Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jej biała, matowo świecąca twarz, podobna do bułki pszennej przed włożeniem do pieca, była nieruchoma i niema. Usta okolone były, jak zwykle, zwiędłym, zakrzepłym półuśmiechem, czoło, choć gładkie, miało wyraz uniewinniającego się zakłopotania.
Ale kołowrotek warczał tak gniewnie i groźnie, że aż zdziwiony stary zapytał:
— Ana, co tobie?
Ocknęła się.
Napół przytomnym wzrokiem spojrzała naprzód na męża, a potem w ciemny kąt pod piecem, gdzie siedzieli synowie.
Józk wstał i wyszedł powoli.
— Ana, co tobie? — powtórzył stary.
— Nic!
Westchnęła.
Kołowrotek namyślał się przez chwilę, a potem znowu zaczął mamrotać zcicha odwieczną pochwałę pilności.

„Rrrrraus!”

Koło domu zadzwoniły na zmarzłym piasku korki. Zgrzytnęła klamka w kuchni, zaklekotał na kamiennej posadzce potrącony w ciemnościach drewniany chodak, ktoś zapukał.
Było to przedziwnie wycieniowane pukanie — nie za głośne, nie za ciche, nie nieśmiałe i nie natarczywe, dokładnie odmierzone, dyskretne i grzeczne, a równocześnie pełne godności. Takim prawdopodobnie był i pukający.
— Proszę!
Do izby wszedł, raczej wśliznął się, stąpając cicho w grubych wełnianych pończochach, Edward Kunsztowny.

197