Zolojka/Prządka

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Prządka.

Trwała cisza.
Pięcioro najbliższych sobie ludzi, zamkniętych razem w jednej izbie, siedziało tuż przy sobie w milczeniu — jak każdej zimy, od wielu, wielu lat.
O czem było mówić?
Ustanowiony przez żelazną konieczność tryb życia i pracy był tak ścisły i bezwzględny, że wykluczał wszelkie różnice zdań i poglądów, dławiąc i dusząc je w zarodku. Daremne były próby wyłamania się z tego porządku. Porywy i bunty młodości, marzenia i sentymenty, choćby nikłe, wątłe i blade, jak rzadkie kwiaty na piaskach i wydmach półwyspu — wszystko pierzchało i zamieniało się wniwecz przed potężnem, bezlitośnie tyrańskiem słowem „bulwa” lub „chleb”.
Ludzie w pocie czoła zjadali chleb, a chleb zjadał ludzi. A ponieważ od dawna umieli to na pamięć i rozumieli się bez słów, milczeli — nie mając sobie nic do powiedzenia, a także może nie chcąc mówić o tem, co tylko... w głębi duszy... Cicho!
Dlatego też stary Paweł, wiążąc żak, wogóle nic nie myślał. Dla niego nie było tu już nic do myślenia. Nie żałował tego, co już minęło — czyż to miło wspominać ciężką służbę na żaglowym statku? — nie martwił się przyszłością, bo wiedział, że będzie co Bóg da, więc cieszył się tem, że siedzi sobie syty w cieple i wiąże żak, co robił dokładnie lecz mechanicznie, umysłowo śpiąc.
A Bernard miał trosk.
Wczoraj po burzy rybacy, chcąc znaleźć ślad ryby, całe morze zastawili mancami śledziowemi i szprotowemi, nietylko po Nowy Hel i dalej, na Kamerunie, ale także na „bujtenkancie”, z niemałem niebezpieczeństwem dla manc. Nigdzie szprotów nie było.
Więc teraz Bernard rozważał:
— Norda szproty zjadła, zato pokazał się szpur od śledzi. My mamy mance śledziowe postawione. — Jo! Ale czy my aby dobrze mamy te mance postawione? Nie za wysoko albo nie za nisko? Czy ten śledź idzie głęboko czy płytko? Bo my mamy mance snadkie a tylko trzy głębokie...
Józk pali fajeczkę, milczy, tylko czasem pokaszluje i mruczy gniewnie, gdy matka na niego zerknie, lub gdy się Etta w niego weprze długiem, badawczem spojrzeniem. Myśli trochę o tem, że kaszle, kości go bolą, w piersiach go coś pcha, a rano znowu musi być wyjechany, musi wstać o czwartej rano, alać do bat mance, pół centnara lejpra, do siódmych potów mordować się antrybami lub wiosłami, żeby dostać za to miskę śledzi albo bretlingów.
Więc z głębi duszy i przemęczonego ciała wyrywa mu się przekleństwo:
— A żeby to rybołówstwo zimowe marno zdżineno! A żebym ja sam marno zdżinąl!
Bo jest mu bardzo źle i bardzo ciężko. Nikt mu już wprawdzie nic nie wymawia, ale na sumieniu jego cięży, cięży ta Dusza! Nie zrobił przecie nic złego, grzech cielesny, wyspowiadał się z niego, ksiądz odpuszczenie mu dał... A jednak straszno pomyśleć: — Człowiek się przez ciebie zmarnuje, zbawienia nie dostąpi, do piekieł na wieki pójdzie — i tyś go w otchłań zepchnął. Bo mówili mu ci, którzy Duszę w Gdańsku na Fiszmarkcie widzieli, że jest bardzo ładnie ubrana, w lakierkach chodzi, w kapeluszu, w rękawiczkach... Może się zepsowała? Cóżby wtedy było? Bałaby się może nawet wrócić, żeby jej wioska nie wygoniła...
I co on może zrobić?
Jedynie tylko — uciec. Do Niemca, na statek się zaciągnąć — i w świat! Tu mu źle, nikomu w oczy spojrzeć nie może, do nikogo się nie odzywa, siedzi jak w klatce — a tam wolność! Bernard Muża opowiadał mu, jak raz w Australji z ich statku uciekł chłopak okrętowy... Zwykły chłopak okrętowy. — A jak potem przyjechali po latach, to ten chłopak okrętowy miał miljony, okropnie dużo ferm z nieprzeliczonemi stadami owiec i całe statki wełny wysyłał do Europy. — Jo, pojedzie do Australji.
Ale musi mieć tyle pieniędzy, żeby się choć do Hamburga dostać...
O, jak kłuje...
Źle kraść, grzech... Tatka okradać, brata, siostrę... Ale to tylko ten jeden raz... aby się do Hamburga dostać... Potem — niech już mówią, co chcą, niech na niego choćby kanteczki śpiewają — ani kraść już więcej nie będzie, ani tu nigdy nie zajrzy...
Etta nie mówi nic. Patrzy, rozmyśla, — czemu jej na brata zwracano uwagę? Nawet Kułak coś mówił, a on wie, bo po nocy chodzi... Afpasowała, jak przychodził w nocy do domu — czasem czuć było wódkę, ale wiedziała, że brat nie pije... Wieczorami gdzieś chodził, wracał późno... Nie mogła za nim w nocy chodzić...
Więc milczy, a tylko od czasu do czasu spogląda w stronę pieca, za którym siedzi brat, i myśli:
— To so wszetko najdzie przy wymiotaniu!
Cichy warkot kołowrotka usypia. Choć oczy się nie kleją, słodka niemoc pęta członki, a myśli drzemią.
Znowu ten kaszel z głębi płuc.
— Józk, czy ci co nie fela? — pyta matka.
— Nei, neńko! Perżno zaziębły jestem!
Cisza.
Tylko kołowrotek pomrukuje, jak kot.


Późną jesienią lub w zimie, gdy wczesnym wieczorem zimowym w chatach rybackich zapłoną światełka i zwykłe roboty domowe są ukończone, wszędzie na stołach pojawiają się żaki, misternie i cierpliwie dzierżgane, a tuż przy kołowrotkach zasiadają prządki — wiekowe już neńki lub starki.
Za oknami ciche roje mokrych, ciężkich płatków śniegu, albo wyiskrzony mróz i dalekie krzyki łabędzi na błoniach zatoki, hucząca norda, na skrzydłach swych niosąca ryk wzburzonego morza i wrzask szamocących się drzew, orkan, u podstaw wstrząsający półwyspem — a w izbie spokój, ciepło, monotonne warczenie kołowrotka i przy jego akompanjamencie rzeźbiona melodyjnym językiem morskim opowieść o cudach dalekich krajów, dziwnych przygodach lub strasznych spotkaniach z zaświata. Opowiadają pokolei wszyscy — jedna tylko prządka słucha w milczeniu i przędzie. Miarowo obraca się drewniane brunatne koło, a palce rozsadzonych ciężką pracą czerwonych rąk prządki, choć grube, delikatnie i równo snują z manilli mocną, bieluśką nić. Praca to nietrudna, a przecie młodsze bialki niechętnie się jej imają i wolą pomagać przy żakach lub wiązać wyry. Zbyt rwące jeszcze, niespokojne i krnąbrne mają dusze, a jaka dusza, taką palce nić snują. Aby ją wysnuć bez przerw i zniecierpliwionych okrzyków, w sam raz, równą, mocną i trwałą, bialka musi zaczekać, aż jej włosy posiwieją, aż zrozumie wszystko i niczego już pragnąć nie będzie dla siebie.
Mruczy zcicha kołowrotek, nie powoli i nie prędko, lecz tak właśnie w samą miarę. Nie słychać go w gwarze głosów, ale jak się tylko zrobi cicho, swe stuk — stuk! wybija znowu.
Nie usypia to, lecz kołysze, rozmarza.
Zamyślona neńka milczy, biała nić, zda się, ścieka z jej drobiących w powietrzu palców, ale kołowrotek coś opowiada, bo oto nagle Józk, najmłodszy syn, podniósł głowę, pytająco wpatrzył się w matkę i słucha:
Pieśń kołowrotka była dotychczas wyliczaniem dni tak powszednich, że nawet znajdujące się wśród nich niedziele i święta ich powszedniością poszarzały. Tak monotonnie bije zdrowe serce.
Wtem dała się zauważyć pewna nierówność. Kołowrotek stuknął kilka razy prędzej, stuknął raz silniej, jakby się zdziwił, zamilkł, na chwilę powrócił do zwykłego, normalnego rytmu, aż zaczął warczeć ciszej, wolniej, namyślając się, rozważając, rozmyślając powoli, powoli, powoli...
Trącony przez brata łokciem Józk zwrócił się ku niemu.
Bernard patrzył mu surowo w oczy, jak gdyby mówił:
— Widzisz! Ty jesteś temu winien, o tobie ona myśli!
Józk spojrzał na niego rozpaczliwie, wzruszył zuchwale ramionami, a w duchu pomyślał:
— Muszę do Australji!
Gniewnie zawarczało, zaczęło gderać koło, podrażnione, rozgniewane, złe. Głośno rozlegało się stukanie twarde, jak dobitne uderzenia w stół kostkami palców, uderzenia podkreślające przewiny, grzechy. Suche to były akcenty, surowe, bezlitosne, ostre. A potem przyszły uderzenia — jak policzki, odważone, wymierzone powoli, komuś, co nie śmie ani bronić się, ani zasłaniać, ani cofnąć. A gdy i to minęło, zerwała się burza gorzkich wymówek, skarg, narzekań, przekleństw.
Józk wpatrywał się niespokojnym, zalęknionym wzrokiem w matkę, buntowniczo wydzierając rękę bratu, który go gwałtownie szarpał za rękaw. Etta pochyliła się nad stołem.
Wszyscy zrozumieli mowę kołowrotka. Słuchali go tyle lat!
Jedynie stary Paweł — jakby nic. Tylko żak wiązał wolniej i wolniej. Wreszcie przestał i trzymając kliszkę w niedokończonem oczku, podniósł zdziwiony wzrok na żonę.
Jej biała, matowo świecąca twarz, podobna do bułki pszennej przed włożeniem do pieca, była nieruchoma i niema. Usta okolone były, jak zwykle, zwiędłym, zakrzepłym półuśmiechem, czoło, choć gładkie, miało wyraz uniewinniającego się zakłopotania.
Ale kołowrotek warczał tak gniewnie i groźnie, że aż zdziwiony stary zapytał:
— Ana, co tobie?
Ocknęła się.
Napół przytomnym wzrokiem spojrzała naprzód na męża, a potem w ciemny kąt pod piecem, gdzie siedzieli synowie.
Józk wstał i wyszedł powoli.
— Ana, co tobie? — powtórzył stary.
— Nic!
Westchnęła.
Kołowrotek namyślał się przez chwilę, a potem znowu zaczął mamrotać zcicha odwieczną pochwałę pilności.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.