Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pochwalony!
— Na wieki wieków, Edwardzie! — odpowiedział Paweł, nie odrywając się od roboty.
Gość, nie zdejmując czapki, usiadł na jednem z pobliskich łóżek i przez jakiś czas w milczeniu przyglądał się kliszce, wędrującej tam i nazad.
Po chwili gospodarz spytał:
— Jakie wiodro?
— Norda naddała i idzie od ostu — odpowiedział gość świdrującym uszy starczym dyszkantem.
Ostre spojrzenie jego siwych, chłodnych oczu przechodziło z twarzy na twarz. Mimo że żadnej burzy rodzinnej nie było, stary wyczuł, iż atmosfera jest „doukowata” — to znaczy mglista i chmurna. To też dla zagajenia swobodnej rozmowy towarzyskiej pozwolił, aby mu się głośno odbiło.
— Jadłem worszta — oświadczył. — A odbiło mi się od leberworszta!
Wiedzieli, że jadł śledzie, ale nikt mu nie zaprzeczył. Wiedziano, że stary jest chełpliwy, ale wybaczano mu to, ponieważ był człowiekiem dobrym i mądrym.
— Może ci co wisi na sumieniu? — mruknął Paweł.
— Może to być! Osobliwie! — zgodził się chętnie stary.
Znaczyło to, iż może mu co leży w żołądku.
— To od tego czasu, jak szewiec uciekł! — mówił Edward Kunsztowny. — Taki byłem wtedy zły, tak się rozgniewałem, że mi się coś w sumieniu przewróciło i jak jem, żadnej szmaki nie czuję... Wszetko jak od drewna. Taki stateczny człowiek, szewiec! I uczony szewiec, za to każdy musi go pochwalić, a taki łajdak, zabójca! Jakbym go w swoje ręce dostał, tobym go rozszarpał!
Tu Edward Kunsztowny zakrzywił palce jak szpony i z okrutną miną, dziko patrząc na Pawła, szarpał powietrze.

198