakaż nas sposobność minęła! Omal nie dał mi kluczy. Klucz od żaluzji jest w tym pęku?
ROZYNA. Łatwo go poznać: zupełnie nowy.

Scena VII
BARTOLO, FIGARO, HRABIA, ROZYNA.

BARTOLO, wracając, na stronie. Doprawdy, sam nie wiem już co czynię: zostawiać tutaj tego przeklętego golibrodę! (Do Figara). Masz. (Daje mu pęk kluczy). W moim alkierzu, w przegródce sekretarzyka: tylko mi nic nie ruszaj.
FIGARO. Tam do stu kaduków! dobrzebym się wybrał, przy pańskiej podejrzliwości! (Na stronie, odchodząc). Patrzcie, jak niebo opiekuje się niewinnością!

Scena VIII
BARTOLO, HRABIA, ROZYNA.

BARTOLO, cicho do hrabiego. To ten hultaj nosił list do hrabiego.
HRABIA, cicho. Wygląda mi na skończonego draba.
BARTOLO. Już mnie nie złapie.
HRABIA. Sądzę, że co mógł już zrobił w tej mierze.
BARTOLO. Wszystko zważywszy, pomyślałem, iż, z dwojga złego, bezpieczniej posłać go do pokoju, niż zostawiać go tu z Rozyną.
HRABIA. Hoho! niechby spróbował: jabym też miał tu coś do powiedzenia.
ROZYNA. To bardzo grzecznie, moi panowie, szeptać z sobą pocichu bez przerwy! A moja lekcja! (W tem miejscu słychać hałas, jakby tłuczonych sprzętów).
BARTOLO krzyczy. Co się tam dzieje! Przeklęty golibroda upuścił wszystko na schodach! Najpiękniejszy serwis z mojej gotowalni!...

(wybiega).


Scena IX
HRABIA, ROZYNA.

HRABIA. Skorzystajmy z chwili, którą nam dała w ręce przemyślność Figara. Zaklinam panią, chciej mi użyczyć dziś wieczór chwili rozmowy, nieodzownej abym cię wyzwolił z jarzma które ci grozi.
ROZYNA. Och! Lindorze!
HRABIA. Jeśli pozwolisz, wespnę się do żaluzji; co zaś do listu, który otrzymałem dziś rano, byłem zmuszony...

Scena X
ROZYNA, BARTOLO, FIGARO, HRABIA.

BARTOLO. Nie myliłem się; wszystko pobite, potłuczone.
FIGARO. Patrzcież, co za nieszczęście, doprawdy! Ciemno na schodach choć oko wykol. (Pokazuje hrabiemu klucz). Idąc, zahaczyłem się o klucz...
BARTOLO. Trzebaż patrzeć co się robi. Zahaczył się o klucz! Zgrabny!
FIGARO. Na honor, doktorze, niechże pan szuka zręczniejszego.

Scena XI
ROZYNA, BARTOLO, FIGARO, HRABIA, DON BAZYLJO.

ROZYNA, przestraszona, na stronie. Don Bazyljo!
HRABIA, na stronie. Wielkie nieba!
FIGARO, na stronie. To sam djabeł!
BARTOLO, idąc naprzeciw niemu. Ach, Bazyljo, mój przyjacielu, cieszę się że cię oglądam w dobrem zdrowiu. Zatem niedomaganie minęło bez następstw? W istocie, imć Alonzo mocno mnie nastraszył o ciebie: zapytaj go; już, już się wybierałem odwiedzić cię, i, gdyby mnie nie zatrzymał...
BAZYLJO. Imć Alonzo?
FIGARO tupie nogą. Tam do czarta! ciągle jakieś przeszkody! Dwie godziny dla głupiego golenia... Psia klientela!
BAZYLJO, spoglądając po wszystkich. Raczycie mi może wyjaśnić, panowie...?
FIGARO. Rozmówisz się pan, skoro ja odejdę.
BAZYLJO. Ależ, wreszcie, trzeba...
HRABIA. Trzeba milczeć, Bazyljo. Myślisz, że powiesz panu doktorowi coś, o czem nie wie? Opowiedziałem mu, że poleciłeś mi udzielić lekcji w swojem zastępstwie.
BAZYLJO, coraz bardziej zdumiony. Lekcji!... Alonzo!...
ROZYNA, na stronie do Bazylja. Ech, milcz pan!
BAZYLJO. Ona także!
HRABIA, pocichu do Bartola. Powiedz mu pan pocichu, żeśmy się porozumieli.
BARTOLO, do Bazylja, na stronie. Nie zdradź nas, Bazyljo, przecząc że jest twoim uczniem, zepsułbyś wszystko.
BAZYLJO. Ho, ho!
BARTOLO, głośno. W istocie, Bazyljo, twój uczeń jest nad wyraz utalentowany.
BAZYLJO, zdumiony. Mój uczeń!... (cicho). Przyszedłem donieść panu, że hrabia zmienił mieszkanie.
BARTOLO, cicho. Wiem o tem, cicho.
BAZYLJO, na stronie. Kto panu powiedział?
BARTOLO, cicho. On, oczywiście.
HRABIA, pocichu. Ja, rozumie się: słuchaj pan tylko.
ROZYNA, cicho, do Bazylja. Czy to tak trudno, milczeć?
FIGARO, cicho, do Bazylja. Hum! stary drągalu! Toż on głuchy!
BAZYLJO. Kogo tu, u djaska, tumanią? Wszyscy są w tajemnicy!
BARTOLO. I cóż, Bazyljo, adwokat?
FIGARO. Będziecie mieli cały wieczór czas mówić o adwokacie.
BARTOLO, do Bazylja. Słóweczko; powiedz tylko, czy dobrze poszło z adwokatem.
BAZYLJO, zdumiony. Z adwokatem?
HRABIA, z uśmiechem. Możeś się pan nie widział z adwokatem?
BAZYLJO, zniecierpliwiony. Et! nie, nie widziałem się z żadnym adwokatem!
HRABIA, do Bartola, na stronie. Chcesz pan, aby wytaczał sprawę w jej obecności? Odpraw go.
BARTOLO, cicho do hrabiego. Masz słuszność (do Bazylja). Ale co to za choroba przyszła na ciebie tak nagle?
BAZYLJO, w gniewie. Nie rozumiem o czem pan mówi.
HRABIA, wsuwa mu na stronie sakiewkę do ręki. Tak: pan doktór pyta, poco pan tu przyszedł będąc jeszcze tak osłabiony.
FIGARO. Blady jest jak śmierć.
BAZYLJO. A! rozumiem...
HRABIA. Idź do łóżka, drogi Bazyljo; nie wyglądasz dobrze, przyprawiasz nas o śmiertelny niepokój. Idź do łóżka.
FIGARO. Zupełnie ma zmienioną fizjognomię. Idź pan do łóżka.
BARTOLO. Na honor, czuć go febrą o milę. Idź do łóżka.
ROZYNA. Pocoś pan wyszedł z domu? Powiadają, że to zaraźliwe. Idź do łóżka!
BAZYLJO, w ostatecznem zdumieniu. Mam iść do łóżka?
WSZYSCY RAZEM. Ależ tak, tak.
BAZYLJO, spoglądając po wszystkich. W istocie, moi państwo, sądzę, że nieźle uczynię, oddalając się; czuję, że nie jestem tu we właściwem towarzystwie.
BARTOLO. Do jutra zatem: o ile ci będzie lepiej.
HRABIA. Będę u ciebie, Bazyljo, zaraz z rana.
FIGARO. Wierzaj mi, połóż się zaraz i przykryj się ciepło.
ROZYNA. Dobrej nocy, panie Bazyljo.
BAZYLJO, na stronie. Niech mnie djabeł porwie, jeśli cokolwiek rozumiem; i, gdyby nie ta sakiewka...
WSZYSCY. Dobranoc, Bazyljo, dobranoc.
BAZYLJO, odchodząc. Więc dobrze, dobranoc, dobranoc.

(Wszyscy przeprowadzają go śmiejąc się).


Scena XII
ROZYNA, BARTOLO, FIGARO, HRABIA.

BARTOLO, ważnym tonem. Ten człowiek nie wygląda mi dobrze.
ROZYNA. Oczy ma jakby błędne.
HRABIA. Powietrze musiało mu zaszkodzić.
FIGARO. Słyszeliście, jak on gadał sam do siebie? Ba! krucha to rzecz człowiek! (Do Bartola). No, więc cóż, skończymy przecie? (Odsuwa fotel doktora bardzo daleko od hrabiego i podaje ręcznik).
HRABIA. Zanim skończymy, muszę pani powiedzieć coś bardzo ważnego, w zakresie sztuki, w którą mam zaszczyt panią wtajemniczać. (Przysuwa się i szepce Rozynie do ucha).
BARTOLO, do Figara. Ech! zdawałoby się, że ty umyślnie stajesz tak zbliska i wpychasz się przede mnie, aby mi przeszkodzić...
HRABIA, pocichu do Rozyny. Mamy klucz od żaluzji, będziemy tu o północy.
FIGARO okręca szyję Bartola ręcznikiem. Co pan chce widzieć? Gdyby to była lekcja tańca, miałbyś pan jeszcze na co patrzeć, ale śpiew!... Au! au!
BARTOLO. Cóż tam znów?
FIGARO. Nie wiem co mi do oka wpadło. (Przybliża głowę).
BARTOLO. Nie trzejże.
FIGARO. Tu, w lewe. Czy nie byłby pan łaskaw dmuchnąć mi w nie trochę?
(Bartolo ujmuje Figara za głowę, spogląda ponad nim, odpycha go gwałtownie i zbliża się za plecami kochanków, aby podsłuchać ich rozmowy).
HRABIA, cicho do Rozyny. A co się tyczy listu, wiedz, iż, przed chwilą, nie wiedząc już co począć aby zostać tutaj...
FIGARO, zdaleka, chcąc go przestrzec. Hum, hum...
HRABIA. Zrozpaczony, że i tym razem przebranie moje ma być daremne...
BARTOLO, wchodząc między nich. Przebranie daremne!
ROZYNA, przerażona. Och!
BARTOLO. Bardzo dobrze, moja pani, nie rób sobie ceremonji. Jakto! pod moim nosem, w mojej obecności, śmiesz urągać mi w ten sposób!
HRABIA. Co panu, doktorze?
BARTOLO. Przewrotny Alonzo!
HRABIA. Panie Bartolo, jeżeli pan często miewa podobne przywidzenia, nie dziwi mnie już niechęć, jaką panna Rozyna żywi do tego zamężcia.
ROZYNA. Zamężcia! z nim! Ja! Spędzić resztę dni przy boku starego zazdrośnika, który, za całe szczęście, ofiaruje mej młodości ohydną niewolę!
BARTOLO. Hoho! Co ja słyszę!
ROZYNA. Tak; powiadam zupełnie głośno; oddam serce i rękę temu, kto mnie zdoła wyrwać z tego straszliwego więzienia, w którem, wbrew wszelkiej sprawiedliwości, trzymają mą osobę i mój majątek. (Rozyna wychodzi).

Scena XIII
BARTOLO, FIGARO, HRABIA.

BARTOLO. Gniew mnie dławi.
HRABIA. W istocie, panie, trudno, by młoda kobieta...
FIGARO. Tak, młoda kobieta i sędziwy wiek, to kombinacja niebezpieczna dla starców.
BARTOLO. Jakto! gdy chwytam ich na gorącym uczynku!... Przeklęty golibrodo, bierze mnie ochota...
FIGARO. Odchodzę: on zwarjował.
HRABIA. I ja także; na honor, zwarjował.
FIGARO. Zwarjował, zwarjował... (Wychodzą).

Scena XIV
BARTOLO, sam, goni za nimi.

Ja zwarjowalem! Przeklęci uwodziciele! Wysłannicy djabła, w którego sprawie działacie, oby was ten djabeł mógł porwać wszystkich razem... Ja zwarjowałem!... Widziałem ich, jak widzę ten pulpit... i wmawiać mi w żywe oczy!... Ha, jeden Bazyljo mógłby tę rzecz wyjaśnić. Tak, poślijmy po niego. Hej, jest tam który!... Ha, zapominam, że niema nikogo... Sąsiad jakiś, pierwszy lepszy, mniejsza kto. To można rozum stracić!... to można rozum stracić!...

(Podczas antraktu, scena zaciemnia się, słychać nawałnicę, której odgłosy odtwarza również orkiestra).


AKT IV
Na scenie panuje mrok.
Scena I
BARTOLO, DON BAZYLJO, z papierową latarnią w ręku.

BARTOLO. Jakto, Bazyljo, ty go wcale nie znasz? Czy to możliwe?
BAZYLJO. Choćbyś mnie pan pytał tysiąc razy, zawsze odpowiem jedno i to samo. Jeżeli panu oddał list Rozyny, z pewnością jestto jeden z wysłańców hrabiego. Ale, sądząc po wspaniałym datku który mi wręczył, możebne że to i sam hrabia.
BARTOLO. Skądże znowu! Ale, skoro mowa o datku, dlaczegoż przyjąłeś?
BAZYLJO. Wydawało się że pan jesteś w zmowie, nie rozumiałem nic, w przypadkach zaś trudnych do osądzenia, sakiewka pełna złota wydaje mi się argumentem bez repliki. A potem, jak powiada przysłowie, bierz Michale...
BARTOLO. Rozumiem, co Bóg...
BAZYLJO. Co kto daje.
BARTOLO. Ha, ha!
BAZYLJO. A tak; ułożyłem tak parę przysłów z małemi warjacjami; ale przejdźmy do rzeczy: co pan postanowiłeś?
BARTOLO. Na mojem miejscu, Bazyljo, czy nie uczyniłbyś wszystkiego co możebne, aby ją posiadać?
BAZYLJO. Dalibóg, nie, doktorze. We wszelkim rodzaju dóbr, posiadać, to jeszcze mało; używać czegoś, to dopiero czyni szczęśliwym; otóż, mojem zdaniem, zaślubić kobietę wbrew jej skłonności, znaczy, narażać się...
BARTOLO. Obawiałbyś się wypadeczku?
BAZYLJO. He, he, kochany doktorze, wielki na nie urodzaj w tym roku. Wolałbym nie zadawać gwałtu młodemu serduszku.
BARTOLO. Uniżony sługa, mój Bazylciu. Wolę, z dwojga złego, aby ona płakała że mnie ma, niż żebym ja umarł z tego że jej nie mam.
BAZYLJO. A, chodzi o życie! Żeń się tedy, doktorze, żeń się.
BARTOLO. Tak też uczynię, i jeszcze tej nocy.
BAZYLJO. Dowidzenia zatem. Pamiętaj tylko, mówiąc z Rozyną, uczernić ich wszystkich gorzej djabłów.
BARTOLO. Masz słuszność.
BAZYLJO. Oszczerstwo, doktorze, tylko oszczerstwo. Zawsze trzeba skończyć na tem jednem.
BARTOLO. Oto list Rozyny: oddał mi go ten Alonzo, i wskazał mimowoli, jak go należy użyć.
BAZYLJO. Dowidzenia: będziemy tu wszyscy o czwartej.
BARTOLO. Czemu nie wcześniej?
BAZYLJO. Niepodobna; rejent zajęty.
BARTOLO. Małżeństwo?
BAZYLJO. Tak; u cyrulika Figaro; wydaje zamąż bratanicę.
BARTOLO. Bratanicę? Nie ma żadnej.
BAZYLJO. Tak powiedziano rejentowi.
BARTOLO. Hultaj należy do spisku; cóż u djaska!
BAZYLJO. Czyżbyś pan myślał?...
BARTOLO. Na honor, ci ludzie są tak obrotni! Tak, przyjacielu, nie jestem spokojny. Wracaj do rejenta i sprowadź go natychmiast.
BAZYLJO. Deszcz leje, czas w istocie djabelski, ale nic mnie nie wstrzyma, gdy chodzi o to by panu usłużyć. Co pan robi?
BARTOLO. Odprowadzam cię; czyż nie ochwacili mi całej służby rękami tego przeklętego Figara! Jestem sam.
BAZYLJO. Mam latarnię.
BARTOLO. Weź, Bazyljo, ten klucz, czekam na ciebie, czuwam; ktobądźby przyszedł, poza rejentem i tobą, nie dostanie się do domu.
BAZYLJO. Przy takich ostrożnościach, może pan być pewny sprawy.

Scena II
ROZYNA, sama, wychodzi ze swego pokoju.

Zdawało mi się, że ktoś rozmawia. Północ już biła, Lindora niema! Ten straszny czas był właśnie pomyślny dla jego zamiarów. Mając pewność, że nie spotka nikogo... Ach! Lindorze! jeżeli ty mnie zwiodłeś!... Co za szelest?... Boże, to opiekun. Wracajmy.

Scena III
ROZYNA, BARTOLO.

BARTOLO, ze światłem w ręku. A, Rozyno, skoro jeszcze nie śpisz...
ROZYNA. Właśnie się kładę.
BARTOLO. Czas jest tak straszny, że nie usnęłabyś z pewnością, a mamy do pomówienia o rzeczach bardzo naglących.
ROZYNA. Czegóż pan sobie życzy? Nie dosyć znęcać się nademną cały dzień?
BARTOLO. Rozyno, słuchaj.
ROZYNA. Jutro.
BARTOLO. Chwileczkę, jeśli łaska.
ROZYNA, na stronie. Gdyby on nadszedł!
BARTOLO, pokazuje jej własny list. Znasz ten list?
ROZYNA, poznając. Och! wielkie nieba!
BARTOLO. Nie mam zamiaru, Rozyno, czynić ci wymówek: w twoim wieku można się zapomnieć; ale jestem twoim przyjacielem, posłuchaj.
ROZYNA. Tchu mi brak.
BARTOLO. Ten list, który pisałaś do hrabiego Almawiwy...
ROZYNA, zdumiona. Do hrabiego Almawiwy!...
BARTOLO. Widzisz, jaki to niegodziwy człowiek, ten hrabia: skoro otrzymał list, natychmiast pośpieszył otrąbić swoje zwycięstwo: mam go od kobiety, której hrabia uczynił ofiarę z tego listu.
ROZYNA. Hrabia Almawiwa!...
BARTOLO. Trudno ci się oswoić z tą niegodziwością. Niedoświadczenie, Rozyno, czyni płeć twoją ufną i łatwowierną; otóż, dowiedz się, w jaką pułapkę chciano cię zwabić. Ta kobieta kazała mnie przestrzec o wszystkiem, prawdopodobnie aby oddalić niebezpieczną rywalkę. Drżę cały jeszcze! najohydniejszy spisek między Almawiwą, Figarem i Alonzem (to ów mniemany uczeń don Bazylja, w istocie zaś nosi inne imię i jest jedynie podłym stręczycielem hrabiego) miał cię wciągnąć w przepaść, z której nicby cię nie zdołało ocalić.
ROZYNA, ze zgrozą. Cóż za ohyda!... jakto, Lindor?... ten młody człowiek...
BARTOLO, na stronie. A, to Lindor.
ROZYNA. Dla hrabiego Almawiwy, dla innego...
BARTOLO. Oto, co mi powiedziano, oddając list.
ROZYNA, wzburzona. A, cóż za nikczemność!... ale będzie ukarany. Doktorze, wszak miałeś zamiar mnie zaślubić?
BARTOLO. Wiesz, jak żywe przywiązanie...
ROZYNA. Jeśli zdołało przetrwać, gotowam zostać pańską żoną.
BARTOLO. Dobrze więc; rejent przyjdzie jeszcze tej nocy.
ROZYNA. To nie wszystko; o nieba, czyż można zaznać więcej upokorzenia!... Dowiedz się pan, że, za chwilę, ten niegodziwy ośmieli się wejść przez żaluzję, od której zdołali wykraść kluczyk.
BARTOLO, oglądając klucze. Ha, zbrodniarze!... Moje dziecko, nie opuszczę cię już ani na chwilę.
ROZYNA, ze zgrozą. Och, panie, a jeśli są uzbrojeni?
BARTOLO. Masz słuszność; postradałbym owoc zemsty. Idź do Marceliny: zamknij się na dwa spusty. Pójdę po siłę zbrojną i będę czekał pod domem. Przytrzymawszy panicza jako złodzieja, za jednym zamachem będziemy mieli przyjemność pomścić się i pozbyć się go zarazem! I bądź pewna, że miłość moja nagrodzi ci...
ROZYNA, w rozpaczy. Zapomnij pan tylko o mym błędzie. (Na stronie). Ha, dosyć się sama ukarałam!
BARTOLO, odchodząc. Chodźmy się zaczaić. Wreszcie złapałem ptaszka (wychodzi).

Scena IV
ROZYNA, sama.

Miłość jego nagrodzi mi... Nieszczęśliwa! (Wydobywa chustkę i rozpływa się we łzach). Co czynić?... On tu przyjdzie. Chcę zapanować nad sobą i czekać tu przybycia Lindora, aby przyjrzeć się przez chwilę jego całej ohydzie. Nikczemność jego postępku będzie mą ochroną... Och, bardzo mi jej potrzeba. Ta szlachetna postawa! to słodkie oblicze! głos tak tkliwy!... i, mimo to, jest jedynie haniebnem narzędziem uwodziciela! Och, nieszczęśliwa! nieszczęśliwa... Nieba, otwierają żaluzję. (Pierzcha).

Scena V
HRABIA, FIGARO, otulony płaszczem, ukazuje się w oknie.

FIGARO, mówi na zewnątrz. Ktoś uciekł; mam wejść?
HRABIA, z zewnątrz. Mężczyzna?
FIGARO. Nie.
HRABIA. To Rozyna; twoja przeraźliwa postać przyprawiła ją o ucieczkę.
FIGARO skacze do pokoju. Dalibóg, i ja tak myślę... Dotarliśmy tedy, mimo deszczu, piorunów i błyskawic.
HRABIA, owinięty w długi płaszcz. Podaj mi rękę. (Skacze również do pokoju). Przy nas zwycięstwo!
FIGARO, odrzuca płaszcz. Przemokliśmy do nitki. Wspaniały czas na romantyczne wyprawy! Jakże się Waszej Dostojności wydaje ta noc?
HRABIA. Cudowna dla kochanka.
FIGARO. Tak, ale dla powiernika?... A gdyby ktoś nas tu przychwycił?
HRARIA. Czyż nie jesteś ze mną? Co innego mnie niepokoi: czy nam się uda skłonić ją do bezzwłocznego opuszczenia domu.
FIGARO. Masz pan za sobą trzy namiętności, z których każda wszechpotężną jest u płci pięknej: miłość, nienawiść i obawę.
HRABIA rozgląda się w ciemności. W jaki sposób oznajmić tak nagle, że rejent czeka u ciebie aby nas połączyć? Zamiar mój wyda się jej nazbyt śmiały. Gotowa mnie nazwać zuchwalcem.
FIGARO. Skoro ona nazwie pana zuchwalcem, pan nazwiesz ją okrutną. Kobiety bardzo lubią miano „okrutnych“. Zresztą, jeżeli miłość jej jest taka jak pan pragnie, powiesz kto jesteś; wówczas nie będzie mogła wątpić o pańskich uczuciach.

Scena VI
HRABIA, ROZYNA, FIGARO.

(Figaro zapala wszystkie świece stojące na stole).
HRABIA. Oto ona! — Urocza Rozyno...
ROZYNA, bardzo sztywno. Zaczynałam się już obawiać, że pan nie przybędzie.
HRABIA. Czarujący niepokój!... Pani, nie godzi mi się nadużywać okoliczności i prosić cię byś zechciała podzielić los biednego nieboraka; ale, jakiekolwiek schronienie zechcesz wybrać, przysięgam na mą cześć...
ROZYNA. Panie, gdyby dar ręki nie miał iść w parze z darem mego serca, nie znajdowałbyś się tutaj. Niechaj konieczność usprawiedliwi w pańskich oczach to, co w tym postępku sprzeczne jest ze skromnością płci mojej.
HRABIA. Ty, Rozyno! towarzyszką biedaka bez majątku, bez urodzenia!...
ROZYNA. Urodzenie, majątek! Nie mówmy o tych igraszkach trafu; jeśli upewniasz mnie, że zamiary twoje są czyste...
HRABIA, u jej nóg. Ach, Rozyno, ubóstwiam cię!...
ROZYNA, oburzona. Wstrzymaj się, nieszczęsny!... ty śmiesz bezcześcić!... Ty mnie ubóstwiasz!... Precz! nie jesteś już dla mnie niebezpieczny; czekałam tego słowa, aby cię znienawidzić. Ale, nim cię wydam na pastwę wyrzutom, które cię czekają (z płaczem), dowiedz się, że cię kochałam; dowiedz się, że pokładałam szczęście w tem, aby dzielić twą złą dolę. Nikczemny Lindorze! miałam wszystko rzucić, aby iść za tobą; ale podły sposób, w jaki wyzyskałeś mą sympatję, niegodziwość tego szkaradnego hrabiego Almawiwy któremu mnie sprzedałeś, sprawiły, iż ten dowód mej słabości wrócił w moje ręce. Znasz ten list?
HRABIA, żywo. Masz go od opiekuna?
ROZYNA, dumnie. Tak, jemu zawdzięczam ocalenie.
HRABIA. Nieba! jakżem szczęśliwy! On ma go ode mnie. Wczoraj, w zakłopotaniu, posłużyłem się tym listem, aby się wedrzeć w jego zaufanie, i nie mogłem znaleźć chwili aby cię uprzedzić o tem. Ach, Rozyno! więc to prawda, ty mnie kochasz!
FIGARO Wasza Dostojność, szukałeś pan kobiety, któraby cię kochała dla ciebie samego...
ROZYNA. Wasza Dostojność! co on mówi?
HRABIA, odrzucając obszerny płaszcz, ukazuje się we wspaniałych szatach. O najukochańsza z kobiet! nie czas zwodzić cię dłużej; szczęsny śmiertelnik, którego masz u stóp, to nie Lindor; to hrabia Almawiwa, który umiera z miłości i szuka cię próżno od pół roku.
ROZYNA osuwa się w ramiona hrabiego. Ach!
HRABIA, przestraszony. Figaro?
FIGARO. Niech się Excelencja nie obawia; tak słodkie wzruszenie nie pociągnęło nigdy za sobą przykrych następstw; o, już przychodzi do siebie. Tam do kata; jaka śliczna!
ROZYNA. Ach, Lindorze!... Ach, panie, jakże zawiniłam: miałam jeszcze tej nocy oddać rękę opiekunowi.
HRABIA. Ty, Rozyno?
ROZYNA. Miej na względzie karę, która mnie czekała: strawiłabym życie nienawidząc cię! Ach, Lindorze, możeż być większa katusza, niż nienawidzić, kiedy się jest stworzoną do kochania?
FIGARO, spogląda przez okno. Wasza Dostojność, zatrzask zamknięty, drabinka znikła.
HRABIA. Znikła?
ROZYNA, zmięszana. Tak, to ja... to doktór. Oto owoc mej łatwowierności. Oszukał mnie. Wszystko wyznałam, zdradziłam: wie, że pan jest tutaj i przybędzie z siłą zbrojną.
FIGARO, wygląda jeszcze. Wasza Dostojność, otwierają bramę.
ROZYNA, chroniąc się z przestrachem w ramiona hrabiego. Ach, Lindorze!...
HRABIA, z mocą. Rozyno, ty mnie kochasz! Nie lękam się nikogo; będziesz mą żoną. Będę zatem miał rozkosz skarać wstrętnego starca!...
ROZYNA. Nie, nie, łaski dla niego, drogi Lindorze. Serce moje jest tak pełne, że nie ma w niem miejsca na zemstę.


Scena VII
REJENT, DON BAZYLJO, HRABIA, ROZYNA, FIGARO.

FIGARO. Excelencjo, to nasz rejent.
HRABIA. I przyjaciel Bazyljo z nim!
BAZYLJO. Ha! co widzę!
FIGARO. I jakimi trafem, drogi przyjacielu...
BAZYLJO. Jakimż przypadkiem, panowie?...
REJENT. Czy to jest młoda para?
HRABIA. Tak, panie. Miałeś pan połączyć tej nocy senorę Rozynę i mnie u cyrulika Figaro; ale woleliśmy wybrać ten dom, z przyczyn które wyjaśnimy później. Ma pan kontrakt?
REJENT. Mam zaszczyt tedy mówić z Jego Excelencją panem hrabią Almawiwa?
FIGARO. Właśnie.
BAZYLJO, na stronie. Jeżeli poto dał mi klucz od bramy...
REJENT. Mam bowiem tutaj dwa kontrakty, Excelencjo; nie mięszajmy: oto pański; a oto kontrakt szanownego pana Bartolo z senorą... Rozyną również? chodzi zapewne o dwie siostry, które noszą to samo imię?
HRABIA. Podpiszmy, w każdym razie. Don Bazyljo zechce posłużyć za drugiego świadka.
BAZYLJO. Ależ, Excelencjo, nie rozumiem...
HRABIA. Mój dobry Bazyljo, lada drobnostka wprawia cię w zakłopotanie i wszystko cię dziwi.
BAZYLJO. Wasza Dostojność... ale, jeżeli doktór...
HRABIA, rzucając mu sakiewkę. Nie róbże dziecka! Podpisz, a prędko.
BAZYLJO, zdumiony. A!... A!...
FIGARO. W czemże widzisz trudności?
BAZYLJO, ważąc sakiewkę. Teraz już w niczem; ale bo u mnie, skoro raz dałem słowo, trzeba motywów wielkiej wagi... (podpisuje).


Scena VIII
BARTOLO, ALKAD, GWARDZIŚCI, SŁUŻBA z pochodniami, BAZYLJO, HRABIA, ROZYNA, FIGARO.

BARTOLO, widzi hrabiego, jak całuje w rękę Rozynę, i Figara, który pociesznie ściska Bazylja; wydaje krzyk i skacze rejentowi do gardła. Rozyna z tymi opryszkami! Aresztujcie wszystkich. Jednego trzymam za kołnierz.
REJENT. To pański rejent.
BAZYLJO. To pański rejent. Czy pan żarty stroi?
BARTOLO. Ha, don Bazyljo! jakimż cudem jesteś tutaj?
BAZYLJO. To ja raczej pytam, jakim cudem pana tu niema?
ALKAD, wskazując Figara. Proszę chwilę zaczekać: znam go. Co robisz w tym domu o tak nieprzystojnej godzinie?
FIGARO. Nieprzystojna godzina? toć pan widzi, że jest równie blisko poranka jak wieczoru. Zresztą, należę do orszaku Jego Excelencji hrabiego Almawiwa.
BARTOLO. Almawiwa!
ALKAD. Więc to nie złodzieje?
BARTOLO. Zostawmy to. Wszędzie indziej, panie hrabio, jestem sługą Waszej Excelencji; ale czuje pan zapewne, iż wyższość stanowiska nie może mieć tutaj znaczenia. Excelencjo, jeśli łaska, proszę się oddalić.
HRABIA. Tak, stanowisko jest tutaj bez siły; ale co ma siłę, to skłonność pani, która daje mi w jej oczach pierwszeństwo nad panem, a której składa oto dowód, oddając mi rękę dobrowolnie.
BARTOLO. Co on mówi, Rozyno?
ROZYNA. Mówi prawdę. Skąd pańskie zdumienie? Nie miałamż być, jeszcze tej nocy, pomszczoną za oszusta? Tak się też stało.
BAZYLJO. A co, nie mówiłem, doktorze, że to musi być sam hrabia?
BARTOLO. Co mnie to obchodzi? Ładne małżeństwo! Gdzież świadkowie?
REJENT. Pod tym względem, wszystko jest w porządku. Kontrakt podpisali ci dwaj panowie.
BARTOLO. Jakto, Bazyljo!... podpisałeś?
BAZYLJO. Cóż pan chce? ten djabeł nie człowiek ma zawsze kieszenie pełne nieodpartych argumentów.
BARTOLO. Drwię sobie z jego argumentów. Użyję swojej władzy.
HRABIA. Nadużywając jej, straciłeś do niej prawo.
BARTOLO. Dziewczyna jest małoletnia.
FIGARO. Upełnoletniła się właśnie.
BARTOLO. Kto ciebie pyta, obwiesiu?
HRABIA. Panienka jest piękna, szlachetnego rodu, ja jestem również szlachcic, młody i bogaty; jest moją żoną: wobec tego tytułu, który jest dla nas obojga jednako zaszczytny, któż mi się ośmieli jej zaprzeczać?
BARTOLO. Nigdy nie wypuszczę jej z rąk.
HRABIA. Nie jest już w pańskiej mocy. Oddaję ją pod opiekę praw; ten pan, którego sam tu sprowadziłeś, ochroni ją przeciw gwałtowi, jaki jej pragniesz zadać. Prawdziwy sędzia jest obroną wszystkich uciśnionych.
ALKAD. Z pewnością. I ten bezużyteczny opór wobec najbardziej chlubnego związku, wskazuje dostatecznie na jego lęk o zły zarząd mieniem pupilki, z którego będzie musiał zdać sprawę.
HRABIA. Ach, niech się zgodzi na małżeństwo, a niczego nie żądam.
FIGARO. Prócz pokwitowania z moich stu talarów; nie traćmy głowy.
BARTOLO, z wściekłością. Wszyscy spiknęli się przeciw mnie... wpakowałem głowę w gniazdo os!
BAZYLJO. Cóż za gniazdo os? Skoro nie możesz mieć żony, zważ, doktorze, zostają ci pieniądze, no, tak, zostają.
BARTOLO. Ech! daj mi pokój, Bazyljo! Tobie w głowie jedynie pieniądze. Dużo dbam o pieniądze! Dobrze więc, przyjmuję; ale czy myślicie, że to mnie skłania? (podpisuje).
FIGARO, śmiejąc się. Ha, ha, ha! panie hrabio! ci się dobrali w korcu maku!
REJENT. Ależ, panowie, ja nic a nic nie rozumiem. Czy nie chodzi tu o dwie panienki, noszące toż samo imię?
FIGARO. Nie, panie, obie są jedną i tą samą.
BARTOLO, w rozpaczy. I to ja uprzątnąłem drabinę, aby małżeństwo tem pewniej mogło się odbyć! Ach, sam się zgubiłem z braku przezorności.
FIGARO. Z braku zdrowego rozumu. Ale, powiedzmy otwarcie, doktorze: kiedy młodość i miłość podadzą sobie ręce aby oszukać starca, wszystko co uczyni aby temu przeszkodzić, można słusznie nazwać Daremną przezornością.

KONIEC.





  1. Chodziło o siostrę pisarza, uwiedzioną przyrzeczeniem małżeństwa przez niejakiego Clavijo. Beaumarchais opisał później w swoich Memorjałach całe zdarzenie i swoją interwencję w sposób tak żywy i dramatyczny, iż opis ten stał się natchnieniem Goethego do jego tragedji Clavigo.
  2. „Nie iżby trzeba było zapominać (powiedział pewien poważny pisarz, tem chętniej go cytuję, ile że jestem w tem jego zdania), nie iżby trzeba było zapominać, mówi, o tem co się jest winnym wysokim stanowiskom; słuszna jest, przeciwnie, aby przywilej urodzenia najmniej ze wszystkich podawany był w wątpliwość. To darmo otrzymane dobrodziejstwo dziedzictwa, owoc czynów, cnót i przymiotów przodków, po których bierze się je w spadku, nie może zgoła ranić miłości własnej tych którym go los odmówił. W monarchii gdyby się usunęło pośrednie stopnie, byłoby za daleko od monarchy do poddanych; niebawem ujrzałoby się jedynie despotę i niewolników. Utrzymanie stopniowej drabinki, od pracującego na roli aż do potentata, leży w jednakim stopniu w interesie wszystkich stanów, i jest może najsilniejszą podporą monarchji“.
  3. Cyrulik Sewilski, Warszawa, 1780; Wesele Figara, Warszawa, 1786.
  4. Słynny astrolog na przełomie XV i XVI wieku, zaszczycony zaufaniem kilku z rzędu papieży i mianowany przez Pawła III biskupem de Civita-Castellana.
  5. Bartolo nie lubił dramatów. Może popełnił jaką tragedję w młodości? (Przyp. autora).
  6. Aryjkę tę, w guście hiszpańskim, odśpiewano pierwszego dnia w Paryżu, mimo wycia, hałasów i protestów zwyczajnych na parterze w tych dniach zmagań i walki. Lękliwość aktorki nie pozwoliła następnych dni powtórzyć arji, i młodzi rygoryści teatralni chwalili ją wielce za tę wstrzemięźliwość. Ale, jeżeli godność Komedji Francuskiej zyskała coś na tem, trzeba przyznać, że Cyrulik Sewilski wiele stracił. Dlatego to, w teatrach gdzie odrobina muzyki nie jest takiem świętokradztwem, zachęcamy wszystkich dyrektorów do przywrócenia jej, aktorów do śpiewania, widzów do słuchania, a krytyków do przebaczenia, przez wzgląd na rodzaj sztuki i na przyjemność, jaką im sprawi ten śpiewany utwór. (Przypisek autora).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Pierre Beaumarchais i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.